- Opowiadanie: Valkov - We mgle

We mgle

Pierwsza, nieco drewniana próba złożenia opowiadania, mało nowoczesna, ale jakoś lubię starocie. Wszelkie uwagi krytyczne będą dla mnie bardzo cenne i przyjmę je z dużą wdzięcznością :)

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

We mgle

 

Pojawił się znikąd. Wjechał na obleczony mgłą płaskowyż, a nadchodzący zmierzch próbował życzliwie kryć jego obecność. Koń stąpał bezgłośnie po niewidocznym szlaku, kosmyki jego smolistej grzywy muskały mleczną nicość. Wysoko na niebie kotłowało się dramatyczne zbiegowisko wieczornych chmur.

Jeździec kluczył pomiędzy jasnymi, ostrymi skałami, mijając po drodze wyrastające gdzieniegdzie karłowate drzewa o poskręcanych z zimna gałęziach. Od wielu dni wlókł się przez dzikie ostępy, słysząc jedynie szatańsko jednostajny, usypiający szum traw. Droga ciągnęła się dniami i nocami, łącząc dalekie pasma gór północny z korytem przepastnej rzeki.

Im wyżej wjeżdżał tym mgła stawała się rzadsza. Wiatr rozwiewał jej opary, tańczył teraz w grzywie rumaka i trzepotał wysłużonymi połami podróżnego płaszcza. W końcu dmuchnął silniej, zrywając okrywający jeźdźca kaptur. Chłód musnął złośliwie krótko ostrzyżoną głowę. Dziwna była ta głowa. Przypominała trochę głowy Grimów z północy, którzy golili włosy po bokach i malowali je w tym miejscu na niebiesko. Przydawało im to upiornego wyglądu. Szeptano o nich, oczywiście skrycie, niewiarygodne historie, które choć barwne, budziły wątpliwość zdrowego rozsądku.

Wieść niosła, że Grimowie, jeśli w ogóle opuszczali swoje siedziby, to jedynie w celu stawienia się na polu bitwy. Wówczas niewielu świadków miało okazję wrócić i opowiedzieć, co też ciekawego widzieli, ale wiadomo było, że znacząco przewyższają wzrostem przedstawicieli nizin, zasiedlają najdalsze zakątki gór na północy i nie lubią obcych. Wiedza wystarczająca, aby rozsądny i nieszukający kłopotów człowiek trzymał się z daleka.

Trawy zaszeleściły, stadko ptaków skrytych w zaroślach poderwało się gwałtownie do lotu. Jeździec, jakby dopiero wyrwany ze snu, osadził konia i rozejrzał się czujnie. Zagwizdał cicho, niespodziewanie. Wichura porwała wysoko dźwięk i rozszarpała na kawałki. Nim przebrzmiało jego echo, zza zasłony skał wyskoczył sporej wielkości zwierz. Szeroka klatka piersiowa współgrała idealnie z głową, przypominającą solidne wiadro. Pod błyszczącą krótką sierścią prężyły się giętkie mięśnie.

Idealny przeciwnik dla każdego potencjalnego źródła złych zamiarów.

Pies podskoczył radośnie przy jeźdźcu. Pozbawiony elokwencji pysk znalazł się niemal na wysokości jego oczu. Mężczyzna powiedział coś w obcym języku i zwierz zadrżał z radości. Wyskoczył w górę jeszcze dwa razy, a potem pędem ruszył w kierunku gór. Nieznajomy poderwał wierzchowca. Cwałowali dość długo, aż zatrzymali się na niewielkiej polanie, ułożonej wygodnie między labiryntem białych skał. Na jej północnym skraju, przytulona do niemal pionowego zbocza, stała niewielka drewniana chata. Fasadę zdobiły rzeźbione wrota, które wsparto na grubych dębowych balach.

Wędrowiec zsiadł z konia i bez cienia wahania zaprowadził go do pobliskiej szopy. Była stara, solidna, w boksie leżało świeże siano. Koń parskał z zadowolenia i niecierpliwie przebierał nogami. Gdy mężczyzna ruszył w kierunku chaty, pies szedł za nim krok w krok.

W środku pachniało ziołami, jadłem oraz palonym drewnem.

– Trafiłeś – zadudnił głos z głębi.

Podróżny wyostrzył wzrok.

– Tyr trafił.

Siedzący na drewnianym zydlu gospodarz, odstawił kielich i wstał nieśpiesznie. Jego szyję zdobiła szeroka blizna, biegnąca łukiem na kształt uśmiechu. Brzydki rodzaj blizny. Taki, o którym się nie zapomina.

 Przez chwilę mężczyźni patrzyli na siebie bez słowa. Wreszcie, starym zwyczajem wojów, chwycili swe przedramiona.

– Cieszę się, że żyjesz. Choć jestem zaskoczony. – Bujna czupryna olbrzyma jaśniała złotem w świetle ognia. Przestrzeń wokół lśniła ostrzami toporów.

– Witaj Mar – wychrypiał gość, bo trochę odzwyczaił się od mówienia z ludźmi. Od razu też wyciągnął z kieszeni płaszcza niewielkie zawiniątko. Odwinął brudne płótno, a ich oczom ukazał się imponujący kamień. W ciemności chaty jego blask przyćmił błysk toporów.

– W zgodzie ze starym zwyczajem – mruknął przybysz i niefrasobliwie podał dar olbrzymowi. Mar bez słowa chwycił klejnot, a zaraz potem wyszczerzył wielkie białe zęby. Rozwarł szerokie ramiona.

– Ach, witaj, witaj, drogi przyjacielu!

 

Pierwsza kropla deszczu uderzyła w dach chaty. Tyr rozciągnął się leniwie na skórach przy kominku. W domowym otoczeniu jego czujność znacząco spadała. Mężczyźni zasiedli przy ławie. Mar podsunął gościowi miskę z dziwnie wyglądającą potrawką i nalał wina do nieprzyzwoicie obszernych kielichów.

– Nie powiesz mi chyba, że znalazłeś się tu przypadkiem.

– Nie znalazłem. – Dość nieufnie przyjął ofiarowaną strawę, po czym w skupieniu chwycił drewnianą łyżkę i ostrożnie spróbował dania. Kaszlnął. Skrzywił się. Popatrzył z wyrzutem w stronę Mara, który spoglądał na niego jak gdyby nigdy nic.

– Mam zlecenie na północy – wyburczał w końcu.

– Nie jesteś tam mile widziany. Nie nadużywaj szczęścia.

