Lokal Brasserie Georges świecił pustkami. W piątkowe wieczory i noce ten bardzo popularny browar z reguły trząsł się w posadach od rozmów, śmiechu i śpiewów gości. Raz na jakiś czas zdarzały się jednak chwile, takie jak obecna, przesycone ciszą i aurą oczekiwania na powrót do normalności. Miasto wtedy gasło na podobieństwo płomienia świecy przy sztormowym wietrze i w niczym nie przypominało gwarnego, codziennego Lyonu.
Wszystko za sprawą zielonej mgły, ciągnącej znad Rodanu i Saony, pojawiającej się nagle i nie wiadomo skąd. Choć w gazetach rozpisywano się o specyficznych autotrofach, których zakwit w wodach rzek, płynących przez miasto rzekomo sprzyjał zielonym wyziewom, to na dobrą sprawę nikt nie był w stanie wskazać źródła mgły ze stuprocentową pewnością. Mówiono, że jej wdychanie nie szkodzi, ale wszyscy mieszkańcy wiedzieli, że gdy otula ona szczelnie metropolię, lepiej nie wychodzić z domów. Dziwnym trafem, zawsze gdy powietrze nad Lyonem zmieniało kolor, przez miasto przetaczała się fala niewyjaśnionych zaginięć.
Jean-Paul, właściciel browaru, siedział samotnie w Sali Piwnej, gapiąc się tępo w kolejny kufel Georges Brown Ale, ciemnokakaowego, słodowego piwa z mocną, acz pyszną goryczą, lekko drażniącą podniebienie. Rzędy czteroosobowych stolików, nakrytych nieskazitelnie białymi obrusami oraz stojące przy nich kanapy z prostymi oparciami, obleczonymi czerwoną skórą, powoli już zaczynały falować mu przed oczami. Nie wiedział jednak ile kufli tego wybornego trunku będzie musiał jeszcze sobie nalać i wypić, zanim Fermiere pozwoli mu przejść do kolejnej sali. Chwycił naczynie i głośno siorbnął gęstą, mlecznobiałą pianę.
– Bez dobrego mleka nie ma dobrego deseru – usłyszał stłumiony kobiecy głos, dobiegający zza wciąż zamkniętych drzwi Sali Obiadowej.
– Czy te zielone noce zawsze muszą wyglądać identycznie? – zapytał znudzony. – Rutyna, moja droga Fermiere, jest w stanie zabić każdy związek, nawet tak doświadczony jak nasz.
Do jego uszu dotarł dźwięk tłuczonego szkła, a zaraz potem skrzypienia otwieranych drzwi. W progu Sali Obiadowej pojawiła się niewysoka, korpulentna Murzynka, ubrana stosownie do okoliczności zielonej nocy w zieloną koszulę, mocno opinającą jej ogromne piersi, oraz czarno-zieloną rozkloszowaną spódnicę. Wbiła lodowate spojrzenie w Jean-Paula, po czym w wymuszonym, szerokim uśmiechu obnażyła białe, zdrowe zęby.
– Zapraszam na zielony posiłek – powiedziała ze sztucznie afrykańskim akcentem. Mimo, że pochodziła z Mauretanii, to na co dzień akcent miała zupełnie francuski. Od wczesnego dzieciństwa mieszkała w Lyonie i tylko zielone noce wydobywały z niej ukrytą cząstkę kolonialnej afrykańskości.
– Mogłabyś chociaż się przebrać – Jean-Paul żachnął się na jej widok. – Ostatnim razem miałaś na sobie dokładnie to samo i gdyby nie to, że zaczesałaś włosy do góry, powiedziałbym, że już przeżyłem tę noc – zarzucił jej.
– I właśnie taki efekt chciałam osiągnąć – uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – Nawet przyrządziłam to, co ostatnio.
– Indyk w sosie z zielonego pieprzu – westchnął ciężko. – Przecież dobrze wiesz, że tego nienawidzę.
