- Opowiadanie: majster109 - Sprężynowy magiel

Sprężynowy magiel

Nikt nie jest kowalem swojego losu, chyba, że kowal, ale gdzie dziś ich szukać?

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Sprężynowy magiel

 

Część pierwsza

Len

 

 

I

To co teraz, na?

To byłem ja, znaczy Alex, i dwóch moich fumfli, to znaczy Rick i Byku, a Byku zwał się Byku przez ten jego gruby hals, ale to już przecież wiecie. I nie byliśmy w żadnym milkbarze, ani klubie, ani innej mecie, i nie piliśmy żadnego milka z plusem czy bez, ani szkota, ani nawet bira. W ogóle nie piliśmy nic, ani nawet szlugi nie jaraliśmy, bo to nie był ani plac, ani okazja na takie dynksy. Byliśmy na cmentarzu Gunnersbury, a odziani jak raz na tą okoliczność, to jest w czarny ancug od sztifli aż po dekiel, bo to nie był żaden zontagszpacer ani nawet droga na skróty do roboty czy na akcję. Pogoda była paskudna, może nie żeby zaraz jakaś winterchujnia, ale ciemno już było i sypał z leksza śnieg, ale my ani myśleliśmy, żeby się zawinąć na kwaterę czy inne cieplejsze miejsce, zanim się do końca nie pożegnamy. A mieliśmy z kim się żegnać, bo w grobie spoczywał właśnie Len, co go pewnie pamiętacie bracia, nasz kompan i fumfel, co imer trukał, że ajn fir alle i alle fir ajn, więc nie mogliśmy tak po prostu go zostawić bez słowa na wieczne dobranoc.

To co teraz, na?

Rick patrzył na Byka, Byku na mnie, a ja na grób z tabliczką, na te wieńce i blumy, i całe to pogrzebowe barachło jakie tam zostawiła familia Lena sztundę wcześniej. Wszystko tam było, i jakieś znicze, i inne czerwone elektrobździny na baterie, na, alles, i zajeżdżało świeżym gruntem, w jakim złożyli urnę (wiecie, to ten flakon z prochami po kremacji) i jakimś dymem z puszki, jaką tu pewnie machał klecha gdy odstawiał te czy inne pogrzebowe czary. Familia z ekipą zawinęli się kwadrans temu, i dopiero wtedy mogliśmy tu zadokować, bo jak się domyślacie, nie bylibyśmy mile widziani na tej całej cyremonii. Ja nie wiem, co tam Len opowiadał swoim o tym, co robi po nachtach i z kim, ale wolałem, a Byku i Rick tym bardziej, nie rzucać się tu nikomu w gały i swoją obecnością nie psuć im nastroju. I tak mieli dość popsuty, bo o ile wiem, to Len był syn pierworodny i w ogóle jedyny, więc powodu do radochy to tu nikt nie miał. My też nie.

To co teraz, na?

Nikt z nas się nie odzywał, ale wiedziałem, że myślimy o tym samym. O tym, jak to się stało, że stoimy gdzie stoimy i komu to zawdzięczamy. A sprawcą był Dum. Dość już o nim słyszeliście, więc nie muszę tu się rozwodzić, jaki to jełop kompletny i gamoń ostatni, ani jak został hyclem, ani jak mi dopiekł swego czasu, bo to wszystko już wiecie. Rick i Byku też wiedzieli, więc nie było o czym gadać. Jak do tego doszło? Wracaliśmy tydzień temu z arbajtnachtu pełnego wrażeń, nie mając już żadnych planów poza dotarciem w bety i sennym ukojeniem. Szliśmy na skróty przez botanik, bo pożyczona fura nam zdechła jeszcze przed Twickenham, więc, jak się domyślacie, byliśmy nielicho zmachani i już z kilometrami w nogach i wcale nie było nam w głowie, żeby jeszcze szukać jakichś przygód. Jak już byliśmy pod samym murem to przykukaliśmy jakąś zadymę. Kilku szurków szlachtowało jakiegoś typa, to chyba był ten nocny dozorca, czy inny cieć. My się nie wtrynialiśmy, tylko poszliśmy bokiem, bo to nie nasza brocha, że dał się podejść, ale jeden z tych bojków nas przyfilował i skoczył do nas z majzlem. Nie wiem, co on sobie pomyślał, i czy w ogóle miał czym, bośmy przecież do nikogo nie startowali. No ale jak już się nawinął, i zaczął machać, to my szybko ciąg naciąg maski, bo nie wiemy co to za komando, a Byku nie wyhaltował, tylko wyjął swojego majzla i dawaj w te podchody, a my z flanki, filujemy na tamtych co zrobią. A oni zostawili tego obitego typa gdzieś w krzakach i widać, że idą za swoim na nas. No to już wiedzieliśmy, że bez blutu się nie obejdzie. Każdy wyjął, co miał w kieszeni i normalnie w łomot. Na mnie wypadł jakiś karypel, chyba słabo wyuczony w nożu, bo nawet dobrze nie podskoczył, a już leżał, jak go podciąłem i poprawiłem z lewej nogi. Dołożyłem mu jeszcze raz w dekiel, i lukałem za moimi, czy tam który nie potrzebuje hilfu. Radzili sobie nieźle, poza Rickiem, który skakał wokół jakiegoś dryblasa i nie mógł go dojść, a tamten wywijał ketem nad głową i kombinował, jak Rickowi zajechać po gałach albo w plery. No to zaszedłem go od rufy i przejechałem po krojcu, a ten się odwrócił i wtedy go poznałem. To był Dum we własnej osobie, z tym jego idiockim, zwierzęcym wyrazem na ryju, gdy poczuje blut i odepnie keta. Był po cywilu, więc nie miałem żadnych oporów, żeby mu rezaczem podzielić kichawę na pół, albo urżnąć ucho, bo nawet jakby hyclom gdzieś nadał, to niby jak się wytłumaczy z tego ciecia i swoich ziomków, z którymi kręci na boku po dzielni? No więc skakał z tym ketem, i kręcił, i wywijał, ale nie mógł mnie sięgnąć, bo jak zwykle był za wolny w ruchach. A ja sobie umyśliłem, że tym razem, jak już mam szansę, to nie odpuszczę i nie zostawię go całego w tym ogrodzie, z portkami na dupsku i zwierzęcym uśmiechem, zwłaszcza, że jego styl znałem na wylot i wiedziałem jak go zażyć. Pobierze za to, że mnie wtedy z Billyboyem sponiewierali i zostawili w lesie bez tomności i czucia, przez co trafiłem do Domciu, a co dalej to już wiecie. Skakałem mu przed nosem, z rezaczem w prawej, a lewą odbijałem keta, gdy podleciał bliżej. Chciałem mu go wyrwać z łapy, co nie było takie proste, bo, jak już wiecie, Dum był szturman prima sort i u mnie on zawsze był za silnorękiego. Ale udało mi się zajechać mu po łydce i po grabie tak, że puścił trochę blutu i to stykło, żeby przestał wachować od rufy. Zawinąłem mu od plerów i wyrwałem keta z łapy, rzuciłem w cholerę i idę do niego powoli z wystawionym rezaczem. Rzuciłem okiem na lewo i prawo i przykukałem Lena i Byka, jak już skończyli ze swoimi i stanęli blisko, każdy z majzlem. Widać było, że mają niezły ubaw i że ze swoich starć wyszli bez szwanku. Byku miał tylko deko szarpnięty ancug, a Len blut na łapach ale z punktu widać, że nie jego. Spojrzałem na Duma i zauważyłem w jego ślepiach panikę. Nas trzech, na niego jednego, bo jego ekipa się rozbiegła albo leżała i jęczała porezana gdzieś w trawie, więc mieliśmy go na gablu. Jucha szła mu równo z łapy, stał przed nami bez broni, bez szans, więc schowaliśmy majzle do kieszeni, bo wiadomo już było, że dokończymy z buta. A tymczasem Dum sięgnął za pasek od portek i co wyjął? W jego łapie wyknaiła się giwera, musowo jakaś lewa, no bo niemożliwe, żeby temu głąbowi pozwolili trzymać służbową na chacie, o ile w ogóle mu dali jakąś służbową, skoro wiedzieli, że on się najwyżej do pały nadaje ze swoją gąbką zamiast mózgu. Podniósł ją i bez orientu wali do nas z tej rury na ślepo, nawet nie celując, więc my, nie czekając, zryw do tyłu i spruwamy, nie myśląc już ani o butach, ani o szlachcie, tylko o tej jego spluwie i pestkach świszczących nad głowami. A gdy już odbiegliśmy na drugą stronę ogrodu, gdy Dum przestał już strzelać, filujemy po sobie i widzimy, że nie ma Lena. Nawet nie zdążyłem zapytać Ricka czy Byka, gdzie go widzieli i co z nim się stało, bo usłyszałem wyj blacharni, jak na bank pruła do nas, a w niej nie inaczej jak trzech knechtów, a każdy z gwintrurą. No to my dawaj do płotu, i jak tylko nas minęli, to furgamy na drugą stronę, sznel sznela maski w but, i dalej, w to osiedle, wiecie, między te starożytne domki z czerwonej cegły. I kluczymy między nimi, ale już na spoko, żeby nas kto nie sprzedał z okna, i zatrzymaliśmy się dopiero pod wiaduktem High Park. Odczekaliśmy chwilę, czy nie posłyszymy więcej glin na sygnale, i owszem, po kwadransie przejechało coś jeszcze, ale daleko, więc tu musiał być tylko ten jeden wóz. Pytam ich, co z Lenem i Byku mi mówi:

– Stał po mojej lewej, a jak Dum zaczął walić z gana to dałem skok do tyłu i nie widziałem was is los, aż stanęliśmy pod murkiem.

– Ja kończyłem z jednym szurkiem, co go miałem już pod butem, gdy posłyszałem strzały, no to nie czekałem co będzie, tylko dałem w długą za wami. – dodał Rick. Widać było po nich, że seryjnie nie wiedzą co się stało i że bajde w nerwach. Dałem pauzę i wyjąłem szlugi. Zajaraliśmy i kombinujemy co teraz.

– Jak kapsy dojadą tam Duma, to on się nie wywinie i nie kupią żadnego kitu, że strzelał z lewej rury w jakiejś obronie koniecznej czy inny szajs, a jak odsłuchają tego ciecia, to Dum ląduje w pierdlu. Nie jest aż taki trotel, żeby tego nie wiedział. No to na bank już go tam nie ma, i tak samo jego ferajny. Leżał tam który z nich nietomny? – pytam ich.

– O ile dobrze widziałem, to nie. Jeden spruł, jak tylko nas zobaczył. A ten mój nie był do końca dorobiony, jak go zostawiłem, bo byłem ciekaw, jak dojedziesz Duma, gdy go już miałeś pod kosą. – wyszprechał Byku.

– A mój drugi wyrwał w głąb parku, gdy już mu puściłem blut z łapy. Jakiś mydłek. – dodał Rick.

– No to musiało być ich sześciu: ten co spruł, tych dwóch waszych, ten mój pierwszy, jeden Lena i Dum. Czyli w ogrodzie kapsy znajdą tylko tego ciecia, który mógł widzieć najwyżej Duma i tych jego podchujaszczych. Duma nie zdejmą tak szybko, bo pewnie spruł, więc nic na nikogo nie mają. Tylko co z Lenem? I z tym jego leszczem?

– Jak znam Lena, to nas nie sprzeda, ale nie wiemy co z tym, co go miał pod butem. Może tam gdzieś leży. – powiedział Byku – Ale z drugiej strony, nawet jak go kapsy dopadną i pocisną, to najpierw nada im Duma, bo nikt mu nie uwierzy, że wszystko wykręcił sam. – dodał po chwili. Zamyśliłem się i przyszło mi do bani, że Len jest dawno po drugiej stronie ogrodu i pewnie stamtąd już spruł curik na Twickenham.

– Znacie ich? Tych dupków Duma? – pytam.

– Nie znam, nawet nie wiedziałem, że Dum ma jakieś komando – powiedział Rick.

– I ja nie – dodał Byku.

– W takim razie oni nas tez nie znają. – wstawiłem. – Możemy śmiało bujać się w koja, nic na nas nie mają. Jutro wieczorem, jak Len dobije do nas, to się więcej dowiemy od niego – dodałem. No i poszliśmy na nocny esban i dalej do centrum, a potem każdy w swoją stronę.

Następnego dnia, to był zamstag, gdy patrzyłem rano w tiwi przy frysztyku, to podali takie info: jedna ofiara w stanie krytycznym w szpitalu po nocnej strzelaninie w ogrodzie botanicznym. Przestałem przeżuwać i słucham co dadzą dalej, a tam pokazali jednego knechta, to był chyba jakiś ich rzecznik czy coś w tym rodzaju, bo odstawiony na hochblic, jak opowiada co tam się w nocy działo. Podkręciłem dźwięk i słyszę:

– … w wyniku nocnej interwencji policji w ogrodzie botanicznym na miejscu zdarzenia znaleziono dozorcę parku w stanie ciężkim, z ranami kłutymi klatki piersiowej i kończyn górnych. Aktualnie przebywa pod stałą opieką lekarską na oddziale intensywnej terapii. Jest nieprzytomny, ale jego stan jest stabilny. Drugą ofiarą zajścia jest niezidentyfikowany mężczyzna, lat około dwudziestu, z raną postrzałową klatki piersiowej. W stanie krytycznym został przetransportowany do szpitala, gdzie poddano go natychmiastowej reanimacji. Jego aktualny stan jest nadal krytyczny. Na miejscu zdarzenia zabezpieczono ślady sprawcy lub sprawców przestępstwa w postaci licznych odcisków butów, próbek krwi, łusek z broni palnej i pocisków. Nie ustalono jeszcze z jakiej broni padł strzał, nie jest też znany związek między ofiarami zajścia. Działania wyjaśniające prowadzą funkcjonariusze wydziału lokalnego. W chwili obecnej przesłuchanie ofiar zajścia nie jest możliwe i zostanie przeprowadzone, gdy mężczyźni odzyskają przytomność. Osoby będące świadkami zdarzenia lub będące w posiadaniu jakichkolwiek informacji proszone są o niezwłoczny kontakt z najbliższą jednostką policji. Zapewniamy dyskrecję osobom …– Dalej nie słuchałem, bo pokazali tego nietomnego ciecia, w bandażach, z ręką na sznurku, a obok Lena, lub to co było Lenem jeszcze zeszłego nachtu. Korpus leżał jak flak na szpitalnym kojku, wszystko pod białą płachtą, a z łap wystawało fil dratów i drenów od jakichś flaszek na hakach, i pokazali jakiś ekran, a na nim te szlaczki, co wyglądają, jakby się bajtel wprawiał w odręcznym szrajbowaniu.

Nachmitag wider puścili w tiwi materiał o tej akcji i powiedzieli, że:

-… starsza ofiara nocnego zajścia w ogrodzie botanicznym odzyskała przytomność. Mężczyzna niewiele pamięta ze darzenia, podał jednak orientacyjny wygląd sprawców. Dozorca zeznał, że został napadnięty podczas obchodu, w czasie, gdy pełnił dyżur w nocy z piątku na sobotę. Według niego w zajściu uczestniczyło pięciu lub sześciu młodych mężczyzn w wieku od około dwudziestu do dwudziestu pięciu lat. Po nieudanej próbie zatrzymania sprawców zaczęli oni bić ofiarę i zadawać jej ciosy pięściami i nożem. Mężczyzna stracił wtedy przytomność, którą odzyskał na oddziale intensywnej terapii. Po okazaniu mu zdjęć drugiej ofiary zaprzeczył, by brała udział w zajściu, nie wie, jak znalazła się w miejscu zdarzenia i czy ma ze sprawcami jakiś związek. Drugi uczestnik zajścia w dalszym ciągu przebywa na oddziale intensywnej terapii, jest wciąż nieprzytomny, jego stan jest nadal krytyczny. Policja prowadzi w tej sprawie intensywne śledztwo, trwają czynności mające na celu identyfikację uczestników zajścia i przedmiotów znalezionych na miejscu popełnienia przestępstwa… – i znowu pokazali tego nachtwachmana, i monitory z zygzakami.

Pod wieczór oblekłem się w swój nachtancug i poszedłem na spotkanie z Bykiem i Rickiem pod Księcia Nowego Jorku. Jak wszedłem, to przywitały mnie babiny, które tam dudlą imer kafe z pianą na koszt AZ, a pod oknem przy stoliku przykukałem fumfli. Dałem cześć cześć, usiadłem i machnąłem na obra, który zaraz przybiegł z kuflem portera, bo już wiedział, że zamstag abend to jest dzień dunkelbroja. Rick wyszprechał:

– Już wiemy, że cieć Lena nie poznał, to w sumie dobrze.

– Dobrze, to będzie, jak Len się obudzi i powie, że nie zna tego typa ani nas, i że szedł tam sobie spoko sam na samopas i alajn z kina na chatę, a tylko zupełnym przypadkiem noga mu się powinęła, wbił przez ten ogród, i nic więcej nie pamięta. – odszprechałem. – Lepiej, żeby za dużo nie nawijał, bo i tak dojdą, że kiblował w poprawczaku i w coś go wkręcą. Przecież tam był wielki pan konstabl Dum, a nie wiadomo co on zrobi jak sprawa do niego dotrze, jeszcze się dowiemy, że Len sam się postrzelił. – Na to Byku kiwnął głową i pociągnął łyka ze swojego kufla. Patrzymy na te starszawe babiny, a te śmieją się do nas, więc podchodzę do nich i mówię takim hohlautem, tak, żeby wszyscy słyszeli: – Panie ober, podwójnego szkota dla każdej z dam, a do tego po szneku z glancem.– a do babulek – Wszystko w porządku, moje panie, prawda? Wszystko gut i git, tak? Kawa OK? Sznapsy OK? To macie tu jeszcze do tego wczorajszego po jednym, OK? – one się dziwnie spojrzały, ale jedna z punktu zatrybiła co jest, bo to nie był pierwszy raz, i wstawia taki kit: – Oczywiście chłopcy, no pewnie, jasne, że tak, byliście tu wczoraj i kupiliście nam kawy z prądem a do tego po makowcu. Wy jesteście najlepsi chłopcy na świecie, nie ma lepszych od was. Boże miej was w opiece. – a reszta to samo, bo już się skapnęły was is los, i nadają tak: – Jacy mili chłopcy, jacy uczynni, jacy szarmanccy, jacy uprzejmi dla starszych kobiet. – No więc jedno z dyńki. Wróciłem do stolika, łyknąłem, zajaraliśmy po calaku, i czekam na co wpadną. Ja miałem już pomysł, co dalej ale czekałem na nich. Po dłuższej chwili Byku tak się odezwał:

– Nie możemy tego tak zostawić. Skurwiel do nas strzelał, trafił Lena.

– Nooo… – przyznał Rick. – nie możemy.

– I pójdziemy na komisariat, i powiemy, że to Dum, i jego komando, a my tam byliśmy zupełnie przez cufal, i że sami z własnej woli wzięliśmy biednego dziadunia w obronę przed tymi łobuzami, tak? – zapytałem.

– No, chyba nie… – odparł Rick.

– No jasne, że nie! – odwarkłem – Musimy czekać, aż odsłuchają Lena, dopiero wtedy możemy wykonać jakiś ruch, a do tego czasu nic. Czekamy.

Ale nie musieliśmy długo czekać, bo z tiwi, co nawijał zza bufetu doszły do nas takie słowa:

– … nie odzyskawszy przytomności zmarła druga ofiara nocnego zajścia w ogrodzie botanicznym. Ustalono tożsamość mężczyzny, którym okazał się Leonard B. Był już wcześniej notowany jako młodociany przestępca biorący udział w napadach i rozbojach. Dozorca ogrodu, którego stan aktualnie umożliwia już przeprowadzenia oficjalnego przesłuchania, złożył stosowne zeznania, w których ponownie zaprzeczył, aby Leonard B. był jednym ze sprawców. Policja zakłada wersję, w której Leonard B. znajdujący się przypadkowo w czasie zajścia w miejscu zdarzenia stanął w obronie dozorcy i został postrzelony przez sprawcę napadu, który następnie zbiegł. W dalszym ciągu trwają czynności prowadzące do ustalenia tożsamości sprawcy i pochodzenia broni z której oddano strzały… – i tym razem nie pokazali na ekranie żadnych zawijasów, tylko prostą kreskę.

Milczeliśmy. Nikt się nie odezwał, ale po minie Ricka widziałem, że go to seryjnie ruszyło. O ile wiem, to kiblowali z Lenem w jednym poprawczaku i znali się dłużej niż reszta z naszego komanda. No i teraz Rick został tylko z nami, bez kumpla. A my już nie byliśmy w czterech, tylko w trzech. Ale wiedzieliśmy już, i nie było żadnej potrzeby żeby to sobie klarować, że tak tego nie zostawimy. Koniec i kropka, tyle tego było.

Minął tydzień, Rick na dzielni dowiedział się, kiedy i gdzie pogrzeb, więc stoimy tu teraz i zbiera w nas gniew i ta złość wielka na wrednego Duma, ale i ten paskudny filing, że nic na to nie szafniemy, bo Dum był państwowym funkcjonariuszem (znaczy kapsem), którego prawo szczególnie chroniło, jako obrońcę porządku publicznego i stróża wszelkiej moralności. Jaja! Takie jaja! No ale oficjalnie tak właśnie było, co, jak rozumiecie, nieco ograniczało nasze możliwości załatwienia sprawy po naszemu. Kiedyś to by poszło krótko: namierzylibyśmy go na dzielni, zawlekli we trzech w jakiś ciemny winkiel, dali rezaczem i majzlem po jajach, wzięli pod but, a dalej to Wam nie muszę opowiadać, bo sami se możecie łatwo rozkminić co by w tym kącie z Duma zostało, ale dzisiaj sprawa wyglądała tak, że Dum paradował w uniformie, imer z pałą i telefunkiem na pasku, ze swoimi fumflami hyclami, więc nici z zawleczenia, nici z kąta, nici z majzla i buta. Zostało nam tylko czekać.

Śnieg przestał padać, i zgasła jakaś świeczka, więc pochyliłem się, żeby ją znów zajarać, a przy okazji strzepnąć tabliczkę. Podniosłem ją, a pod spodem zobaczyłem maskę Lena. Widać familia wolała się rozstać z tym nocnym Lenem, którego pewnie nie znali tak jak my, i nie zatrzymywać po nim takiej pamiątki. Otrzepałem ją z ziemi, i uniosłem. Patrzyliśmy na nią dłużej, po czym wyjąłem swoją z kieszeni portek. Rick i Byku wyjęli swoje. Czasy się zmieniły i to już nie były takie maski jak dawniej, ale nadal mieściły się w sztiflu czy gdzieś, i ja miałem teraz tego aktora Lee Van Cleefa, co grał zawsze jakiegoś szeryfa albo rewolwerowca, Rick był za Klausa Kinskiego, tego od wampirów, Byku miał Churchilla, pewnie przez ten gruby hals i szpekowatą mordę, a maska Lena to był Tyson, ten bokser podziargany na pysku, od kifra aż po dekiel, co kiedyś odgryzł jakieś ucho czy coś. Trzymaliśmy je przez chwilę, jakby ostatni raz dając Lenowi szansę na bycie w jednym komandzie, po czym dałem tego Tysona Rickowi, ale ten pokręcił głową, że nie, więc zabrałem ją i skitrałem w but. Co tu więcej opowiadać? Byliśmy zdołowani na maksa.

 

 

 

 

II

 

 

Spotkaliśmy się znowu po kilku dniach pod Księciem Nowego Jorku, to był czwartek, więc na spoko, bo wiadomo, że na nocną zmianę robimy tylko w wochenend. Ober przytachał po kuflu, postawił, ukłonił się w pas, bo już nas znał i wiedział, że do rachunku dorzucimy mu deko hajsu, jak normalewajze. A jak się oddalił raus, to pytam się moich:

– Jak jest ferajna? Kapsiarnia się odezwała?

A Rick na to:

– U mnie byli w montag, rozpytywali o to, z kim Len się bujał po mieście, kiedy go widziałem i takie tam. Musieli mnie dojść po aktach z poprawczaka, ale z punktu klar, że nic na nas nie mają. Wyczaiłem też, że nie mają nic na Duma, bo o niego też się pytali. Nie wiedzą kto i z kim, a cieć im zeznał, że po nocy to zapamiętał tylko z grubsza jakie mieli ancugi, i co gadali, więc kapsy stoją w miejscu. Dali mi wizytkartę, że niby mam do nich kolnąć jak se coś przypomnę, albo dowiem.

– U mnie nie byli. – dodał Byku.

– A mignął wam gdzieś na dzielni Dum w blacharni? Po cywilu może? – pytam dalej.

– Ja tam za bardzo z chaty nie wyłaziłem, to nie wiem, wolałem przysiedzieć cicho i poczekać co będzie. – mówi Byku.

– Alex, daj na luz – wtrynił Rick – sprawa jest klar, jakby coś mieli na niego, to już by o tym było w tiwi, a jak na nas, to by nas nie było tu, proste.

– W sumie recht – ja na to – ale damy se parę dni na wstrzymanie, po co nam teraz jakaś akcja? Jak ferajna? Jak będzie? Chociaż do czasu aż puszczą ciecia ze szpitala, wtedy sprawa przycichnie. – wstawiam. A oni na to, że ja, ja, recht. No więc ta jedna rzecz z bani, chociaż w sumie to takiej postawy się spodziewałem. My teraz już nie szaleliśmy na takich obrotach jak te parę lat temu, gdy prawie każdy nacht miasto nas czuło, a przynajmniej dzielnia. Ja się ustawiłem w sztatfirmie, niby w tym całym Centralnym Archiwum Narodowym jako szpenio od muzy przy platach, z czego miałem gut hajs na koncie na każdy wochenend, a do tego na lewo co mi się spodobało. Rick, kolo w moim wieku, robił za elektryka przy furach w warsztacie u swojego ef, którego nie interesiło co Rick robi po nockach ani w szabas, byle tylko klienci nie jęczeli. A jęczeć nie mieli o co, bo Rick był majster prima sort, i jak tylko nam się jakaś gablota na mieście spodobała, to nie było lewara, Rick w pół minuty zgarniał każdą i nawet kot nie miauknął pod maską. Byku miał dzianego wujcia, który mu sponsorował i ancug, i na szlugi, na lekcje prywatne itepe, ale on się od tego tylko dusił w chacie i jak się z nami spiknął, kiedy by to nie było, to blut w nim się gotował i kipiał mu dekiel z radochy, bo nie miał innej szansy się wyszumieć. Mimo wszystko jednak, teraz sprawa była trochę gorąca, więc i jemu rura miękła i wolał przyhaltować. Nie mieliśmy z tym problemu, bo nasz nachtarbajt nie służył wcale naszym taszkom, a tylko dawał nam ubaw, żebyśmy się nie nudzili i nie zardzewieli od siedzenia na kwadracie.

Siedzieliśmy sobie spoko, popijaliśmy dzisiaj wajsbira, bo Pod Księciem dostali teraz lepsze koncesje, a z nimi pełne krany, z których ober nalewał nam już po drugim kuflu. Patrzyliśmy za okno i nie było nam dzisiaj w deklach szlajać się po ciemaku i wygłupiać z kundlami. W tych czasach, bracia, miasto było dużo spokojniejsze niż dawniej, a wszystko to niby za sprawą tej nowej polityki prewencyjnej, tak przynajmniej stale nawijali w tiwi. Teraz cum bajszpil widać było na ekranie, co wisiał nad bufetem, jakiegoś typa pod halsztukiem, jak wstawia do mikrofonu taki kit:

– … w wyniku konsekwentnego wprowadzenia w życie prewencyjnych procedur operacyjnych policji notujemy każdego miesiąca spadek liczby incydentów z udziałem grup przestępczych, dawniej znacznie bardziej aktywnych. Statystyki policyjne niezbicie dowodzą słuszności decyzji rządu w sprawie intensyfikacji działań skierowanych przeciwko zorganizowanym grupom młodocianych przestępców, będących źródłem najpoważniejszego zagrożenia dla bezpieczeństwa społecznego. Rządowe środki finansowe, przyznane policji na walkę z tym zagrożeniem w pełni pokrywają zapotrzebowanie na dodatkowe patrole w terenie … – i tym podobny szajs. A dalej ten dziennikarzyna podsunął mikrofon jakiemuś innemu w garniaku, a ten posuwał dalej w tym stylu, no ganc po idiocku:

– … nie zapominajmy jednak o tym że, realizacja nakreślonych zadań programowych pociąga za sobą proces wdrażania i unowocześniania kierunków postępu prac. Realizacja przyjętych procedur pomaga w przygotowaniu i realizacji nowych propozycji. Troska organizacji a szczególnie, stały wzrost ilości i zakresu naszej aktywności spełnia ważne zadania w wypracowaniu aktywnych i skutecznych form oddziaływania. Z drugiej strony, zakres i miejsce pracy kadr spełnia istotna rolę w kształtowaniu form oddziaływania. Założenia naszej misji … – i tak dalej, jakby kompletnie nie do ludzi trukał, tylko do jakichś swojaków w jeszcze lepszych garniakach jak on sam. Widziałem po minach fumfli, że tak jak i ja nie kumają nic z tego, co tamten nawija, ale śmieszyło nas wszystkich jak się wyprężał do kamery, jak wypinał klatę i zacieszał, jakby to było dzieło całego jego życia, sam majstersztyk, żeby teraz przez pięć minut pobredzić sobie do mikrofonu. A potem, po jakiejś papce reklamowej, pokazali takiego w poliuniformie, jak się przechwalał czego to on i jego ekipa nie robią dla tego porządku publicznego, jakie to wielkie poświęcenie i służba dla miasta, ba, całego folku, i tym podobny szajs. A jeszcze szpeter, co przykuło naszą uwagę, pokazali tego ciecia w szpitalu, jak to sobie leży w kojku, w szpitalnym szlafancugu i jak zachwala szybką akcję policji w ogrodzie, że niby uratowali mu życie, i że jest wdzięczny, i cieszy się na powrót do zdrowia jaki mu obiecały łapiduchy w białych kitlach, a wszystko to już za tydzień, góra dwa. Ani słowa o jakichś śladach, czy ujętych sprawcach, bo zaraz wyjechali z kamerą z tego krankenhauzu aut aut i aut i szlus. Pociągnęliśmy z kufli za zdrowie biednego stróża, i mówię:

– Bujacie się po dzielni, czasem szerzej, czasem sam na samopas, to jak się zdarzy jakaś okazja, popytajcie tu i tam, czy ktoś nie wie o komandzie Duma, gdzie on się szlaja, gdzie chodzi na panienki, z kim, i w ogóle. Ale nie za głośno i tylko ze swoimi, żeby się nie rozeszło, że go podchodzimy, bo na moje, to on nie wie, kto go w tym ogrodzie dojechał i lepiej, gdyby tak zostało. Jak się czegoś więcej dowiemy, to może go gdzieś znajdziemy, byle cichaczem i ruig. – A oni na to, że gut git, i że nadstawią radar tu i tam.