– Bardzo filozoficzny komentarz z ust starego rozbójnika. Chcę, żeby pies tu został.

Rozsunął poły burego płaszcza, w świetle ognia zamajaczyła zielona kamizelka Ardów. Jasnowłosy Mar spojrzał na nią intensywnie.

– A więc jesteś teraz w służbie? – spytał zafrasowany.

– Nie jestem.

– Zbierasz dla nich kamienie?

– Wykonuję zlecenia – poprawił go. 

– To niebezpieczna gra.

Jeździec wstał od stołu, powiesił ciężkie od wilgoci okrycie przed kominkiem i ułożył się obok Tyra.

– Jestem niebezpiecznym człowiekiem – wyszeptał po chwili.

 

Wyruszył o świcie. Kamienista droga po wieczornej ulewie była śliska, koń potykał się co chwila. Zasilone deszczem potoki syczały donośnie, woda kotłowała się w strumieniach. Trzeciego dnia zeskoczył z wierzchowca i prowadził go dalej pieszo. Ścieżka była stroma, rzadko uczęszczana. Pogoda mu sprzyjała, w dzień świeciło słońce, a noce nie były mroźne. Mógł przemieszczać się spokojnie, wybierać wygodne miejsca postoju. Zwyczajem Grimów nie palił w nocy ogniska i puszczał konia luzem. Wieczorami układał sobie miękkie legowisko z liści i darniny, przykrywając się derką oraz gałęziami. Tak zakamuflowany był trudny do wypatrzenia i chroniony przed zimnem. Rano przeżuwał kawałki piekielnie niesmacznego mięsa, które dostał od Mara. Nawet nie próbował rozmyślać o źródle jego pochodzenia. Kilka kęsów dawało mu energię na sporą część dnia, a wiedza ta w pełni go satysfakcjonowała. Zbierał też owoce górskich jagód. Te zajadał jednak oszczędnie, spożywane w nadmiarze przyprawiały o dziwne sny na jawie. Pilnował drogi, bo podróżowanie bez Tyra wymagało więcej skupienia. Pies był cennym sojusznikiem. Nigdy nie zapominał raz przebytego szlaku, bezbłędnie odnajdywał kierunki świata, siedziby plemienne czy zbiorniki wodne. Dysponował też niezwykle przydatnym zestawem ostrych kłów.

Szanował te kły. Uratowały mu kilka razy życie.

Na Pogórzu posiadanie chowańców było przywilejem. Prawo klanów nakładało obowiązek dbania o tych naturalnych sprzymierzeńców. Przedstawiciele wysokich rodów i zwierzęta tworzyli często reprezentatywne tandemy, a budowanie ich było o tyle korzystne, co niebezpieczne. Wymagało silnej woli, jasno określało zdolności, miało też niekiedy wpływ na lokalny status. Ludy Pogórza, Grimowie, Sukkuby i Ardowie z Gór Magicznych traktowali tę tradycję z dużym szacunkiem. Zwierzęta chowane przy nich ewoluowały w różnych kierunkach, wykazując zaskakujące predyspozycje. Czasem zbyt zaskakujące. Spektakularny wyjątek od tej zasady stanowił oczywiście jego koń. Niewdzięczny zwierz od samego początku odmawiał współpracy na wyższym poziomie.

Mijały kolejne dni, a droga wiła się nieskończenie wśród skalnych pustkowi. Kluczył wśród wzniesień poszukując najlepszej przeprawy. Ósmego dnia spadł ulewny deszcz i nadeszła burza. Zawierucha w górach to dla samotnego podróżnego cholerny kłopot. Jakby na potwierdzenie niebo nad jego głową rozpruła dość złowróżbnie błyskawica. Życie chłoszcze.

Rozglądał się czujnie, choć trudno było zobaczyć cokolwiek spoza zasłony deszczu. W końcu dostrzegł coś na kształt sporej skalnej rozpadliny. Przedarł się tam resztką sił, poprzeciągał chwilę z wątpliwościami przeklętego konia, aby w końcu pod osłoną kamiennych ścian, zrzucić mokry płaszcz, okryć się szorstką derką i zapaść w równie kamienny sen.

Miał wrażenie, że minęła zaledwie chwila, gdy tuż przed świtem jego spokój zakłócił szmer. Zaraz potem poczuł radosny dotyk ostrza na gardle. Uśmiechnął się krzywo. Górowało nad nim dwóch srogich wojów.

– No i co teraz? – wycedził pierwszy. – Szpieg, myślisz?

– Nie wiem – odparł powoli drugi i kucnął naprzeciw wędrowca. – Głupio zrobiłeś bracie zapuszczając się na terytorium wilków.

Resztę podróży spędził przerzucony przez siodło z workiem na głowie. 

 

Jeszcze zanim zdjęli mu zasłonę z oczu poczuł, że jest na miejscu. Upajająca woń tej doliny wryła się głęboko w jego pamięć. To pachniały celien, małe niebieskie kwiatki, porastające okoliczne wzgórza. Kwitły tu od wiosny do jesieni wydając odurzający zapach. Nie sposób było go zapomnieć. Celien od prawieków służyły do przygotowywania leczniczych wywarów, były też źródłem barwnika, którym Grimowie znaczyli głowy. Barwy wojenne. Barwy przynależności. To z ich powodu po kontynencie krążyły legendy, głoszące, że krwawią na niebiesko. Wiedział, że to nieprawda. Miał okazję przekonać się, że ich krew jest tak samo czerwona jak jego.

Koń stanął i ktoś szarpnął go brutalnie. Grzmotnął o ziemię z impetem od którego pociemniało mu w oczach. Postawili go na nogi i zawlekli do jakiegoś pomieszczenia – wschodniej strażnicy, jak sądził. Chwilę potem zdarli worek z głowy. Zamrugał oślepiony niespodziewanym światłem. Stał przed nim mężczyzna o znajomo surowej twarzy, tuż nad okiem przecinała ją równie znajoma blizna.

Skamen – wychrypiał wojownik, potem splunął, skinął na swoich ludzi i ruszył w kierunku wyjścia. Już nieco ostrożniej zdjęli mu więzy z nóg i pod strażą poprowadzili do kamiennego kasztelu. Szedł chwiejnie, zdrętwiałe ręce i nogi odmawiały posłuszeństwa. Nie tracił jednak czujności, zdążył policzyć wszystkie czujki. Jak na jego gust było ich stanowczo zbyt wiele. Dostrzegał drobne zmiany, które tu zaszły. Najważniejsza dotyczyła muru, który, był pewien, podwoił swoją wysokość na zachodzie. Kiedy wprowadzono go do głównej sali, nikt nie zwrócił na niego uwagi. Wciąż wyglądał jak jeden z nich. Zwaliści Grimowie jedli, pili, wokół wesoło dźwięczały piszczałki.