– Potrzebujesz trochę pikanterii Jean – powiedziała najspokojniej, jak w tym momencie potrafiła – inaczej szybko staniesz się starym, zgnuśniałym dziadem. – Rozpięła guzik koszuli, ukazując ponętny dekolt i podeszła do niego. – Podano do stołu – szepnęła.
Chwycił ją za pulchną dłoń i chwiejnym krokiem poprowadził w kierunku wytyczonym przez aromatyczny zapach indyka.
Jako para prezentowali się dość specyficznie. Widok wysokiego i wręcz niezdrowo szczupłego białego mężczyzny w towarzystwie niskiej, przysadzistej, czarnoskórej kobiety wzbudzał uśmiech na twarzach większości ludzi, jakich napotykali na swojej drodze. Sami śmiali się z siebie równie często.
Tuż za drzwiami Sali Obiadowej w ich nozdrza uderzył zapach wanilii i prażonych migdałów. Z uśmiechem spojrzeli w zajmujące niemal całą ścianę kryształowe lustro. To co ujrzał Jean-Paul, zamiast radości wywołało jednak nagłą konsternację. Ich odbicia znacząco różniły się od rzeczywistych wizerunków. On wyglądał niczym podrzędny karczmarz, który wypija więcej piwa niż jego klienci. Był niski i grubawy, a na jego łysej czaszce perliły się krople potu. Fermiere prezentowała się jednak znacznie lepiej. Miała wytworną figurę i piękne kruczoczarne włosy, opadające falą na ramiona. Przypominała modelkę żywcem wyjętą z żurnala.
Obie postacie z lustra uśmiechnęły się złowieszczo, podczas gdy Jean stanął niczym zahipnotyzowany. W tym samym momencie zaskrzypiały zawiasy drzwi wejściowych do lokalu, a Salę Obiadową wypełniła zielona mgła.
***
– Zmiażdżysz mi palce! – wykrzyknęła z bólu Fermiere, próbując wyrwać dłoń z żelaznego uścisku Jean-Paula.
Ten jednak kompletnie nie reagował. Stał bez ruchu niby muzealny eksponat, a jego błędne spojrzenie skierowane było na wysuszonego człowieczka, który dość nieoczekiwanie pojawił się w progu Brasserie Georges.
– Puść! – wrzasnęła ponownie i szarpnęła z całej mocy, uwalniając siniejącą już powoli rękę.
– Jakim sposobem? – wykrztusił Jean nie spuszczając wzroku z niespodziewanego gościa. – Przecież drzwi były zamknięte od środka.
– To sztuczna mgła, kochanie. Nie myślałam, że tak się przestraszysz. – Pogłaskała go po policzku obolałą dłonią.
– Sztuczna? – wychrypiał z niedowierzaniem. – Jak sztuczna? Przecież zasuwałem sztaby… I co robi tu ten facet? – zapytał bez ładu i składu, wskazując palcem na zamknięte drzwi.
Fermiere podeszła do wejścia i kilkukrotnie szarpnęła za klamkę.
– Zamknięte na głucho – powiedziała zaniepokojona stanem Jeana. – Na cztery spusty. Rozumiesz? Co się z tobą dzieje?
– Kim pan jest? – zapytał, podczas gdy jego partnerka patrzyła na niego jak na wariata.
Na pomarszczonej jak wysuszona słońcem rodzynka twarzy, niewidocznego dla Fermiere mężczyzny, odmalował się kwiecisty uśmiech.
– Nazywam się Francois Nuit-Verte – wybrzmiało w uszach Jean-Paula. – Dla przyjaciół Guignol, a zakładam, że wkrótce będziemy przyjaciółmi.
– Guignol? – powtórzył za nim. – Jak ta prześmiewcza kukła?
– Dokładnie. – Z jego twarzy nie schodził szczery uśmiech. – Humor mam równie cięty, a i wzrost porównywalnie nikczemny, więc sam pan rozumie.
– Ale nie jest pan z drewna? – zapytał nieśmiało.
Fermiere słysząc te słowa postukała palcem w czoło.
– Zwariowałeś? – Chwyciła go za ramię i energicznie potrząsnęła. – Z kim rozmawiasz?