– A następny dynks – szprecham wajter – to lewy fracht. Wiecie, co mam na myśli? Wiecie. Chodzi o to, że tak do końca to nie wiemy, czy nam kotła kto nie wystawi, więc jak myślicie, lepiej się pozbyć tego i owego?

– W sumie to recht – odparł Byku – mój onkel nie wie, co ja trzymam w koju, i jakby mi to wszystko dali kłaść wierzchem, to wątpię, czy ze wszystkiego bym się wyklarował. Onkel może kupi jakiś kit, ale kapsiarnia już niekoniecznie. Nie mam tego fil, ze trzy sikory i trochę lodu, ale recht, lepiej tego nie mieć na bazie.

– U mnie podobnie – wstawia Rick – i też bym nie chciał się tym chwalić moim ef i em. Jak mnie naszły hycle, to rozsiedli się genau na fotelu, w którym trzymam fanty. Jakby go rozpruli, to by się posypało, ale to tylko dowodzi, że na razie jest gut. Gdzie z tym pójdziemy?

– Może do Wilhelma? – ja na to – Jak do tej pory Wilhelm grał fer, nie słyszałem, żeby kogoś sprzedał. Poza tym nikt nie wie, od kogo on bierze, bo jest raczej dyskretny. To by mi pasowało, a wam?

– Wilhelm jest git, mi pasuje – stwierdził Rick.

– Ja go personalnie nie znam, bo nie musiałem jak do tej pory ciśnienia, ale nie mam nic przeciw. – dodał Byku.

– A więc postanowione. – powiedziałem – Kiedy? Bo myślę, że wcześniej, tym lepiej, ale bez paniki.

– Zamstag? – zapodał Rick.

-Zamstag! – potwierdził Byku.

– Recht ferajna! Gut i git! – wstawiłem, a do Byka tak: – Rick cię zdejmie spod hawiry i wbijecie na bawarę do tej speluny po drugiej stronie, tam zaczekacie. Ale żadnego alko bo do Wilhelma się wchodzi na czysto. – uciąłem, i pociągnęliśmy znowu z kufli, za zdrowie ciecia i tych babin od kawy z pianą. Siedzieliśmy tak chwilkę, browar nam się kończył i nie mieliśmy już pomysłu na ten wieczór, aż mi się przypomniało, że dawniej lubiliśmy strzelić po glasce z plusem w milkbarze Krowa. Dopiliśmy co było na blacie, zapłaciliśmy za swoje, i za kawę tych starych raszpli, co jak zwykle paplały przy glaskach i kuchu po drugiej stronie sztuby i wyszliśmy na ten cały winternacht. Niebo było czyste, ulice niemal puste, a my poszliśmy zobaczyć co się dalej chapnie w ten mroźny abend.

Z busa wysiedliśmy przy Marghanita Road, i powolutku, ajnszrytem do starej Krowy. Pierwszy wszedł Rick, a za chwilę machnął na nas ręką, że czysto i że możemy się ładować. Weszliśmy na salę, a tam, jak zwykle, pełno studenciaków i półetatowców z tego studia tiwi, co było za winklem. Dzisiaj oblekali się już inaczej niż kiedyś, teraz na lansie były powycierane stare marynary, najlepiej z łatami na łokciach, jakiś szmatławy szalik przez szyję, a na nogach zwykłe pepegi, zaidzone i znoszone. Portki mieli całe w lochy, i widać z punktu, że nie jakieś ze śmietnika, tylko specjalnie porezane w te i we w te, nawet na dupsku i kolanach, to był styl hipsterski. Całe to towarzycho było na deklach i dziobach pozarastane jak oranguty co nigdy fryza nie odwiedziły i chyba było teraz trendy, żeby wyglądać jak jakiś ochlor, czy inny bren, aż mi zaświtało pod deklem, że niby jak ten tutejszy ober się skapuje, kto tu jest normalnie z kasą i przyszedł spędzać se miło wieczór, a kto tylko wlazł tu ze swojego kibla na śmieci żeby się rozgrzać zanim się zorientują i znowu go szmajzną wek na mróz. A już najdziwniej i najśmieszniej wyglądały małolaty, które jak wiecie, we wszystkim udają starszych, bo te jak jeden miały te plamska na rurkach jakby od fekału czy olejnej farby. A panieny teraz miały na deklach własne kudły, nie jakieś peruki, jak dawniej, tyle, że sztucznie szmirowane, ale wszystkie na zimno, wiecie, fiolety i granat, albo taki ciemny kirsz, i sztuczne rzęsy wielkie jak canszrubry, przez co musiały non stop mrugać, i te dycht czarne obcisłe kiece, całkiem, jakby tu nie dość ciemno było od dymu ze szlugów i tej dmuchawy, co puszczała po scenie. Bardzo to było do brechtu, jak se wystawić jak tu kiedyś bywało. Więc suniemy do baru po swoje z plusem, tyle, że dzisiaj beż żyletek, a potem pod wandę, bo tylko tam był wolny plac i siadamy na tym pluszu nie zmienianym od lat. Na scenie mieli chyba coś jakby próbę, i widać było, jak jakaś babka z mikrofonem w ręce czyta z kartki wodząc po niej palcem hoch i unter, i rozgląda się po sali takim ślepym wzrokiem, jakby była sama. W tle leciał ten kawałek Luca Roca, co go puszczali na ostatniej Ojrowizji, ale ja nie słuchałem tego popszajsu bo zdałem sobie sprawę z tego, że ta babka na scenie jest jakaś inna niż wszystkie w tej budzie, i że chyba naprawdę coś zaraz nam pokaże, jakiś horror szał na poziomie. Była bardzo przejęta tym, co planowała, i widać było po niej, że nie ma wielkiego estradowego obycia, więc to musiał być jej, że tak powiem, debiut. Zapatrzyłem się w nią i w ten moment przykukałem jej gały. I już wiedziałem, co mnie tak urzekło, już wiedziałem, dlaczego ona, a nie żadna inna. Nie miała żadnych szczotek nad gałami, ani żadnej szmiry w kudłach, żadnych przezroczystych klajdów dla cyckolansu, ani nawet miniówy nad kolana, spod której wylazłyby poszarpane rajstopy i gołe dupsko. To była po prostu kobieta.

Muzyka w tle ucichła i zapanowała cisza. Jak się zorientowałem, to cała sala patrzyła teraz na scenę i ja też byłem ciekawy, co tam się odstawi, więc wsłuchałem się w tą ciszę i zapatrzyłem na babkę z mikrofonem. No i zaczęło się, bracia.

Gdy podała pierwszą nutę, to już wiedziałem, co to będzie. To był ten altskulowy kawałek Jennifer Rush, The Power of Love, co go na bank słyszeliście, a który i ja znałem całkiem gut, jako, że byłem ten szpenio od muzy w Centralnym Archiwum. Najpierw jej głęboki wokal o tych morgenszeptach, i kochankach, co kimają cuzamen w objęciach, a dalej, bracia, zapadłem w jakby taki trip, że już nie wiedziałem, gdzie jestem i kto śpiewa, ani nawet ile mam lat i co wszamałem na frysztyk. Wszystko mi z korpusu odpłynęło i byłem jakby wysoko w jakiejś chmurze, i unosiłem się nad rozświetlonym polem, na którym piękne drzewa i blumy, i ptaki dokoła, a wszystko to w pełnym słońcu, które dawało tylko ciepło i światło, a nie żarem po gałach. I płynąłem tam wysoko nad tą zieloną łąką, bo, moi drodzy, zima poszła jakby wek i był jak raz środek lata. I patrząc tam z góry zobaczyłem ją na dole, pośród kwiatów i innych badyli, i usłyszałem następne słowa, o jej nieskończonej miłości i poświęceniu, pragnieniu i tęsknocie. I wyciągnąłem do niej ręce, a ona spojrzała na mnie tymi swoimi całkiem zwykłymi, a jakże niezwykłymi gałami, i poczułem, jak przyciąga mnie to jej spojrzenie i jak zniżam lot, aż znalazłem się tak blisko, że mógłbym dotknąć koniuszek jej palca swoim własnym, ale ona jest wciąż o krok ode mnie, mimo że ja wciąż lecę w jej kierunku. Słyszałem następne słowa o tym, że uczyni wszystko co może, by być blisko, choć jest gdzieś daleko, bo tak bardzo kocha gacha ze swych marzeń i drymów, no niewymownie wprost. I leciałem wajter i wajter, aż znalazłem się nad jakimś jeziorem, spokojnym i gładkim, otoczonym gęstym lasem, a ona wciąż przede mną, wciąż na wyciągnięcie ręki, a mimo to nie mogłem nawet jej dotknąć, ale nie czułem żadnego żalu, ani nerwu, bo wiedziałem, że ona jest tak blisko, że wystarcza mi tylko ta bliskość, i ten filing, że gdybym nawet zamknął gały na sekundę, albo na minutę, albo na milion lat, to gdy je otworzę, to znów ją ujrzę, jej dłonie i facjatę i w ogóle cały jej korpus na niezmąconej tafli tego płaskiego jeziora, na, dycht flauta, bez najmniejszego powiewu wiatru z rękami wyciągniętymi do mnie, normalnie horror szał! Czułem, że nigdy nie zniknie, że mogę być o wszystko spokojny, że na tej planecie nie ma siły takiej żebym ją stracił czy coś. I wciąż te piękne słowa o lęku przed samotnością, czy czymś w tym rodzaju, co jednak zniknie, gdy tylko zatrybi pałera tej nieskończonej miłości jaką czuje. I pofurgałem, bracia, dalej za nią, a byliśmy już ponad wielkimi górami, gdzie rzeka w dolinie, a w oddali wysokie szpice, całe białe w blasku, i wciąż te jej ręce skierowane do mnie, i moje własne, w jej stronę. Słuchałem dalej o waleniu pikawy i kosmicznych dystansach jakie ją dzielą od zwątpienia w siłę własnych uczuć, o wyciągniętych dłoniach i nieznanych lękach, mimo że nie kumałem co by to znaczyło. Minęliśmy wielkie góry i wpłynęliśmy nad morze, nad którym pełno latającego badziewia, mewy, inne takie, i piękne żaglowce w dole, a wszystko to jak z jakiejś bajkowej krainy w tych filmach dla zabujanych. I wciąż jej postać ze śpiewem w mojej dyńce, wciąż jej ręce, piękne ręce wyciągnięte przed siebie, jakby mnie w ogóle nie widziała, jakby płynęła tam sama, a ja tylko za badygarda. A do tego ta muzyka, o bracia, tak prosta, a jakże pełna, tylko ten niski bas, i taki delikatny klawisz w tle, przesiąknięty jej głosem, jej pięknym głosem. Płynąłem nad tym pięknym światem, a jej hary, twarz i gały, ręce, korpus, to wszystko przesłaniało mi i te góry, i jeziora, las i kwieciste łąki, a ten wokal i muza tłumiły każdy inny dźwięk, jaki mógł dochodzić z tego świata, i szum wiatru, i fal, śpiew ptaków, i w ogóle alles. Stałem tam, albo i nie tam, bo sam nie wiedziałem, gdzie jestem, z rękami w górze, albo przed sobą, bo nie widziałem niczego poza tą kobietą, ani nawet nie myślałem, że coś innego mogłoby być w tym wyśpiewanym świecie poza jej dłońmi i wokalem. Powoli odpływało to ze mnie i chyba zapadła cisza, ale ja czułem, że nic się nie skończy, bo ona przecież nadal tam jest i nie ma lewara żeby to zmienić. Poczułem dotknięcie w szulter, a potem jakby lekkie szarpnięcie i chyba otwarłem gały, bo nagle ujrzałem inny obraz, już nie łąki i blumy, już bez morza i dłoni. To Rick poklepywał mnie z leksza w plery, tak ruig i z cicha, jakby nie chciał żeby kto słyszał, nawijał do mnie:

– Alex, my wiemy, że cię kręci muza i inne takie, ale wrzuć już na luz, serio. – luknąłem links i rechts i pokazało się, że tylko ja jeden stoję z łapami w górze, a publika na sali siedzi se spoko i nawet już shaltowali aplauz. Ta zyngierka kłania się i dyga, ale tak delikat, z takim swobodnym uśmiechem, tak leciutko i niewinnie, jakby furgała nad sceną, że nawet jej kieca nie zadrżała. Spojrzała na mnie i posłała mi dłonią buziaka, a ja poczułem się tak dziwnie, jakbym nagle obudził się z jakiegoś wunder snu, no po prostu horror szałowo. Ukłoniłem się nisko i usiadłem na ten wiekowy plusz. Chwilę jeszcze dochodziłem do formy, aż poczułem się już całkiem zwyczajnie, chociaż ten wokal, muzę i te niebiańskie widoki nadal miałem pod deklem. Już wiedziałem, co muszę zrobić. Ale wiedziałem też, że nie ma sensu tłumaczyć tego Bykowi ani Rickowi, że to jedno muszę już sam na samopas i alajn, i że nie wiem na bank, bo przecież nigdy mi nie zaszwankowali, ale czuję, że nie będą mi w tym wcale pomocni.

 

 

III

Wyszliśmy z Krowy w tę ciemną i zimną noc, śnieg znowu lekko sypał, ale luft stał w miejscu. Całkiem jakby padało z jakiegoś wysokiego sufitu, wyścielonego chmurami. Nie było widać ani gwiazd, ani księżyca, tylko traslampy przy Marghanita Road i kilka sklepowych witryn rozświetlało mrok tej pustej już ulicy. Szliśmy na przystanek, żeby odstawić Byka na busa, bo on mieszkał na peryferiach i miał jeszcze dobry pyrtek drogi przed sobą. Rick zerwał się po drodze, bo miał bliżej, a jak już podchodziliśmy, to Byku rzucił się biegiem, bo przykukał, że jego numer właśnie nadjeżdża. Dobiegł i stojąc już na pomoście wychylił się i zawołał to swoje:

– Boouuu! Bouuuu!! Nara! – i odjechał.

Zostałem sam na przystanku, ale nie planowałem czekać, bo mieszkałem teraz trzy przecznice dalej, na Rochester Road, wiecie bracia, na tym starym blokowisku. Śnieg przestał padać a ja przeszedłem na drugą stronę ulicy i skręciłem za winkiel, gdzie moim oczom ukazała się śmieszna scenka. Pośrodku trotuaru, pod samą lampą, stało dwóch typów, a między nimi jakiś dziadunio. Widać było z daleka, że sporo starszy od nich, bo ancug miał mocno starożytny i garbił się prawie do pasa, całkiem, jakby się im kłaniał, ale wokal miał ostry i silny, całkiem jakby jakiś belfer czy inny docent. Podszedłem bliżej na luzie i bez przytupu i słyszę, jak te dwa bubki szurają do niego z taką gadką:

– No i co tam masz pod pachą stary człowieku? Będziesz tak miły i pokażesz nam? Czy wolisz, abyśmy sami się obsłużyli? – i szarpią go fest, i wyrywają my jakieś gazety czy inne barachło, a widać z punktu, że miał tego sporo.

– Ależ to przemoc! To napaść! To czyn karalny, zostawcie mnie, bo wezwę policję! – daje hochlautem ten belfer. Jego głos wydał mi się cośkolwiek znany, ale nie mogłem sobie wydłubać w pamięci, skąd. Z pudła na bank nie, z roboty też nie, może ze starej szkoły? Nie, też chyba nie…

– Przyjacielu – wstawia jeden z tych szurów – wołaj, a żywo! Niech się pospieszą, bo za chwilamoment nie będą mieli po co. – i znowu szarpie tego dziadka, strącił mu kapelusz i zaciska szalik na halsie tak, że ten nie może złapać luftu. Obraz ten nasunął mi pewne wspomnienie, gdy z poprzednim komandem nieraz podobnie figlowaliśmy z kundlami. Ten trzymający zaciskał szalik coraz mocniej i mocniej, a tymczasem drugi zdjął dziadkowi bryle i normalnie pod obcas, raz i raz! Trach i krach! No i już wiedziałem skąd znam tego belfra. Podszedłem bliżej, może na pięć kroków, całkiem na spoko, i kukam co będzie dalej. Ten trzymający przyfilował mnie i puścił szalik. Odwrócił się do mnie i widać, że mu coś nie pasi, więc powolutku, nie wyjmując ręki z kieszeni nałożyłem pierścionki. Trzymam łapy dalej w taszkach, patrzę i nie odzywam się, ale już wiem, co zaraz będzie, i wiem też, że ani dziadek, ani ten szurek nie wiedzą. Dokładnie wiedziałem jaki będzie finał szlachtunku, bo typ szedł na mnie z gołymi łapami, a tak stawiał nogi, i tak opuścił łapy, że już go widziałem, jak leci na śnieg i bierze w czerep.

– Co jest przyjacielu? – wstawia zadziornie – Ustawiasz się w kolejkę? Poczekaj minutkę, zaraz Cię obsłużymy.

– Nie jestem twoim przyjacielem – odszprechałem wartko – i nie ustawiam się w żadną kolejkę, a raczej wciskam bez kolejki, bubku bez kindersztuby. – dodałem. Ten chyba nyks fersztanden po mojemu, bo dał taki jakby jęk: – Hę? – i więcej już nie dał, bo mój szlagring wjechał mu w sam środek ryja nie zważając na zęby, jakie tam były po drodze. Typek się zachwiał, więc go sznel sznela zahakowałem, w sumie to tylko po to, by but miał bliżej do czachy. Wiecie bracia, jak to jest, śnieg leżał i musiałem uważać, by się nie pośliznąć. Jak ten jeden już był aut aut aut, to drugi dopiero się zorientował co jest, i dawaj na mnie, ale już z majzlem, co go szybko wyciąg wyciągnął i otworzył, ale też bez orientu i z łapami luzem, żadnej gardy. Jak się zamachnął, żeby mi zajechać z prawej zajty, to dałem jak z tym pierwszym, zwykły unik, i zaraz hak, a potem z buta, ale nie za dużo, tak tylko, żeby nie wstał za szybko. Nie chciałem szokować tego docenta widokiem blutu na białym śniegu, który jak raz pod latarnią wyglądałby dość ciężko jak na jego schorowaną starą pikawę. Jak już było po zadymie, która, wierzcie mi, nie trwała dłużej jak minutę na moim cyferblacie, spojrzałem na niego i widzę po jego minie, że coś go zaskoczyło i zdaje się, że chyba nie te dwa korpusy bez zębów zalegające horyzontalnie na śniegu pod lampą. Patrzył na mnie i patrzył, wymrużał gały, zbliżał dekiel i oddalał i nagle, jakby po przemyśleniu, tak mi wstawia:

– Ja nigdy nie zapominam kształtu! Nigdy! Kształtu nie zapominam! Co jak co, ale nawet bez okularów każdy kształt rozpoznam! – krzyczy na całą ulicę.

Pomogłem mu pozbierać te jego papierzyska, podałem kapelusz i czekam co teraz będzie. Ostatnio, jak się spotkałem z tym doktorkiem, to wylądowałem u Billyboya w blacharni, więc nie znając jego zamiarów wolałem dać na wstrzymanie. A ten, jak już się deko uspokoił, to tak mnie pyta tym swoim belferskim wokalem:

– Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego mi pomogłeś?

– Ciszej, przyjacielu, ciszej, – ja mu na to, bo on chyba słabo się orientował w sytuacji w jakiej właśnie się znalazł – chcesz kontynuować tą zajmującą wymianę zdań tutaj, pod latarnią, przy tych dwóch leszczach, którym blut wali z kifrów? Czy wolisz może pokrzepić się gdzieś w cichym i ciepłym miejscu? Podsuszysz sobie swoje papierzyska, ukoisz sterane nerwy, szalik wytrzepiesz.

– Jak to? Gdzie? Co? Ja? Z tobą? – ten dalej swoje.

– A dlaczego nie? Czas chyba zakopać topór wojenny, nieprawdaż? Wcześniej nie było okazji, a jak się trafiła, to nie dałeś mi szansy. Jesteś mi coś winien, doktorku. – I poszliśmy we dwóch cuzamen w tę ciemną noc, na poszukiwanie mety gotowej ogrzać nas i napełnić bawarą z prądem.

Po drugiej stronie ulicy, zaraz za przystankiem zaczynał się rząd tych małych parterowych kafejek, w których kundle popijali swoje ciężko zapracowane sznapsy, kawy i winko. Widać ich było w oknach, jak dudlą ze szkła, jak se kurzą szlugi, jak patrzą na siebie gałami bez wyrazu, po całodniowym wyszczerzaniu się w zacieszu do klientów pod halsztukiem, albo klepiąc w szrajbmaszyny. Wybrałem tą, w której było najluźniej, otwarłem drzwi i zapraszam grzecznie:

– Starsi przodem, doktorku. – ten się deko zmieszał, ale władowaliśmy się i usiedliśmy przy kominku, jaki jarał się po drugiej stronie sali. Dziadunio rozblekł się z ancuga, który rozwiesił na dwóch fotelach bliżej ognia. Został w samej marynarze koloru bez nazwy, w którym pewnie się i hajtał, i pracolił, i pewnie dopiero do drewnianej skrzynki sprawi sobie coś nowszego, bez łat na łokciach. Koszulę miał tak poprzecieraną, jakby mu robiła i za obrus, i szlafancug, i tucha do wytarcia kichawy, sam szmuc i sztynk cmentarny. Usiadł naprzeciwko mnie i teraz dopiero miałem okazję przyjrzeć mu się deko bliżej. Wyglądał mi na konkretnie starszawego, tak w latach już siedemdziesiątych albo i lepiej. Kichawę miał odciśniętą po brylach, które zostały tam na trotuarze, krótkie, siwe kudełki na deklu, a wierzchem goły, łysy placek, na którym pojawiły się kropelki potu. Kifry miał zapadnięte, ale mówił dość wyraźnie, więc chyba sprawił sobie nowe canszublady. Galoty miał powycierane i obszmatławione tak, że obciach było siedzieć z nim przy jednym blacie, ale postanowiłem nic sobie z tego nie robić, bo nie szukałem w nim fumfla. Pomyślałem przez chwilę, jak by go podeszli w Krowie, gdyby tam wszedł i nie zakupił choćby małego sznapsa. Ciekawe, czy do tych unterłamignatów, jakich w Krowie zawsze mają kilku utajonych, a którzy niezawodnie wystawiliby go raus na ulicę, wyszczekiwałby tym swoim doktorskim hochlautem. Siedząc z nim teraz przy jednym blacie ciekawiło mnie po prostu, co może mieć pod deklem taki drewniak od buchów i płatków śniegu. Patrząc na niego z ukosa machnąłem na obra, ten odkiwnął mi z leksza i podszedł do nas.

– Dla mnie bawara ze sztromem, a dla pana… – tu wskazałem doktorka ręką i wstrzymałem głos na chwilę. Ten wyjął jakiegoś zafajdanego tucha, wytarł se dekiel, facjatę i łapska, po czym przemówił do obra:

– Poproszę o gorącą herbatę. – zaczął macać się po taszkach, a po chwili dodał: – Tylko to. – Więc ja wstawiłem:

– To daj nam chłopie jeszcze po sznapsie, przy tej pogodzie to będzie jak lekarstwo. – a do dziadka – Nie zorguj się, na mój koszt.

– O, dziękuję! O, tak, tak, to jak lekarstwo! Dziękuję ci chłopcze!

– Dobrze, dobrze, doktorku, nie ma sprawy, kajn problem. – uciąłem.

Siedzieliśmy sobie cichutko, patrzyliśmy na siebie i widziałem, że jest seryjnie zatkany tym, jak rozwinęła się sytuacja. Pół godziny wcześniej myślał sobie pewnie, że dobuja się do swojej chaty, gdzie by to nie było, że porozkłada sobie te gazety i inną makulaturę, i poczyta o jakichś płatkach albo kimnie się w kojku. Chwilę później miał serce na ramieniu, gdy dwa typy wzięły go na sztorc, i nie widział zapewne szansy na ocalenie zdrowia, pewnie nawet już czuł siniaki na dupsku czy wybite cany. A tu nagle jakiś anioł stróż z nieba spływa mu prosto przed gały, kładzie tamtych pokotem i właśnie stawia sznapsa w knajpie. Przypomniał sobie o swoich papierach i zaczął je powolutku rozkładać, strzepywać z nich błoto i inny juks, a potem sztaplował jeden na drugim, na drugim na. Widziałem w tych papierach jakieś obrazki, jakieś zdjęcia i wykresy, aż na jednej fotce pokazał się taki jebitny kryształ jakby jakiś klejnot czy inny biżut.

– Co to takiego? – zapytałem wskazując palcem.

– O, to? To kryształ diamentu, piękny, prawda? Diament to struktura oparta na atomach węgla, ułożonych w układzie regularnym. Jego łacińska nazwa tłumaczona jest jako „niezniszczalny”.

– Czyli że nie można go zniszczyć? – pytam dalej.

– Niestety, można. Wprawdzie jest najtwardszy ze znanych minerałów, ale już w osiemnastym wieku Lavoisier dowiódł, że można go zwyczajnie spalić.

– Jak to, spalić? Taki kawałek szkła? Tak zwyczajnie? – dociekałem. Wyjąłem z taszy szachtel szlugów, pstryknąłem kopsałką i zaciągnąłem się. Pstryknąłem jeszcze raz, przed nosem doktorka. – Tak? Zwyczajnie tak?

– W zasadzie tak, Lavoisierowi wystarczyła do tego zwykła soczewka, on nie miał takiej zapalniczki.

– Straszny z niego głąb. – ciągnąłem, bo wydało mi się dycht idiockie palenie diamentów, za które miałby pewnie niezły hajs. – Po kiego on to palił? Nie wiedział, że to ful kasy?

– Wiedział, diamenty były już wtedy bardzo cenione przez jubilerów, ale on to robił w celach naukowych.

– I zapłacili mu potem za to?

– Tego nie wiem, ale, jak to mówią, nauka wymaga ofiar, a cel uświęca środki.

– Chcesz mi powiedzieć doktorku, że ty też paliłbyś diamenty, gdybyś miał przez to coś odkryć?

– Niewykluczone, ale dzisiaj już raczej nierealne. Jestem już stary, pracę naukową musiałem porzucić wraz z przejściem na emeryturę. To, co robię teraz to tylko zaspokajanie własnej ciekawości.

– Może to i lepiej, trzeba by cię trzymać pod strażą, z dala od ognia. – podsumowałem z brechtem.

– Młody człowieku, obawiam się, że nie masz zbyt obszernego pojęcia o tym, czym jest nauka i jaką rolę pełni w społeczeństwie.

– Wyklaruj mi starcze, masz okazję. – uśmiechnąłem się do niego. A na obra kiwnąłem, by przytachał mu jeszcze jednego kielicha, bo pierwszego strzelił jednym łykiem.

– Hmmm… – zaczął docent – Nauka to poszukiwanie prawdy, to badanie związków między elementami obserwowanego świata, to odkrywanie tajemnic i poznawanie tego, co nas otacza. O tak! To właśnie nauka! To stawianie pytań i formułowanie odpowiedzi, to ciągłe obcowanie z nieznanym, to pogłębianie wiedzy, to logiczne myślenie i przewidywanie… – zamyślił się przez chwilę, po czym tak mi wyjechał: – Ale ty chyba niewiele z tego rozumiesz?

– Wspomniałeś coś o prawdzie, tak? Co to jest według ciebie? Bo ja myślę, że prawdą jest, że siedzimy tu i teraz przy jednym stole, że popijamy każdy swoje, że właśnie częstuję cię szlugą, a ty ciągniesz sznapsa na mój koszt, i że gdybyśmy się tak deko cofnęli w czasie, to obaj uznalibyśmy to za ganc unmyglich, a jednak to jest prawda. Nie da się zaprzeczyć, co?

Ten się deko zadumał, bo widać, że przeżuwa to, co usłyszał, że rozkminia kawałek po kawałku, aż wreszcie tak mi wypalił:

– To fakt, ale czy od razu prawda? Dzisiaj poratowałeś mnie w biedzie, a jutro, kto wie? Może znowu podrzesz mi książki i rozbijesz okulary. Tymczasem jednak, jak to ująłeś, zakopaliśmy chwilowo topór wojenny, którego ja na oczy nie widziałem, bo z nikim nigdy nie toczyłem wojen, i siedzimy przy jednym stole. Bóg jeden wie, co my tu robimy i komu to zawdzięczamy. Wiem, że ja do tego palca nie przyłożyłem, więc chyba to ty. Podjąłeś taką decyzję, która chyba i ciebie samego zaskoczyła. Jak to widzisz?

Podumałem chwilę, bo to, co powiedział, jak wiecie nie było do końca prawdą, ale przecież klar, że on wkleja to co mu pasuje, i że nie musi to się zgadzać z tym, co ja sam pamiętam. A pamiętam, że pierwszy wyskoczył na mnie z grabiami tam, w publobiblo, i że gdyby nie to, nie wylądowałbym w blacharni Billyboya. Ale odpuściłem, i tak mu wyszprechałem:

– Ten młody Alex, który dawno temu z kumplami podarł ci jakieś buchy i rozpizgał na dmuch wiatru twoje barachło został gdzieś daleko z tyłu. Nie ma go tutaj. Przed tobą starcze siedzi teraz ktoś inny. Tamten przeżył swoje i dostał lekcję od życia, o czym pewnie czytałeś w cajtungach, albo przykukałeś w tiwi, ale czy on tak właśnie zdecydował? Czy sam to sobie wybrał? Czy wiedział, co wybiera? Czy gdyby dali mu znowu ten sam niby wolny wybór, to postąpiłby inaczej? Jak myślisz? A gdyby tam na górze jakiś Got Engel czy inny ważniak rzucał nam kośćmi? A może twoje kości były szczęśliwsze od moich? Sam nimi rzucałeś? Skąd wiesz, że tak? Mi kiedyś wciskali taki kit, że niby każdy jest kowalem swojego losu, a ja od dawna wiem, że to szwindel zwykły i bajka dla głąbów. Może i dali ci do wykucia kawałek gwoździa skoro już zrobili cię na chwilę tym kowalem, ale większość twojego życia, doktorku, to zwykły cufal, tak samo jak mojego, i tych wszystkich kundli jacy tu siedzą razem z obrem i tymi dwoma zalegającymi pod latarnią. To jest prawda, mój panie, tak to widzę. Ale w jednym masz rację. Może faktyk, może jutro dojadę cię gdzieś na dzielni ja, albo inny szurek, może znowu wytytłam cię w błocie i puszczę twoje płatki gdzieś na wiatr, kto wie? Może nauczysz się wreszcie, że noc ci nie służy, że o tej porze powinieneś kitrać się na chacie, a nie bujać po mieście.

Ten się znowu zadumał i widać po gębie, jak mu lata dolna szczęka, jak ma na języku jakieś ostre słowo, którym właśnie chce mnie poczęstować, a we mnie już zbiera śmiech, jaki usłyszy w odpowiedzi. Ale nie, uhaltował się i całkiem spokojnie, bez tego swojego drygu, wstawił mi:

– Jesteś brutalną siłą, kwintesencją destrukcji. Jesteś tępym narzędziem zniszczenia. Zadajesz cierpienie i ból. Ale najgorsze w tym jest to, że cię to bawi, że nie rozumiesz swojej siły bo jeszcze jej nie poznałeś. Nie wiesz do końca, co robisz, nie rozumiesz swoich decyzji, ani ich konsekwencji.