Wódz siedział u szczytu sali, na potężnym drewnianym krześle zdobionym kwiatami. Znowu celien – symbol krainy. Miał, jak wszyscy Grimowie, ciemne, lekko już przetknięte siwizną włosy i wygolone skronie; szerokie ramiona okrywał płaszczem z wilczych skór. Jego rodowe imię widniało na wyrytym w ścianie herbie.

Sig, władca Grimów.

Na widok intruza zmrużył oczy i machnął ręką. W tej samej chwili ucichły piszczałki, a wojownik z blizną zmaterializował się u jego boku.

– Panie. Sprowadził go przygraniczny patrol.

Władca spojrzał na jeńca tak spokojnie, jakby spodziewał się tej wizyty.

– Wracając, złamałeś prawo – powiedział.

– Patrol aresztował mnie w pobliżu Kruczego Wierchu. Na neutralnej ziemi. Jak mówi prawo.

Sig spojrzał na dowódcę straży, a ten skinął powoli głową.

– Kto go znalazł?

– Młodzi, Oben i Daren, nigdy wcześniej go nie spotkali – odpowiedział Rot, mężczyzna z blizną.

Starszy strażnik wysunął się do przodu i spojrzał pytająco w stronę wodza. Ten skinął przyzwalająco głową.

– Obserwowaliśmy go od jakiegoś czasu, panie. Skradał się wzdłuż granicy. Miał miecz i konia bojowego. Wyglądał jakby szukał podejścia.

– Koń bojowy… – mruknął z niesmakiem więzień.

– Wiecie kogo przyprowadziliście? – spytał wódz.

Strażnicy wzruszyli niepewnie ramionami.

– To Wulfric Bor.

Po tych słowach na sali zapadła ta legendarna cisza, która towarzyszy tylko niezwykłym i niespodziewanym wypadkom. Musiał przyznać, że sprawiła mu odrobinę satysfakcji.

– Nie przekroczyłem granicy, realizuję zlecenie. Zdaje się, że zatrzymujecie mnie wbrew własnemu prawu.

Wódz zmarszczył brwi. Kilku wojów parsknęło pogardliwie.

– O ile pamiętam jesteś zdrajcą i złodziejem. Bardzo ciekawi mnie zatem, jakie zlecenie przywiodło cię na północ.

– Dyskretne. – rozłożył bezradnie ramiona. – Nie mogę też nie wspomnieć, że trudno ukraść coś, co samo podąża za tobą.

Tłum zaszemrał złowrogo. Sig uniósł uspokajająco dłoń.

– Niewiele się zmieniłeś – powiedział na poły rozbawionym, na poły rozczarowanym głosem. – Zapominasz jednak, gdzie jesteś. My płacimy za rezultat. A w wyniku twoich poczynań straciliśmy niemało. – Po tych słowach przeniósł całą uwagę na dowódcę.

– Wrzućcie go do lochu. O jego przyszłości zdecydujemy, gdy przyjdzie czas.

Szmer znowu przeszedł po sali. Nie zwlekając poprowadzili go w stronę wyjścia. Kiedy zbliżali się do drzwi Wulftic zerknął dyskretnie w prawo. W rogu sieni, dość nietypowo ulokowano ogromną klatkę. Stała w niej kobieta o prostych, sięgających ud, jasnych włosach. Patrzyła chłodnymi, zielonymi oczyma w jego stronę. Szlachetny Sukkub w krainie Grimów. Sprowadzony dla okupu bądź uciechy jakiegoś wysoko postawionego dowódcy. Ryzykowne. Bardzo w stylu Grimów. Głupie. Bardzo niepasujące do Grimów. Skóra branki lśniła jeszcze blado srebrem, ale poświata stawała się coraz słabsza. Niechybny znak, że tarcza ochronna Sukkuba słabnie. Póki co była jeszcze nietykalna, ale za kilka, w najlepszym razie kilkanaście tygodni zostanie zdana na łaskę lub niełaskę Grimów.

Przechodząc nieopodal klatki, Wulfric z wrodzonym taktem, i już znacznie mniej dyskretnie, mrugnął w jej kierunku. Odwróciła gniewnie głowę.

Wrzucili go do niewielkiej celi, a po chwili zastanowienia przykuli łańcuchami do ściany. Rozbawiła go ta ostrożność.

– I ty i ja wiemy, że gdybyś nie chciał zostać znaleziony, nie zostałbyś znaleziony – mruczał Rot.

Postanowił nie zaszczycać go odpowiedzią.

– To niebezpieczna gra.

Tym razem Bor uniósł brwi i bez słowa popatrzył mu prosto w oczy. Stary wojownik skrzywił się upiornie.

Grimowie kochają niebezpieczne gry.

 

Mijały noce i poranki. Tkwił uwięziony w lochu. Ponieważ nie wykazywał jakiegokolwiek oporu, po pewnym czasie zdjęli mu kajdany. Karmili bardzo mało, ale dobrze. Zostawili w spokoju. Strażnicy od samego początku traktowali go z szacunkiem, podszytym obawą. Pozwalali mu wspinać się na wysokość wnęki uwieńczonej niewielkim zakratowanym okienkiem, z którego widok rozpościerał się na główny dziedziniec kasztelu. Całymi godzinami obserwował to centrum plemiennego życia, które poznał niegdyś tak dobrze. Każdego ranka Grimowie – głównie mężczyźni, choć często towarzyszyły im także kobiety – zbierali się na placu, aby ćwiczyć walkę. Piekielnie skuteczni mężowie, przewyższali ludzi z nizin zarówno wzrostem, rozpiętością potężnych barów, jak i siłą, a byli przy tym zdumiewająco szybcy. Ich ciała wyglądały jak wykute z kamienia. Pokryte bliznami i rytualnymi malunkami przypominały starożytne rzeźby. Dowódcy nosili długie brody, które wyróżniały ich spośród zwykłych wojowników. Grimowie wyglądali jak wielkie bestie powołane do życia przez boga wojny. I nie było w tym stwierdzeniu cienia przesady. Cała ich kultura wiązała się z wojaczką; byli ludem niezwykle bitnym, osadzonym w musztrze, gotowym do błyskawicznego formowania oddziałów. Każdy członek plemienia, na które składały się poszczególne klany, znał swoje miejsce i zadania w tym organicznym stadzie. Obudzeni w nocy, w magiczny sposób dobywali poukrywanych mieczy, aby w mgnieniu oka przyłożyć je do szyi przeciwnika. Byli brutalni, ale niepozbawieni szacunku do tradycji i prawa. Przede wszystkim prawa. To właśnie prawo pętało ich zwierzęcą naturę, której symbolem stały się nieco przerośnięte kły. W najwyższej potrzebie Grimowie nie wahali się używać i tej naturalnej broni, co przyprawiało ich przeciwników o drżenie zarówno serc, jak i spodni. Nieufni wobec obcych, żyli odseparowani od reszty świata. Dzień po dniu doskonalili swoje umiejętności obronne, które stanowiły istotę ich jestestwa. Szanowali hart ducha, pozwalający przekuwać słabości w siłę.