Jean-Paul spojrzał wymownie na swoją partnerkę, po czym jego pytający wzrok powędrował ku twarzy Nuit-Verte’a. Człowieczek wyszczerzył w uśmiechu nieco pożółkłe zęby i podszedł na odległość kroku do Fermiere.
– Pańska kobieta nie widzi mnie, ani nie słyszy, więc tłumaczenie jej z kim pan rozmawia wydaje się bezcelowe. – Jean zdziwił się, rozszerzając powieki i marszcząc czoło, podczas gdy Guignol kontynuował. – Proszę jej powiedzieć, że pan się tylko zgrywał, a ja za chwilę wyjaśnię dokładnie po co tu przybyłem.
– Tylko ża… żar… żartowałem – wyjąkał nieprzekonująco. – Sama z resztą zaczęłaś – wymyślił na poczekaniu usprawiedliwienie dla swojego zachowania. – Pomyślałem, że będzie śmiesznie, gdy na twoją sztuczną mgłę zareaguję udawanymi zwidami. – Kąciki jego ust z drżeniem podniosły się, tworząc coś pomiędzy uśmiechem a miną zażenowania.
– Zupełnie nie było śmiesznie, przestraszyłam się jak cholera – powiedziała z wyrzutem.
– Dobrze pan to zagrał. – Guignol z uznaniem pokiwał swym pomarszczonym, okrągłym łebkiem. – Myślę, że problem mamy z głowy, ale pod warunkiem, że nie będzie pan się do mnie odzywał w jej towarzystwie.
Jean-Paul zerknął na mężczyznę, ale natychmiast wrócił swym spojrzeniem do twarzy Fermiere.
– Zjedzmy coś – powiedział, podchodząc do stolika, na którym stał półmisek z parującym indyczym udźcem.
– Przez ten twój żart zupełnie straciłam apetyt, ale… Tak, zjedzmy coś. Przecież stałam cały wieczór przy garach, żeby to przygotować.
Przysunął jej krzesło, gdy zajmowała miejsce przy stoliku, po czym usiadł naprzeciw niej. Guignol stanął tuż przy nich i głośno przełknął ślinę.
– Wygląda wybornie – powiedział.
– Wygląda wybornie – powtórzył za nim Jean.
Fermiere uśmiechnęła się niemal niezauważalnie i zabrała się za nakładanie jedzenia na talerze.
***
Guignol beknął głośno, po czym, ocierając cieknący mu po brodzie indyczy tłuszcz, wzniósł ekstatyczne spojrzenie ku pokrytemu kwiecistymi zdobieniami sufitowi.
– I właśnie tak to wygląda, panie Durand – podsumował.
Jean-Paul spojrzał na niego z osłupieniem. Nie przypominał sobie, żeby mu się przedstawiał, a mimo to Nuit-Verte znał jego nazwisko.
Historia, którą podczas kolacji usłyszał od człowieczka znikąd, wydawała się kompletnie niewiarygodna. Niejednokrotnie w czasie posiłku musiał udawać, że krztusi się od nadmiaru zielonego pieprzu, byle tylko ukryć swą reakcję na słowa Guignola i nie wzbudzić podejrzeń Fermiere.
– Muszę skorzystać z toalety, pączusiu – powiedział do swej partnerki z wymuszoną czułością, wstając nagle od stołu. Kierując się w stronę łazienki przeszedł obok Nuit-Verte’a i pociągnął lekko, ale wymownie za poły jego zielonej marynarki. Ten z uległością podążył za nim.
– To co, pomoże mi pan? – zapytał Guignol, zamykając za sobą łazienkowe drzwi.
– Zastanowię się. Najpierw muszę to przetrawić. – Odetchnął głęboko, kręcąc z niedowierzaniem głową.
Wszystko, co do tej pory wyczytał w gazetach na temat zielonej mgły, według Nuit-Verte’a miało być kompletną bzdurą, a za paraliżującymi miasto oparami miał stać jego najbliższy przyjaciel Frederick Morcelier. Nie mógł tak łatwo dać temu wiary.