Patrząc przez okno nie musiałem długo szukać słów riposty, bo na przystanek busa, który dokładnie ogarniałem wzrokiem właśnie doczłapało się tych dwóch chłystków, z którymi doktorek miał przed godzinką sprawę. Stali oparci o słupek z tabliczką. Jeden trzymał się za michę i widać było z daleka, że ma cały ryj w blucie. Drugi przykucnął i z trudem utrzymywał równowagę.

– Wychyl się no, i spójrz przez to okno dziadku, tam znajdziesz odpowiedź. Ale radzę ci nie wychodzić teraz na ulicę, cokolwiek byś o mnie nie pomyślał.

– Hę? – zająknął się mój docent, bo chyba nie do końca rozkminił o czym mówię, albo może bez swoich bryli nie ogarnął kto tam zadokował. – To ci dwaj? – zapytał. – Nieźle ich urządziłeś.

– Nic z tych rzeczy doktorku, mylisz się. Jest inaczej niż myślisz. Gdybym, jak to ująłeś, był tylko tym tępym narzędziem zniszczenia, to przystanek byłby teraz pusty, a oni farbowali by nadal na śniegu pod traslampą. Tylko ze względu na ciebie oszczędziłem im połamanych nóg i rąk, porezanych facjat i ancugów. Mógłbyś mieć mały kłopot z żołądkiem, gdybym zrobił to, o co właśnie mnie podejrzewasz. Ale i dla nich nie bądź za ostry, bo czym oni są dzisiaj, tym ja byłem kiedyś, a czym ty czy ja jesteśmy teraz, może oni kiedyś się staną, a może zostaną do końca tym, czym są teraz. Powiem ci coś jeszcze, i nie musisz mi na to odpowiadać. Ta sama brutalna siła, która kiedyś moją ręką zerwała ci portki z dupska, która kiedyś pozbawiła cię buchów z publobiblo i rozpizgała całe twoje barachło, dzisiaj uchroniła cię przed, kto wie, może i większą stratą? Rozkmiń to sobie, i nie baw się w sędziego. Może i znasz się na jakichś płatkach, ale życie to trochę więcej niż kawałek prawdy z twoich papierów i nie kończy się nawet na tym przystanku.

Dziadek zamilkł. Widziałem w jego oczach, że coś go ruszyło, że coś go gryzie i że chciałby coś powiedzieć. Ale po chwili uspokoił się i podniósł glas do dzioba i wypił jednym haustem. Ja zajarałem kolejną szlugę i podałem dziadkowi. Wziął jedną do ręki i delikatnie wygniótł. Zapalił, zaciągnął się głęboko, wypuścił dym kichawą.

– Z filtrem. – powiedział – kiedyś nie było mnie na takie stać, robiłem skręty z tytoniu. Zresztą… nie tylko z tytoniu. – uśmiechnął się. – Masz rację, młody człowieku. Masz rację. I ja nie byłem święty. Kiedyś, dawno temu… – nie dokończył, zamilkł, szukając słów, a po chwili dodał – Kiedyś z przyjaciółmi poszukiwaliśmy prawdy, ale nie tam, gdzie ona jest. Błądziliśmy, ale poznawaliśmy życie, lub, jak to nazwałeś, wykuwaliśmy małe gwoździe. – Zaciągnął się głęboko, po czym dodał:

– Wspomniałeś coś o sądzie. To nie ja będę cię sądził, nie tu i nie dzisiaj. Wierzysz, lub nie, ale ja mam w tej materii własne zdanie. Z wiekiem zbliżam się coraz bardziej do tej ławy przysięgłych, która otworzy przede mną moją kartotekę. I nie wyprę się niczego, co mi z niej wyczytają. A ty?

– Twoja kartoteka dziadku jest niemal zamknięta. Moją dopiero co zaczęli prowadzić. Nie wiem, co w niej jeszcze napiszą. Kto wie? – Ten zamyślił się.

– Myślę, że ktoś jednak wie. – wyszprechał.

Na przystanek zajechał bus, otworzył drzwi, a oba typy wgramoliły się do środka. Drzwi zamknęły się i bus odjechał.

Doktorek palił powoli, delektując się każdym machem, jakby długo nie miał peta w gębie. Milczeliśmy. Wreszcie odezwał się.

– Chyba na mnie czas, już prawie północ. Jeszcze raz bardzo ci dziękuję.

– Mówiłem ci już, kajn problem. – Kiwnąłem na obra. Przybiegł wycierając łapska w jakiś fartuch czy inną ścierę z uśmiechem na gębie, a ja wysypałem mu blaszaków na blat, żeby sobie uzbierał ile uważa, a potem dodałem mu jeszcze piątaka.

Odstawiłem doktorka na pusty przystanek, a sam poczłapałem na chatę.

 

 

IV

Następnego dnia, to był piątek, zaraz po szychcie wypuściłem się sam na samopas pobujać się po dzielni. Musiałem rozkminić parę spraw, a wiedziałem, że jak zadokuję na chacie, to jak zwykle, zapodam se takiej muzy, że mi mózg odpłynie i tyle będzie z rozkminiania. A miałem do niego rychtyg powód, bo jeszcze w Archiwum, jak polazłem do naszej kanciapy na kawę (wszelkie alko było u nas ferboten, wiecie jak jest, ferboten i szlus) to przykukałem w tiwi, który tam wisi na wandzie relację z jakiejś kolejnej akcji, jaką hycle odstawili na mieście. Początkowo w ogóle mnie nie interesiło, że to jest nagranie z jakiejś zrobionej chaty, gdzie był jakiś anfal i poszlachtowany facio, bo takich niusów puszczają dzień w dzień ile chcieć, ale posłyszałem jak rura w mundurku opowiada jakąś historię sprzed sześciu lat:

– … w budynku będącym miejscem zdarzenia sześć lat temu miał miejsce podobny napad, w wyniku którego śmierć poniosła Wendi Evans, lat sześćdziesiąt dziewięć. Sprawcą okazał się Aleksander L. lat piętnaście, ujęty na miejscu, który w toku śledztwa przyznał się do zarzucanego mu czynu. Przestępca zadał wówczas ofierze liczne ciosy zrabowaną uprzednio statuetką, w wyniku których Wendi trafiła w stanie ciężkim do szpitala, gdzie zmarła kilka godzin później. Sprawca, jeden z najmłodszych wówczas młodocianych morderców, został po dwuletnim pobycie w zakładzie karnym poddany eksperymentalnej terapii resocjalizacyjnej, co finalnie wywołało skandal polityczny i omal nie doprowadziło do upadku gabinetu. Na miejscu wczorajszego napadu policja zabezpieczyła ślady w postaci odcisków butów na posesji wokół budynku, sporządzono dokumentację fotograficzną wybitego okna, przez które sprawca bądź sprawcy dostali się do środka, przesłuchano potencjalnych świadków zdarzeniach w osobach sąsiadów. Trwają intensywne działania wyjaśniające mające na celu ustalenie sprawców napadu. Ofiara, Ron Johnson, lat trzydzieści jest wnukiem Wendi Evans zamieszkującym posiadłość od czasu śmierci swojej babki, i aktualnie przebywa w stanie ciężkim w szpitalu, ale jego stan jest stabilny… – a w tle pokazują tą całą chatę, i wszystko gra: dwie lampy od frontu i tablica, ale już bez tego napisu, który był tam wcześniej, jakaś Sadyba, albo Siedziba czy inny kwacz, a jak zakręcili kamerą, to nie było żadnych wątpliwości bo mignął Blok Municypalny Victoria. Rozumiecie więc, że mnie to ruszyło, bo o nikim innym jak o mnie. Nie wiedziałem, bracia, co mam o tym myśleć, ale wiedziałem, że to zły znak i że nic dobrego mi nie przyniesie.

Szwendałem się nie wiedzieć gdzie z deklem w trotuar i główkowałem, kundle mijali mnie z flanki, jakbym miał jakiegoś wirusa albo był naćpany, i fakt, tak właśnie się czułem. Wylazłem przecież właśnie z mojego lochu, w którym przez osiem godzin szychty nic innego tylko kręcone szranki pełne plat i taśm, dysków i pudeł, głośników i słuchawek, i w którym musiałem cały dzień odsłuchiwać nie tylko to, co mnie kręci, ale i ful tego szajsu, jakiego poszukuje ten, czy inny ważniak do nagrania w swoim studio, a do tego jeszcze akcja z anfalem i niedobitym typem. Wyglądałem jak wyglądałem, chociaż w firmie nie popijam milka z plusem, a na szlugę mam cztery pauzy na zmianie, bo jaranie przy tych taśmach jest ferboten. Bujałem się więc langzam, z łapami w taszach, szurałem szryt za szrytem nie wiedząc gdzie mnie nogi poniosą. Bo widzicie, bracia, doktorek twierdzi, że ktoś tam na górze już mi buty szyje. Nie, żebym się cykał, bo nie mam czego, przecież cały poprzedni wieczór przesiedziałem w knajpie, i to nawet nie pod Księciem, ale z drugiej strony to kto ja jestem, żeby tam na górze się mną przejmowali? Jak do tej pory przeszurgali mnie przez ten kawałek lajfu w te i we w te przez tyle różnych miejscówek, tylu typów mi na drodze postawili, i panienek, i fur i w ogóle wszelkiego barachła, tylko po co? Nudzi im się, czy jak? No bo jak to ma niby wyglądać? Tam na górze jest jakiś typ i filuje na mnie przez fotoplastikon z chmury, i szrajbuje w jakimś kapowniku: dzisiaj Alex natrzaskał brenowi, wczoraj nie umył zębów i urwał się ze szkoły, napluł na trotuar i odlał się w klomby. Słabe, nie? Gdy był w pudle, to naklepał jednemu perwertowi tak, że ten kitę odwalił i mamy go tu wcześniej niż planowaliśmy, dzięki czemu nie wyszedł za dobre sprawowanie rok później i nie zaciukał starego malarza, którego miał napaść miesiąc po wyjściu. A teraz ten malarz, zamiast wąchać wieko trumny albo malować jakieś akwarelki dorwał się do mikrofonu i truje o sprawiedliwości dziejowej, równości społecznej i inne dyrdymały w tym stylu. A cała ta jego publika, która słucha z tego mikrofonu, każdy jeden z kuflem, a wszyscy razem: dobrze gada! Zdrowie! Polać mu! Prowadź nas! No, panie Aleks, nieźle pan teraz nabroił, nie ma co… Mamy tu już na pana kompletną teczkę i właśnie zaczynamy drugą. Jak tak to ma wyglądać, to dlaczego nie dali mi się wykończyć aspiryną? Chciałem nałykać się tabletek czy innych dragów i spokojnie sobie zejść, tak, czy nie? To musieli mi wtrynić po drugiej stronie stołu tego doktorka wtedy, tam, w publobiblo? A może ten doktorek to jakiś Anioł Stróż? Jaja! Takie jaja! Jaki tam z niego Anioł Stróż, przecież gdyby nie ja, to latałby znowu po mieście boso z gołym kuprem i bez bryli. No to jak jest? I skąd ten doktorek wie, no w ogóle, o takich sprawach? Rozumiecie, bracia, to nie było dla mnie wcale ajnfach. Albo jeszcze inaczej: tam na górze jest ich więcej i robią zakłady. Dycha na Alexa, że nie da rady tym dwóm kozakom. Dwie dychy, że poczeka i jeszcze po nich poprawi, trzy dychy, że spruje za winkiel. Przebijamy pulę! Stówa wierzchem, że porozmawia z nimi i przekona, aby odstąpili i obrali właściwą drogę na resztę swojego życia. I kto wygrał? Stawiał ktoś, że załatwię to jeszcze inaczej? Sprawdzam! Hej, jest tam kto?! Słyszycie mnie? Wygrałem? A może to nie na mnie stawiali, tylko na doktorka? Dwie stówy, że w końcu zmądrzeje i wyjdzie z publobiblo o rozsądnej godzinie… Hej tam, na górze, słyszycie? Wy chociaż wiecie, co to są dwie stówy? Tak czy siak, wszystko kręci się wokół tego docenta. Kto to w ogóle jest? Przecież sam powiedział, że nie był święty. O co tu chodzi? Hej, tam na chmurce, dacie mi jakiś znak? Nie, żeby od razu jakiś grom czy inny blic, ale niech chociaż deszcz spadnie, co? Tu jestem, halo! Nie musi być od razu na całe miasto, wystarczy tylko na mnie, chociaż deczko, chociaż małe wiaderko, chociaż glaska. Nic? Tylko ta relacja z tiwi? Jak mam ją rozumieć? Może chociaż jakiś ptak niech mnie osra, żebym się połapał, że dobrze kumam! I wierzcie bracia, albo nie, ale stało się!

Żaden ptak mnie nie osrał, ale jak podniosłem na chwilę gały znad chodnika, to co ja widzę? Przede mną, na końcu ulicy stoi kościół, ten z sześcioma kolumnami i z ajzenkratą od frontu, więc to był na bank Święty Marcin. Nie pamiętam, bracia, kiedy ja ostatnio byłem w takim miejscu, jeśli nie liczyć kaplicy w wupie, od której nie mogłem się wymigać, bo wachmany łomotali knutem każdego, jeśli tylko został gdzieś z tyłu. Ale z drugiej strony przygrywanie do tych świętojebliwych czarów dawało mi szanse na odsiadkę w bibliotece, albo gadkę z tym więziennym szamanem, u którego miałem chody. Podszedłem deko bliżej i ładuję się po schodkach hoch. Wlazłem do środka i przykukałem, że poza kilkoma turystami było tam prawie pusto, a te kundle, co się tam szwendały, to jakieś auslandery, bo przeważnie z fotoaparatem albo inną kamerą, żółte, białe albo czarne, jakie by nie były. Łażę więc w kółko i lukam na te święte bildy, na których albo jakiś rycerz z aureolą, albo ta panienka z łapami w modlitwie, albo ten co tacha swój krojc pod górkę. Muza szła całkiem fajna z organów, co były nad wejściem, więc usiadłem w ławce i wsłuchałem się. To był Marsz księcia Danii, który znałem na pamięć, i który niestety obrzydziły mi typy z Archiwum bo uwidziało im się puszczać go przy pierwszej lepszej okazji w tiwi. Ale teraz słuchałem go z uwagą, bo w tej szopie dźwięk rozchodził się wprost wunderbar! I do tego to echo znad ołtarza, no horror szałowo! Siedziałem tam w ławce, zamkłem gały i wsysałem te dźwięki każdym włosem, jaki miałem w uchu, każdą nutę pochłaniałem korpusem przez ancug, każdy klawisz odbijał mi się pod deklem tak, że ciary szły mi do krali w sztiflach i curik! Słuchałem tak i słuchałem i dotarło do mnie, że to coś, co mnie tu sprowadziło nie może być z tego świata. A jeszcze większy iberaszt mnie złapał, gdy numer się skończył i otwarłem gały.

– To ty, 6655321? To naprawdę ty? – tak szprechał do mnie typ, co jak raz wystawił swój ryj prawie na styk z moim, gdy tak siedziałem w zasłuchaniu. – Tęskniłem za tobą, synu, jakże tęskniłem! – i tak zajechało od niego szkotem i jakimś lepszym cygarem, że nie miałem już żadnych wątpliwości. To był mój szaman z pierdla.

– Ileż to ja łez wylałem, ileż to razy wznosiłem ręce ku niebu, aby tylko móc jeszcze raz spotkać się z tobą i przeprosić. Tak, przeprosić! – ciągnął dalej po idiocku – Jestem ci, synu, winien przeprosiny, o tak!

– Braciszku, proszę księdza, niby za co? – bo nijak nie kumałem, o co mu się rozchodzi.

Usiadł koło mnie, wciskając swoje tłuste dupsko tak, że musiałem się posunąć pyrtek dalej, i szprecha:

– Jestem winien. Tak, mój synu, jestem winien. Nie powstrzymałem tej machiny, jaka wciągnęła cię w tryby terapii tego hochsztaplera Ludovycka. Nie wyrwałem cię z łap tych katów, tych sadystów, nie zrobiłem nic, by uchronić cię przed losem, jaki cię spotkał. A przecież mogłem. Przecież mogłem! Mogłem chociaż próbować…

Marsz księcia dawno już ucichł, a ja wciąż miałem przed sobą facjatę klechy, a w kichawie sztynk jego oddechu przesycony łyskaczem i szlugami. Stanęło mi pod deklem, że owszem, na bank jakaś siła wyższa postawiła mnie przed nim, albo jego posadziła w tej ławce, ale pora to zmienić, bo przecież nie będziemy dyskutować w kościele, przy szwendających się auslanderach czy grających organach. Zapytałem go:

– A może, ojczulku święty, strzeliłbyś kielicha w jakimś bardziej odpowiednim placu? Może zażyjemy szpacera albo zadokujemy gdzieś przy lampce rieslinga?

– Sam chciałem to zaproponować, mój synu, Bóg mi świadkiem! – odszprechał klecha i wyszliśmy raus na ulicę. Nie uszliśmy daleko, bo księżulo po drugiej stronie placu wskazał ręką knajpę, w której zaraz przy oknie przykukałem wolny stolik. Władowaliśmy się, a tu z punktu jakiś kelnerzyna w białej jak śnieg koszuli, przepasany ścierką, dobiega do nas i wstawia:

– Witam, witam szanownego ojca, witam pana, kartę obiadową ksiądz sobie życzy, czy od razu to co zwykle?

– Witaj, mój synu, dziękuję ci serdecznie, ale dzisiaj potrzebujemy pokarmu dla duszy, nie dla ciała. – tak mu klecha odparł i ober w podskokach oddalił się. Nie zdążyłem nawet wyjąć fajek, a już był curik z dwiema kartami, które położył przed nami. Otworzyłem swoją, zajarałem, i nie wiem, jak to się stało, a zofort pod moją prawą ręką stanęła petownica. Widać mają tu dobrą obsługę, pomyślałem, ale nic nie powiedziałem. Klecha bez otwierania karty dał jakiś znak ręką faciowi w koszuli i ten się zmył. Złożył łapy jak do pacierza i szeptał coś przez chwilę, patrząc nade mną w głąb sali, ale tak cicho, że nie mogłem nic z tego zatrybić. Wreszcie skończył, akurat w chwili, gdy ober przytachał flachę jakiegoś koniaku i dwa kielichy, które na naszych oczach przetarł i postawił na blacie. Odkorkował flaszkę, polał po odrobince, ukłonił się w pas i zniknął. Szaman wziął swój kielich i popatrzył w sufit.

– Amen! – powiedział, całkiem, jakby właśnie skończył jakieś czary, i opróżnił szkło. – Tego było mi trzeba, mój chłopcze, dokładnie tego!

– Zdaje się, że ksiądz chciał coś powiedzieć. – rzuciłem. – A to przed chwilą, to była jakaś modlitwa?

– W rzeczy samej, mój synu, modlitwa, za duszę twoją i moją. Obaj jesteśmy w zagrożeniu, jakie niesie nam przyszłość. Obaj odczuliśmy czym jest przeszłość, obaj jej doświadczyliśmy, choć każdy z nas inaczej. Ty, w więziennej celi, stłamszony i sponiewierany odpowiedziałeś tym samym, co otrzymałeś. Kupiono cię iluzją ucieczki przed dalszym cierpieniem, a zapłaciłeś podwójnie, bo wraz z Twoim człowieczeństwem odebrano ci przyszłość. A ja patrzyłem na to wszystko z boku i nie zrobiłem nic. Widziałem, przecież widziałem co się dzieje, dokładnie wiedziałem, po co zatrudnia się personel medyczny, słyszałem, co władze zamierzają, choć nie wtajemniczono mnie bezpośrednio. Patrzyłem, jak wznoszono budynek kliniki w sąsiedztwie, jak meblowano gabinety, zwiedzaliśmy wraz z całą służbą więzienną wszystkie sale, laboratoria, biura. Pokazano mi filmy instruktażowe, literaturę, o których dziś wiem, że były czystą propagandą, ale jako kapłan i boży sługa czułem to już wcześniej. Wykładano nam korzyści z przyjmowanego, a raczej forsowanego właśnie nowego modelu penitencjarnego, a ja nie zrobiłem nic. Nie poszedłem z tym nawet do mojego biskupa. Bałem się. Wybacz mi synu, bałem się. – polał sobie fest z tej flachy i wypił to duszkiem, nawet się nie skrzywił. Wyjął fajkę z pudełka i pstryknął kopsałką. Zaciągnął się i szprechał dalej:

– Zawsze wierzyłem w dobroć Pana, w jego wybory i wolę boską. Zawsze tłumaczyłem sobie, i swoim owieczkom, że cokolwiek ich nie spotka, ma jakiś sens, choć może ukryty przed ich oczyma. Może to, co dzisiaj jest cierpieniem, jutro będzie zbawieniem i drogą do raju, może to, co dzisiaj jest ich dramatem kiedyś będzie dla nich lekcją, która uchroni ich przed czymś gorszym, uzbroi w siłę tak potrzebną by nie ulec pokusie. Ale to zło, które wyrządzono tobie, mój synu, nie boską było wolą, lecz po ludzku skrzywioną rządzą władzy nad innymi, może nad całym światem. To dzieło szatana. – zgasił peta, znowu sobie polał, nawet nie patrząc na mnie, wypił jednym łykiem i odchrząknął. Przełknął ślinę i znowu odchrząknął. Chrząkał tak i chrząkał dobrą chwilę, wreszcie przestał i zamyślił się. Polał sobie jeszcze, łyknął i wstawiał dalej:

– Kiedyś, dawno temu, zboczyłem z drogi posłuszeństwa, odrzuciłem kanon, przez co musiałem opuścić parafię i znalazłem się w więzieniu. Nie, nie uwięziono mnie, ale powrotna droga została przede mną zamknięta. Przyjąłem wolę boską ze spokojem, bo wiedziałem, że nasz Pan z jednej zbłąkanej, a przywróconej wspólnocie owieczki cieszy się bardziej, niźli ze stu bogobojnych, a miejsce, w którym się znalazłem pełne było zagubionych dusz. Wierzyłem w to, Bóg mi świadkiem, wierzyłem!

Przerwał na chwilę, rozejrzał się po sali, jakby podejrzewał, że ktoś go słucha, po czym spojrzał na mnie, chwycił flachę i nalał se w glas do pełna. Łyknął i nadawał dalej:

– Myślałem, że moja misja spotka się ze zrozumieniem, ale otaczały mnie drwiny i ignorancja. Nikt nie traktował mnie ani mojej służby poważnie. Nawet komendant, w zasadzie porządny człowiek, nie udzielał mi wsparcia, na jakie zasługiwały moje wysiłki. Oczekiwał ode mnie tylko tego, co przewidywał regulamin, i tylko to go interesowało. Ale ja w jego twardej, choćby i sprawiedliwej postawie nie widziałem ręki ojca, tylko karzące i surowe ramię sprawiedliwości. Mój synu, ciężko mi o tym mówić, choć to nie ja doświadczałem tej surowości, tylko wy, zbłąkane istoty, dla których cela była jedynym domem, dla jednych na długo, dla innych na zawsze. – Zakaszlał fest, całkiem jakby mu się coś cofnęło z przełyku i znowu zaczął chrząkać. Zajechało od niego paskudnie tym, co jadł i pił od rana, a może i od wieczora, ale wyhaltowałem i słuchałem dalej, a on ciągnął:

– Mój synu, pomagałem mu, jak umiałem najlepiej, bo wiedziałem, że i on się stara. Aż w końcu dotarło do mnie, że obaj jesteśmy tylko narzędziami w rękach jakiejś większej siły, która za nic ma zwykłego człowieka jakim byłem ja, on i wy, biedne zamknięte owieczki. Zrozumiałem, że ta siła przekręca przez magiel nie tylko was, nieszczęsnych więźniów, ale i mnie, komendanta, strażników, nawet kucharza, nawet księgowego. Ale to wy cierpieliście najbardziej, nawet jeśli niewielu z was czuło własne sumienie, nawet jeśli sprzedaliście własną duszę za trzydzieści srebrników i miskę owsianki. I ja, człowiek na obraz i podobieństwo stworzony, otrzymałem duszę, ale wraz z nią otrzymałem od Pana rozum, który pozwolił mi wznieść rękę protestu, a zarazem odebrał serce i odwagę, by to uczynić. Mój synu, powinienem odejść, ale gdzie bym się podział? Któż przygarnie marnego pasterza, który porzuca swoje stado? Trwałem więc, nawet wtedy, gdy już wszystko stało się jasne, nawet wtedy, gdy widziałem cię tam, w fotelu, zmuszonego do oglądania tych wszystkich okropieństw, gdy widziałem twoje męki, gdy słyszałem twoje krzyki. Cierpiałem razem z tobą, wierz mi, cierpiałem. – Przerwał, zapalił szlugę i odchrząknął. Zaciągnął się fest i znowu zaczął kaszleć. Nadbiegł ober i postawił na blacie stojak z serwetkami. Księżulo sięgnął jedną i wytarł se ryja. Nie chciałem mu się wtryniać w jego wywód, ale śmieszyło mnie jak rozkminiał to swoje cierpienie. Co on mógł o tym wiedzieć? Przecież to nie jemu odebrano Ludwika Van. To nie on szarpał się w tym fotelu z gałami wpatrzonymi w blut. A teraz siedzi tutaj bezaufen, chleje jak dawniej i nawija jak w więziennej kaplicy. Myślałem, że powie coś z sensem, ale widać było, że nie zostało mu wiele czasu, bo za chwilamoment spije się do imentu i tyle będzie z gadki. Zapytałem go więc:

– To co teraz, na?

Popatrzył na mnie tym już na pół błędnym wzrokiem, całkiem jakby miał mi tu przymgleć za minutę albo dziesięć, chrząknął i rzekł:

– Mój mały 6655321, gdybym miał dar prorokowania i znał wszystkie tajemnice, i posiadał wszelką wiedzę, i wszelką wiarę, tak iżbym góry przenosił, a miłości bym nie miał, byłbym niczym. Miłość cierpliwa jest i łaskawa, nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą ni gniewem, nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka swego, nie pamięta złego, nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą1. – sięgnął po flachę i rozejrzał się po sali, a gdy uznał, że nikt nie patrzy, łyknął z gwinta i zapytał mnie – A ty, mój synu, nie masz ochoty? Wybacz, to taka moja mała słabość, a trochę mi głupio pić samemu.

– Nie ojczulku, proszę księdza, w zupełności wystarczy mi to co stoi przede mną.– a stała tam cięgiem ta moja pierwsza lufa jaką nam polał ten w białej koszuli. Jak patrzyłem na klechę po drugiej stronie blatu, widziałem go już w stanie, do jakiego się doprowadza, to mi cała ochota na kielicha odeszła. Zapaliłem fajkę i pytam:

– Miłość i prawda imer cuzamen? Nie przesadza ksiądz?

– O nie, mój chłopcze, nie ma w tym żadnej przesady. Miłość i prawda zawsze idą razem, tak w Piśmie stoi, miłość jest prawdą, a prawda jest miłością, podasz mi ognia? Coś słabo działa ta zapalniczka… – licht działał dobrze, ale on próbował wciskać od drugiej strony. Podałem mu ognia i zapytałem:

– Ale o co chodzi z tą prawdą? Bo o miłości to ja już coś tam wiem.

– A co wiesz o niej synu? – on z kolei pyta.

– No, jak się obściskują i całują, trzymają za ręce, a potem do kina, albo od razu ciupciają się i fiku miku.

– Masz na myśli miłość cielesną, synu, ale to tylko pożądanie i popędy. To nie jest prawdziwa miłość. Miłość to poświęcenie, to oddanie siebie drugiej osobie, to zaufanie. Chyba mnie nie słuchałeś albo nie zrozumiałeś.

– A ta cała niby prawda?

– Moja owieczko, poczytaj Pismo, jak to czyniłeś dawniej, i nie odrzucaj go, w nim znajdziesz prawdę, zapewniam.

Klecha zamilkł i widać było, że ma już fest w ryju. Szpetny był to auzicht, nie było sensu dłużej gadać, bo włączył mu się na zicher tryb kaznodziei i poza jakimiś cytatami z buchów nic od siebie nie wymóżdży. Powiedziałem mu więc:

– Czas na mnie, proszę księdza, muszę już iść. – A on podniósł rękę tak, jakby wołał taryfę, wzrok miał mętny, szczęka mu obwisła, i nie był to, bracia, miły bild. Zostawiłem go tam przy stole, z jego flachą i fajkami, i wyszedłem na ulicę.

 

V

 

Był już nacht, gdy dowlokłem się do chaty, ale nie wszedłem, bo pod klatówą przyuważyłem gablotę z czterema w środku, co z punktu wydało mi się podejrzane. Jarali se przy otwartym lufciku, jakby na coś lub kogoś czekali i musiałbym być głąbem, gdybym nie wykumał, że to tajniaki, i że chodzi im o mnie, a skoro już się tak licznie do mnie pofatygowali, to lepiej, żeby mi kotła nie robili na kwadracie, pomyślałem. Podszedłem im od rufy, a oni, chyba przez ten dym ze szlugów nawet mnie nie przykukali. Zapukałem w szybkę, a ten, co siedział najbliżej odwrócił dekiel w moją stronę, a potem popatrzył w jakiś kapownik, co go miał w rękach i znowu na mnie. Wysiadł, a tych trzech razem z nim i dawaj mnie obchodzić, co było z ich strony idiockie, bo wcale nie uciekałem. Pyta mnie tak:

– Pan Aleksander L.?

– Nikt inny – odwarkłem mu – we własnej osobie. Widziałem dzisiaj w tiwi waszą akcję pod Blokiem Victoria, więc domyślam się, co was do mnie sprowadza.

– Musimy pana przesłuchać, woli pan tu, czy na komisariacie? – całkiem grzecznie odszprechał mi ten z kapownikiem. Nic mu nie powiedziałem, tylko wsiadłem im do fury na tylną kanapę i pytam:

– Gdzie tu się u was pasy zapina?

Jeden z nich mi mówi:

– Niech pan to zostawi, nie jest pan aresztowany, tylko chwilowo zatrzymany do czasu złożenia pewnych wyjaśnień.

Fura ruszyła bez koguta, kajdan mi nie zapięli, więc chyba faktycznie chodziło im tylko o wyjaśnienie. Zacząłem układać sobie w myśli kit, jaki im będę wciskał, ale wtedy mi stanęło pod deklem, że to nie ma sensu, przecież mam niezłe alibi. Knajpa jest łatwa do namierzenia, wystarczy jeden telefon i puszczają mnie luzem. Jechaliśmy przez miasto, latarnie migały bokiem, a ja przypomniałem sobie, jak sześć lat wcześniej wieźli mnie ślepego, po tym jak Dum przejechał mi ketem po gałach. Wtedy miałem deko stracha, dzisiaj jechałem ruig, co nie uszło ich uwadze, a widziałem, jak filują na mnie to z lewej, to z prawej flanki. O nic mnie po drodze nie pytali, a i ja trzymałem pysk.