Choć mocno związani z naturą, rolnikami Grimowie byli niezbyt dobrymi, jak większość górskich ludów. Specjalizowali się w kowalstwie, pasterstwie i produkcji trunków. Ta ostatnia umiejętność była szczególnie pielęgnowana, gdyż zapewniała plemieniu najlepszą z możliwych walut.

Ich struktura społeczna była dość skomplikowana i nigdy nie zrozumiał jej do końca, jakby posługiwali się jakimś wewnętrznym, magicznym językiem, który pozwalał dzielić się i jednoczyć, obierać liderów, formować szyki, tworzyć klany. Przywództwo plemienne było intuicyjne – obierał je najsilniejszy z klanów, naturalnie dysponujący pierwszorzędnym liderem. Za cichą zgodą pozostałych rządził on całą krainą, jednak nigdy nie mieszał się w sprawy poszczególnych rodów. Konflikty wewnętrzne rozstrzygane były szybko i bezwzględnie – kilka z nich przyczyniło się do wyginięcia paru zacnych rodów. Grimowie, jako pół magiczni, odprawiali swoje własne, mocno pierwotne rytuały. A choć wierzyli przede wszystkim w siłę oręża, potrafili do pewnego stopnia czerpać moc z ziemi. Pielęgnowali pamięć przodków w sposób wręcz obsesyjny, osiągnięcia i chwała poszczególnych rodzin powiewały niczym sztandary nad głowami ich potomków. Koneksje rodowe, drzewo genealogiczne określały pozycję każdego członka plemienia, a pamięć o ich dziadach i pradziadach, a także zasługach oraz porażkach rzeczonych, trwała w pamięci starszyzny, która nie wahała się z wiedzy tej korzystać na miarę własnych potrzeb. O ile Grimowie, jako plemię, zyskali sobie miano despotycznych, nieustępliwych, a nawet złośliwych, o tyle ich starszyzna cechami tymi dysponowała (co najmniej) w dwójnasób. W obliczu zgromadzenia starszych nawet najniebezpieczniejsi wojowie Grimlandu zdawali się tylko nieśmiałymi podlotkami. Bor jako przybysz z zewnątrz miewał problem z akceptacją tego stanu rzeczy i przyprawianie starszyzny o niestrawność było w młodości jego ulubionym zajęciem. Działo się to jednak dawno temu, tak dawno, że z trudem mógł sobie przypomnieć. Wszak dalszy bieg zdarzeń odmienił jego ducha.

 

Pewnego późnojesiennego wieczoru zaskrzypiały drzwi celi. Niczym delikatny wiaterek wychynęła zza nich mała postać. Skradała się w jego kierunku ostrożnie, jak dzikie, leśne zwierzątko. Usiadł powoli na klepisku ze słomy, które służyło mu za więzienne łoże.

– Zastanawiałem się czy czekają mnie odwiedziny – zachrypiał, rozważając, czy Grimowie przypadkiem nie postanowili rozwiązać problemu, który stanowił, w mniej oczywisty sposób.

Postać znieruchomiała na chwilę, w półmroku dało się słyszeć niecierpliwą szamotaninę. W końcu celę rozświetlił słaby płomień świecy. Światło padło na twarz dziewczyny, która szybkim ruchem ściągnęła z głowy kaptur, prezentując jasną twarz i pasma czarnych włosów.

– A więc to prawda. Wróciłeś.

Bor uśmiechnął się lekko słysząc to niefortunne i jakże dalekie od prawdy sformułowanie.

– Pani – pochylił lekko głowę.

Nie odrywała wzroku od jego twarzy, pewnie próbując przypomnieć sobie kim był, gdy widziała go po raz ostatni. Mała dziedziczka Grimlandu wyrosła na ładną młodą kobietę, jednak wciąż dawała się ponieść wrodzonej, i dość nieskrępowanej, ciekawości. Tej, która nie przystoi wojowniczkom zdyscyplinowanej grimlandzkiej arystokracji. Pamiętał, że była sierotą, jedyną ocalałą w tradycyjnej potyczce międzyklanowej. I, jak mówi prawo, miała moc wezwania rozproszonych po kraju współplemieńców, by odrodzić upadły ród. Dziwne wydawało się, że nie ma jeszcze opiekuna i błąka się po podziemiach kasztelu, wizytując niebezpiecznych więźniów. Jakim sposobem ominęła straże i dotarła do lochów, było jednak sprawą ogromnie interesującą. Bardziej interesującą, niż pobudki, które ją tu przywiodły. Szybko zamknął oczy. Okazja czyni złodzieja, a on rzadko marnował okazje.

Dziewczyna drgnęła.

– Pamiętasz mnie? Jestem Nori. – wyszeptała, ale Wulfric tylko silniej zacisnął powieki. Niemal widział już ciemny korytarz, różnorakie jego odnogi, plątaninę tuneli, kręte schody i w końcu ciemny zaułek. Wszystko to w akompaniamencie silnie tłukącego się w klatce piersiowej młodego serca.

Co ze strażnikiem? Usłyszał gdzieś z daleka.

Otworzył oczy. Uśmiechał się łagodnie. Nori stała jak sparaliżowana.

– Jeszcze nie czas, zmykaj.

Dziewczyna wypadła z celi. Szczęknęły zatrzaskiwane drzwi. W oddali słyszał dudnienie jej kroków.