– Nad czym się tu zastanawiać? – oburzył się Guignol. – Niech pan tylko połączy fakty i wszystko wyda się proste i logiczne. Morcelier gra na wykończenie konkurencji, a pan jest następny w kolejce – kontynuował.
Jean-Paul przytknął dłoń do czoła, po czym rytmicznym ruchem palców zmierzwił gęste brwi. Jak by nie patrzeć, słowa Nuit-Verte’a brzmiały bardzo prawdopodobnie. Zielona mgła zasnuwała cały Lyon, z wyjątkiem małego skrawka ziemi, położonego tuż u zbiegu Rodanu i Saony. Dziwnym trafem to właśnie w tym miejscu znajdował się lokal La Brasserie des Confluences, którego właścicielem był Frederick Morcelier i który, jako jedyny w mieście, był otwarty podczas zielonych nocy. Za prawdziwością historii Guingola przemawiał również fakt, że wśród osób zaginionych w trakcie, gdy miasto zasłaniał zielony płaszcz oparów, było kilkunastu lyońskich restauratorów, a Francois Nuit-Verte podobno był jednym z nich.
– Załóżmy, że panu uwierzę i będę skłonny pomóc – powiedział niepewnie. – Musi mi pan jednak wyjaśnić dwie zasadnicze kwestie. W jaki niby sposób Frederick produkuje tę mgłę? I dlaczego, do cholery, tylko ja pana widzę?
– Pańskiego przyjaciela w produkcji mgły wyręczają pewne owady – pospieszył z wytłumaczeniem, które sprawiło, że oczy Jeana otworzyły się nieco szerzej. Wiedział on bowiem, że entomologia, to konik Morceliera. – Przywiózł je podobno z pustynnych terenów saharyjskich Mauretanii. To jakieś ogromne chrząszcze, które trzyma w piwnicach swego lokalu. Karmione korą drzewa sandałowego i odpowiednio stymulowane impulsami elektrycznymi, wydzielają z siebie tę słodko pachnącą, zieloną mgłę. Są przy tym niesłychanie kąśliwe i agresywne.
– Z Mauretanii? – podchwycił Jean-Paul. – Moja konkubina jest z Mauretanii.
– Wiem o tym, panie Durand – skonstatował – i właśnie dlatego przyszedłem prosić o pańską pomoc.
– Nie widzę związku – bąknął z dezaprobatą. – Co niby wspólnego miałaby mieć Fermiere z jakimiś chrząszczami?
– Związek jest zasadniczy. Pani Fermiere Bafour, z tego co się orientuję, pochodzi z ludu Soninke – stwierdził ku zdziwieniu Jeana. – Wiem z pewnych źródeł, że lud ten potrafi obłaskawić te chrząszcze, a ponadto jest odporny na ich ugryzienia.
– A na czym właściwie miałoby polegać to obłaskawianie? – zapytał powątpiewając. – Wie pan, muszę poznać szczegóły, zanim namówię moją kobietę na kontakt z jakimiś robalami.
– Do niczego nie będzie jej pan musiał namawiać – stwierdził Guignol, sięgając do kieszeni swej marynarki i wyciągając z niej fiolkę, wypełnioną jakąś brunatną substancją. – Wystarczy, że poda jej pan kilka kropel tego specyfiku, a będziemy mogli pokierować nią niczym teatralną lalką. – Wręczył mu ampułkę. – To ziołowy wyciąg z odrobiną opioidów. Absolutnie nic jej się nie stanie, gdy to spożyje – zapewnił. – Będzie po prostu bardziej skora do współpracy. – Uśmiechnął się, ale Jeanowi nie było do śmiechu.
Nie chciał robić nic przeciwko swej ukochanej Fermiere, ale strach przed tym, że w trakcie którejś z zielonych nocy zniknie gdzieś bez śladu był silniejszy od miłości. Guignol powiedział mu, że dzisiejszej nocy zaginie właściciel lokalu L'Antre Amis, a Jean-Paul Durand jest podobno następny w kolei. Skąd to dokładnie wiedział?