Zajechaliśmy ajn cwaj draj na komisariat, gdzie grzecznie wyprowadzili mnie z kapsiarni, a potem po schodkach do środka i korytarzem do jakiegoś sztywniaka po cywilu, który dudlił bawarę w swojej kanciapie. Jak mnie zobaczył, odstawił glas i wskazał palcem krzesło, jakie tam stało. Usiadłem i czekam, a ten wykonał jakiś telefon i słyszę jak nawija:

– Dowieźli go, siedzi tu… Nie, nie trzeba, nie stawiał oporu. Zawołajcie mi tu Bernarda z maszyną… Tak, z maszyną, będziemy pisać… Nie wiem ile, myślisz, że mi się to podoba? Ja też mam jutro sobotę i własne plany, a muszę jeszcze napisać raport… Wiem, wiem, ale dopiero w poniedziałek, dzisiaj nie da rady. Czołem! – odłożył słuchawkę i patrzy na mnie.

– Pan Aleksander L., prawda? Ma pan jakieś dokumenty? – przemówił po dłuższej chwili.

– To nie wiecie, kogo zdjęliście? – pytam.

– Wiemy, ale taka jest procedura. – ten mi odpowiada. – Musimy pana jednoznacznie zidentyfikować, porównać ze wpisem do kartoteki, bo, wie pan, mamy tu już pańską teczkę, a w niej jest grubo. Ma pan sporo na sumieniu, prawda?

– A co jest, to sumienie? – pytam go zadziornie. Ten spoważniał i zamilkł. – Zapali pan? – pyta wskazując szachtel, co tam leżał wierzchem. – W zasadzie to ja tu raczej będę pytał, a pan odpowiadał, możemy się tak umówić? – dodał.

– Czemu nie, ale wolę własnego, jeśli mogę spytać, a mogę?

– Proszę. Tu jest zapalniczka, proszę. – i podsunął mi petownicę.

Zajarałem calaka, i wtedy wszedł ten ze szrajbmaszyną, usiadł przy biurku pod ścianą, i kuka na mnie.

– Siemano Bernard. – mówię do niego z uśmiechem, a ten, widać z leksza przytkany spoddeklił się na mnie, potem na tego pierwszego, znowu na mnie, ale nic nie powiedział. Ten pierwszy też się uśmiechnął i mówi do tamtego:

– Pan Aleksander, jak widać ma dzisiaj dobry humor, w przeciwieństwie do nas. Ale do rzeczy, bo my też chcemy już iść do domu. Ja jestem porucznik Hunter, i muszę panu zadać kilka pytań. Co pan robił wczoraj wieczorem?

Niezłe nazwisko, jak na hycla, pomyślałem, a zaraz potem, że to pewnie ten dobry glina i śmieszne to, jak mi wali na pan, gdy za minutę wpadnie ten zły i da mi w mordę albo w bebech.

– Przechadzałem się po mieście, wstąpiłem na chwilkę do Księcia Nowego Jorku, potem do Krowy, a na koniec do tej kafejki na drugiej od Marghanita, wiecie której, tam po drugiej stronie ulicy jest przystanek. Do domu wróciłem koło północy. – odszprechałem i słyszę, że ten cały Bernard stuk stuk stuka to wszystko bum bum cyk na tej maszynie. Hunter popatrzył na mnie, na Bernarda, i pyta dalej:

– Może to ktoś potwierdzić? Był pan z kimś czy sam?

– W Księciu i w Krowie byłem sam, ale znają mnie tam z widzenia, więc potwierdzą. W tej ostatniej kafejce byłem z pewnym belfrem, któremu uratowałem tyłek. – tak mu wstawiłem, bo nie mogłem przecież nadać im Ricka ani Byka.

– Tyłek?

– Tyłek, kifry, ancug i kupę papierów jakie tachał. Tylko bryli mu nie uratowałem, bo nie zdążyłem.

– Może pan to rozwinąć?

– Mogę.

– No więc?

– No więc doktorek bujał się po mieście sam, i chyba się nie spodobał jakimś typkom, a ja przyfilowałem to jak byłem prawie pod domem. Pogadałem z nimi i tyle. Potem poszliśmy już we dwóch na sznapsa i bawarę do tej knajpki. To wszystko.

– Jak to pogadałeś?

– Jak to, już na ty jesteśmy? Nie za szybko?

– Dobrze, panie Aleksandrze, jak pan z nimi pogadał?

– Zwyczajnie. Byli bardzo uprzejmi i zostawili belfra w spokoju. Niestety spadły mu okulary, więc… Sam pan rozumie. Coś jeszcze?

– Może pan pokazać na planie, gdzie dokładnie to było? – pyta ten Hunter i wskazuje mi plan miasta, jaki wisiał na wandzie. Podszedłem do tej mapy, odszukałem Marghanita Road, dalej skrzyżowanie, przystanek i wskazałem miejsce palcem.

– Która to była godzina?

– Musiało być po jedenastej, ale przed północą, bo przy sznapsach siedzieliśmy może godzinę, może pół.

Ten chwilę podumał, wstał od biurka, podszedł do tej mapy, a ja usiadłem znów na krześle. Patrzył i patrzył, przykładał palce, coś sobie kalkulował, wreszcie usiadł w fotelu i podniósł słuchawę.

– Dajcie mi ten lokal na drugiej od Marghanita… Tak, ten koło przystanku, ten, w którym miesiąc temu Bill zgubił obrączkę, OK? – odłożył słuchawkę, a ja już się w duchu śmiałem z tego Billa, jak się potem pewnie tłumaczył przed ślubną. Po chwili telefon zadzwonił i ten odebrał.

– Wczoraj wieczorem, przed północą było u was dwóch gości, jak wyglądali? Tak… tak… Aha, a ten drugi? OK, co zamawiali? Nie wie pani, a kto może wiedzieć? OK, poczekam… Tak? Pan obsługiwał wczoraj salę przed północą? Pamięta pan dwóch gości? Aha… Zgadza się, tak… A co zamawiali? Aha… ile? Tylko ten jeden? Drugi nie? Jest pan pewien? No dobrze, pamięta pan coś jeszcze? – zasłonił słuchawkę grabą i pyta mnie – Ile pan dał napiwku?

– Bo ja wiem? Przeważnie daję piątaka. – odparłem, a ten znowu nadaje do słuchawy:

– Ile? Aha… Gazety, mówi pan? Jakie gazety? Mokre? Jak to mokre? – a do mnie – mówi, że mu stół uświniliście.

– Ja nie. To nie moje papiery. – odwarkłem. Hunter na to:

– Nie twoje? No dobrze, a co było w tych gazetach?

– Jakieś kryształy, czy inny lód, doktorek twierdził, że diament jest z węgla. Seryjnie, i że da się to spalić pod soczewką. – a ten dalej do tego obra po drugiej stronie ucha:

– Widział pan coś jeszcze? Cokolwiek… Aha… No dobrze, dziękujemy panu. Nie, to nam wystarczy. Do widzenia. – odłożył słuchawkę, zajarał se szlugę i patrzy na mnie. Może czekał, aż sam coś powiem, ale ja nic, siedzę sobie spoko i zacieszam z deka.

– Nic pan mam nie powie więcej? – Hunter pyta.

– Pan pyta, ja odpowiadam, taka była umowa, nie? – ja mu na to.

– No dobrze. Obsługa potwierdziła pana wersję. O tych dwóch pan nam coś doda?

– Nie dodam. Nie znam ich, ale jak namierzycie tego belfra, to może on wam ich nada. Stał tam z nimi chyba chwilę dłużej, gdy się zjawiłem, więc może się sobie przedstawili.

– Namierzymy. – odpowiedział. Bernard, ten od maszyny, wykręcił to co nastukał i podał mu. – Pan nam podpisze tylko zeznanie, o tutaj, a tymczasem, no cóż, jest pan wolny, tym razem się panu udało.

– To raczej panu się nie udało, ale trzymam kciuki i życzę sukcesów. Odwieziecie mnie, czy mam dymać z buta?

– Pan zadzwoni sobie po taksówkę. – odparł i podsunął mi telefon. – Tu jest numer – dodał i podał mi z szublady jakąś wizytkartę.

Zakręciłem, podałem skąd i dokąd, i wyszedłem. Po chwili zajechała taryfa i zawiozła mnie na chatę. Walnąłem się w bety i nie myślałem o niczym innym jak tylko bym pokimał jak denat, i prawie mi się udało, ale jakoś w połowie drogi do skutecznego odpoczynku przyśnił mi się taki trip, i pewnie się już domyślacie, że to było coś z tą Sadybą. Nie wiem, bo niby skąd, jak się tam znalazłem, ale stałem znowu pod tymi dwiema lampami, patrzyłem na schody i przykukałem jakby postać, i posłyszałem jak ktoś śpiewa a to była oczywiście ta zyngierka z Krowy. Stała tam na schodach z wyciągniętymi rękami i zrobiło mi się od tego zer przyjemnie i miło, bo już wiedziałem, że za moment będzie lot nad jeziorem i górami, ale nic takiego się nie stało, o nie, bracia. Drzwi, wiecie które, otworzyły się i stanął w nich Dum z fantami w łapach, z brechtem na ryju, jakby komuś to wszystko chciał dać, ale poza tą zyngierką nikogo tam nie było. Dum szmajznął to wszystko co miał w łapach i zrobił jej biribirible koncert na lepie, a potem, jak to Dum, hochlautem w brecht i z punktu widać, że nie ma dobrych zamiarów. Ta w długą, a on za nią, i dawaj w kółko najpierw po tym podwórku, a potem dalej, na ulicę i widzę, że odwija swojego keta z paska i zaczyna wywijać nad swoją pustą dyńką. Rzuciłem się za nimi, i w biegu wyszarpłem z taszki rezacza, nie myśląc o niczym innym, tylko żeby dorwać starego Duma, zanim on dorwie ją. Ale nie mogłem go dojść, oddalał się coraz bardziej i bardziej, a w głowie tylko ten jego wrzask, i płacz jakby z daleka, tej ściganej. Biegłem więc, dyszałem, aż nie mogłem już złapać tchu, i wreszcie zerwałem się z koja, a po chwili dotarło do mnie, że to tylko sen, że nie ma nigdzie Duma ani jej, i że jestem tylko ja sam w czterech ścianach swojego kwadratu. Walnąłem się curik w bety, i po dłuższej chwili kimnąłem już na amen i nic mi się już nie przyśniło.

 

 

 

 

VI

 

Zamstag morgen zwlekłem się z koja deko przed południem, odkimany na maksa, a tego mi było trza, bo ostatnio różnie z tym bywało. Postawiłem se ekspres, szałera zażyłem, oblekłem się w szlafrok, wkluczyłem tiwi, wytargałem z kilszranka jakiejś szamy i narychtowałem frysztyk, zwykłe jajko śpigajko i tosty, a do tego kawy z milkiem cały dzban. Przecieram i kukam w ekran, a trafiłem, jak zwykle w jakąś papkę reklamową, w której nic innego, tylko żebym pożyczył gdzieś bezproblemowo hajsu za frajer, co jest całkiem bezpieczne, bo przez trzy pierwsze miechy nic nie zapłacę a potem bardzo mało i będę glik jak cholera gdy pojadę za ten szmal do ciepłych krajów albo fundnę sobie remont szlafcymru. No brecht na całego, bracia, że kundle łykają taki kit i jeszcze komentują, że super, że ekstra! Albo żebym nakupował jakichś obligacji czy innego szajspapieru, za który po dwóch latach państwo wybuli mi pięć i pół procent czystego zysku, a jak się pospieszę i będę w pierwszej setce, to dostanę do tego jeszcze jakąś monetę z czystego golda, limited edition, tylko dla elyty. A potem o tych programach z satelity, sport i filmy, najnowsze produkcje, przygoda i romanse, za jedyne dwadzieścia dziewięć dziewięćdziesiąt dziewięć, z dostawą i instalacją na miejscu gratis, przez wykwalifikowany personel z całowaniem ręki, że nic tylko paczka czipsów, browar i filujemy fusbal całą familią. I tak cięgiem, bracia, przez halbsztundę o najlepszych zicherkajtach na furę, płynie do prania i odkurzaczu, po którym w lufcie tylko blumy. Ja czasem dumałem o tym, dla kogo oni kręcą ten bełkot, bo trzeba mieć chyba gips pod czachą zamiast mózgu, żeby się nie skapnąć, że to jeden wielki szwindel. Pstryknąłem na inny kanał, dotachałem kawy, wtryniam tosta i kukam dalej, a tam jakiś teledurniej, gdzie pytają faceta jaki jest drugi księżyc Jupitera czy innego Saturna. I ten się marszczy jakby całe jego życie zależało od tego czy dobrze odpowie, a już na bank ta kupa hajsu, jaką łapią non stop w kamerze. Marszczy się tak i marszczy, aż wreszcie wypala, że chce jakiś telefon do przyjaciela, więc mu wykręcają tego Freda, co podobno był bardzo mundry gdy chodzili razem do jednej klasy, i ten też się marszczy i obstawia, że to jakiś Tytan czy coś. Robią im pauzę na minutę, i widać jak na tej publice wszyscy też się marszczą, albo zacieszają, jeśli wiedzą. Kasa spada w jakiś kanał i facet wypala, że: „Wiedziałem, wiedziałem, na końcu języka miałem…” Znowu kamera w tą publikę, a tam brecht i pukają się w dekle, że niby to było proste pytanie i każden jeden gamoń wie o tych dynksach, tylko nie ten. Wiecie, bracia, kręcą tego fil, a wszystko po to, żeby jeden z drugą w chacie przy kawie albo przy browarze, jeśli zaczął wcześniej weekend, pomyślał sobie, że ma więcej pod kopułą jak ten stratny, którego w traumie ze studia wyprowadzają, a on dalej swoje „Wiedziałem, wiedziałem…” Że niby co? Że jak wiedzą o tych księżycach i Jupiterach to już im lepiej? Że inne kundle od nich gorsze, aż dokażą, że znają jakiegoś starożytnego rycerza, albo najwyższy szczyt w państwie Bula Bula na wyspach oceanu. To niby ja, który o tym bladego pojęcia nie ma, już jestem gdzieś na dole? A ja tylko z tego zacieszam, bo mam w dupie te Jupitery czy starożytnych rycerzy, i wcale nie potrzebuję tej wiedzy ani hajsu, jaki poszedł w kanał. Mam pod kopułą to, co potrzebne, aby mnie nie wykręcił kitem ten czy inny frajer i szlus. A jak ktoś się czuje lepszy tylko dlatego, że ślęczał nad buchami i studiował mapy nieba to niech idzie robić za astrologa czy astronoma i daj mu boziu gezundhajt i wroty na drogę. Polazłem do kuchni, dałem sobie jeszcze kucha, co go miałem w szranku i dalej kukam w tiwi, ale znowu co innego, co się na mieście dzieje. A tam pokazują jakiegoś palanta pod halsztukiem co znowu chyba dostał pięć minut i ten wstawia, normalnie po idiocku:

– …stały wzrost ilości i zakres naszej aktywności spełnia istotną rolę w kształtowaniu odpowiednich warunków aktywizacji. W ten sposób stałe zabezpieczanie informacyjne i propagandowe naszej działalności powoduje docenienie wagi istniejących warunków ekonomicznych. Nie zapominajmy jednak, że stałe zabezpieczanie naszej działalności gwarantuje udział szerokiej grupie w kształtowaniu postaw uczestników wobec zadań stawianych przez organizację… – a za nim pokazali jakichś młodzieżowców w zacieszu, jakby rozumieli co on bredzi. Ten nawijał dalej, a ja przykukałem, że oni mają chyba jakieś mundurki czy inny jednolity ancug, bo jeden w drugiego jak krople wody, tylko z dziobów różni, a to były jakieś żółte koszulki z takim jakby pofalowanym kółkiem na blau. I wstali nagle wszyscy, gdy ten się przymknął, i dawaj bić mu brawo na stojaka, niby, że to było dobre wystąpienie, i że oni myślą tak jak on i ze wszystkim się zgadzają co on powie lub wymóżdży. A wtedy kamera links, i z drugiej strony sali tego studia jakaś inna ekipa, i inny patafian w garniaku, więc to musiała być jakby gadka polityczna, bo ten, gdy mu dali mikrofon, zaczął wygarniać pierwszemu:

– Myli się pan, drogi kolego, co łatwo wykazać, gdy przeanalizujemy różnorakie i bogate doświadczenia, jak również początek powszechnej akcji kształtowania postaw. Zmusza nas to do przeanalizowania modelu rozwoju, przygotowania i realizacji nowych propozycji, podobnie aktualna struktura organizacji pociąga za sobą proces wdrażania przez naszą partię nowego modelu. Widzimy teraz wszyscy wyraźnie, jaką opozycja pełni rolę w kształtowaniu przeciwnych nam postaw, które, to trzeba głośno powiedzieć, grożą poważnymi konsekwencjami dla rozwoju społecznego i gospodarczego… – i wtedy kamera rechts na to jego komando, a ci też z jakimiś flagami, coś jakby niebieskie i zielone paski, i te ich koszulki tak samo, a potem przykukałem, że ten jego halsztuk też zielony i niebieski i zbrechtałem się od tego, jak sobie umyśliłem, że on sobie te paski na deklu powinien wyszmirować. W chacie pewnie też ma takie wandy i cały mybel, a jego ślubna chodzi w takiej kiecy. Po mojemu to trzeba chyba się z orangutem na mózgi pozamieniać, by dać się wkręcić w te polityczne podchody, albo mieć za dużo czasu i żadnej innej zajawki na życie. Jak wiecie, bracia, otarłem się w mamrze o tych skurpolityków, a potem o tych drugich, co chcieli być pierwszymi, więc wiem, że nic dobrego z tych społecznych eksperymentów nie wychodzi, a już na bank, gdy jeden drugiemu wciska jak ma żyć, bo inaczej jest strasznie źle i niesłusznie. Mało w piachu nie wylądowałem, mało ze mnie gemuzów nie zrobili, to cud, że ktoś tam na górze pozwolił mnie poskładać znowu do kupy, a nie szmajznąć wek do plastikowego wora. Wolałem jednak nie dociekać, kto tak urządził, co to to nie, bracia, bo znowu by się znalazł jakiś lepszy w pasiastym halsztuku i kto wie, co by ze mną zrobił? Wystarczy, że znowu o mnie było w tiwi, więc tak seryjnie, to chyba chciałem żeby Hunter, mimo że to pies, doszedł sobie tego sprawcę i go przymknął. Ja tam parcia na szkło nie miałem.

Skończyłem frysztyk, odstawiłem gary do pucszafki, wyszorowałem se cany i wbiłem się w dzienny ancug. Teraz to już nie była żadna marynara z halsztukiem, jakby kto gablem jechał w piure z kartofla, tylko taki gruby studencki pulower z wywijką przy halsie, bez żadnych wzorków czy innego szajsu wierzchem. Na dekiel włożyłem czapkę z daszkiem, a modne teraz były niujorki, każdy szurek miał taką co miało swoje dobre strony przy policyjnej identyfikacji, no bo kto teraz powie, że to znak szczególny? Portki miałem czarne z taszkami wierzchem, ale sztifle, po staremu ciężkie i wielkie, jak raz debeste do wciskania w ryj.

Pod domem wsiadłem w busa, a dalej do centrum, i ubanem trzy przystanki. Po drodze patrzyłem na tych wszystkich kundli, zapatrzonych we własne buty, z zaciśniętymi zębami i gałami, jakby się bali jeden drugiego, jakby nie myśleli o niczym innym, jak tylko wysiąść z wagonu i wytargać się na górę, byle dalej stąd. W tych czasach, bracia, widok ludzi rozmawiających se gdzieś na ulicy, czy w busie, czy w jakimś geszefcie to była rzadkość. Każdy z nich myślał tylko o sobie, o swoich torbach z zakupami i tym, co na malcajt narychtuje. Jeszcze w knajpach, to widywało się, żeby przy stoliku siedziało więcej niż dwie osoby, ale poza tym oni chyba się od siebie odzwyczaili. Nie dziwne więc, że taki szurek jeden, czy pięciu dojedzie na dzielni każdego w biały dzień, bo drugi z punktu facjatę na bok, byle tylko nie widzieć, byle nie słyszeć, nie jego brocha i myk na chatę, gdzie żadnych problemów i ciepłe laczki, byle szybciej, byle w jednym kawałku.

Dobiłem do tej speluny, w której byliśmy umówieni, to była buda dla proli, bo i dzielnia na boku i żadnych apartamentowców, tylko te szare blokowiska. W środku pusto, bo zamstag i fraj od fabryki i zamiast wtryniać se wursty z keczupem na pauzie z roboty, to każdy kundel w domu ma właśnie sznycla i papkę z tiwi. Pod oknem, po drugiej stronie sali przykukałem fumfli, obleczonych jak raz w to, co było na lansie, czyli genau jak ja. Podszedłem, dałem cześć cześć i klapłem na ławkę.

– Co tam u Wilhelma? – pytam, bo mieli jego geszeft jak raz na widoku.

– Na razie spoko – odpowiedział Rick – siedzimy jakiś kwadrans i nic się nie dzieje, nikt nie wlazł i nikt nie wylazł. Ale posiedzimy jeszcze to obczaimy dokumentnie.

– Jasne. Niusa mam dla was. O tej akcji pod Victorią już wiecie? – dopytałem.

– Wiemy Alex, to już żaden nius, tu w tiwi przed chwilą nad barem pokazali. I o tobie też było, już myśleliśmy, że nie dotrzesz. Zdjęli cię? – pyta Rick.

– Owszem, odsiedziałem wczoraj na psiarni godzinkę, ale jest czysto. Nic na mnie nie mają. – odparłem, a po minie Byka widzę, że zaciesza, jakby wygrał kistę bira spod kapsla.

– A co im podałeś? – dopytuje Rick. A Byku dalej ledwie się trzyma, ale wie, że i na niego przyjdzie czas.

– Rick, dałem co dałem, was w tym nie ma. Mówię ci, jest czysto. – bo nie chciałem im się rozwodzić o doktorku ani o szamanie z mamra. – Byku, co tak zacieszasz? – pytam, ale wtrynił się Rick.

– Byku ma konkret niusa, seryjnie, usiądź dobrze na dupie, bo to nie jest mały dynks.

– Mamy Duma na gablu. Jeden szurek puścił farbę a ja byłem przy tym i znam detale. – szprecha Byku – Zapuściłem się, sam na samopas i alajn, wczorajszego nachtu na jednego i słyszałem, jak typy z boku ustawiają numer w tej dzielni za rzeką, gdzie pożywają te kombatanty, obersty i inne kundle. Nic się nie szczypali, musieli być chyba na plusie, bo nawet mnie nie widzieli, a ja byłem na czysto i nadstawiłem radar. No więc to jest ta ekipa, z która Dum robi na nocną zmianę, i ustawili adres i godzinę. Jutro, o dziesiątej wieczór, punkt. Mają kierowcę i jednego, góra dwóch na świecy, podobno Dum jest za otwieracza. Wystarczy odczekać, aż się właduje, zdjąć tych dwóch czy trzech i nawet nie będziemy wracali z buta.

– Nieźle Byku, nieźle – pochwaliłem, bo to była niemała sprawa. Nie podejrzewałem nawet, że tak szybko nam się uda, to już prędzej liczyłem na spontana w wydaniu solo. – Na ile to wyceniasz? Nie powinie im się noga zanim tam dotrą? Głupio by było się tam czaić i wpaść zamiast nich.

– Aleks, mówię co słyszałem, a czterech pojedynczo dla nas to jak zabawa, recht? Przecież to te leszcze z botanika. A jaki to problem dla nich przejechać mostek i zadokować w nocy pod drzewem? – odparł Byku. – Bo tylko tego od nich chcemy.

– Recht, recht. – wstawiam. Bo personalnie nie widziałem żadnej trudności w pożyczeniu na mieście fury i dojechaniu na miejsce, wystawieniu świecy i odczekaniu kwadransa. – OK, w takim razie poczekamy tam na miejscu halbsztundę przed ich wejściem. Jak Dum wejdzie, to mamy jakieś pięć, dziesięć minut na tych dwóch czy trzech, a z Dumem załatwię się sam. Wiecie, że on będzie z giwerą? Nie cykacie?

– Wtedy nas zaskoczył, teraz my zaskoczymy jego. – odparł Rick. A Byku dodał:

– Jak cię znam, to nie zdąży jej wyjąć, ani nawet o niej pomyśleć.

– No to jesteśmy ustawieni. Plan jest gut, a na miejscu dopatrzymy czy czegoś nie brakuje, czasu będzie dość. Co tam u Wilhelma? – Zapytałem Ricka, bo on był bliżej okna.

– Cisza. Jak by go nie było. On tam teraz mieszka? Kiedyś, jak pamiętam, stacjonował Pod Bychem.

– Nie wiem, nie moja brocha. Tam są drzwi, a za nimi jest Wilhelm i tyle. Wchodzimy we dwóch z Rickiem, ty Byku zostajesz bo on cię nie zna, OK? – pytam.

– OK, tu jest mój fracht. – i podał mi jakąś torbę pod stołem. – zamówić wam coś?

– Dopiero jak od niego wyjdziemy, nie wiem, ile nam zejdzie, ale będziemy się streszczać. – wyjaśniłem.

– To jak, idziemy? Czy czekamy jeszcze? – Pyta Rick.

– Ile już tu siedzimy? Prawie godzinkę? No to idziemy. – i wyszliśmy z Rickiem z tej speluny.

Przeszliśmy na drugą stronę ulicy, daliśmy po dzwonku i drzwi się otworzyły. Wysunął się z nich bez słowa dekiel Wilhelma i rozejrzał ponad naszymi głowami, jakby czegoś szukał po ulicy, po czym otworzył szerzej i weszliśmy do biura. Wskazał nam stół, a przy nim trzy fotele. To był starszy, siwiejący już z deka gość, w brylach i pod garniakiem, co podnosić miało pewnie jego wiarygodność u kogokolwiek, kto by tu zajrzał. Odezwał się pierwszy:

– Panowie, jest sobota, a my cenimy swój wolny czas, o ile go mamy. Co dla mnie macie?

Rick spojrzał na mnie pytająco, a ja skinąłem głową na tak, więc wyjął z kieszeni całe to barachło, jakie mu się tam pomieściło, i położył to spokojnie na blat. Wilhelm popatrzył na to kątem oka i nie zauważyłem, by mu drgnął choćby jeden włos na głowie. Patrzył tak, patrzył, wreszcie mówi:

– Te niebieskie świecidełka może i w cenie, ale są trochę gorące, możesz je zatrzymać, za zegarek dam stówę. Pasuje?

– Bierzesz wszystko za dwie, nie zależy mi. – odparł Rick.

Angol sięgnął do kieszeni w kamizelce, wyjął z niej fotoplastikon zegarmajstra i założył na oko. Brał po kolei każdy fant i dokładnie oglądał, po czym odparł – Zgoda. A co ty masz u siebie? – zapytał mnie. Wyjąłem z kieszeni wszystko co miałem, a do tego torebkę Byka. Wilhelm sięgnął najpierw po torebkę i wyciągnął z niej roleksa. Spojrzał na mnie z uznaniem i dokładnie go obejrzał. Zajrzał w głąb po czym wstawił:

– Za zegarek daję dwie, za resztę błyskotek jeszcze dwie. Nie targuj więcej Aleks, bo na kopercie jest dedykacja, a to znacząco obniża jego wartość. Masz coś jeszcze? – dodał.

– Owszem, jeszcze parę drobiazgów – odparłem i wskazałem to, co już leżało na stole. Podniósł na mnie wzrok i uśmiechnął się.

– Podałem łączną cenę. To, co widzisz jest dla mnie warte tylko tyle.

– Trudno, bierzemy co dajesz. – uciąłem. A do Ricka: – Zabierz to wszystko i poczekaj chwilę na zewnątrz. Mam do Wilhelma jeszcze małą sprawę.

Rick zwinął hajs i wyszedł. Przez okno widać było, jak wchodzi do speluny w której czekał Byku. Angol spojrzał pytająco, ale nie odezwał się.

– Potrzebuję czegoś żelaznego. Pokażesz mi co masz tam za drzwiami? – wskazałem ręką zaplecze. U Angola można było dostać na lewo różne rzeczy, a potrzebowałem jednego dynksu, który miał szansę tam być. Wilhelm zamknął wejściowe drzwi od środka i przeszliśmy do jego kanciapy. Czego tam nie było, bracia, normalnie sklep z antykami, i pewnie na legalu tak właśnie miał w papierach. Wykukałem zawieszony na ścianie ket, w sam raz coś, czego szukałem, ale w oko wpadł mi inny drobiazg, którego w ogóle się tu nie spodziewałem. W szklanej witrynce stała srebrna figurka Ludwika Van, która na bank już kiedyś widziałem. Patrzyłem na nią dłuższą chwilę, wreszcie Wilhelm zapytał:

– Tego szukasz? Obawiam się, że jest warte trochę więcej niż to, co przynieśliście. – I wtedy, bracia, przypomniałem sobie. To była ta figurka. Nie jakaś podobna, nie z tej samej serii, tylko dokładnie ta. W oczach mignęła mi kocia melina, w której bawiłem się sześć lat temu w podchody ze starą raszplą, z jakże tragicznym dla niej finiszem. Ta sama, w której sześć lat temu zwinęły mnie kapsy, ta sama o której ostatnio mówili w tiwi. Zapytałem Angola:

– Skąd to masz?

– Aleks, czy to nadal ty? Nie zadajemy takich pytań, prawda?

– Wilhelm, znamy się od lat, więc ci powiem. Masz to góra dwa dni, nie dłużej, prawda? To bardzo gorąca rzecz. Tak gorąca, że nie wziąłbym jej za nic do ręki, nawet, gdybyś mi za frajer wciskał, nawet, gdybyś mi dopłacał. Powiedz mi kto, a ja ci powiem skąd. I radzę ci się pozbyć tego jak najprędzej, nie później niż do jutra. Mówię serio.

Wilhelm zapatrzył się przez chwilę w Ludwika, we mnie, znowu w Ludwika. Zamyślił się. Wreszcie wypalił.

– Wołają go Konstabl, wiem o nim tyle, że dorabia w pewnej państwowej instytucji, a na pół etatu ciągnie nocną zmianę. Czasem warto mieć tam człowieka, zwłaszcza takiego, który pogardza własną lojalnością. A co ty mi powiesz?

– Ja ci powiem Blok Municypalny Victoria, a jeśli kukasz czasem w tiwi, to nie muszę ci mówić nic więcej. Nie powinieneś zadawać się z tym typem, on cię sprzeda. Jeśli to ten, o którym myślę, to najpóźniej w poniedziałek będziesz miał tu kocioł. Więcej nie powiem.

Angol znowu zamilkł i widać było, że waży słowa i myśli. Ja w tym czasie zdjąłem ze ściany keta, a gdy zważyłem go w ręce okazał się idealny, w sam raz do machania po gałach.

– Skąd to masz? – zapytałem.

– Z tego samego źródła. Powiedział, że ma już coś lepszego.

– Ile? – zapytałem. Wilhelm wyjął z kieszeni jeszcze stówę i podał mi.