 

Po tym zdarzeniu długo nie działo się nic. Grimowie zdaje się zapomnieli o swoim więźniu, zagrzebali głęboko wspomnienie o nim. Wraz z końcem jesieni Bor otrząsnął się z letargu i zaczął krążyć po celi niczym kot w klatce. Zbliżało się święto zimy. Czas odpoczynku Grimów. Koniec wojen, wypraw, wędrówek. Starsi poschodzili z gór, społeczność zaczęła zbierać się w kamiennych siedzibach, by wspólnie przetrwać niesprzyjającą porę. Zima w górach bywała okrutna i przeżyć ją mogli tylko silni lub sprzymierzeni. Mimo wszystko był to na swój sposób okres spokojny, mróz skuwał przełęcze tworząc lodowe ściany, śnieg zasypywał doliny na wysokość domów. Znikały szlaki prowadzące do Grimlandu. Nie żeby ktokolwiek planował najazd na jego siedziby, było to mało prawdopodobne. Jednak instynktowna plemienna paranoja opadała nieco w okresie chłodów. Nadejście zimy poprzedzał w kraju festyn, który odbywał się w siedzibie wodza. Zjeżdżały wówczas tłumnie wszystkie klany, a świętowanie trwało kilka dni i nocy.

Wulfric obserwował przygotowania na dziedzińcu z oszczędnym zainteresowaniem. Jego wzrok coraz częściej wyrażał znużenie. Więzienna cela dawała mu się we znaki. Przyzwyczajony do codziennego wysiłku i otwartych przestrzeni ciężko znosił ten przymusowy przystanek, czuł jak z każdym dniem ubywa mu sił. Tymczasem na dziedzińcu beztrosko rozstawiano ławy i rozpalano pierwsze ogniska. Członkowie plemienia wtaczali na plac ciężkie beczki wypełnione rozdzierającym trzewia trunkiem, zwanym tu tradycyjnie albah. Tylko Grimowie mogli pić ten niszczycielski płyn bez uszczerbku na zdrowiu.

– Przygotuj się – powiedział cicho jeden z odwiedzających go czasem wartowników.

– Dziś krąg – dorzucił znacząco drugi.

Wulfric skrzywił się nieznacznie. A więc jednak chcą to zakończyć oficjalnie. Unieruchomili go, osłabili miesiącami w zamknięciu, wiedzieli jak odseparowanie od ziemi i wiatru ogranicza jego siły witalne, a teraz rzucą go na pożarcie jakiemuś dzikiemu wojowi. Uczciwie otrzyma szansę, której nie otrzyma. Umrze w boju. Gdyby ktokolwiek spytał, choć nikt oczywiście nie spyta, starszyzna ze spokojem odrzeknie, że poległ w honorowym pojedynku. Wola bogów.

Cudownie.  

Ruszył w stronę ciemnego kąta, gdzie leżała resztka jego słomianego łoża i schował się w mroku. Wartownicy wymienili spojrzenia.

Oto koniec legendy.

 

Rot stał nieopodal kręgu ognisk. Wszystko było już gotowe. Starszyzna z szamanem na czele wybrała przeciwnika dla Wulfrica, a przywiedli go tu aż z północnych wysp i nawet potężny Rot wydawał się przy nim oseskiem. Zdawało się, że niczego nie pozostawiono przypadkowi. Baadar, bo takie imię nosił woj, wyglądał przerażająco, przewyższał przeciętnego Grima o głowę, a u boku nosił miecz dwuręczny obleczony w ostry jelec, którego szerokość z każdej strony mogła imitować niewielki mieczyk. Szaman oblekł jego wielkie ciało w rytualne runy, które, dla wprawnego oka maga, nie pozostawiłyby wątpliwości co do wyniku dzisiejszego starcia. Choć Rot nie był sentymentalny, uwierało go to pieczołowicie zaplanowane przedstawienie. Spojrzał w stronę wodza, który siedział na honorowym miejscu i z zadumanym wzrokiem patrzył w ogień. Prawdą było, że starszyzna nigdy nie wybaczyła Wulfricowi, a teraz pojawiła się okazja, aby wyrównać rachunki.

– Jesteś niezadowolony, dowódco – usłyszał za plecami cichy głos.

Rot odwrócił się powoli, by skrzyżować wzrok z bacznym spojrzeniem Ymila, szamana klanów. Nie odpowiedział od razu, ważąc słowa, które cisnęły się na usta.

– Słucham woli starszych – odparł w końcu. – Bo wierzę w ich mądrość.

Ymil zaśmiał się skrzekliwie na tę dyplomatyczną odpowiedź, jednak jego stalowe wejrzenie nie złagodniało ani trochę.

 

W końcu przywiedli go na plac chwalebnego boju. Ogniska płonęły wysoko wokół gigantycznego kręgu. Rzucili mu miecz do stóp, ale nie ściągnęli sznura, którym wcześniej ochoczo obwiązali ręce. Krąg pełen Grimów, ich drobnych, imponująco umięśnionych kobiet i wielkich mężów, otaczał go niczym głęboki las. Tłoczyli się wzdłuż rytualnej linii, skupieni, zaciekawieni, nawet podekscytowani wyjątkowością tej walki. W kręgu znikały wszelkie zaszłości, tu był im równy i patrzyli na niego jak na równego sobie. W przeciwieństwie do oczywistych manipulacji starszyzny, wojownicy Grimlandu głęboko wierzyli w niezachwianą sprawiedliwość swojego sądu bogów. Tu nie liczyła się racja, nie liczyło się nawet prawo, krąg odnosił do najwyższej wartości – pierwotnej siły walczących. Tu przetrwać mogli tylko najlepsi. A kto potrafił wywalczyć sobie życie, był godzien oczyszczenia.