– Plan obłaskawienia chrząszczy jest prosty – kontynuował Nuit-Verte, przerywając Jeanowi chwilowe rozmyślania. – Musimy zaprowadzić pańską partnerkę do lokalu Morceliera, po czym zrobić wszystko, by dostała się ona do piwnicy z chrząszczami i odśpiewała w swym plemiennym języku tradycyjną pieśń o pustynnej nicości.
– Tylko tyle? Przecież ta pieśń ma bodajże trzy zwrotki – zakpił Jean. – Jeśli to uspokaja te pieprzone chrząszcze, to czemu pan sam nie nauczył się słów i nie odśpiewał ich w piwnicy Fredericka?
– I tu właśnie pojawia się odpowiedź na pańskie drugie pytanie. Może i bym to zrobił – powiedział z wyrzutem – gdyby ktoś poza panem mnie widział i słyszał. Moje ciało leży spokojnie w wilgotnej, kamiennej piwnicy La Brasserie des Confluences, wraz z trzynastoma innymi ciałami, pogrążonymi w stanie głębokiego snu bez śnienia. Wszystko za sprawą tej cholernej mgły. Kilka głębszych wdechów wystarczyło, by moja jednostkowa jaźń wycofała się ze świata zewnętrznego i połączyła z jaźnią wszystkiego.
– Guignol, mój przyjacielu, nic z tego nie rozumiem – stwierdził prześmiewczo.
– To znaczy, że te zielone opary, wydzielane przez chrząszcze sprawiły, że w jednej chwili moja jaźń stała się absolutna. Uwolniła się w ten sposób od wszelkiej niewiedzy, która stwarza pozory istnienia.
– A da się prościej? Filozofia nigdy nie była moją mocną stroną. – Jean podrapał się po łysinie.
– W skrócie. Wiem wszystko, ale na nic mi ta wiedza, bo leżę jak zabity w piwnicy – niemal krzyknął zniecierpliwiony.
– Czyli co? Jest pan duchem? – Jean-Paul nadal nie rozumiał stanu, w jakim znajdował się Guignol.
– Nie! – wrzasnął. – Nadal żyję, ale moja świadomość uciekła z ciała! Co w tym jest niezrozumiałego?
– Po co te nerwy, panie Nuit-Verte? Pójdę z rana do lokalu Fredericka i odśpiewam tę pieśń. Mam klucz od tej piwnicy, bo wspólnie z moim przyjacielem sprowadzaliśmy kiedyś argentyńskie wina. Dał mi wtedy ten klucz i tak już zostało. Nigdy nie chciał, żebym mu go zwrócił.
– To nie jest takie proste. – Wciągnął powietrze nosem, żeby nieco się uspokoić. – Musi to zrobić pani Fermiere. Chodzi o jej specyficzny mauretański akcent i właściwy tembr głosu. Każdy szczegół tej pieśni, każda sylaba, każdy ton muszą być wyśpiewane należycie. Inaczej chrząszcze, zamiast się uspokoić i przestać wydzielać zieloną mgłę, staną się jeszcze agresywniejsze i wyprodukują jej znacznie więcej.
– Rozumiem – powiedział Jean, chociaż wcale nie był o tym przekonany. – Nadal jednak nie wiem, czemu tylko ja pana widzę.
– Wytłumaczenie jest znacznie prostsze, niż się wydaje – powiedział Nuit-Verte, już zupełnie spokojny. – Kiedy po raz pierwszy widział pan uliczny teatr?
Pytanie zaskoczyło Jean-Paula, ale pamiętał to znakomicie. Miał wówczas niecałe sześć lat, a spektakl był nagrodą, obiecaną mu przez ojca za to, że nauczy się jeździć na rowerze. Skromna drewniana budka, obleczona czarnym suknem, z niewielkim oknem, zakrytym czerwoną, welurową zasłoną, zza której co rusz wyłaniały się dwie marnie wykonane lalki tkacza i żandarma, komentujące w prześmiewczy sposób lyońską codzienność.