– Ostrzegłeś mnie. Łańcuch gratis. – powiedział, a po jego minie widziałem, że to jego ostatnie słowo w tej rozmowie.

Wyszedłem na ulicę i przeszedłem do speluny, w której Byku i Rick zamówili właśnie po sznapsie.

– Jak jest ferajna? Gut i git? – zapytałem.

– Niby gut, a niby nie. – mówi Byku. – Ja się spodziewałem trochę więcej za tego roleksa. – wyjąłem z taszki stówę i podałem mu.

– Lepiej? – zapytałem.

– Niby lepiej, a niby nie. – ciągnie Byku. – Ja się od niego spodziewałem tej stówy, a nie od ciebie.

– W porządku Byku, ta stówa jest właśnie od Wilhelma, teraz gut? – pytam dalej.

– OK, niech tak będzie. – uciął Byku. – rozumiem, że mam się cieszyć?

– Daj spokój, lepiej spójrzcie na to. – i pokazałem im łańcuch. – niezły pomysł, nie? To na jutro wieczór, taki specjalny prezent dla naszego frojda.

Obaj zacieszyli i z punktu klar, że załapali ten wyc, więc nie trzeba było nic już wyjaśniać. Na koniec dodałem im:

– Na dzisiaj szlus, nie planujcie nic na wieczór, bo jutro musimy być czyści. Nie damy mu żadnej przewagi. Jasne?

Dopiliśmy co było i zwinęliśmy się.

 

 

VII

 

Wróciłem do centrum, ale nie wbiłem jeszcze na chatę. Sam nie wiedziałem do końca dlaczego, ale zadokowałem na jednego w Krowie. Nie brałem żadnego milka ani nic takiego, tylko normalnie malucha w szkle i klapłem na pluszu, jak ostatnio. Knajpa była, jak zwykle, ful, a przeważali studenci i ta cała teleekipa zza winkla. Przyglądałem się kundlom, ale inaczej niż zawsze. Dawniej interesowało nas głównie kto by się nadawał na frajera do zrobienia po wyjściu, albo na fiku miku ciupcianko, ale dzisiaj patrzyłem na nich inaczej. Domyślacie się, bracia, że wszystko przez tą zyngierkę, jaka ostatnio urzekła mnie swoim wokalem i korpusem. Tego dnia jej nie było, a na scenie pogrywali chyba jakąś sztukę czy inny skecz i z punktu widać, że to była jakaś komedia, bo na sali wszyscy brechtali co chwila. Ja z początku nie słuchałem tych aktorów, a przyglądałem się tylko widowni. W oko wpadały co i rusz jakieś facjaty, ciekawe, albo i mniej, przeważnie z canami wierzchem, w zacieszu, a w ogóle nie miałem takiego filingu, żeby od razu widzieć w tym jakiś swój udział. Nie rozumiałem tego, ale patrzyłem, całkiem jakbym się karmił tym widokiem, jakby to była jakaś lepsza szama, a nie zwykła puszkowina, jakiej pełno szwenda się po ulicach. Cum bajszpil wpadła mi w oko jedna dziunia, nie z tych, co to wyjdą zofort na widok lepszego hajsu albo działki, nic z tych rzeczy. Siedziała po drugiej stronie sali, z gachem chyba, i w ogóle się nie odzywała. Miała całkiem zwykłą facjatę, bez tej szmiry w kudłach czy plastikowych rzęs, bez tapety na ryju, a przy tym z gałami w jakich wszystko widziałem, a już na bank więcej niż ten typ obok, jakiś nachał, bo łapał ją non stop za kolano i pchał te łapy i pysk coraz bliżej i bliżej, a jej wcale nie było to w smak. Chyba nie wiedziała, jak się zachować, bo normalnie, wiadomo, dałaby z liścia i byłoby po sprawie. Ale ona nie, i tego właśnie, bracia, nie mogłem zatrybić.

Ten felo wskazał ręką bufet, a potem wstał i spojrzał na miejscówę, którą właśnie zwolnił, po czym chwiejnym szrytem chyba po następnego, a ona została tam, gdzie siedziała. I wtedy spojrzała na mnie. To było takie spojrzenie, w którym było i błaganie, i znudzenie, i jakaś tęsknota i nie wiem, co jeszcze, bracia, bo nie byłem w tych sprawach jakoś specjalnie wyuczony. Niby gdzie i od kogo miałem się uczyć? Od moich ef i em? A może od tych wszystkich łatwiutkich Soniet, jakich zaliczyłem od metra i więcej, a wszystkie poszły w cholerę najpóźniej następnego dnia? Zdałem sobie sprawę, że to coś jakby egzamin, i że jak pogłówkuję, to może zdam, choć wcale nie planowałem go zaliczać. Czasu było niewiele, bo typ mógł wrócić w każdej chwili, co by znaczyło, że chyba oblałem, a wciąż nie miałem pomysłu. Jedyne, co mi przyszło do bani, to to, że nie wiem, czego chcę, ale na bank czegoś chcę. Zdjąłem czapkę z głowy i wyjąłem szlugę, a gdy chciałem kopsnąć se żara to kopsałka spadła mi pod ławkę, i jak ją znalazłem, to usiadłem pyrtek dalej niż poprzednio. I chyba o to chodziło, bo paniena wstała i przeszła przez salę, wprost w moim kierunku. Miała na sobie dycht prostą kiecę, żadnych tam dziur czy plam w kolorze bez nazwy, żadnych marek czy dziar na łapach. A gdy tak szła, to widziałem po facjatach innych typków, że ojej! że hoho! że mniam mniam i prima sort! A nie potrzebowałem takich potwierdzeń, bo dokładnie widziałem kto się zbliża i jak wygląda.

Usiadła obok mnie i powiedziała:

– Wielkie dzięki! Uratowałeś mnie.

– Nic wielkiego, kajn problem. – odparłem i uśmiechnąłem się.

– Ka… jaki problem?

– Żaden, przynajmniej na chwilę. Ciekawe, co zrobi, jak wróci z baru? Będzie za tobą kukał. Co się stanie, gdy cię znajdzie?

– Nie wiem, mam nadzieję, że nic.

– Przekonamy się. Widzisz? Już idzie. To twój znajomy? – zapytałem. Facet slalomem dotarł w miejsce, z którego wybił i zaczął się niepewnie rozglądać. Nie zauważył nas, usiadł, a obok siebie postawił dwie pełne szklanki.

– Nie, widuję go tu czasem, za każdym razem w takim stanie, jak dzisiaj. Nie jest to najładniejszy widok, zgodzisz się?

– O, tak! Recht, recht! – bo, jak wiecie bracia, tak właśnie myślałem, widok ochlora nigdy mi się mile nie kojarzył, a sam nie doprowadzałem się do takiego stanu, w którym nie widziałem którędy na przystanek, czy jak zachować się w bardaszce.

– Nie wiem – ciągnęła dziunia – co miał na myśli, ale chyba, wziął mnie za kogoś innego. Ale z drugiej strony, jeśli popatrzeć na widownię, to nie będzie stratny. – i miała recht, bo jak zwykle, wśród studenciaków pełno było wyszmirowanych lasek w obszarpanych ciuchach, co do których nie łudziłem się, że przyszły posłuchać muzyki czy oblukać przedstawienie.

– Martwisz się o niego? – zapytałem.

– Nie, ale wolałabym, by z dzisiejszego wieczora zapamiętał kogoś innego.

– Ja już wiem, kogo zapamiętam.

– Chcesz być tylko miły, czy masz jakieś brzydkie zamiary?

– Nie przyszedłem tu z brzydkim zamiarem, miałem nadzieję, że posłucham czegoś ciekawego. Ostatnio, gdy tu byłem, jedna zyngierka wystawiła fajną aranżację pewnego numeru, normalnie horror szałowo!

– Jak ty dziwnie mówisz. Studiujesz coś?

– Nie, po prostu lubię muzykę, zwłaszcza klasyczną. Czasem mają tu występy na żywo, fajnie jest obczaić coś oryginalnego, choćby w wykonaniu debiutantów. – odparłem zdziwiony, że jeszcze nie uciekła. Seryjnie, bracia, nigdy nie myślałem, że jakaś panienka bez przymusu zechce zwyczajnie ze mną pogadać, to było dla mnie coś ganc nojes, coś jakbym pierwszy raz słuchał jakiś hit, jak niezrównaną dziewiątą czy Mozarta, normalnie wunderbar! Przypomniałem sobie, jak jeszcze w poprawczaku, gdy byłem mały szurek, zgarnięty tam za szkolny szwindel ze szlachtunkiem, puścili nam w ramach edukacji koncert Beethovena na wideo. To było coś bardzo podobnego, ten filing, że mnie wypełnia jakiś pałer i podchodzi mi pod hals ta furia, ten zwierzak, którego każdy ma w sobie. Ale dzisiaj mój zwierzak spał i nie wyrywał się do nikogo z łapami. Patrzyłem na nią spokojnie i nie miałem na myśli, bracia, co dla mnie samego był niezły iberaszt, żadnych figli w ciemnym winklu, żadnego świrowania w darcie klajdów i łomot z buta. Wydała mi się taka niewinna i bezbronna, że widząc siebie, jak miałbym zrobić jej coś dla wycu, kompletnie odeszła mi na to ochota.

Spojrzałem na typa po drugiej stronie sali, jak z tymi szklankami podchodzi do jakiejś seksolaty i wkręca nawijkę, jak poprzednio.

– Nie myliłaś się. – powiedziałem.

– To nie było trudne do przewidzenia. Faceci w jego typie szukają przeważnie jednego. Ale ty chyba nie jesteś taki, jak on. Czym się zajmujesz? – zapytała. To pytanie, bracia, było chyba za trudne. No bo co? Miałem jej powiedzieć, że mam na sumieniu to i tamto, że po nocach dokazuję po dzielni z komandem, że jestem notowany na policji i że mam za sobą odsiadkę? O nie, tego nie mogłem zrobić. Ale zrozumiałem jedno, że jeśli chcę z nią nadal rozmawiać, z nią, czy inną babką w taki sposób, jak teraz, jeśli chcę, by następnego dnia zobaczyła się ze mną bez strachu, a potem wider i wider, jeśli to wszystko ma być dla mnie kiedyś ważne, to muszę coś zmienić w swoim lajfie. I wiedziałem, że nikt mi w tym nie pomoże, a już na bank nie moja ekipa. Ale wiedziałem też, że moja przeszłość nie da za wygraną i nie opuści mnie, będzie za mną się wlokła i wlokła, i przy każdej okazji, choćby takiej jak ta, wyrwie na wierzch i zniszczy wszystko, co tak bardzo chciałem zacząć budować. Byłem w kropce, żadnej zajawki co mam odszprechać.

– Pracuję w Archiwum, przekładam płyty z półki na półkę. – nie wiedziałem, co mógłbym dodać i zauważyłem, że dzieje się coś dziwnego, że czuję coś, czego nigdy w życiu nie czułem. Bałem się. Nie, nie tego, że zrobi mi jakąś krzywdę, że dostanę po ryju, czy że ucieknie z wrzaskiem, gdy pozna prawdę. O nie, nie tego się bałem.

– Czyli masz powołanie do swojej pracy? Farciarz, każdy marzy o takim życiu. – powiedziała, a ja myślałem dalej i coraz bardziej się bałem. Nie wiedziała nic ani o mnie, ani o moim życiu, i tylko dlatego wciąż jeszcze tu była.

– Lubię swoją pracę. – odparłem. Nie była to do końca prawda, ale nie chciałem jej opowiadać o sztywniakach pod gajerem, którzy w pracy byli mi jedynym towarzystwem. – Ale nie wiem, czy można o tym marzyć. – dodałem. – A ty? Co porabiasz?

– Studiuję medycynę, jestem już na czwartym roku. Wybrałam już nawet specjalizację.

– Tak? A co to takiego?

– To taka troszkę mniejsza działka. Na przykład stomatologia albo pediatria.

– Czyli będziesz leczyć cany albo bajtle?

– Nie, to tylko przykłady. Ja będę psychiatrą.

– To lekarz od czubków?

– Trochę to spłycasz, ale w zasadzie tak, choć zdziwiłbyś się, jak wielu z nich masz teraz w zasięgu wzroku.

– Umiesz to stwierdzić tak na odległość? Tylko patrząc? Na zicher?

– To nie takie proste, do pełnej diagnozy potrzebne jest odpowiednie badanie, w dodatku potwierdzone przez innego specjalistę. Ale nawet po krótkiej rozmowie mogę już sporo powiedzieć.

– A co powiesz o mnie? – zapytałem.

– To już łatwiej o tym, przed którym mnie uratowałeś. Dość klasyczny przypadek. A ty? No cóż, jesteś wrażliwym chłopakiem, ale obawiam się, że w mierzalnej przyszłości nie zarobię na tobie ani centa. – roześmiała się.

– Jesteś pewna? Chyba powinienem się cieszyć?

– To żart, nie bierz tego serio. Aż tak długo nie rozmawiamy.

Niezły żart, pomyślałem. Czyli nie mam się cieszyć, czy jak? Ale z drugiej strony, przecież nie jestem w gabinecie, papieru ze sztemplem nie dostanę i nikt mnie nie wyprowadzi z Krowy na siłę. Nikt nie wie, co tam siedzi w głowie Aleksa więc chyba nie jest ze mną tak źle. Rozkminiałem to, bracia, bo wiecie, wcześniej nigdy nie myślałem o tych rzeczach w ten sposób. Dawniej wszystko było prostsze, w te, albo we w te, a jak nie to rezaczem albo z buta. A tu nagle rozmawiam z dziunią fejs tu fejs i nikomu nie w głowie, żeby gonić albo spruwać. Mimo to nadal się bałem. Zapatrzyłem się w nią, a ona mówiła dalej:

– Czasem, już po samym błysku oka, można zdiagnozować paranoję albo schizofrenię, stan lękowy czy apatię, ale tobie to nie grozi. Możesz być spokojny. Jak masz na imię?

– Aleks. A ty?

– Anna. Miło mi. – i podała mi rękę. I wierzcie albo nie, ale najzwyczajniej w świecie uścisnęliśmy sobie ręce. Powoli docierało do mnie, że to jakby lekcja, że siedzę w klasie, w której ona za belfra, a ja za uczniaka i że chyba nie jest ze mną tak najgorzej, skoro jeszcze nie wywaliła mnie raus. – Mówisz, że lubisz Beethovena? Tu go raczej nie usłyszymy. Ale popatrz, na scenie coś się dzieje. – ciągnęła. I fakt, aktorstwo znikło ze sceny, chyba skończyli swój skecz i pojawiło się kilku typków na czarno, normalnie, jakby wyszli z zakrystii, a za nimi weszła ta laska, która śpiewała kiedyś The Power of Love. Jeden z tych frędzli miał wielki bęben i było widać, że odstawią coś jakby chórek. Babeczka tym razem nie miała już żadnej kartki i wyraźnie czuła się już pewniej. Zgarnęła mikrofon w łapę, i jej ekipa też, tylko ten z bębnem stanął z tyłu. No i jak podała pierwszy wers, to nie miałem wątpliwości, bo słyszałem już ten numer, a to był The Arrival and the Reunion, który w oryginale grają ci od chorałów. Szło im całkiem wunderbar, może nie jak tym rzeczywistym artychom, a sztuba w Krowie to nie opera, ale było to warte mojego radaru. Patrzyłem na Annę, jak pochłaniała ten śpiew z gałami cu, a był to piękny widok, i wiedziałem już, że jest coś co nas łączy. Niestety, bracia, wiedziałem równie dobrze, że znacznie więcej dzieli. I wtedy ona, nie otwierając oczu, jakby czytając mi w myślach, wypaliła:

– Musisz wiedzieć, Aleks, że jutro jest pierwszy dzień z reszty twojego życia. Zacznij więc żyć! – trafiła w sedno. Nie czekając na koniec numeru wymknąłem się cichaczem z Krowy na ulicę.

Szedłem tak sobie langzam na chatę, było już ciemno i padał deszcz, ale ja nie czułem jego zimna. Rozmyślałem, bracia, o tym, co za mną i co przede mną. Zostawiałem za sobą Aleksa bojka, prędkiego w rezaczu i w bucie, a przed sobą miałem kogoś zupełnie innego, kogo już kiedyś, parę lat temu, widziałem, choć nie zdążyłem poznać bliżej. I powoli docierało do mnie, że co bym nie zrobił, to i tak na żywioł, bo nie napisali jeszcze instrukcji na życie, ani żadnego grafika. I tego właśnie się bałem, że mi się nie uda, że czego nie zrobię, to imer dojedzie mnie moja przeszłość, czy z tiwi, czy z cajtunga, rozpizga mi każdy plan, każdą szansę jak płatki śniegu na wietrze. Ale widziałem w tym wszystkim jedną nadzieję, bo widziałem na własne gały, że można, że szafnę, że muszę tylko chcieć. Pamiętacie przecież, bracia, że Peterowi się udało.

 

 

*

 

Stałem nad Dumem w masce Lena i tłukłem go łańcuchem, jak popadnie. Zasłaniał facjatę łapami, ale to na nic, mój łańcuch sięgał wszędzie tam, gdzie chciałem i Dum nie miał przed nim żadnej gardy. Giwerę wybiłem mu z garści zanim ją dobrze złapał, zdążył raz tylko wypalić, fartem gdzieś w okno. Leżała teraz, kopnięta gdzieś na bok, a Dum wrzeszczał jak kastrowany. Nie miałem dla niego żadnej litości, bo przed oczami miałem Lena, jak odwala kitę pod białą płachtą, z kreską na ekranie. Szmajznąłem keta wek i zacząłem skurwla kopać, po ryju, po krojcu, gdzie tylko dojechałem i chyba musiałem mu coś połamać, bo usłyszałem trach! I krach! Nawet nie wiem kiedy, bo straciłem poczucie czasu, jak podbiegł do mnie Rick i odciągnął mnie od tego krwawego ochłapu gdzieś na bok, a potem do fury, przy której Byku już otwierał klapę. Władowali mnie na tylną kanapę i odjechaliśmy.

 

 

 

 

 

 

 

 

Część druga

Liza

 

 

I

 

– To co teraz, na?

Siedziałem w firmie przy konsoli, na której leciał akurat Chopin, opus czterdzieste ósme, Nokturn pierwszy, który przytrzymałem u siebie trochę dłużej, niż powinienem, ale pasował mi akurat do filingu. Fred, który go oczekiwał dostał chwilowo drugi, czyli fis mol, nieco weselszy, i wiedziałem, że mam dobre pół godziny zanim się połapie. A nastrój pierwszego pasował dokładnie do tego, co na pauzie widziałem w tiwi, i czym się właśnie delektowałem. A było się czym delektować, bracia, bo ostatnie klawisze, które wchodzą coraz wyżej i wyżej, były dycht jak szarpanina Duma w kaftanie, detalicznie sfilmowana od jakiejś blacharni, z której go wywlekły hycle, aż do kojka z paskami, do którego go finalnie przypięli. Nie potrzebowałem ani milka, ani żylet, ani nawet świeżej bawary, żeby mi wszystko co gorące podeszło pod hals, nie potrzebowałem nawet słuchać, jak nawija jakiś felo w uniformie, jak to się cieszy, że trzy sprawy w jednej im się zamknęły, jak to zaraz bezpieczeństwo publiczne wskoczyło dwa szczeble wyżej, jaka to wielka zasługa policji cuzamen do kupy i każdego knechta z osobna, a najbardziej obsady zwykłego patrolu prewencyjnego, który ruszył na kogucie dziesiąta siedemnaście i w miejscu zdarzenia był sześć minut po telefonie od świadka. Nie pokazali wprawdzie tego świadka, ale typ zapewniał, że powodzenie akcji zawdzięczamy wyłącznie sprawnej akcji i oddanej postawie naszych bohaterskich funkcjonariuszy, że od dawna mieli na oku i pod czujną obserwacją i cały ten szajs. Teraz ujętemu na miejscu sprawcy grozi nie mniej niż czternaście lat, o ile mu czegoś nie przybiją, a co pozostaje już tylko kwestią czasu, gdyż trwają intensywne działania mające na celu i tak dalej, bracia, w tym stylu. Prawda, jak wiecie, była całkiem inna i zgadzało się tylko to, że faktycznie o podanej godzinie znaleźli go złomotanego na podwórku u jakiegoś obersta, i że mogli go sobie tak wstępnie przygotowanego zabrać do kapsiarni i odwieźć gdzie chcieli.

Do mojej kanciapy wszedł Fred z pretensjami, że mu coś się nie zgadza z Chopinem, więc bez słowa zamieniłem taśmy i typ się wyniósł raus. Zabrałem szlugi i poszedłem na przerwę. W biurze urządzili nam jeden większy cymer na ekspres z kawą, kiepownice, trzy stoliki i jakieś krzesełka, i właśnie klapłem w jednym żeby się ganc wyluzować. Przy kawie siedzieli, jak zwykle, moi tak zwani współpracownicy, którzy o muzycznym wydziale archiwum wiedzieli tyle co ja o Saturnach czy Tytanach. Jeden Fred pokazywał innemu jakieś fotki, na których fura i ogromna chata, a wszystko to na kredyt z banku, dokładnie jak mendzili w tiwi, pierwsza rata po trzech miechach i tylko dwa i pół procent na kwartał, normalnie wunderbar. Drugi Fred na to, że urlop, to tylko w ciepłych krajach, gdzie wyspy Bula Bula oceanem otoczone, i najładniejszy piasek i najczystsza woda, a do tego słońce trzysta cztery dni w roku. A ja słucham tego bełkotu powtarzanego za papką reklamową i ledwie w sobie hamuję brecht na maksa. Geld macht nyks glikliś, moi panowie, ale skąd wy to możecie wiedzieć? Całe to moje współtowarzystwo w wydziale muzycznym było obce mi i odległe, że nawet nie zadawałem sobie trudu, żeby zapamiętać ich imiona, mimo że każdy nosił na koszuli wpięty identyfikator, a na nim imię, nazwisko, a pod spodem, wielkimi buchsztabami stanowisko, bo wiadomo, że jak wyżej, to już można i krzyknąć i lepszy hajs, i wymądrzać się do woli, bo który mu fiknie? I non stop te portki spod prześcieradła wyciągnięte, te lakierki świecące od szuwaksu, wypachnione fryzy i krale, nad którymi kosmetyczka sztundę na tydzień raszplem w te i we w te. Jeden w drugiego morda w mordę jak spod sztancy, a każdy to Fred i tyle. Taka to była ekipa, moi drodzy, więc wiecie, że nawet nie kombinowałem tu fumfli szukać, bo jak?

Praca moja to była za to kaszka z milkiem, bo nikt mi tu samopas nie wyrównał w zawodach na muzyczne zagadki, i gdy tylko nie wiedzieli co słyszą, to zaraz słali po mnie umyślnego, który za rękaw, za nogę, żebym tylko szybko przybiegł i odgadł co właśnie leci, bo przecież oni doskonale wiedzą, i na końcu języka mają, tylko chwilowo zapomnieli. Więc, gdy montowali jakiś dokument, czy to przyrodniczy, czy jakieś historie, czy inny kosmos, to ja z punktu wiedziałem, co do tego będzie pasować. A gdy wyszarpali coś z najniższej półki, najgłębszej piwnicy i ostatniego jej korytarza, bez nalepki zeżartej przez mole, i gdy już każden jeden odsłuchał taśmę czy płytę i żaden nie wiedział, co to, wołali Aleksa, czyli mnie, i ajn cwaj draj mieli zapodane na blat kto i co, a najczęściej jeszcze w jakim to było mieście. O swoją posadkę, bracia, mogłem być spokojny, mimo że tu mi przebąkiwał jeden Fred z drugim, że podobno nie mam sznytu i tylko sześć klas podstawówki, że to czysty przypadek i jakiś szwindel polityczny, że multirecydywa po wyroku dostał normalny etat i nie odśnieża ulic, że to wielki strach pracolić z takim, który nie dość, że garniaka nie zakłada, to jeszcze dzień dobry im nie mówi i o wywczasach nie opowiada. Jeden wygarnął mi kiedyś przy fajce, że gdybym się ubrał, jak to on wyszprechał, po ludzku, to może łatwiej byłoby we mnie zobaczyć kogoś innego i zapomnieć może nawet, czym lub kim byłem. Nie pasi? To poszukajcie sobie jakiegoś Freda, który wam to ogarnie za mój hajs i w osiem godzin szychty. Zesra się, a nie ogarnie! Nie miałem ja żadnej frajdy, żeby z nimi się kumplować, co to, to nie, ale dzięki tej robocie mogłem się wynieść od ef i em, którzy zresztą, jak wiecie, sami wykonali pierwszy ruch. Od ostatniego spotkania widziałem ich może ze dwa razy, gdy szedłem tam po resztę swojego barachła, a które, bracia, zmieściło mi się w małej torebce. Na pocieszenie nie musiałem za to oglądać facjaty tego ich przydupasa Joe, którego sobie wybrali nowym synkiem, grzecznym i lepiej ułożonym, a który, gdy tylko mnie widział, kitrał się zofort do sracza albo w szałer.

Mieszkałem teraz trzy przecznice od Marghanita, na Rochester Road, wiecie bracia, na tym starym blokowisku. Miejscówa była znośna, na kwadracie miałem wszystko, co taki szurek jak ja potrzebuje w życiu, czyli salonik z adapterem i szpulowcem, kolumny pod sufit w każdym kącie, pośrodku kopulodrom dwa metry w każdym kierunku, a do tego bardacha z szałerem i kuchenka, w której nauczyłem się jak smażyć jajka śpigajka i zapiekać tosty. Żyć nie umierać, gdyby tylko nie ci sąsiedzi na muzę niewrażliwi i walący wiecznie w ściany, osobliwie przy poniedziałku.

Każdy mój dzień był teraz bardzo podobny. Wstawałem rankiem, pucowałem cany, zażywałem szałera, jadłem śniadanie, popijałem kawą przy komedii z tiwi, i wybywałem do mojej dziury w Archiwum, w której jeden Fred z drugim kombinują, jak tu mnie zażyć, a nie wiedzą nawet, że przez osiem godzin szychty bawią mnie do imentu. Po fajrancie bujałem się na miasto, czasem wstępowałem na malucha, a jak naszła mnie ochota, to na trzy. Co innego w wochenend, to było jak święta, gdy dzień zamieniał się z nocą, a zamiast Fredów spotykałem Byka, Ricka i Lena, przynajmniej do czasu, gdy żył, a wraz z nimi również obcych nam kundli, dla których każdy taki dzień stawał się również bardzo wyjątkowy. Teraz miało się to zmienić.

Tydzień czy dwa po tym jak dorwali Duma, gdy doszedł do siebie na tyle, że można go było jako tako pokazać przed kamerą, puścili fragment niby na żywo, a był to jakiś kolejny propagandowy szał, którym koniecznie chcieli dowieść, jak to do każdego zbłąkanego podchodzą z ludzką twarzą, a z którego brechtałem na maksa, no bo kto, do kurwy nędzy, znał Duma lepiej niż ja?

Siedział, a w zasadzie leżał w jakimś cymrze, gdzie wandy na wajs i siatka w oknie, pośrodku jedno tylko kojko, i to nie piętrowe, tylko pojedynka, a na nim on przypięty obrączką do siennika. Dobry metr od niego, na krzesełku jakaś flądra z mikrofonem, obok niej dwóch typków, takich fest bojków, a każdy z pałą. No i ta ryj przed szkło i wstawia taką gadkę:

– Przed nami sprawca, napadu na pułkownika Stewarta, Rona Johnsona, zabójca z ogrodu botanicznego, Dominic D. lat dwadzieścia cztery. Co sprowadziło go na złą drogę? Co sprawiło, że pochodzący z dobrej rodziny chłopiec przeistoczył się, w ciągu kilku lat, niemal na oczach własnych rodziców, w krwiożerczą bestię? Czy zawiedli nauczyciele? Czy zawiodły państwowe organy nadzoru społecznego? Na te pytania wciąż szukamy odpowiedzi. Musimy przede wszystkim stwierdzić, że poprzedni gabinet nie przywiązywał należytej wagi do problemu przestępczości wśród młodocianych. Dominic jest tylko pokłosiem zaniedbań, jednym z wielu przykładów kolosalnych zaniechań w sferze bezpieczeństwa publicznego. Obecny rząd zapewnia, że nie zejdzie z raz obranej drogi, i że jest to jeden z priorytetów deklarowanego programu politycznego. Reforma systemu penitencjarnego jest, co wielokrotnie podkreślano, osią przemian społecznych, koniecznych dla zaprowadzenia porządku i spokoju. Rząd nie wycofa się ze złożonej swoim wyborcom obietnicy i doprowadzi proces do końca, niezależnie od protestów opozycji, która za wszelką cenę dąży do wstrzymania prac senackiej komisji nad niezbędnymi ustawami. – i tak dalej w tym stylu. A potem kamera links i pokazują Duma, jeszcze z plastrami na ryju i nogą w gipsie na sznurku i ta pyta go:

– Czy ma pan zastrzeżenia co do sposobu, w jaki pana traktujemy?

– Yyy… eee… duuu… chu… duch… uuu…– odpowiada Dum, a z punktu klar, że albo nie odrosły mu cany, albo nie zrozumiał pytania. Więc kamera rechts, i ona nawija za niego:

– Jak państwo widzą, sprawca ma w tymczasowym miejscu odosobnienia dobrą opiekę i nie jest obiektem żadnej przemocy. Musimy to jasno i wyraźnie powiedzieć, że obecny rząd w swojej misji daleki jest od idei odwetu, zemsty dokonanej na sprawcach, i że raczej widzi w nich również ofiary zaniedbań poprzedniego gabinetu. Musimy o tym pamiętać w obliczu zbliżających się wyborów, gdy staniemy nad urnami z kartą do głosowania. Każdy musi sam zadać sobie pytanie: czy chcę powrotu do stanu zagrożenia? Czy wybieram bezpieczeństwo moje i mojej rodziny? Czy chcę w swoim otoczeniu takich ludzi jak Dominic? – i znowu w ekranie Dum, z tym swoim zwierzęcym ryjem.