Auuu! Kohorta zawyła złowrogo. Plemię wilków wydało ostateczne wezwanie do boju. Tłum rozstąpił się i po drugiej stronie placu stanął największy Grim jakiego Wulfric kiedykolwiek widział. Choć sam nie należał do ułomków i niemalże dorównywał wzrostem pozostałym wojom, z tym kolosem mierzyć się nie mógł. Zdawał się większy nawet od Mara. Tłum falował w dzikim podnieceniu. Bor spojrzał ironicznie w stronę starego Yamila, który stał nieopodal wraz z gronem starszych i uśmiechał się złośliwie. Związanymi rękami zerwał z szerokich ramion tę resztkę brudnej koszuli, która jeszcze mu pozostała. Auu! Grimowie zawyli ponownie, a potem zamilkli. Patrzyli w pełnej napięcia ciszy na poszarpane ciało więźnia, które pokryte było w całości, od szyi po linię spodni, wojennymi i runicznymi bliznami. Lewą połowę pleców Wulfrica znaczyły blizny barwione ręką Ardów, bezpośrednio pod skórą. Nieusuwalne. Niezmienne. Niepodważalne w swojej ostateczności. W oczach Grimów skazujące go na los wiecznej walki, na brak spoczynku. Wulfric nie mógł jak inni wojowie zmazać bojowych malunków, przejść w stan sath, zasłużonego spokoju. Jeden ze stojących obok Yamila starszych, który dzierżył rytualną czarę z niebieskim barwnikiem ruszył w stronę Wulfrica, ale szaman zatrzymał go i pokręcił głową. Krąg zaszemrał. Wulfric nie otrzyma ochronnych run.

Rot zmarszczył brwi na ten widok i wszedł na plac. Zbliżył się szybko do Wulfrica, a nie było nikogo, kto śmiałby go zatrzymać. Wyciągnął z wysokiego buta imponujący nóż, symbol jego dowództwa nad klanową armią i przeciął związane ręce więźnia. Odwrócił się zamaszyście, pełnym wyzwania wzrokiem spojrzał najpierw w stronę zmarszczonego Yamila, a potem w rozbawione oblicze wodza. Nikt nie rzekł słowa. 

Wulfric z wdzięcznością rozmasował zdrętwiałe dłonie. Spokojnie klęknął przy mieczu, oparł lewą dłoń na ziemi, po czym podniósł garstkę piasku i przesypał przez obie ręce. Czeka go ciekawe starcie. Być może ostatnie w karierze.

Chwycił miecz. Nie pozostawało już nic więcej. Sig siedzący na wysokim krześle rozejrzał się władczo wokół, po czym kiwnął głową w stronę przeciwników. W tej samej sekundzie olbrzymi Baadar ruszył do ataku. Wulfric zdążył tylko ugiąć kolana i zaprzeć się mocno nogami, gdy z góry padł pierwszy niszczycielski cios. Z trudem zablokował to uderzenie, odbił wielkie ostrze, po czym wybił się lekko i rąbnął obiema stopami w klatkę piersiową olbrzyma, wykonując przy tym błyskawiczny przewrót. Przekoziołkował mało spektakularnie kilka metrów, ale wylądował zgrabnie – na ugiętym kolanie z mieczem uniesionym nad głową.

Baadar zachwiał się po wpływem kopnięcia i spojrzał na swojego przeciwnika z większą uwagą. Kości zostały rzucone. Obaj zaczęli nieśpiesznie zbliżać się do siebie. Synchronicznie skoczyli do ataku. Zwarli się z pełną mocą. Szczęknęło żelazo. Wulfric z trudnością parował potężne uderzenia olbrzyma. Krążył pod jego ramieniem szukając jakieś luki, odsłoniętego miejsca. Wielki Baadar trzymał go jednak rozważnie na dystans. Mijały minuty. Baadar krwawił na skroni, pozbawiony runicznej ochrony Wulfric o wiele poważniej – z rany na udzie i ramieniu. Wciąż jednak krążyli wokół siebie niczym dwa wściekłe psy, wyczekując na chwilę słabości przeciwnika. W końcu Wulfric skoczył do przodu imitując skręt w lewo i z prawej strony sieknął olbrzyma w żebro. Cios nie sięgnął celu, moc runy odbiła atakującego i rzuciła nim o ziemię. Tłum ryknął. Baadar uśmiechnął się paskudnie. Wulfric zaklął.

– A więc magia – mruknął. Bez zastanowienia wbił miecz w ziemię, runy na jego plecach pojaśniały. Rąbnął w przeciwnika z siłą, która wyrwała go w powietrze i odrzuciła pod samą linię kręgu. Baadur zatańczył w kilku przewrotach, ale zaraz poderwał się, by ponownie natrzeć na osłabionego już Wulfrica. Grimowie wyli.

– Tylko tyle? – zaśmiał się szyderczo olbrzym i jednym potężnym kopnięciem powalił Wulfrica na plecy. Ten przeturlał się na bok i niczym żmija chlasnął w kierunku nogi Grima. Wojownik był jednak szybszy, odsunął się i butem przycisnął jego miecz do ziemi. Z miną zwycięzcy szykował się do ostatecznego pchnięcia, gdy w oddali rozbłysnął kryształowy wystrzał. Baadar zawahał się tylko na ułamek sekundy, ale to wystarczyło. Wulfric zwinął się jak kot i na wpół leżąc kopnął go z boku w kolano. Usłyszał trzask łamanej kości i wrzask olbrzyma. Gdy ten pochylił się by chwycić zdruzgotaną nogę, Bor poderwał się z ziemi i z całą mocą wyrżnął go kolanem w twarz. Chrupnęło. Baadar padł zakrwawiony na ziemię, Wulfric nie tracąc sposobności podskoczył do niego i nacisnął mocno jakiś punkt na jego szyi. Olbrzym groteskowo zwiotczał. Wulf stał przez chwilę niepewnie na nogach, zaskoczony własnym zwycięstwem. Nie zdążył jeszcze głębiej złapać tchu, gdy w ciszy zamarłego tłumu rozległ się okrzyk:

– Straż! Branka! Branka zniknęła!

Wódz zerwał się z fotela i ryknął:

– Zdrada!

Na ten sygnał wszyscy Grimowie chwycili za miecze i niczym gończe psy rozpierzchli się po kasztelu.

 

Po raz kolejny zatargali go do lochu, ale tym razem zupełnie się nim nie przejęli. Wrzucili do celi i odeszli. Nasłuchiwał oddalających się kroków. Gdy ucichły, spojrzał w stronę ciemnego kąta.

– Poszli.

Z ciemności wyłonił się Mar, a tuż za nim wiotki sukkub. Wulfric wstał chwiejnie i skłonił się niezgrabnie. Nawet nie próbował inicjować rozmowy, sukkuby rzadko odzywały się do kogokolwiek spoza swej kasty. Choćby w najbardziej ekstremalnej potrzebie. Na przykład takiej jak ta. 

– Wyglądasz paskudnie – skomentował życzliwie Mar. – Myślałem już, że mi tyłek przymarznie do skały w oczekiwaniu aż cię wypuszczą.