– Byłem jeszcze dzieciakiem – wspomniał z uśmiechem na twarzy. – Przypominam sobie, że przez jakiś czas po moim pierwszym przedstawieniu wyobrażałem sobie, że rozmawiam z jedną z lalek. – Zaśmiał się na to wspomnienie lekko zażenowany. – Stała się kimś w rodzaju mojego wyimaginowanego przyjaciela. Miała na imię…
– Guignol – dopowiedział Guignol.
***
Jean-Paul wyszedł z łazienki i rozejrzał się badawczo po Sali Obiadowej. Fermiere nie było w zasięgu wzroku. Podszedł do barku, nalał sobie pół szklanki Giffard Crème de Cerise Griotte i uzupełnił ją wytrawnym winem. Nie bawił się w degustowanie, tylko opróżnił naczynie na dwa hausty. Cierpkość wiśni sprawiła, że odruchowo zacisnął zęby. Chciał udać, że to co przeżył w trakcie kolacji oraz przed momentem w łazience, to jakiś niepojęty sen, ale spokoju nie dawała mu fiolka, którą trzymał na otwartej dłoni. Z kredensu wyciągnął dwie lampki i napełnił je czerwonym Trapiche Cabernet Sauvignon, jednym z tych, które wraz z Frederickiem sprowadził z Argentyny. Do jednej z lampek wpuścił kilka kropel brunatnej substancji i okrężnym ruchem rozprowadził ją w winie.
– Fermiere – zawołał czule.
– Jestem tutaj – usłyszał jej ciepły, śpiewny głos, dobiegający zza rzeźbionego filara, znajdującego się dokładnie po środku Sali.
– Uczcijmy naszą kolejną zieloną noc. – Podążył za głosem, trzymając kieliszki w dłoniach.
Fermiere Bafour wyłoniła się zza kolumny, ubrana jedynie w zieloną, koronkową bieliznę, która idealnie komponowała się z ciemnobrązowym odcieniem jej pulchnego, ale nad wyraz jędrnego ciała.
– Mam ochotę uczcić tę noc nieco inaczej niż zwykle – powiedziała figlarnie. W rękach miała dwa szklane pucharki, na dnie których mienił się pomarańczowy likier. – Wypijmy za to, by była to ostatnia zielona noc.
– To dobry toast – stwierdził Jean odstawiając lampki z winem na stolik, na którym wciąż stał półmisek z niedojedzonym indykiem. Podszedł do partnerki, wziął z jej dłoni pucharek, po czym ucałował jej mały, kulisty nos. – By była to ostatnia zielona noc – powiedział i wypił zawartość kieliszka do dna.
Miłą atmosferę przerwało skrzypienie nienaoliwionych zawiasów. W progu drzwi wejściowych stał Frederick Morcelier, a jego pożądliwe spojrzenie wbijało się niczym ostrze w nie w pełni ubraną Fermiere. Jean-Paul spojrzał na niego ze zdumieniem, ale nim zdołał jakkolwiek zareagować poczuł narastającą senność. Chwiejąc się na nogach, wpierw tylko przyklęknął, ale po chwili runął na alabastrową posadzkę, pogrążony w głębokim śnie.
***
Uniesienie powiek stanowiło nie lada wyzwanie. Z trudem rozchylił je na milimetry i powolnym ruchem gałek omiótł pomieszczenie, w którym się znajdował. Znał tę piwnicę nie tylko z widzenia, ale również z jej specyficznego zapachu wanilii i prażonych migdałów. Był w przyziemiach La Brasserie des Confluences. Leżał bezwładnie, a obok siebie czuł ciepło kilkunastu innych ciał. Wiedział wszystko, również to, że ta wiedza na nic mu się już nie przyda.
– Trochę mi go jednak szkoda. – Usłyszał znajomy głos Fermiere Bafour. – W końcu byliśmy razem ponad dziesięć lat.
– O dziesięć za długo. – Piskliwy głos Fredericka Morceliera sprawił, że Jean-Paul chciał się zerwać na równe nogi i udusić go gołymi rękoma. Chęci to jedyne, co mu pozostało.
Leżał jak głaz, a zielona mgła smagała go po twarzy.