Przerzuciłem tiwi na jakiś inny kanał, ale oglądać tego nie szło, bo cięgiem znowu albo o najlepszym zicherkajcie na furę i wszystkich w niej siedzących, albo glasrajniger za jedyne cztery dziewięćdziesiąt dziewięć, a wszystko to żeby wyssać z kundli więcej hajsu. Leżałem już w kojku, i planowałem przedostać się do tego innego kraju, w którym tylko błogostan i ukojenie, a jak już zakimałem, to przyśnił mi się taki trip, i nie zaskoczę was, bracia, jak powiem, że to znowu jakieś romansidło. Siedziałem w jakimś wielkim kinoteatrze, w bujanym fotelu, centralnie pośrodku, a przede mną pełna sala jakichś studenciaków czy innych kundli, a każdy na biało. I słyszałem tylko taki laut, jakby z głośnika, gdzieś z dala, którego nie szło rozkminić, a tylko słychać, że to jakaś babka. I nie wiem, o czym nawija, bo nie znam tego języka, i ona się nagle spojawia od frontu i podchodzi do mnie, bierze moją grabę, i wciąż ta sama gadka po idiocku, a ja nic, bo jestem jakby na plusie czy po dobrej lufie. I langzam, langzam, dociera do mnie kto to jest i co nadaje. A była to, jak się domyślacie, ta studenciara z Krowy, którą tam zostawiłem w pół kawałka. I słyszę, a już deko kumam z tej gadki, jak wstawia do mikrofonu w drugiej łapie:

– Pomimo swoich możliwości nie podejmuje prób nawiązania kontaktu, przyjmuje postawę wycofania, prawdopodobnie w obawie przed konfrontacją własnych intencji z oczekiwaniami potencjalnej partnerki. Doświadczenie zdobyte we wcześniejszych relacjach z otoczeniem budują w nim iluzję prawdopodobnego, ale nie pewnego przecież, odrzucenia, z którym, w jego mniemaniu, nie będzie umiał sobie skutecznie poradzić. W jego obrazie klinicznym obserwujemy tymczasowe obniżenie nastroju i niską samoocenę, których w ten właśnie sposób doświadcza po raz pierwszy, ponieważ jego wcześniejsze relacje z kobietami nie miały w żadnych razie charakteru partnerskiego. Ale jest dobrej myśli bo wie, że uświadomienie sobie własnych ograniczeń jest pierwszym krokiem do zbudowania właściwej motywacji, co pomoże mu, może jutro, może za miesiąc, znaleźć bratnią duszę, z którą, życzymy mu tego wszyscy, stworzy udany związek. – i na to cała sala wstała z foteli i zaczęli bić brawo, aplauz, no ganc po idiocku. A potem zadzwonił dzwonek i pakują swoje menele i wypływają jak rzeka z tych foteli, a dzwonek dzwoni, i dzwoni, i okazało się, że to mój własny budzik zrywa mnie znowu na szychtę do Archiwum.

Ten dzień był luźniejszy, bo Fredy po południu pojechały gdzieś na wspólny obiad z szefem, który miał coś jakby geburstag. Mnie ani nie spytali, z czego się seryjnie cieszyłem. Zrobiłem se kawy i z glanem na stole czytałem tak zwane dyspozycje relokacji, czyli taki befel, w którym stoi co i skąd mam im przywieźć na jutro, a co i gdzie odstawić w kąt, a co do tak zwanej utylizacji. Nie było z tym pośpiechu, bo tej roboty było na godzinkę, a do fajrantu jeszcze cztery. Odwiozłem do lochu to, co miało tam trafić, stamtąd zabrałem to, co na jutro chciał Fred, a resztę zostawiłem sobie na później. Zapuściłem sobie opus ósme Vivaldiego i odpłynąłem. A gdy tak odpływałem, przepływałem i dopływałem, to uświadomiłem sobie, że na wózku z tą całą utylizacją pudło było żółte, a nie jak zwykle zielone czy niebieskie, więc zgarnąłem je w moje osobiste torbiszcze z zamiarem obczajenia na chacie co też chcieli skierować do piekarnika, bo żal byłoby jakiejś klasyki baroku czy renesansu, jak już tu bywało. Wyszedłem ze swojego lochu czwarta punkt, a na bramie machnęli mi tylko łapą, żebym spadał, jak zwykle w cholerę, i cześć, bis morgen, auwiderzejn. A już na ulicy, bracia, gdy tak szurgałem do siebie, nie uwierzycie, ale spotkałem Petera. Tak, tego Petera, dokładnie tego. Stał na winklu i na bank warował na mnie, bo z punktu podszedł i wyciągnął grabę w powitaniu.

– Co jest, braciszku? – pytam – czegóż to taki porządny i dobrze ułożony obywatel może chcieć od zwyrola Aleksa?

– Daj spokój, Aleks, nie kukasz w tiwi? – odszprechał, ale nie jakoś wrednie, tylko na spoko. – Niusów nie słuchasz?

– Peter, jak mnie znasz, to wiesz, że mi lata niżej glana kredyt w banku czy księżyc Saturna. Ale jak chcesz zwyczajnie ponawijać o dupie Maryny, to mam wolny wieczór, czuj się zaproszony. – i poszliśmy langzamszrytem do pierwszej luźnej jaka nam się nawinie, a wypadło to nawet bliżej niż dalej, bo już na drugiej przecznicy. To jest ten lokal, w którym mają na ścianach te żeglarskie sznurki i jakieś kotwice, statki we flachach, niektóre dycht jebitne, a nad barem wisi skorupa nurka, czyli ten jego mosiężny czerep z lufcikiem. Usiedliśmy pod ścianą a ober, śmieszny facio z przepaską na oku, zaraz przytargał nam po karcie i wstawia:

– Rum polecam, dla prawdziwych piratów. – i widać z punktu, że ani my, ani on to żadni piraci, a tylko każą mu tak gadać do każdego kundla.

– No to daj nam, majtku, po kielichu, a żywo, żebyś nie musiał szorować pokładu. – odszprechałem mu z brechtem, a ten się uśmiał i odfurgał ajn cwaj draj. W augenblik był ze szkłem na tacy, porozstawiał to przed nami i znikł. To ja do Petera nadaję tak:

– Owszem, tiwi się dorobiłem, ale jakoś mało mnie interesi co się wciska kundlom, za ich własny hajs, a oni jeszcze płacą ten niby abolament. – ten nic na to nie odszprechał, tylko wypalił, jakby miał gadkę wyuczoną na poczekaniu, jakby to wcześniej przed lustrem trenował:

– Aleks, sprawa jest taka, że mam wobec ciebie pewne zobowiązanie. Leży mi to od dawna, i już wcześniej chciałem z tym do ciebie wjechać, ale nie wiedziałem, jak zareagujesz. Bo wiesz, odkąd się ohajtałem, to deko wyostrożniałem. Ja się może i z leksza zmieniłem, ale ty jesteś kozak wartki w rezaczu, to wolałem żonę uprzedzić przed wyjściem, żeby wiedziała gdzie za mną lukać. – ciekawe, bracia, że bez żony to Peter szprechał po naszemu, może tylko przy niej świrował to ą i ę przez bibułę. Uśmiałem się i uspokoiłem go:

– Jeśli trwogę masz w sercu, tedy co rychlej zbądź się jej, albowiem Aleks frojdem ci zawsze, nie wrażym typem i przemocy nijakiej z rezacza jego nie zaznasz dzisiaj. O członki swe i ancug spokojnym być możesz, zapewniam cię, a to co przed laty zaszło między nami, w odmętach pamięci swej na najniższej półce odłożyłem. Śmiało, Peter, mój przyjacielu, śmiało, wypijmy za zdrowie, za spotkanie, i zdrady twej nie wspominajmy już więcej, jam ci wybaczył. – i widzę jak mu z każdym moim słowem unterszczęka opada. Po chwili uhaltował się, zabrechtał i odpalił:

– Jak zwykle w formie! Cały ty!

– No to dawaj, co takiego wykukałeś w tiwi? – ten się zmarszczył i tak langzam, langzam kombinuje:

– Widziałem w tiwi naszego Duma, całego w gipsie i poszlachtowanego fest, a wcześniej jeszcze, jak ktoś wider zrobił chatę tej raszpli, której złożyliśmy kiedyś nachtwizytę, z fatalnym dla ciebie finiszem. A jeszcze wcześniej, jakiś miech temu przylukałem, jak jednego szurka ktoś postrzelił w botaniku. Kapsy nie puściły w szkle farby, podobno śledztwo w toku, ale tak mi się coś zdaje, że się domyślam, kto to poustawiał. Bo jak Duma zdjęli z łapą w kiblu, obitego na maksa i z pizzą zamiast ryja, to przecież sam sobie tego nie zafundował, i kapsy też nie, bo ich swojak, ktoś mu w tym pomógł i raczej nikt z jego komanda, bo by sam hyclom dupy nadstawił. Co ty na to?

– Skoro ty mnie pytasz, to i ja cię najpierw spytam. Jak ty się wywinąłeś z tej sprawy, w której Gorg zszedł? Tylko mi nie wkręcaj, że nie pamiętasz. Weszliście do jakiegoś dzianego typa i sprawiliście mu fest rumpel, odstawiliście mu na kwadracie demolkę, on z tego wkurwu załomotał Gorga ajzenlagą kaput na amen, a ty z Dumem nie dostaliście nawet zawiasów? Jak mi to wyklarujesz kumplu? Nie rozprułeś ty się czasem?

– Nie wiem skąd masz takie dane, ale mnie tam nie było. Nawet nie wiem, czy tam był Dum, bo i jemu się w parze nie chciało, a ja Gorgowi nie dałem się ustawić. Jak nam nadawał sprawę, to ja z punktu, że odpadam, a Dum na to, że on by wolał w trzech. No więc Gorg zaczął piłować ryja, że jak ty kiblujesz, to on jest teraz za firera i że my go mamy niby słuchać, że befel jest befel i dalej w tym stylu. Ja się wtedy zerwałem i od tamtej pory się z nimi nie bujałem. Z innej mańki wiem, że Duma Gorg chyba przerobił, ale czy Dum tam wszedł na chatę, to nie wiem. Może jak mnie zabrakło, to on stał na świecy? A może to on wystawił Gorga? Tego już nie dojdziemy, bo przecież nie nawiedzimy go z szokoladkami. A od siebie ci dodam, że wtedy, u tej raszpli, to był jego spontan, nawet Gorg tego nie ustawił. Pogrywał po swojemu, sam na samopas i recht, nie zawsze był fer, ale on by tego nie zrobił. Potem pod Księciem długo o tym nawijaliśmy i on z punktu chciał Duma spławić, bo po kiego nam taki sprzedajny leszcz? I mówię ci to z całym respektem, cokolwiek byś o tym nie myślał. Możesz wierzyć, albo nie, najwyżej urżniesz mi ucho. Mi już wcześniej podpadło, że Dum jest za głupi na nocną zmianę. – tak mi Peter odszprechał i wyszło mi na to, że to się może trzymać kupy, bo niby skąd ef i em mogliby wiedzieć coś takiego, co mi wtedy na wizji zapodali? No więc zmieniłem temat i pytam:

– A co tam u twojej ślubnej, Georginy?

– Na muterurlaubie jest, mamy synka. Co takie gały robisz? Mówię seryjnie. Ma już prawie rok i mówi już mama i tata. – tak mi Peter wypalił, a zacieszał przy tym, że ojej! A ja poczułem nagle to samo, co kiedyś, jedną wielką dziurę w sercu, którą wypełnić by mogło tylko to, co Peter osiągnął już wcześniej.

– Peter fatrem, ho, ho! Gratulacje! Wasze zdrowie! – i podnieśliśmy kielichy. Jak tylko odstawiliśmy puste, to doskoczył ten bezoczny ze ścierką na ręce i wstawia:

– Więcej rumu dla prawdziwych piratów?

– Mości bosmanie – ja mu na to – stawiaj nam tu całą flachę! Mamy okazję! – i ten się zmył, a za chwilamoment przytachał co trzeba i odkorkował nam przed nosem z hukiem. Polał nam fest i znowu znikł.

– A jak właściwie zapoznałeś swoją Georginę? – pytam.

– U Grega. Kiedyś ci o nim mówiłem. Szwendałem się kiedyś sam na samopas, aż trafiłem paskudnie na trzech lepszych i chyba szybszych. Dlaczego sam? Bo jak już zostałem bez komanda, to odszedł mi lust na nowe, kiedy w starym jeden mój ziomek odwalił kitę, drugi dostał czternastaka, a trzeci okazał się sprzedajną szują. Aleks, ja miałem wtedy szesnaście lat. Gdybym dalej się tak prowadził, to byśmy tu teraz nie pili rumu. A jak się obudziłem, byłem w koju, na chacie u jakiegoś typa i to był właśnie Greg. Kurował mnie dobre trzy dni.

– I co ten Greg? Dalej to kółko różańcowe? – dopytywałem.

– Nie różańcowe, mówiłem ci. Tam żadnego klechy nie było, a to nie żadne kółko, tylko jego prywatna chata. Zresztą jakie znowu kółko? Kto tak powiedział? To nie jest żadna oficjalna akcja, sam go możesz spytać, kajn problem.

– Jak to sam? Ja go nie znam, nawet nie wiem, gdzie to jest.

– Czuj się zaproszony. – ciągnął Peter – Greg jest równy gość, w każdy piątek zbiera się u niego wesoła ekipa, przy ładnej pogodzie jaramy grila, ale najczęściej winko, piwko, dobra muzyka i zabawa. Tylko nie zrozum mnie źle, to nie to co myślisz.

– A skąd ty wiesz, co ja myślę? – pytam.

– Aleks, jak długo my się znamy?

– A my się w ogóle znamy, Peter? Kilka lat temu, jakby mi ktoś podstawił, że Peter się ohajta i zmajstruje syna, że będzie grzecznie popijał winko z jakimś Gregiem, to bym se łeb odbrechtał. A dzisiaj siedzę z tym samym Peterem przy jednym blacie i on mi mówi, że mnie zna, podczas gdy ja od kilku latek w sztatfirmie płyty na półkach układam i już nawet Deltoid zapomniał pewnie, że mnie miał w grafiku. Co ty człowieku myślisz, że ja tam wjadę z otwartym rezaczem? Nie masz już przed sobą tego samego Aleksa, jakiego zostawiłeś kiedyś na pastwę knechtów, a nawet nie tego, który siedział z tobą i twoją ślubną przy bawarze. Nie tylko ty się starzejesz kumplu, nie tylko ty, mimo, żeś deczko starszy.

– Ale Aleks, wiesz, to nie są ludzie jak my…

– Chciałeś chyba powiedzieć, nie tacy, jak ja.

– W sumie… W zasadzie to tak… Niestety tak właśnie chciałem powiedzieć. – jąkał się, a ja nie miałem zamiaru ułatwiać mu tego, co już przewidziałem.

– To po kiego mnie tam ciągniesz?

– Mówiłem ci przecież. Mam w moim filingu wobec ciebie dług. Może nie zaciągnąłem go osobiście, ale tylko ja mogę go spłacić.

– I uważasz, że jak wejdę w tą ekipę, to się uczłowieczę?

– Musisz od razu tak z grubej rury? Człowieku, trochę wyczucia, może nie gadasz z laską, ale, do cholery, przecież mogę spodziewać się po tobie trochę dystansu? – skwitował już wyraźnie z wkurwem.

– OK, piątek, tak? – zapytałem i polałem mu do pełna.

– Piątek, stoi?

– Stoi. No to jesteśmy ustawieni. Mówisz, że tam mają jakiś swój statut? – pytam dalej.

– Wyluzuj, Greg jest w sumie w naszym wieku, to nie są żadne sztywniaki pod halsztukiem. Zresztą sam zobaczysz, chyba nie masz cykorii? Aleks, człowiek to jest stworzenie stadne, do końca życia chcesz wozić jakieś płyty sam na samopas i słuchać muzy alajn w czterech ścianach?

Zostawiłem to bez odpowiedzi, bo wiedziałem, że ma rację. On przerwał to milczenie:

– To jak jest?

– Mówiłem już, będę.

– Nie to miałem na myśli. Jak jest z Dumem? Kto to mógł być?

– Bo ja wiem? Może jakiś mroczny mściciel? A może jakiś nocny anioł stróż? Myślisz, że Dum tylko mi zalazł za skórę?

Dopiliśmy flachę, zapłaciłem naszemu bezocznemu, a ten przy wyjściu nam zawył:

– Ahoj, przybijajcie częściej!

 

II

 

 

W piątek po szychcie wbiłem się w swój zwyczajny ancug, wsiadłem w taryfę i zadokowałem u Grega. To była parterowa chata na podwórku otoczonym płotem i widać z punktu, że wszystko zadbane, bo i jakieś drzewka przy tym płocie, i jakiś klomb, chociaż aktualnie bez kwiatków, i chodnik ładnie ułożony, w oknach gardyny i nigdzie żadnego szmucu, syfu, nic, wszędzie ordnung. W drzwiach przywitali mnie Peter i Georgina, cześć cześć, siemasz, miło cię widzieć, fajnie, że wpadłeś i cały ten szajs. Wlazłem do środka, a tam impra w toku, ale faktycznie kulturnie. Po wnętrzu bujali się jacyś kundle, grała jakaś popszajsowata muzyka, ale bez przegięcia, a z kuchni zajechało mi jakimś bratkurakiem i szpekowiną. Mimo, że był tu mały tłok, to nie przykukałem, żeby ktoś kiepował na fusboden, ani żadnych pustych flaszek, puszek czy innego szmucu, więc z punktu zatrybiłem, co Pete miał na myśli mówiąc, że to nie są ludzie, jak ja. Kulturnie zdjąłem sztifle, bo ekipa bujała się w laczkach, i zaraz Georgina podała mi jakieś ze szranku, co był za drzwiami.

– A jak tam wasz bajtel? – zapytałem.

– Został u babci, chodź, przedstawimy cię.

No i zaczęło się, bracia, bo ich tu było bez liku, więc ten był Luca, ta to Elsa, jakaś ruda miała na imię Anabelle, całkiem jak z filmu, grubas w kuchni to Eduardo, a resztę zapomniałem. Byli w różnym wieku, ale tak na moje, to większość deko starszych, nie, żeby od razu jakieś pierniki, ale tak po trzydziestce, czterdziestce, więc Peter chyba nie miał dobrego oka. Stali, szprechali sobie, śmiali się, jakaś parka w salonie tańczyła, co przykukałem jak zafilowałem przez otwarte drzwi. Nie wyglądali mi na jakichś sztywniaków, ale wolałem podejść do sprawy czujnie, w końcu poza Peterem nikogo tu nie znałem.

Z jakiegoś bocznego cymru wylazł chudy łysawy gość, w brylach i krótkich buksach, podszedł do mnie i wyciągnął grabę.

– Jestem Greg, a ty pewnie Aleks, zgadza się? – powiedział i uściskaliśmy sobie łapy. – Ładuj się, Peter nam o tobie opowiadał, chcesz drinka?

– Chętnie, może być nawet rum. – odparłem mu, a on znikł gdzieś w kuchni. Szwendałem się chwilę po chacie, kukałem, gdzie drzwi, gdzie okna, gdzie sracz i piwnica, bo lepiej wcześniej wiedzieć te rzeczy, a każdy na mój widok nic, tylko cześć Aleks, siemasz Aleks i tak dalej, więc doszedłem, że Peter musiał mieć dłuższy jęzor, ale, z drugiej strony, nikt tu się na mnie nie krzywił, nikt tu mi nie powiedział, że podła bestia i multirecydywa. Wszyscy się do siebie uśmiechali, aż dostałem takiej zajawki, że oni tu mają jakieś dragi albo wciągają kreski, czy inny plus i zacząłem kukać po gałach i łapach, ale nie, wszyscy raczej czyści. Może oni zwyczajnie tacy weseli, kto wie? Podeszła do mnie jakaś babka i wstawia:

– Zmieniłeś się, zdjęcie z gazety nie oddaje twojego wyglądu. – a jakiś inny felo podobnie w tym stylu:

– Jesteś wyższy niż pokazali. Chodź, napijemy się, ja jestem Tom. – no więc napiłem się z Tomem jakiegoś sikacza, a tymczasem wszedł Greg ze szklankami i mówi:

– I jak ci podchodzi mój merlot?

– To jakiś kwach. – odparłem – w szklance masz rum?

– Słyszeliście? – zawołał Greg – Z Aleksa niezły jajcarz, nie ma co, rozbawiłeś mnie chłopie! Twoje zdrowie! – i strzelił se tego rumu, a ja cuzamen z nim. Ekipa brechtała, podnieśli szkła i skłonili się lekko, całkiem po idiocku. A potem, na luzaku, zaczęła się gadka, ale nie jak u Huntera, nie mogę powiedzieć, nikt tu mnie nie pociskał ani nic z tych rzeczy. Zwyczajnie, od słowa do słowa, zaczęło się opowiadanie o tej całej rzeźnickiej terapii Ludovycka i nikomu nie przeszkadzało, jak mówiłem o pierdlu, o filmach i kubłach blutu, o łamignatach na biało, od których pobierałem z kopa i w ryj. Robili non stop to och! I ojej! I w końcu jakiś typ wstał z fotela, i wstawił:

– To musiało być straszne. To, co ci zrobili na pewno zostawiło w tobie trwałe ślady. Próbowali pozbawić cię istoty człowieczeństwa. Ale to już przeszłość, prawda?

– Trudno powiedzieć, jeszcze nie wszystko zapomniałem i chyba nieprędko to nastąpi. – odparłem. A ten typ ciągnął:

– Właśnie! Właśnie, ale nie tylko to jest straszne. My o tym wszystkim wiemy tylko to, co podały media, a od ciebie dopiero poznamy prawdę. Nie myślałeś chyba, że w telewizji transmitowali twoją terapię na żywo? Opis w prasie też był bardzo lakoniczny, nic niewarte szczegóły przesiąknięte propagandą. Wciskano nam, że dobro publiczne wymaga takich poświęceń, że jednostka, zwłaszcza ktoś taki, nie zasługuje na prawo wolnego wyboru, i że pozostawienie cię z tym prawem niezawodnie kogoś skrzywdzi. Ale to nieprawda.

– A co to jest prawda? – przerwałem mu.

– Aleks, w twoim przypadku to nie takie proste. Żadnych specyfików, a już na pewno nie takich, jakim cię szprycowano, nie da się dokładnie przebadać na szczurach. Nie można postawić znaku równości między zwierzęciem, a człowiekiem. Nie było żadnych dowodów na to, że wynik takiej terapii będzie trwały, ani tym bardziej, że skutki uboczne nie będą jeszcze gorsze. Aleks, zrobili z ciebie doświadczalną świnkę morską, najwyżej szympansa, a wyciągniętymi wnioskami chcieli potwierdzić skuteczność na większej grupie więźniów. Gdyby nie ty, gdyby nie twój skok z okna, kto wie, co by tam się teraz działo? Może nikt by się o niczym nie dowiedział? Może i opustoszałyby więzienia, ale czy nie zalałaby nas fala samobójstw? Ty nawet nie wiesz ile ludzie ci zawdzięczają. Każdy z nas. – przerwał, rozejrzał się herum, i faktycznie patrzyli na mnie z troską i jakimś takim jakby zrozumieniem. Dziwnie się z tym czułem, bracia, seryjnie. I na to wtrynił się Greg:

– Aleks, my nie jesteśmy święci, ty też nie, ale bycie człowiekiem, to uczenie się na błędach, to możliwość poprawy i zadośćuczynienia. To wyciąganie wniosków i ponoszenie konsekwencji. Jeśli coś popsułeś, to nie można ci obcinać ręki, bo wtedy już niczego nie naprawisz. A to uzasadnianie dobrem publicznym, to zwykły kit, jakiś polityczny przekręt, zwykłe kłamstwo. Ale ciemny lud kupi wszystko za ciepłe łóżko i nowy telewizor, za wakacje w Australii i chatę na raty. Nie będzie zadawał pytań, uwierzy we wszystko, co mu wcisną ze szklanego pudła. – i pokazał palcem na tiwi, które stało we wnęce mybelwandy, i to było wyłączone. – oglądam tylko to, co sam wybiorę, i nie są to głupie skecze, czy polityczne gównoburze. Lubię stare filmy, a ty?

– Może niektóre, raczej nie wojenne. – odparłem, a on opuścił na chwile dekiel.

– Nie miałem tego na myśli, wybacz, chodziło mi po prostu o stare, wartościowe produkcje, nie ten współczesny chłam. Jeszcze rumu?

– Czemu nie, to lepsze od tego sikacza.

– Słyszycie?! – wrzasnął – Humor go nie opuszcza! – i poszedł gdzieś, a tymczasem do cymru wtachali na talerzykach bratkuraka i jakieś szaszłyki, a do tego pachnące rogaliki i jakaś laska szepnęła mi z boku – Specjalność Grega, sam piecze bułki i chleb. Spróbuj, nie jadłeś takich.

I faktycznie, bracia, szama była prima sort, nie pamiętam kiedy jadłem takiego kuraka, bułek to chyba nimals. Nabrałem sobie tego deko na talerz, szamałem langzam, przechadzałem się między kundlami i kombinowałem. Ostatni raz, gdy mnie nabrali na lepsze żarcie, wylądowałem na jakimś kwadracie, z którego wyskoczyli mnie oknem. Co mi teraz zafundują? Bo wiedziałem, że nie ma nic za darmo na tej planecie, i prędzej czy później wystawią mi jakiś rachunek. Odszukałem Petera i zagaiłem:

– Nie wyskoczyłbyś, kumplu, na szlugę? – a on na to, że recht, więc wykulaliśmy się na podwórko i zajaraliśmy.

– O co tu chodzi, Pete? Was is los? – pytam.

– Masz jakieś obawy? Coś cię niepokoi?

– Zapraszasz mnie do Grega, ten częstuje mnie jakimś wińskiem i rumem, szamę mają git i gut, to gdzie jest w tym dynks?

– Rozumiem, ty myślisz, że cię ktoś w coś wkręca? – wstawia Peter – Możesz być spokojny, w tym pudełku nie ma drugiego dna. W każdym razie ja, odkąd się z nimi bujam, a to już będzie ze dwa trzy lata, jeszcze go nie namierzyłem. Zwyczajnie, to jest takie komando, w którym możesz pogadać o czym chcesz, jak będziesz miał problem, to może pomogą, a może nie, ale nikt cię tu nie będzie osądzał. Nikt tu ci nie powie, że jesteś jakiś gorszy bo masz inny ancug czy jeździsz busem. Mało teraz takich ludzi, nie? – sztachnął się fest, i puścił kółko. – Jak myślisz, tylko ja i ty robiliśmy tu na nocki? Ale nie powiem ci więcej, będą chcieli, to się dowiesz, ale nie kombinuj tu zbierać składu, oni na to nie pójdą. Ja też nie. Mam dla kogo żyć. – popatrzył w okno, a z niego wyjrzała jego Georgina. – Widzisz? – Spojrzał na mnie w zacieszu, zgasił peta i wszedł do środka. Okno się zamknęło i zostałem alajn na trawniku.

Nie było mi łatwo uwierzyć w coś takiego. Odkąd wyszedłem z mamra, spotykałem tylko Fredów, albo szurków jak w mojej ekipie, albo wrażych skurwli, jak Dum. Każdy inny był dla mnie za frajera albo kundla do zrobienia. Docierało do mnie langzam, że chyba zmarnowałem sporo czasu, ale z drugiej strony, skąd mogłem wiedzieć? Czy miałem na to jakiś wpływy? I przypomniałem sobie, co powiedziała Anna w Krowie, pamiętacie, że jutro jest pierwszy dzień z reszty mojego życia czy coś w tym rodzaju. Jeśli brać to serio, to wyszło trochę później, niż jutro, ale może mówiła to wczoraj? A może ja wczoraj sobie o tym przypomniałem? W zamyśleniu zacząłem obchodzić chatę z kielichem w jednej a udkiem w drugiej łapie. Niebo było czyste, świecił księżyc i nawet nie było jakoś specjalnie zimno, więc lazłem przy płocie i rozkminiałem to wszystko. Niby nie ma w tym żadnego szwindla, jak twierdzi Pete, ale tylko głąb by to łyknął bez przepitki. Musiało coś w tym być, tylko co?

Po drugiej stronie domu przykukałem coś jakby werandę, ale po ciemaku nie było widać genau. Wszedłem tam i filowałem za jakimś krzesłem, ale przyuważyłem tylko przeszklone drzwi, za którymi ekipa tańczyła w salonie. Podszedłem i na prawo od drzwi namierzyłem jakby lampę z wihajstrem, włączyłem go, zapaliła się słaba bździna a ja usłyszałem laut:

– Możesz zgasić?

Odruchowo zgasiłem, i patrzę w stronę, skąd laut dochodzi, a tam w kącie siedzi na bujanej ławie jakaś dziunia. Zapaliłem znowu, a ona się odwróciła deko w moją stronę i przewija:

– Zgaś, proszę.

Zgasiłem więc, podszedłem bliżej i pytam:

– Można się dosiąść? – a ona bez słowa odsunęła się deczko na bok. No więc usiadłem obok i tyle. Po chwili luknęła na mnie, zmierzyła mnie z góry w dół i znowu odwróciła dekiel gdzieś na zajtę, ale nie widziałem detalicznie, bo światło przecież zgasiłem. Trwało to dobrą chwilę, którą ja przerwałem:

– Nie smakuje ci kurczak? – ale ona zamiast odszprechać, wydała taki dźwięk:

– Śśśśs…. – żebym się przymknął albo może poszedł wek, ale ja siedziałem tam dalej. Minęła dobra chwila, a ona nagle wstawia:

– Słyszałeś?

– A co miałem słyszeć? – zapytałem i wtedy wsłuchałem się w ciszę. Zamkłem gały i wchłaniałem te wszystkie lauty, a to były najczęściej przejeżdżające fury, albo muza dobijająca się ze środka, przy której ekipa tańczyła. Aż w pewnej chwili, jakby z góry, chyba z drzewa coś zachrobotało czy zaskrzeczało, a potem znowu, drugi raz.

– Słyszałeś? – ona pyta znowu.

– Tak, to chyba jakieś zwierzę albo ptak.

– Ptak to też zwierzę. To chyba sowa. Siedzi wyżej, ale jej nie widać. Zresztą zobaczyć sowę nie jest łatwo, zwłaszcza w mieście. To już prędzej jastrzębia.

– Interesujesz się zwierzętami? – pytam.

– Niekoniecznie. Ale ostatnio ją tu widziałam i to chyba ta sama.

– Ostatnio?

– Tak, w zeszły piątek. Siedziała tam. – I wskazała ręką jakąś gałąź.

– A ty siedziałaś tu na ławce? Nie w środku, z ekipą?

– Ja prawie zawsze siedzę tutaj na ławce. Oni się już przyzwyczaili. Jesteś tu pierwszy raz?

– Chyba tak.

– Nie wiesz?

– Tak, pierwszy raz. Peter mnie tu zaciągnął.

– To ten żonaty? Byli tu niedawno z synkiem, fajny chłopak, śmiał się i wcale nie płakał. Ma już chyba rok, widziałeś go?

I zdałem sobie sprawę, bracia, że tak, że widziałem, może nie dokładnie tego bajtla, ale mojego własnego, tego wymyślonego, który tak długo mi chodzi po głowie, a który nawet jeszcze nie ma imienia. I chciałem jej to właśnie powiedzieć, ale w porę shaltowałem.

– Nie, tak seryjnie, to ja o nim wiem od tygodnia. Długo się z Peterem nie widzieliśmy, będzie ze trzy latka. Kiedyś się bliżej kumplowaliśmy, a potem drogi nam się rozjechały.

– Wiem.

– Skąd wiesz?

– Nie bój się, wszyscy tutaj to wiedzą.

– Dlaczego miałbym się bać? Skąd taka zajawka?