– Ja też nie pałałem radością z powodu tej gościny. Musimy przekraść się do zachodniej części kasztelu. Nikt nie będzie szukał nas tam, gdzie nie ma bram, a mury są wysokie.

– A potem?

– Potem, za radą małej Nori, czmychniemy starym kanałem.

– No i? Gdzie haczyk? – spytał podejrzliwie olbrzym.

Wulfric spojrzał na niego niemal urażony.

– Dlaczego zawsze zakładasz, że jakiś jest?

Mar nie zaszczycił tego pytania odpowiedzią i zajął się zamkiem celi. Wulfric spróbował wytrzeć dłoń w porwane spodnie. Krew ciekła ciurkiem z jego ramienia. Branka patrzyła na niego z namysłem. W końcu zdecydowała się podejść, wyszarpała spory pas materiału ze swojej i tak już skąpej tuniki, i przewiązała mu rany. Zaszemrała przy tym coś niezrozumiałego. Ból natychmiast zelżał.

Zaskoczony dotknął zamkniętej rany. A więc miała jeszcze nieco mocy. W geście podziękowania, przyłoży prawą dłoń do czoła. Pochyliła łaskawie głowę, oznaczało to, że jego uprzejmość została doceniona.

– Wciąż nie jestem przekonany co do tego planu. Może powinniśmy jednak rozważyć alternatywną wersję i wyjść główną bramą? – zasugerował Mar.

Wulfric nawet się nie skrzywił.

– Umiesz otwierać zamki, wysadzać wrota, ale niewiele poradzisz na całą hordę Grimlandu.

– Mam kilka interesujących kryształów – przekonywał.

Wulf westchnął. Na co dzień Mar był bardziej niż rozsądny, niestety bliskość kryształów mocno zaburzała jego ducha, i to w kierunku, który nie był zbyt bezpieczny. A on, Wulfric, przecież doskonale wiedział, że nawet półmagiczne zdolności grimlandzkich szamanów mogą być cholernie niebezpieczne. I choć mieli ze sobą Sukkuba, ani ona, ani tym bardziej on – ze swymi dość pierwotnymi zdolnościami – nie dysponowali teraz dostateczną energią, aby mierzyć się z jakimkolwiek przeciwnikiem. Jedynym wyraźnie wypoczętym i chętnym do bitki członkiem grupy był Mar. Dzięki bogom przynajmniej dziewczyna wykazywała dość rozsądku, by podążać za nim bez dyskusji. Pilnowanie jej na tym etapie, mogło być bardziej niż uciążliwe.

Przejście do zachodniej wieży kosztowało ich nie mało wysiłku, straże krążyły po kasztelu niczym wściekłe psy. Kryli się w ciemnych zakamarkach, opuszczonych komnatach i przeczekiwali. W końcu udało im się dotrzeć do wieży. Niezauważeni wspięli się na górę zgodnie z mapą myśli, którą wykradł, po czym weszli do nieużywanej łaźni. Dziewczyna przezornie zamknęła za nimi drzwi i bez większego wysiłku zawarła je sporej wielkości sztabą.

Mężczyźni stanęli tymczasem nad wielkim otworem, który służył niegdyś do czynności dość osobistej natury. Patrzyli w dół. Wulfric z niepokojem, Mar z niedowierzaniem.

– To jest ten genialny plan? Chcesz żebyśmy skoczyli z tej wysokości prosto w kloakę?! W szambo, które może okazać się płytką kałużą?

Wulfric tylko wzruszył ramionami.

– Widzisz inną drogę?

Branka zerknęła przelotnie na dziurę, po czym spiorunowała Bora wzrokiem.

– Odmawiam pływania w gównie – rzekła perlistym głosem.

 

Brudni, oblepieni nieczystościami gnali co koń wskoczy nie oglądając się za siebie. Wierzchowce Mara czekały na nich ukryte w pobliskim lesie. Początkowo olbrzym próbował okrasić ucieczkę spektakularnym zaklęciem ochronnym, ale moc kryształów była zbyt intuicyjna, aby mógł ją w pełni kontrolować. Po kilku minutach stracili więc swoją aurę ochronną i musieli zdać się na rącze rumaki. Mar klął szpetnie, ale z pokorą przyjął tę gorzką lekcję oraz pełne pobłażliwości spojrzenia Wulfrica, dla którego magia była tylko czymś w rodzaju kuglarskiej sztuczki. Pomocna przy otwieraniu beczułki z piwem, mniej skuteczna wobec realnych zagrożeń. Zabawy niemagicznych z kryształami przypominały mu zabawy dzieci w piaskownicy. Sprawiały z pewnością wiele uciechy, ale nie miały nic wspólnego z dorosłą rzeczywistością. Teraz, gdy gnali przed siebie wolni, swobodni, żadne iluzje nie były im potrzebne. Jedyne co się liczyło, co miało jeszcze jakiekolwiek znaczenie, to pusty trakt ścielący się tuż przed nim i wiatr tańczący w grzywie pędzących koni. Musieli opuścić Grimland tak szybko jak to możliwe. Ucieczka mogła zakończyć się dla nich bardziej niż nieprzyjemnie, gdyby wpadli w ręce rozwścieczonej straży. Wulfricowi wciąż kołatała się po głowie natrętna myśl, że poszło im wyjątkowo sprawnie. Zbyt łatwo jak na standardy Grimlandu. Czuł głęboko pod skórą, że, mimo oczywistych faktów, nie jest tym, który zaśmieje się dziś ostatni.

 

***

Z pobliskiego wzgórza spoglądały na nich dwa nieruchome cienie.

– Nieźle go wyszkoliliśmy.

– Doskonale.

– I oczywiście pozwolimy mu odejść.

Westchnienie.

– Jestem już zbyt stary, aby sprawdzić, kto wygra tę potyczkę.

Cisza.

– Jednak chyba nie na tyle stary, aby nie dostrzec korzyści płynących z tej sytuacji?

Sig uśmiechnął się i położył dłoń na ramieniu towarzysza.

– Pozbyliśmy się kłopotliwego ciężaru, przyjacielu. Nie planuję wojny z Sukkubami. I tak zbyt często tracimy dla nich głowy.

– Nie powiesz mi przecież, że nie wiesz kto wynajął Bora.

– Nie mam najmniejszego pojęcia. – odpowiedział Sig.

Rot odchylił głowę i zaśmiał się chrapliwie. Echo jego śmiechu rozbrzmiewało dźwięcznie wśród skalistych, osnutych mgłą szczytów.