– Bo i ja kiedyś się bałam. Wiem co teraz myślisz. Że jak zaczniesz mi coś o sobie opowiadać, to zerwę się z tej ławki i pójdę sobie gdzieś po kawę albo ciastko, tyle, że po pierwsze, to już dzisiaj jadłam ciastko i piłam kawę, a po drugie, to mnie nie tak łatwo przestraszyć. Petera znam od roku. Nie raz opowiadał o sobie, a przez to i o tobie. Jak widzisz, twoja sława nieco cię wyprzedza.

– Ja o nic takiego nie zabiegałem. – odparłem, i to był recht, ale swoją drogą byłem ciekaw, co też ona może o tym wiedzieć i jak się na to zapatruje, ale jeszcze bardziej co też takiego ma za sobą, że się tu znalazła, na tej ławce. Nie musiałem długo czekać.

– Jakiś kolo Grega zdjął mnie kiedyś z giganta, zaciągnął tutaj, pokazali gdzie jest prycho, dali jeść i pić, to wszystko. Moi ef i em nawet nie wiedzieli gdzie im córcia znikła, więc nie chciałam im psuć biznesu. Bardziej interesowali się swoją firmą niż mną i szkołą. Co tu dodać? U Grega powietrze czyste, zdrowe, żarcie i kawa za free, załatwił mi robotę najpierw na kasie, a potem w knajpie, więc nie musiałam już o nic prosić. Po kilku tygodniach namierzył mnie jakiś kurator, przywiózł mojego ef, ale ten stwierdził, że skoro jestem, jak to ujął, duża, bo już miałam siedemnaście lat, to on nie widzi potrzeby realizować swoich rodzicielskich zobowiązań, a ja mając do wyboru swoje lub cudze wybrałam to, co widzisz. Pomieszkuję sobie gdzie chcę i nikt mnie nie zmusza do odgrywania roli w jakimś teatrze.

– Teatrze?

– Tak, teatrze. Moi ef i em bardzo lubili chwalić się córcią w swoim biznesowym towarzystwie, to im budowało wizerunek. Za każdy taki występ dostawałam dwie dychy, a piątaka jako premię, jeśli się ładnie uśmiechałam i dygałam jak grzeczna panienka. Za piątkę w szkole, za wierszyk lub piosenkę, dodatkowo dychę, aż mnie w końcu naszło, że aktorkę mogą sobie wynająć, która zrobi chyba nawet więcej. Ale nie znaleźli. Za to mnie raz znaleźli zdrowo wstawioną akurat na jakimś ich raucie, który zorganizowali na cześć jakiegoś swojego klienta czy wspólnika. Jakby lepiej się postarali i wpadli wcześniej, to znaleźliby i jego, zanim go nie wywaliłam z mojego pokoju, gdy wstąpił, jak to ujął, pogratulować mi wspaniałych rodziców i dać dowody swojej lojalności. Nawet mnie nie słuchali jak usiłowałam wytłumaczyć co tam zaszło, ale na szczęście niewiele było do tłumaczenia, bo facet się zmył na amen i to chyba popsuło im jakiś wspólny interes. Nie jadłam z nimi od tego czasu nawet śniadania, a po miesiącu przyszła jakaś babka ze szkoły z zawiadomieniem, że skoro córcia sobie odpuściła, to oni chcą jakiejś dopłaty do czesnego albo mogą mi poszukać innej szkoły. Chyba nie mieli czasu, bo nie poszukali. – uśmiechnęła się. – Próbowałeś już ciasta Anabelle?

– Czyjego?

– Anabelle, to ta ruda. Robi pyszne ciasto, masz kawałek ode mnie. – i podała mi swój talerzyk, na którym przykukałem kawał kakaowego szneka. Wszamałem to i mówię:

– Niezłe. Sama to upiekła?

– O ile wiem, to tak. Wiesz co to jest spotkanie koszykowe? Każdy przynosi coś swojego i dzieli się tym z innymi. Ja zawsze przynoszę coś z knajpy, u mnie serwują dobre mięcho, ale tu za kucharza jest Eduardo, i to on wszystko przyrządza. Jeśli jadłeś kurczaka, to podziękuj, będzie mu miło.

Słuchałem tego wszystkiego, bracia, i czułem, że znalazłem się w jakimś obcym miejscu, jakby dycht na innej planecie. Dojadłem co miałem do dojedzenia i pytam:

– Przynieść ci coś do picia? Bo ja bym chętnie coś przełknął.

– Miło, jak spotkasz Grega, to zapytaj o czerwone, ma tego pół piwnicy. – odparła.

– To ta szlampa?

– Tak to nazwałeś? Pewnie się uśmieli. Ja nie pamiętam, jak to się nazywa, ale zasmakowało mi i zawsze biorę kielicha gdy już siadam na ławce.

Wszedłem do środka przez drzwi werandy i dopchałem się między nimi do kuchni, gdzie Eduardo, czyli ten tłuścioch, mieszał coś w topfach i sypał sól czy inny pieprz. Na blacie stały flachy z wińskiem, więc zabrałem rotwajn i jakieś szkła, i już chciałem wracać na werandę, gdy zaczepiła mnie ta ruda.

– Idziesz na taras? Zabierz koc. – powiedziała, wcisnęła mi go w łapy i puściła oko. Wyszedłem z tym całym barachłem pod pachami i postawiłem glas na ławce.

– Przyniosłeś koc? Dla mnie? – zapytała, i nie czekając na odpowiedź zawinęła się od dekla aż do laczków. – Jesteś miły, chłodno już trochę.

– Dlaczego nie siedzisz z nimi w środku?

– Nie przepadam za tłumem. Ty chyba też nie, prawda? – Jakby czytała mi w myślach, a mi nawet nie przeszkadzało to, że ich nie znam, co raczej to, że poza tą ławką wszędzie było ich ful.

– Mi najbardziej odpowiada moje własne towarzystwo, z nim się nie nudzę. – odparłem. – Poza tym to jednak obcy ludzie. – ledwie się uhaltowałem, bracia, bo już chciałem powiedzieć kundle, ale zajarzyłem, że to niekoniecznie byłoby miłe.

– Nie umiesz kłamać. – ucięła. – I nie musisz się tłumaczyć. Nikomu.

Zapadła cisza, w której siedzieliśmy we dwójkę na ławce, popijając czerwonego sikacza, którego podobno było tu ful, słuchając pohukiwania sowy i patrząc w księżyc, który teraz już lampił się na nas z góry na maksa. I wtedy, bracia, znowu dostałem takiej zajawki, jaka od jakiegoś czasu nachodziła mnie regularnie. Przymkłem gały i zobaczyłem siebie, ale takiego już w latach trzydziestych, albo i czterdziestych, jak wchodzę gdzieś do jakiegoś cymru, który chyba jest kawałkiem mojego kwadratu, a tam, na blacie waza z gulaszem, kartofle, gemuzy i flacha czerwonego, czymkolwiek by nie był. W tej wizji wszamałem to wszystko ze smakiem, a na stole pojawił się kuch, a ja dalej szamałem i nie miałem, bracia, pojęcia, skąd się to wszystko bierze. A na koniec zgasł licht i na stole zapłonęła świeczka, ktoś zapodał spokojnej muzy, i zabijcie, jeśli wiem, co to było. I wtedy weszła ONA. Nie widziałem JEJ dokładnie, ale wiedziałem, że to jakby moja ślubna, życiowa partnerka, ale nie taka, jak moja em dla mojego ef, która tylko machała łychą w kuchni, a raczej taka jak Georgina dla Petera. Nie widziałem JEJ twarzy, a tylko JEJ postać. Była w ciemnym szlafroku, ale z punktu klar, że nogi od stóp aż do samego kupra, że klata w porzo i że ogólnie to taka, na widok której każdemu unterszczęka opada. Nalała czerwonego w szkło, i odwróciła się, by mi podać, a wtedy przykukałem, bracia, że to najśliczniejszy dziób, jaki widziałem we śnie, albo i nie we śnie, żadnej szmiry w kudłach, czy plastiku pod gałami. I gdy tak się rozmarzyłem przy tym prawdziwym szkle, jakie miałem wciąż w łapie, a pijąc tylko to z marzenia, przyfilowałem, jak z pokoju obok wyszedł mały bajtel w piżamce, nie więcej jak cztery lata, i wspiął mi się na kolana, złapał za hals i powiedział:

– Tato, ja dzisiaj namalowałem w przedszkolu ciebie. – i wyciąga zza plerów jakąś kartkę, a na niej kółko i pięć kresek, a w tym kółku jakieś kropki i to niby jestem ja. I wierzcie mi, albo mam na was wysrane, ale rozpłakałem się i nie wiem, czy tylko tak na niby, w tej swojej zajawce, czy seryjnie, więc przetarłem facjatę ręką. Byłem suchy, ale w środku, bracia, płynęły mi po ryju łzy jak ze szlaucha.

I wtedy ONA wstawia do niego:

– Tata bardzo się cieszy, ale jest już późno a ty musisz już spać. – I ten maluch daje mi buziaka w policzek i zmywa się raus do swojego cymru, a ONA podchodzi bliżej i siada mi na kolanach, i obejmuje mnie i całuje w czoło. A ja siedzę tak w bezruchu, bo to wszystko jak scena z jakiejś bajki, którą może kiedyś sam oglądałem jako mały brzdąc i właśnie se przypomniałem.

Otworzyłem gały i myślałem już bardziej trzeźwo. Tego właśnie chciałem, o tym właśnie marzyłem. I teraz wiedziałem już, że muszę tylko jeszcze bardziej chcieć. Przypomniałem sobie słowa Anny o tym pierwszym dniu i spojrzałem na dziunię która, zawinięta w koc, siedziała obok. Zapytałem ją:

– Jak masz na imię? – A wtedy ona odwróciła się do mnie i zobaczyłem jej twarz w świetle, jakie padało z okna na werandę. To była ONA. Bracia, ileż bym dał teraz, gdy już wiem, co było potem, żeby nigdy nie widzieć i nigdy nie pytać. Ale nawet, gdybyście mnie teraz cofnęli w czasie, choćby i sto razy, to i tak bym zapytał, i tak bym zobaczył, nic bym na to nie szafnął, bo tak właśnie chciałem.

– Liza. – odpowiedziała.

 

 

III

 

W kolejny piątek, jak się pewnie domyślacie bracia, po fajrancie wsiadłem w busa i dobiłem do centrum handlowego na rogu Baldwin i Portpool, gdzie nakupowałem od metra różnych mięch, gemuzów i innych kuchów, a do tego flaszkę jakiegoś czerwonego, po czym wsiadłem w taryfę i pojechałem do Grega. Najpierw obczaiłem chatę dookoła, ale weranda była pusta, za to już z podwórka widać było, że ekipa dopisała bo w oknach lichty i ruchome cienie, a jak pocisnąłem na dzwonek, raz, a potem drugi, ding dong, i w końcu ktoś otworzył drzwi, to ze środka posłyszałem jakiś taneczny szajs. Ale przecież wiecie, że nie przybyłem tu tańczyć ani słuchać tego, od czego uszy mi więdną na szychcie. W korytarzyku przywitała mnie Georgina, a razem z nią Peter, Greg, Tom i paru innych, których poprzednio nie zapamiętałem, ale ja nie ich tu szukałem oczami, bracia, więc z manelami wlazłem zofort do kuchni, gdzie już gruby Eduardo szlachtował na desce jakieś ścierwo i posypywał czymś z torebki. Na blacie pełno było paczek i toreb, w zlewie stały flaszki, a z piekarników zajeżdżało pieczeniną i kuchem i z punktu klar, że rychtowały się tam szpajzy prima sort. Wystawiłem więc swoje wierzchem, a Eduardo powiedział:

– Ho Ho! Przyniosłeś piękny udziec, z tego zrobimy jeszcze jedną pieczeń, w sam raz dla Toma, on lubi tłuste. – i zabrał ten sztukamięs i spłukał go pod zlewem. Potem z szuflady wyjął jakiś scyzoryk i ponakłuwał fest, przysypał papryką i solą, zalał browarem i odstawił w jakiś sagan. – Teraz musi się przegryźć, a potem przełożymy to do brytfanki. – mówił dalej, a ja patrzyłem mu na łapy, jak sprawnie mu poszło to dźganie, sypanie i pomyślałem, że gdyby go deko podszkolić uników to mógłby być niezły w majzlu, natyrlik pod warunkiem, że zrzuci te nadmiarowe pół tony. Ale on ciągnął dalej – Podaj mi teraz marchew i por. Nie masz pora? Nie szkodzi, tu gdzieś był. – otworzył kilszrank i wyciągnął jakieś zielone badyle, wyjął z wiechcia kilka liści i umył pod zlewem. – Nie lubimy piasku, prawda? – gadał tak cały czas, a ja patrzyłem, jak mu idzie. – Teraz potniemy marchew wzdłuż, niektórzy wolą na plastry, ale wtedy nie da się na niej ułożyć udźca. Gotowałeś coś kiedyś?

– Chyba nie. – odparłem.

– Nawet jajek?

– Robię super jajka śpigajka z tostem! – przypomniałem sobie.

– Cokolwiek by to nie było… – tak mi odszprechał i nie wiedziałem, czy on nie wie co to jest jajko śpigajko, czy może na jego dzielni mówiło się inaczej. – Korzystaj Aleks, patrz i ucz się, kiedyś ci się przyda, zobaczysz. – Więc patrzyłem jak on szlachtuje te wszystkie gemuzy, jak reza mięcho na kawałki, jak obiera cwible i kartofle, aż nie wyhaltowałem i mówię:

– Kartofle obrać chyba potrafię. – a on zofort dał mi ten scyzoryk i kubeł. Zacząłem po swojemu, ale szybko zatrybiłem, że ten scyzoryk to nie rezacz, że nie idzie to tak ajnfach jak z uszami czy ancugiem, że tu potrzeba trochę więcej precyzji. Po kilku sztukach jednak doszedłem do jakiejś wprawy i kolejne wyglądały mi coraz lepiej. Po minie Eduarda widziałem, że powstrzymuje się od komentów, a po chwili całkiem się odwrócił i wyoglądał flachy w zlewie, ile ich tam było, jedne odkładał na lewo, inne na prawo, a jeszcze inne stawiał na blat.

– O! Ktoś przyniósł Bardolino, ale odstawimy je do piwnicy, bo mamy tu coś ciemniejszego. Nie gustujesz w winach?

– Średnio, wolę bira albo mocniejsze nafty.

– Hmmm… – zaczął – Może jeszcze się to zmieni. Ja kiedyś też wolałem likiery, ale z czasem rozsmakowałem się w winach. Kartofli już wystarczy, daj tu ten kubełek.

I tak, bracia, podpatrywałem naszego kucharza i dochodziłem pomału do tego, że gdybym tak popraktykował pod jego okiem, to kto wie, może i usmażyłbym kiedyś jakiegoś sznycla?

Do kuchni weszła Anebelle, otworzyła piekarnik, z którego buchnęło pod sufit, i wyciągnęła formę z jakimś kuchem, na mój nos to było coś jakby szarlotka. Odkroiła kawał jak łokieć i podała mi na talerzu.

– Poczekaj kwadransik, aż przestygnie i nie pytaj, dlaczego taki duży. – zacieszyła deko i puściła mi oko. Nie wiedziałem, co mam o tym myśleć, ale z punktu złapałem, gdy wcisnęła mi jeszcze dwie szklanki i jakiś zaft. – Leć chłopie, po koc wdepniesz później.

Liza siedziała na ławce a ja już wiedziałem, żeby nie zapalać bździny i usiadłem po cichutku na drugim końcu. Miała zamknięte oczy ale uśmiechała się, jakby przez sen. Siedzieliśmy w ciszy minutkę i wreszcie Liza odezwała się:

– To ty Aleks, prawda?

– Tak. – ja na to – Przyniosłem ci kawałek kucha i coś do picia.

– Skąd wiedziałeś? – zapytała.

– Nie wiedziałem. – odparłem, a wtedy Liza otworzyła oczy i patrząc na talerz zapytała:

– Taki duży? Oszalałeś? Połowa twoja! – ugryzła zdziebko i podała mi resztę. Ja też ugryzłem i oddałem jej. Jedliśmy tak gryząc na zmianę ten sam kawałek, aż ostatni kęs wylądował w moim dziobie. Podałem jej glas i polałem tego zafta. Patrzyliśmy chwilkę na siebie, aż zapytałem:

– Jak tam nasza sowa?

– Ona nie jest nasza, jest swoja własna. Dzisiaj jeszcze jej nie słyszałam. Może wcale nie przyleci? Podobno są płochliwe, musisz być cierpliwy.

– Może ona też lubi szarlotkę?

– Myślisz, że kupisz takiego dumnego ptaka za kawałek ciasta?

– Nie chcę jej wcale kupować, nie chcę mieć jej na własność. Jeśli zechce, może odlecieć w każdej chwili. Ale jeśli lubi kuchy, to przyniosę jej jeszcze jeden i zostawimy go tutaj, co ty na to?

– Nic z tego nie będzie, Aleks. Sowy to drapieżniki, polują na swoją kolację. Nie ma sensu kłaść tu czegokolwiek. Co innego gołębie, te można podobno nawet oswoić, ale nie widuję ich tutaj. Miałeś kiedyś jakieś zwierzątko? Ja miałam każde, jakie chciałam, ale potem zawsze okazywało się, że sobie z tym nie radzę, wiesz, te ciągłe sprzątania, jakiś piasek, specjalna karma. Najlepszy był pies, ten chociaż potrafił pokazać, że mnie lubi. Szkoda go.

– Co się z nim stało?

– Pogryzł staremu jakieś drogie buty i podobno musieli go uśpić. Gówno prawda.

– Uśpić? Za buty?

– No właśnie. Potem już nie miałam żadnego. Nie chciałam. Wystarczająco długo płakałam po tym pierwszym.

– Jak miał na imię?

– Fajnie, że tak zapytałeś. Najczęściej ludzie pytają, jak się wabił. A on się nie wabił. To był wolny zwierzak, nie miał imienia, sam przychodził, nie trzeba było go wcale wołać. Spał ze mną w łóżku, gdy byłam mała, trwało to kilka lat. A potem pogryzł te zasrane buty.

– Ja nigdy nie miałem żadnego zwierzaka. – wstawiłem, żeby zejść z tego psa, bo wyczułem, że Lizie będzie przykro go wspominać.

– Czyli nie wiesz, jak się nimi opiekować? To wcale nie takie proste. Tu nie wystarczy nakarmić i nasypać piasku w kuwetę.

– Domyślam się, pewnie jakieś szpryce, szpacery, taki zwierzak musi się chyba też wyszumieć.

– Jakbyś zgadł.

Siedzieliśmy tak dłuższą chwilę w milczeniu. Było już ciemno i nagle usłyszałem to pohukiwanie, no dycht jak ostatnio.

– Słyszałaś?

– Tak. Dajmy jej posiedzieć tam na górze w spokoju, OK?

– OK.

I siedzieliśmy tak, bracia, słuchając sowy i patrząc w gwiazdy. Po dobrej godzinie zauważyłem, że Liza zaczyna się jakby trząść z zimna.

– Przyniosę ci koc. – powiedziałem i wszedłem do salonu. Za przeszklonymi drzwiami czekała na mnie Elsa i bez słowa wcisnęła mi koc pod pachę.

– Nie zapomniałeś czegoś? – Zapytała i zza pleców wyciągnęła flachę tego czerwonego i dwa kielichy. Wróciłem z tym na werandę i przykryłem Lizę. Podałem jej kielich i napełniłem wińskiem.

– Nie zapalaj tylko światła. – powiedziała i łyknęła – Pamiętałeś? Jesteś miły. Widzisz gwiazdy? Tam, na górze, głuptasie.

– Owszem, jakąś konkretną?

– Wszystkie. Co na nich jest? – zapytała, a ja już chciałem odpalić, że pewnie, jak tutaj, jeden daje majzlem, a drugi bierze, ale od ostatniego razu byłem już trochę mądrzejszy i wiedziałem, że nie o to chodzi.

– Pewnie, jak tutaj, ktoś siedzi na ławce i słucha sowy, a inny obok napełnia kielicha i przykrywa kocem.

– Nie bądź taki, jest duży i starczy dla dwojga. – i odsunęła kawałek, a ja przysunąłem się pyrtek bliżej i zaciągnąłem koc od plerów, a był faktycznie sporawy.

Siedzieliśmy tak w milczeniu i patrzyliśmy w gwiazdy. Może faktycznie jest tam jedna taka, na której nikt nikogo nie ładuje pałą w dekiel, nie daje z buta, nie szlachtuje majzlem ani nie szprycuje jakimś specyfikiem? Może tam też jest jakaś Krowa, w której fajna muza, może mają tam chatę z Gregiem, który przygarnia na wińsko i kuchy? Może i tam mieszka jakiś Aleks i Liza, i siedzą genau w ten moment na ławce i rotwajn popijają, który dzisiaj już nie sztynkał kwachem? W każdym razie wszystko to wyglądało jak nie z tego świata i dostałem takiej zajawki, że to ja łyknąłem czegoś skutecznego i mam taki dłuuugi trip, z którego jeszcze się nie wybudziłem. Rozmyślałem tak, bracia, i już wiedziałem, że nie jestem tu ostatni raz.

Kilka tygodni trwało, zanim nie oswoiłem się całkiem z tymi swoimi nowymi zwyczajami, a wierzcie mi, ajnfach wcale nie było. Któregoś piątkowego wieczora, zaraz jak tylko wszedłem, na stronę wzięła mnie Elsa i zagaiła:

– Co tam słychać na ławce?

– Przeważnie, to sowę. – odszprechałem.

– Aleks, jesteś duży chłopak i wiesz o co pytam. Liza to delikatna dziewczyna, rozumiesz mnie?

– Ależ oczywiście, proszę pani, tak, proszę pani. – odparłem z brechtem – Pewnie, alles fersztanden. – I jak zwykle, zgarnąłem koc, kawał kucha i poszedłem na werandę.

To co się działo w mojej głowie było dla mnie ganc nojes, bracia, jak do tej pory, łapałem taki filing tylko, gdy jucha płynęła z porezanych korpusów jak ze szlaucha, ale teraz już dawno odeszła mi ochota na szlachtunek i łomot w ciemnym winklu, dla radochy własnej i kumpli. Teraz czułem, że przeciwnie, wystarczy usiąść na ławce i przykryć ją kocem, a z każdym piątkiem coraz bardziej i bardziej. W ogóle bracia dziwne było, że nawet nie miałem na myśli żadnego fiku miku, nic z tych rzeczy, aż w końcu dostałem takiej schizy, że ten szajs Ludovycka, jakim mnie szprycowali jednak zadziałał, ale z jakimś opóźnieniem. Rozkminiałem to i rozkminiałem, ale i to musiałem wykluczyć, bo już wiedziałem, że zatłukłbym każdego, kto podniósłby na Lizę choćby mały palec. To chyba było to, co pokazywali na tych śmiesznych filmach dla zabujanych, gdzie trzymają się za ręce, chodzą do kina czy gdzieś, szepczą sobie jakieś miłosne frazesy i cały ten szajs. Tyle, że jakoś wcale mnie to nie śmieszyło. Każdy mój piątek, bracia, na który czekałem już od soboty, wyglądał dość podobnie, ale wiedziałem, że to jakby szkoła i po każdej lekcji mam jakiś hausarbajt, które ktoś tam na górze sprawdza tydzień w tydzień. I uwierzcie mi, bracia, ale po tych lekcjach przyszła pora na jakiś sprawdzian, bo pewnego razu, gdy już ekipa zaczęła się rozchodzić powiedziałem, aż mnie samego zatkało:

– Daleko mieszkasz? Może cię odprowadzę?

– A jeśli blisko, to już nie? – odszprechała z zacieszem.

– Jeśli blisko, to tym bardziej.

– Będzie mi miło. Pomieszkuję kątem u znajomej, dojdziemy na piechotę.

I poszliśmy, bracia, w tę ciemną zimową noc, pieszo przez miasto, nad którym już tylko gwiazdy, księżyc i sowa gdzieś wysoko. Na miejscu, a było to, fakt, niedaleko, kwadrans na moim sikorze, Liza zatrzymała mnie ręką i powiedziała:

– Co mi powiesz na dobranoc?

– Słodkich snów? A może do piątku? A może za tydzień ty mnie odprowadzasz?

– Może zgadłeś, może nie, trzymaj się, do zobaczenia. – i poszła sobie, a ja zostałem sam jak palec na ulicy. Doczłapałem do siebie i zaległem w koju, a jak już zakimałem, przyśniło mi się jak szwendam się po mieście z Lizą trzymając ją za rękę. Nyks bezonder, ale jakbym nie myślał, to nigdy wcześniej nie widziałem siebie w takiej roli, a wcale nie oczekiwałem, że gdzieś dojdziemy, albo że się coś stanie, normalnie nul, tylko szliśmy, pusta ulica, ciemno jak w dupie bo ledwie jakieś słabe lampy, na górze księżyc, a pośrodku my, w kompletnej ciszy.

Następnego dnia, gdy się obudziłem, zastanawiałem się, co by poradzić z tak pięknie rozpoczętym, a był to jak wiecie dopiero zamstag morgen, więc cały wochenend przede mną. Jeszcze rok temu, normalewajze, odkimałbym do południa, a pod abend polazłbym gdzieś do Krowy, albo Księcia, gdzie spotkałbym moje komando, a z nim udałbym się na poszukiwanie kolejnej przygody. Ale nie dzisiaj, nie teraz. Narychtowałem se frysztyk, wszamałem i ogarnęło mnie takie dziwne uczucie pustki, normalnie jakby mi się coś chciało, a w ten sam moment na nic nie miałem ochoty, jakbym miał jakiś plan, i żadnej wizji od czego zacząć, jakbym musiał coś zrobić, a zarazem nie mógł za cholerę. Czułem, że gdzieś mnie nagle ubyło, jakby mi wycięli kawał mózgu albo naćpali na smutno. Zaległem w kojo, gapiłem się w sufit i nie zapodałem sobie nawet żadnej muzy, bo wiedziałem, że wtedy dostanę jakichś dziwnych bildów przed oczami, od których wcale nie będzie lepiej. Leżałem więc, i leżałem i jakby mi korpus wsiąkł w to kojo, jakby mnie było już tylko połowa, ćwierć, nie wiedziałem od czego, ale wiedziałem, że jedyne lekarstwo na to, to usiąść z Lizą na ławce.

W następny piątek, u Grega, gdy już ekipa zbierała się do wyjścia, stało się, na, iberaszt na maksa, coś, czego się nie spodziewałem, chociaż mogłem, a nawet powinienem.

– Dzisiaj ja odprowadzam ciebie. – dokładnie tak mi powiedziała, a ja przecież usłyszałem to już tydzień wcześniej, ale myślałem, że to tylko taki wyc, takie miłe auwiderzejn. Gdy już ekipa się rozeszła, wzięła mnie pod rękę i poszliśmy, całkiem jak w tym śnie, środkiem ulicy, mając nad głową tylko te nocne bździny i łysego. Trwało to dobrą godzinę, bo moja chata była trochę dalej i zacząłem się zorgować, jak ona potem zadokuje u siebie i wydumałem, że z budki pod blokiem zadryndam na taryfę, ale gdy już dobijaliśmy na moją dzielnię, Liza odezwała się, a były to jej pierwsze słowa odkąd wstała z ławki.

– Muszę ci coś powiedzieć, Aleks. Nie mogę dzisiaj wrócić do siebie. Możesz mnie przenocować? – a powiedziała to tak spokojnie i bez nerw jakby to było coś normalnego, co zdarza się regularnie, a o czym ja nawet nie myślałem. Jeśli myślicie, że od razu odszprechałem, że ja, recht, to musicie wiedzieć, że wszystko mi podeszło pod hals, ale z drugiej strony to znaczyło, że jutro rano, po wybudce, nie będę czekał do kolejnego piątku.

– Czuj się zaproszona tak, jak ja zaszczycony, moja pani, wizytą twoją o wieczornej porze. Rad będę gościć cię w progach mych skromnych, a jeszcze bardziej frysztykiem cię podejmując. – co było trochę przegięciem, bo w kilszranku miałem ledwie jajka i milk, a poza tym tosty. Liza zaśmiała się konkretnie i weszliśmy. Gdy zamkłem drzwi, i zapaliłem licht, stanęła w bezruchu i zaczęła się rozglądać.

– Kiedy ostatni raz tu odkurzałeś? – zapytała, a ja nie wiedziałem, co mam odszprechać, bo ordnung na chacie, fakt, to nie była moja mocna strona. – Nie przejmuj się, ja też czasem robię sobie luźniejszy dzień. – dodała i trochę mi ulżyło.

– Czuj się pani, jak u siebie. – powiedziałem, a ona znowu zaczęła się śmiać, ale nie tak, jak myślicie. To nie było jakieś nabijanie się ze mnie, czy z tej panoramy mojego kwadratu, tylko jakby reakcja na dobry dowcip, którego ja wcale nie zapodałem, albo nie pamiętam kiedy. Otworzyłem szrank z różnymi bambetlami, jakie się kładzie na wyrko i pod prycho, bo wiedziałem, że nie wypadnie to najlepiej, gdy oleję takie rzeczy. I pokazało się, że gdzieś pod spodem mam jakieś bety, kawałek czystego prześcieradła, wielki kąpielowy tuch, w sam raz pod szałer i szlafrok, w jakim nie chodziłem, bracia od miesięcy, sztynkający jakby waszpulwerem, a którego nie zjadły jeszcze mole. Podałem to wszystko Lizie, a ona wzięła to pod pachę, wskazała palcem na drzwi do badecymru i spojrzała pytająco. Kiwnąłem głową, a wtedy weszła do środka.

Polazłem do kuchni i oblukałem, co też takiego może tu wypaść jakoś szczególnie szpetnie, i gdy ona zażywała szałera, ja wstawiłem do pucszafki wszystko, co mi podpadło, a resztę poupychałem gdzieś po kątach. Potem obczaiłem, że w salonce całe to łóżkowe barachło można jakoś normalniej na glat, zaciągnąć gardyny, pozbierać z podłogi wszystko co tam leży, a było tego sporo, bracia, bo i skarpet ze trzy pary, i sztany, i cajtungów usztaplowane prawie że pod komódkę, co ją miałem za kojem i cały ten szajs. A potem wydumałem, że miło będzie przewietrzyć chatę od szlugów i zapalić nocny licht. Gdy to wszystko wyrychtowałem słyszę jak szałer się zakręca i takie jakby podśpiewanko, a to wszystko jeszcze z machaniem tuchem. Drzwi się otworzyły i Liza zapytała:

– Znajdę u ciebie jakąś suszarkę? – ale ja nic takiego nie miałem, więc musiałem powiedzieć, że nie. Usłyszałem:

– Spoko, poradzę sobie. – drzwi się zamknęły, a po chwili wyszła boso w szlafroku z ręcznikiem na deklu. – nie masz jakichś kapci? – zapytała.