Koniec

Komentarze

Uch. Trochę mnie przeraziłeś pierwszym akapitem. Bardzo to niepotrzebnie udziwnione i purpurowate. Na razie tylko zerknęłam w ramach prokrastynacji, ale nie zostałam porwana…

 

Pojawił się znikąd.

To wyświechtana fraza i właściwie nic nie znaczy. Sapkowski napisał konkret, jak Geralt się po raz pierwszy pojawił, i to jest otwarcie, które zapiera dech. “Znikąd”? Czyli po prostu zmaterializował się?

 

Wjechał na obleczony mgłą płaskowyż,

Uch. Nie. SJP PWN:

oblec IIoblekać

1. «założyć powłoczkę»

2. daw. «ubrać kogoś lub włożyć jakąś część garderoby»

oblekać zob. II oblec.

oblec sięoblekać się daw. «włożyć coś na siebie

oblekać (pościel)

powlekać

oblekać (kogoś) przestarz. ubierać

Może miałeś na myśli “spowity”?

a nadchodzący zmierzch próbował życzliwie kryć jego obecność.

Świadomie próbował? Zmierzch? Nie gra mi to uosobienie

Koń stąpał bezgłośnie po niewidocznym szlaku,

Wydaje mi się, że cechą szlaku jest to, że jest widoczny, inaczej nie jest szlakiem. Jeśli to z powodu mgły, to należałoby to inaczej ująć.

kosmyki jego smolistej grzywy muskały mleczną nicość.

Purpura. No i mgła nie jest nicością.

Wysoko na niebie kotłowało się dramatyczne zbiegowisko wieczornych chmur.

Odniosłam wrażenie, że przez mgłę nic nie widać? Oraz: zbiegowisko? Oraz: ciąg dalszy purpury.

 

Nie wiem, może dalej jest lepiej i ciekawie. Nie desperuj. Ja jednak poczekam na opinie innych, może mnie zachęcą, ale na razie po tym kawałku odpadłam, a fantasy to na dodatek nie jest mój ulubiony gatunek.

http://altronapoleone.home.blog

Według mnie dziwnie formułujesz niektóre zdania.

 

“Idealny przeciwnik dla każdego potencjalnego źródła złych zamiarów”

“tańczył teraz w grzywie rumaka”

 

“szatańsko jednostajny” – natomiast to mnie zastanowiło mocno

 

przestałem czytać przy pysku pozbawionym elokwencji..

 

Pozdrawiam

Doczytałam do momentu, kiedy bohater został wrzucony do lochu i na tym zakończyłam lekturę. Tekst mnie nie zaciekawił, a dotychczasowa wędrówka Wul­frica Bora wydała się na tyle mało interesująca że nie czuję najmniejszej potrzeby towarzyszenia mu w dalszych poczynaniach.

Do nie najlepszego odbioru przyczyniło się też wykonanie, pozostawiające wiele do życzenia.  

 

Droga cią­gnę­ła się dnia­mi i no­ca­mi… ―> Wiedziałam, że droga może ciągnąć się przez jakiś obszar, prowadząc skądś dokądś, ale nie przypuszczałam, że może także ciągnąć się w czasie…

 

mgła sta­wa­ła się rzad­sza. Wiatr roz­wie­wał jej opary… ―> Mgła jest oparem, więc rozwiewanie oparów mgły jest masłem maślanym.

 

zry­wa­jąc okry­wa­ją­cy jeźdź­ca kap­tur. ―> Czy kaptur na pewno okrywał jeźdźca, czy może raczej jego głowę?

 

Chłód mu­snął zło­śli­wie krót­ko ostrzy­żo­ną głowę. ―> Czy złośliwy był chłód muskający głowę, czy głowa była ostrzyżona złośliwie krótko?

 

ostrzy­żo­ną głowę. Dziw­na była ta głowa. Przy­po­mi­na­ła tro­chę głowy Gri­mów… ―> Czy to celowe powtórzenia?

 

Przy­po­mi­na­ła tro­chę głowy Gri­mów z pół­no­cy, któ­rzy go­li­li włosy po bo­kach i ma­lo­wa­li je w tym miej­scu na nie­bie­sko. ―> Skoro Grimowie golili boki głów, to rzeczone boki były łyse, więc nie pojmuję, jak można malować włosy w miejscu gdzie ich nie ma…?

 

Ide­al­ny prze­ciw­nik dla każ­de­go po­ten­cjal­ne­go źró­dła złych za­mia­rów. ―> Co to znaczy?

 

za­trzy­ma­li się na nie­wiel­kiej po­la­nie, uło­żo­nej wy­god­nie mię­dzy la­bi­ryn­tem bia­łych skał. ―> Kto był tak miły, że ułożył polanę między skałami, dbając przy tym o jej wygodę?

 

Sie­dzą­cy na drew­nia­nym zydlu go­spo­darz… ―> Masło maślane – zydel jest drewniany z definicji.

 

nalał wina do nie­przy­zwo­icie ob­szer­nych kie­li­chów. ―> Kielichy mogą być pojemne, ale nie mogą być obszerne.

 

Za­si­lo­ne desz­czem po­to­ki sy­cza­ły do­no­śnie… ―> Potok może np.: szumieć, pluskać, szemrać; wezbrany może kipieć, burzyć się, toczyć wody z łoskotem, ale nigdy nie słyszałam aby potok syczał.

 

Zaraz potem po­czuł ra­do­sny dotyk ostrza na gar­dle. ―> Czym objawiała się radosność dotyku?

 

Resz­tę po­dró­ży spę­dził prze­rzu­co­ny przez sio­dło… ―> Podróży się nie spędza, podróż się odbywa.

 

Koń sta­nął i ktoś szarp­nął go bru­tal­nie. ―> Dlaczego ktoś szarpał konia?

 

Wódz sie­dział u szczy­tu sali… ―> Można siedzieć u szczytu stołu, ale nie można siedzieć u szczytu sali, albowiem sala nie ma szczytu.

 

Po tych sło­wach na sali za­pa­dła ta le­gen­dar­na cisza… ―> Na czym polega legendarność tej ciszy?

 

– Dys­kret­ne. – roz­ło­żył bez­rad­nie ra­mio­na. ―> – Dys­kret­ne. – Roz­ło­żył bez­rad­nie ra­mio­na.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki za uwagi,  będę ćwiczyć dalej i może następnym razem uda się już trochę lepiej.

Nowa Fantastyka