– Obawiam się, że też nie. Ktoś taki jak ja ma raczej niewielkie życiowe potrzeby. Za to mogę zapodać fajnej muzy, w sam raz na wieczór. – i zapuściłem Ludwika Van, Dla Elizy w miniaturze, na sam klawisz, bo pod abend lepiej wchodziło bez wiolinów. Chciałem już zapytać, czy może przytachać jakiejś bawary a może innego kielicha, gdy zorientowałem się, że Liza wsłuchała się w ten kawałek, więc się przymkłem i wyszedłem do kuchni, skąd i ja dobrze słyszałem, a gdy dochodził już do końca, zajrzałem do salonki i przykukałem, że Liza leży sobie w betach z zamkniętymi gałami. Wyjąłem taśmę, a ona lekko się uśmiechnęła, jednak nie otwarła oczu. Wyjąłem więc z szuflady Sonatę Księżycową i zapuściłem najciszej jak umiałem, a mus wam wiedzieć, że to dla mnie było trudniejsze niż obieranie kartofli Eduarda. Wymknąłem się do kuchni i przymknąłem drzwi. Pogasiłem wszystkie lichty i otwarłem okno, podsunąłem sobie stołek i zajarałem szlugę.

Bracia, każdy z was przeżył coś takiego, więc nie muszę wam klarować detalicznie, ale chcę, żeby wam nie chodziło czasem pod deklem, że miałem jakieś niecne zamiary czy coś. Jeśli o czymś myślałem teraz, to raczej o tym, co ja zapodam na frysztyk i czy mam dobrą kawę. A potem zadumałem się, co się takiego mogło stać, że Liza nie mogła kimać tam, gdzie normalewajze, z czego, nie ukrywam, nawet zacieszałem, ale nie wypadało pytać, bo uznałem, że jeśli zechce, to jutro powie sama. A jeszcze potem, że muszę sobie sprawić w domu parę rzeczy, których Lizie brakuje. Dumałem tak i dumałem i wreszcie wydumałem, że rozkminianie nic tu nie da, trzeba brać na klatę co jest i szlus. Zażyłem szałera, z przedpokoju przytachałem sobie do kuchni fotel, rozłożyłem go i zakimałem pod szlafrokiem.

 

IV

 

 

Zamstag morgen, a było jeszcze nie całkiem jasno, obudziłem się zmarznięty i skostniały, bo oczywiście zapomniałem zamknąć w kuchni lufcik. Najciszej, jak umiałem, zaparzyłem sobie kawy i wykminiłem, że wyszło gut, jak raz szafnę o ósmej wyskoczyć i przytachać jakichś świeżych bułek i dżemu. Zażyłem na szybko porannego szałera, wbiłem się w ancug i sznel sznela myk do tego geszeftu, co był jak raz na parterze za winklem. Nawrzucałem do koszyka bułek, rogali, wurstów, owocowej herbaty, milka, śmietany i czego tam jeszcze nie znalazłem, a co uznałem za przydatne w tej nowej sytuacji. Kapci żadnych tam nie mieli, ani nic takiego, bo to był geszeft z samą szamą, ale tuż obok kupczył jakiś Chińczyk, więc tam dostałem resztę. Myślicie pewnie, że Aleks zwariował, że mu dekiel do połowy odparował, i macie rację, absolutną rację. Tak właśnie było, a ja ani pomyślałem, że przecież Liza może mi po śniadaniu powiedzieć: na razie, cześć, do piątku i tak dalej. Ja już oczami wyobraźni widziałem, jak razem jemy śniadanie, potem zażywamy szpacera, z malcajtem na mieście, a potem w domu, abendbrot przy świecach. O, właśnie jeszcze te świece!

Z całym tym frachtem dobiłem na chatę i zacząłem rychtować frysztyk. Nastawiłem tosty, zagrzałem frankfurterki, zaparzyłem dzban kawy, ale z jajkiem śpigajkiem wydumałem zaczekać aż do wybudki, bo Liza wciąż jeszcze kimała. Zastanawiałem się właśnie, co zrobimy potem , gdy wyszła z salonki. Przeciągnęła się i podrapała po głowie.

– Zdaje się, że spałeś w kuchni? – zapytała.

– Zgadza się, nie chciałem ci przeszkadzać. Jak nocka? Co ci się przyśniło? Podobno na nowym placu to się sprawdza.

– Nie powiem ci. – uśmiechnęła się i nalała sobie kawy. – śniadanko? Co my tu mamy? Gdzie masz jakieś talerze? – oblukała blat i sięgnęła do szranka. Wyjęła dwa i jeden postawiła przede mną.

– Usmażę jajka, co ty na to? – zapytałem.

– Jasne, uwielbiam jajka.

Smażyłem jajka śpigajka, a ona wtryniała wursty z tostem i widać było, że jej podeszło. Postawiłem na blacie patelnię i rozłożyłem na dwa talerze. Dziabnęła kawałek i skwitowała:

– Nie ma co, wyszło ci. – i zjadła resztę. Nalała sobie jeszcze kawy i popijała powoli. – Całkiem dobra kawa, taka smakuje bez mleka.

Patrzyłem na nią, siedzącą w szlafroku przy stole i myślałem, bracia, o tym wszystkim, no ganc bez orientu. Jeszcze pół roku temu, gdyby mi ktoś wywróżył, że na spoko będę szamał frysztyk z dziunią przy jednym stole, bez żadnych utajonych zamiarów, wybrechtałbym to i uznał, że to dla mydłków, no bo jak? Przecież taki rychtyk prawdziwy bojek, to bierze siłą, i dawaj z punktu fiku miku w międzyudzie, a potem, na auwiderzejn, z płaskiej ręki raz czy dwa, i niech jeszcze się cieszy, że bez pierścionków, po których gustowny i raczej długoterminowy mejkap, ale dzisiaj widzę, że to wcale nie jest ajnfach, gdy się to rozłoży na dłużej, niż jeden dzionek, gdy chce się i ceni coś więcej, niż tylko zapasy na kopulodromie. Tymczasem, myślałem dalej, niech to trwa tak jak trwa i toczy się swoją własną drogą, nic tu nie poprawię.

Liza oszamała alles i popatrzyła na mnie obracając w rękach kubek z kawą. Trwało to chwilkę, wreszcie wstawiła tak:

– Aleks, musisz o czymś wiedzieć, chociaż może już to wiesz, a w takim razie chcę, abyś wiedział, że ja też wiem. Mi się z niczym nie spieszy, ja nie wiem jeszcze, czego chcę, nie mam żadnego planu. Ale fajny z ciebie gość i moja intuicja mi mówi, że nie jesteś taki zły, jak cię kiedyś wymalowali. Jeśli coś nam wyjdzie, to fajnie, jak nie, to trudno, nie jesteśmy dziećmi. Na dzień dzisiejszy nic ci więcej nie powiem, poza tym, że nie bardzo mam jak wrócić tam, skąd wczoraj wyszłam. Nie masz nic przeciwko temu, żebym u ciebie jakiś czas pomieszkała?

– Jeśli nie przeszkadza ci to, co tu zastałaś, to czuj się jak u siebie. Nie będę o nic pytał.

– Nie o to chodzi, to nie jest żadna tajemnica. Ktoś mnie nadał moim ef i em, i namierzyli mnie, a ja wcale nie chcę wracać do roli kukiełki w ich teatrzyku. Poza tym, ale nie jest to najważniejsze, od ciebie mam bliżej do pracy.

– Pracy? Jeśli nie chcesz, kajn mus. – tak odbiłem, bo ja na brak kasy nie narzekałem.

– Miło, że proponujesz, ale ja chcę. Lubię być niezależna, mam nadzieję, że to rozumiesz. – odparła, a ja natyrlik rozumiałem. – Nie będziesz miał nic przeciwko, gdy poproszę cię o pomoc w przeprowadzce? Myślałam, jeśli się zgodzisz, że dziś lub jutro rano pojadę po swoje graty, pasuje ci?

– Kajn problem, choćby zofort po frysztyku.

– Kajn problem? Ciesz się Aleks, że mam obcyk w gadkach, gdyby nie to, potrzebowalibyśmy tłumacza! – uśmiała się fest, a ja razem z nią. Miała recht, bracia, miała, dla mnie nastacka gadka to było normalewajze, a dla niej może jakaś inna, osobliwie, jak sobie wystawić, że to była panienka z tak zwanego dobrego domu i pewnie odebrała lepszą szkołę ode mnie. – W takim razie daj mi pół godziny i możemy jechać. – odstawiła kubek i poszła pod prych.

Zgarnąłem klamoty z blatu i zapuściłem pucszafkę. Polazłem do salonki i obczaiłem, że alles na glat, kojko machnięte na wysoki ordnung, a stereo z automatu aus, więc nastawiłem dziewiątą Ludwika Van. To śmieszne, jak wcześniej przy tym klimacie ostrzyłem się na maksa jak raz w to, co to osiem w jedno, ale ten morgen wiedziałem, że mam przed sobą rychtyg coś innego. Anna miała rację, to był pierwszy dzień z reszty, i nie w dyńce mi było ostrzyć się na cokolwiek.

Gdy Liza wyszła z szałera przykukałem, a był to widok prima sort, że wygląda wunderbar i że nie ma na tej planecie szurka, który by nie zapuścił za nią żurawia. Wyszliśmy na klatówę a dalej na przystanek. Na miejscu spakowaliśmy jej manele w jakieś torby, kufry i uznałem, że nie będziemy tego tachać w te i we w te więc zgarnąłem z postoju taryfę. Dobiliśmy do mnie i tak Liza została moją współlokatorką. Musiało się trochę zmienić na moim kwadracie, bracia, bo chyba się domyślacie, że całe moje barachło, którego nie miałem może za wiele, bo i potrzeb wielkich nie miałem, musiało teraz ustąpić miejsca temu, cośmy tu właśnie przywieźli, i nie będzie to dla was nyks nojes, że było tego ful. Liza nie dała mi nawet kiwnąć przy tym małym palcem, posadziła mnie w fotelu i kukałem, jak ładuje swoje klajdy w szrank, sztapluje na półkach buchy, upycha buty gdzieś w przedpokoju, a w łazience rozkłada jakieś flakony i inne duperele wszędzie, gdzie przykukała jakiś wolny plac. Nawet nie wiedziałem, że to wszystko się jakoś pomieści, ale szafnęła na luzie. Na koniec klapnęła na drugim fotelu i mówi:

– No i jak? Pewnie nawet nie podejrzewałeś, że masz tyle miejsca? – zgadła, bo faktycznie nie podejrzewałem.

Nastało teraz nowe, bracia, w których nie miałem już ani czasu, ani ochoty na spotkania z moim komandem, za to każdą wolną chwilę poza Archiwum spędzałem z Lizą. Nigdy wcześniej nie myślałem, że zwykły szpacer może być jakimś przeżyciem, że wspólny malcajt w knajpie może być tematem ciekawej gadki o wszystkim i niczym, i że oczekiwanie na jej powrót może się tak przeciągać. Liza wracała najczęściej późnym wieczorem, a na blacie czekał na nią abendbrot ze świecami, choćby zwykłe sznytki z miodem, imer przy kielichu czerwonego, w którym zdążyłem zagustować. Poranki wyglądały inaczej, ja zaczynałem szychtę wcześniej, więc wymykałem się z chaty cichaczem zostawiając frysztyk w kuchni, a ją śpiącą w koju. Gdy wracałem, na blacie, albo w kilszranku miałem gotowy obiad, a wierzchem zawsze trzy miłe słówka na skrawku papierka, smacznego, albo miłego dnia, albo do zobaczenia wieczorem. Dwa dni w tygodniu mieliśmy fraj, a wtedy zażywaliśmy szpacera, szwendaliśmy się po parkach, szliśmy na jakiś malcajt, do kina albo do Grega. Czy spałem nadal w kuchni? O nie, bracia, któregoś wieczora Liza stwierdziła:

– Aleks, w tej kuchni na rozkładanym fotelu złapiesz kiedyś wilka. – cokolwiek by to nie znaczyło – Chodź tutaj, kołdra jest wielka, a ja nie lubię słuchać muzyki sama. – bo musicie wiedzieć, że co wieczór nastawiałem jej na dobranoc coś nastrojowego, a nie były to już ostre wioliny, ani wściekłe organy, a raczej delikatny klarnet i klawisz. I tak zaczęło się nasze wspólne nocne słuchanie, którego nigdy wcześniej nie znałem, chociaż słyszałem już chyba wszystko, do chwili, gdy mówiła:

– Człowieku, nie spiesz się, noc nie skończy się za pół godziny. Powoli, spokojnie, zresztą zostaw to mi, teraz posłuchasz mojej muzyki. – I grała, bracia, każdym muśnięciem dłoni, każdym oddechem, każdym szeptem. Byłem i smutny i szczęśliwy, bo tak późno zrozumiałem, że drugi człowiek wypełni każdą pustkę w sercu, i dlatego, że jednak to odkryłem. I wiedziałem komu to zawdzięczam. Dzisiaj, gdy to wszystko rysuje się przed moimi gałami, to chce mi się płakać, wyć, gdy powraca ten obraz Lizy to czuję, że straciłem połowę siebie. Tą lepszą połowę, bo dziki zwierzak, jakiego miałem w sobie przysypiał tylko chwilami i jeśli myślicie, że wasz kompan Aleks całkiem stracił ikrę, to mylicie się.

Wracaliśmy któregoś wiosennego dnia od Grega. Pogoda nam dopisała, a szpacer był galanty, bo do mnie langzamszrytem było prawie dwie sztundy z buta. Bujamy się tak ulicą, podziwiamy sobie licht łysego, gwiazdy i cały ten szajs, aż tu zza winkla wyknaja się trzech szurków, na moje oko deko przed dwudziestką. Odziani w jakieś łachy, co pewnie było jak raz obecnym szczytem lansu, ale po ciężkich sztiflach z punktu widać, że na tańce się nie wybrali. Jeden zaszedł nas od rufy, dwóch od frontu, i słyszę od małego karypla, co się pewnie miał za firera w tym komandzie:

– Mili moi, pozwólcie wznieść okrzyk na waszą cześć, wielka to bowiem radość dla nas spotkać zakochanych w rozmigdalonym uścisku! – i kuka na nas w zacieszu, jakby się spodziewał, że zaczniemy się cykać, czy spruwać. Ale nie było jak, bo już obstąpili nas ringsherum, więc ja mu na to hochlautem, żeby zyskać na czasie:

– Witajże mi przyjacielu, w tak piękny wieczór spotkany, niechże wolno mi będzie przywitać cię tak, jak żeś na to zasłużył! – a w taszce sznel sznela pierścionki na grabę, ale bez szumu, żeby nie dać poznać, że garda już narychtowana. – Podziel się ze mną swą radością, miły mój kompanie, bo tyś zamiar swój, choć z kindersztuby wyzbyty, to jednak szczery okazał! – i nie czekając co będzie luknąłem tylko na zajt, żeby namierzyć genau tego, co obstawiał tyły, czy aby nie trzyma czegoś w łapie, a widząc, że brechta na maksa i nie pilnuje postawy zgasiłem tego pierwszego jednym strzałem, a drugiego dwoma. Ten co został, w zaskoku wyrwał majzla i złapał Lizę za wsiarz, podciągnął do siebie i widzę, że cały w nerwach i nie wie, was is los. Nie był gut narychtowany na taki obrót akcji i z punktu klar, że nie panuje nad sobą, bo cały w dygot i panika w gałach. Przystawił Lizie majzla a do mnie wrzeszczy jąkając się:

– Rzuć to! Rzu…urzuć! – i widzę, jak mu łapy furgają i dostaje jakiegoś skurczu. Bałem się o Lizę, ale wiedziałem, że nic nie ugram rzucając broń, więc najspokojniej, jak tylko umiałem podchodzę do niego langzam, langzam i mówię:

– Spokojnie przyjacielu, spokojnie, jeszcze możesz wyjść z tego cały. – a do Lizy: – Nie bój się, on rozumie co jest grane i za moment rozejdziemy się w pokoju, każdy w swoją stronę. – a do typa znowu tak, ale żeby go nie wyprowadzić z równowagi, bo jasne dla mnie, że w każdej chwili mogą mu puścić zawory: – Puścisz ją, ona podejdzie do mnie, a ty zrobisz trzy kroki w tył.

Typ dalej wstawia swoje:

– Rzuć ka…kaka…stet! Rzucaj, ju…uż! – a zdenerwiony na maksa, majzlem szoruje Lizie po klacie, ale wajter klar, że nie wie, co zrobi, więc ja wstawiam dalej, całkiem langzam i na spoko, żeby nie zgubił ani jednego słowa:

– Widzę brachu, że potrzebujesz lepszej motywacji. Pilnuj graby, patrz uważnie, z achtem, i pamiętaj, że biegam tak samo szybko jak strzelam z prawej. – dałem szryta curik, namierzyłem tego karypla, który leżał i stękał z łapami na ryju, i strzeliłem mu z buta genau pod odlewkę, jaką miał w kroku, ale tak na zicher, że chyba przestał być chłopcem. Spojrzałem na Lizę i w jej gałach wyczytałem, że trzyma się całkiem nieźle. Nie krzyczała i nie trzęsła się, więc wróciłem do nich, langzam, langzam zdjąłem pierścionki i skitrałem w portkach. Z gołymi łapami zbliżyłem się jeszcze bardziej i szprecham prawie szeptem do bojka, który już nic nie mówi, tylko trzęsie się od sztifli po dekiel:

– Przyjacielu, proszę, ja zrobiłem to, co chciałeś, teraz twoja kolej. Puść ją, to nie musi się źle skończyć. To pechowy wieczór dla was, ale i tak miałeś więcej szczęścia niż oni. Przyjrzyj się im lepiej i wiedz, że jeśli ją choćby draśniesz, to role się odwrócą i to ty będziesz prawdziwym przegrywem, a oni farciarzami. Nie wyglądasz mi na samobójcę. – ale tak cicho, żeby ledwie słyszał, i po minie widzę, jak mu seryjnie mięknie rura, unterkifer mu opadł, obniżył łapy, ale nadal się trzęsie, więc stanąłem w miejscu i mówię do Lizy:

– Możesz podejść, ale powolutku, bez szarpania, nasz frojdek nic ci nie zrobi. Powoli, chodź, nie bój się, langzam, langzam, powolutku. – I fakt, bracia, typ wypuścił Lizę, a ona podeszła do mnie i widzę, że chce mi się uwiesić na halsie, więc złapałem ją mocniej za rękę i dałem na rufę, żeby mieć szurka na oku od frontu i wolne łapy w razie potrzeby. – Schowaj teraz nóż, ale zrób to powoli, bez nerwów, już prawie, prawie mamy to za sobą, za chwilamoment będzie po sprawie, a ty pójdziesz sobie gdzie zechcesz. – I patrzę mu na łapy, co zrobi, ale on nic nie zrobił, więc mówię do Lizy nie odrywając gał od jego majzla – Stań tam pod ścianą i nie bój się, zaraz pójdziemy do domu, nasz przyjaciel jest rozsądny i nie zrobi już nic głupiego. – I wtedy on faktycznie schował blachę w portki ale stoi nadal i wyślepia się na mnie cały w trzęsiawce. Nic nie powiedziałem, ale patrzyłem mu w gały, ruig i bez nerwów, mimo że mój zwierzak wyrywał się do walki, bo wiedział, że teraz, gdy znikło jedyne seryjne zagrożenie, typ jest mój. Już widziałem jak leży na trotuarze, cały w blucie, ze zbrechaną łapą albo i nogą, z porezanym do imentu ancugiem, z wypłyniętym okiem i kichawą wkopaną do środka. Czułem w myślach, jak mój but robi mu podkład pod niezłą protetykę, jak wystawiam mu skierowanie na każdy możliwy oddział szpitalny, o jakim słyszał. Pod deklem słyszałem już jego wycie i jęki, wrzask za hilfem i trzask łamanych żeber. I wtedy, gdy mój zwierzak był już na ostatniej prostej, gdy już lekko uniosłem rękę, usłyszałem z tyłu głos Lizy:

– Aleks, nie! – opuściłem rękę, a wtedy typ wyrwał w długą, i nie minęło dziesięć sekund, jak znikł za winklem. Odwróciłem się i pytam:

– Nic ci nie jest? – chociaż wiedziałem, że nic. – Nie bój się już, to wszystko. Możemy iść, chodź, daj rękę. – Liza podbiegła do mnie, złapała za hals, tak mocno, jakby mnie nie widziała od miecha. – Obejmij mnie, Aleks, obejmij, mocno! – krzyknęła.

– Liza, spokojnie, już dobrze, już wszystko dobrze, ale musimy iść. – ale Liza haltowała mnie z pałerem, więc musiałem ją uspokoić. – Chodźmy, seryjnie, czas na nas. – I poszliśmy, bracia, w swoją stronę. Po chwili jednak Liza stanęła i odwróciła się.

– Co z nimi będzie? Możemy ich tak zostawić? – zapytała.

– A nie uważasz, że mają genug? Ja bym ich już zostawił, odebrali lekcję i tyle. Od jutra będą ostrożniejsi.

– Aleks, nie to miałam na myśli. Przecież oni leżą nieprzytomni. Może wezwijmy jakąś pomoc?

– Zapewniam cię, ten ich niedorobiony kolo skitrał się za winklem i za minutę ich ocuci. A jutro lub za tydzień, gdy dojdą do siebie, spuszczą mu łomot lepiej niż ja planowałem i poszukają następnego do składu. – wziąłem ją pod rękę i poszliśmy dalej.

– Jak to? Dlaczego? – dopytywała w nerwach.

– Liza, uwierz, to nas już nie dotyczy, dla nas sprawa jest czysta i zamknięta.

– Jak to czysta? Przecież masz jeszcze krew na rękawie.

– To ich blut, nie mój, wypierze się. A on będzie się przed nimi tłumaczył, dlaczego cały i gezund musi im podawać sznapsy przez rurkę. Uwierz, byłoby dla niego lepiej, gdybym mu wybił ze dwa cany.

– Aleks, jak możesz być tak opanowany? Właśnie skatowałeś dwóch chłopaków a trzeciego chciałeś zabić! Wiem, że chciałeś, widziałam to w twoich oczach, gdy podchodziłeś do nas.

– Liza, jak myślisz, co by się z tobą stało, gdybym nie zrobił tego co zrobiłem? Szlibyśmy teraz za rękę szpacerkiem do domu?

– Cholera, Aleks, nie katuje się ludzi na ulicy, może jakoś byśmy się dogadali, może nic by się nie stało?

– Liza, może, to dla mnie za mało. Poza tym oni wiedzieli co robią, prawda? Wolna wola, tak zdecydowali.

– Wiedzieli? Szczerze wątpię…

– W każdym razie mogli to przewidzieć. Proszę, nie mówmy już o tym. – uciąłem.

Szliśmy tak dobrą chwilę, gdy Liza wreszcie wyszprechała:

– Właśnie zdałam sobie sprawę z tego, Aleks, że ja cię wcale nie znam.

– Znasz. – odszprechałem, a po chwili dodałem: – Znasz mnie lepiej niż każdy kundel na tej planecie. Ty jedna znasz mnie naprawdę. – i nie odezwaliśmy się już słowem.

Na kwadracie Liza długo brała szałer, a ja nalałem nam po mocniejszym kielichu, bo wiedziałem, że oboje tego potrzebujemy, ona nawet bardziej niż ja. Gdy wyszła, podałem jej glas, a ona powiedziała:

– Dzięki, choć i tak dzisiaj chyba nie zasnę.

Polazłem do bardachy, zażyłem prycha, wypucowałem cany na blic i wsadziłem brudne ciuchy do pralki. Gdy zajrzałem do sypialni, światło było zgaszone. Usłyszałem jej głos:

– Nie wiem, czy po tym co się dzisiaj stało chcę abyś spał ze mną w jednym łóżku.

Wśliznąłem się pod kołdrę i przytuliłem ją.

– Po tym, co mogło się stać, a się nie stało, na bank nie będziesz spać sama. Już nigdy. – i przytuliłem ją jeszcze mocniej.

Tej nocy, bracia, kimałem jak denat, a miałem taki super trip, normalnie horror szałowy, i domyślacie się, że to były te typy. Szlachtowałem ich rezaczem po ryjach, po łapach, ładowałem im z buta w plery, w dekiel, w kifry, ganc egal, jak popadło, a oni skamleli mi pod sztiflem i wyli hilfu. Trzaskały gnaty, szarpał się ancug, blut szedł jak ze szlaucha a cany spadały niczym płatki śniegu. A gdy się obudziłem, bracia, czułem, że spałem jak nigdy, ale mój zwierzak nie, i dokazywał na maksa. I wiedziałem już, że tylko Liza umie go uśpić. Przytuliłem ją znowu, a ona odwróciła się do mnie i pocałowała mnie.

– Aleks, dobrze, że zostałeś. Budziłam się w nocy i nie mogłam zasnąć, ale ty byłeś tu cały czas i spałeś jak zabity. – Objęła mnie całym ciałem i znowu pocałowała.

– Mówiłem przecież, że nigdzie się nie wybieram.

 

V

 

 

W Archiwum, to był czwartek, podczas przerwy na szlugę, kukałem w tiwi i słyszę znowu jakiś skurpolityczny bełkot o zapowiadanych marszach, czy innych demonstracjach. I znowu te ekipy w śmiesznych koszulkach w te kółka czy inne fale, i ichni liderzy w garniakach i ancugach pod kolor, znowu te przepychanki i gównoburze. I nagle jeden Fred odwraca się i wstawia jakby do nikogo taką gadkę:

– No, wreszcie się ruszyli, najwyższy czas, to trzeba pokazać, nie można zamiatać pod dywan. – cokolwiek by to było, bracia, a inny mu na to tak:

– Nie mają szans, nie przejdą, tamci mają media, prasę i wszystkie służby, niestety. – a na to wtrynia się kolejny:

– I bardzo dobrze, porządek musi być, niech ktoś rozpędzi wreszcie to podejrzane towarzystwo. – I rozpętała się zadyma, bo jeden chce przekonać drugich, że ma rację i że on jeden tu jest praworządny, myśli i wie o co chodzi, a reszta to jakieś oszołomy. A na to kilku hochlautem, że on sam jest oszołom a do tego konfident czy inne takie kopnięte słówko. No i teraz to już zaczęli się drzeć jeden przez drugiego na siebie, a kilku nawet wstało i machają grabiami. Bardzo to było do brechtu, więc popijałem bawarę i zacieszałem na maksa. I wtedy jeden z nich szprecha do mnie, ale z wkurwem:

– A ty kolego przymknij się, to nie jest śmieszne, wiemy coś za jeden i jak tu się znalazłeś. To skandal! – i znowu ta sama gadka, że jak to możliwe, że taki popsuty i skrzywiony pracuje z porządnymi ludźmi i że takich powinno się izolować od zdrowej tkanki społeczeństwa i pozbawić wszelkich szans i praw, potrzebnych innym, tylko nie mi. Już chciałem wstać do niego, ale po minach widzę, że tylko na to czekają, więc się uhaltowałem, sztachnąłem się i siorb siorbię jak przed momentem. Tamci darli się dalej na siebie, aż po chwili jeden podszedł do szklanego pudła i podkręcił laut, bo na ekranie pokazali jakiegoś ważniaka pod gajerem, jak nawija do flądry z mikrofonem:

– Musimy pamiętać, że żyjemy w demokratycznym państwie, w którym swobody obywatelskie są podstawą wolności. Ale nie możemy dopuścić, by pewne agresywne grupy społeczne destabilizowały porządek i ład publiczny, dlatego rząd, w trybie pilnym, powołał specjalną grupę do walki z wichrzycielami i prowokatorami. – i kamera jedzie links, na mikrofon w łapie raszpli, a potem na nią, i ta nawija:

– Panie ministrze, jakie konkretnie działania przewiduje pański resort w tej gorącej atmosferze przedwyborczej? – I znowu rechts, i wtedy dopiero go poznałem. To był ten cały Minister Niewnętrzny, czy też Wewdzięczny, z którym miałem już kiedyś sprawę.

– Poszerzyliśmy uprawnienia policji podczas tłumienia aktów agresji, aktualnie dyskutujemy też nad rozszerzeniem kompetencji sądów i wprowadzeniem procedur natychmiastowego orzecznictwa w jednoznacznych, bezdyskusyjnych przypadkach łamania prawa przez zorganizowane grupy… – i dalej w tym stylu, bracia, dalej ten idiocki bełkot bez orientu. I wtedy jeden Fred z sali podniósł rękę i wrzasnął:

– Brawo, nareszcie! Jedyna słuszna decyzja! – a inny tak:

– Granda, to łamanie swobód, to deptanie prawa! – i znowu zaczęli się tak wzruszająco przekomarzać, kto tu jest jedyny mądry i słuszny, a kto nie, że miałem konkret ubaw. Ale w szkiełku pokazują dalej jakieś zwarte i liczne ekipy z flagami i megafonami, jak tachają jakieś transparenty czy inne płachty, a na nich napisy wielkimi buchsztabami: Równość, Wolność i cały ten szajs. A po drugiej stronie jacyś inni, w żółtych koszulkach ze śmiesznym kółkiem, tak samo zwarci i też mają na tablicach: Braterstwo i Łączmy się i inne w tym stylu. I już wyfurgał jeden z tłumu i traaach! Kamlotem w drugą stronę, bo chyba nie chciał tego Braterstwa czy Łączenia, a wtedy z boku kilku czarnych ze skorupami na deklach sznel sznela do niego, i z buta, i w kajdany, i ciągną go za nogę raus. I lecą te puszki z dymem czy gazem, podjeżdża jakaś landara z waserkanonem i wali w tłum, jak leci, po wszystkich, a tamci z punktu jakieś szaliki na dzioby i dawaj furgać w te i we w te, rzucać flachami z wachą i wszędzie fajer, a czarne hycle między nimi z knutami, i co jakiegoś dopadną, to łup, łup, pałą przez plery, przez łeb, no ganc rumpel prima sort, ale na legalu, bo im wszystko wolno, w końcu mamy tą demokrację, nie? A jeden Fred z drugim, z fajeczką i przy kawce, w białej koszulce pod halsztukiem:

– Dobrze, tak jest! Pałą go! Do radiowozu! – a inny:

– Skandal, granda! To przemoc, nadużywanie władzy! Tam są kobiety i dzieci! Przecież to nie oni zaczęli, tylko tamci. – całkiem, jakby wiedział którzy to ci, a którzy tamci. I znowu tamten:

– Jakie kobiety? Jakie dzieci? Od czego jest szkoła, gdzie powinny być? – I tak do końca pauzy.

Po fajrancie wykminiłem, że byłoby niegłupio podejść pod knajpę Lizy, gdzie pracoliła, i zgarnąć ją na chatę, żeby się nie bujała po mieście sama, egal, cu fus czy busem, bo klar, że wszędzie ful będzie tych całych demonstrantów i innej hołoty. Po drodze widać było szwendających się wszędzie przebierańców w tych śmiesznych ancugach w paski czy kółka, z flagami i dziwnymi czapkami na dziobach, jakieś ekipy z mikrofonami i kamerami, a do tego pełno tajniaków. Nie było takiej zadymy jak w tiwi, ale na ulicy stało kilka zjaranych fur, a z witryny jakiegoś geszeftu buchał fajer, czyli, bracia, odbyło się tu właśnie dokazywanie lepsze od sylwestra. Ja sobie lazłem powolutku, z torbą na ramieniu, i gałami ringsherum, żeby nikomu nie podpaść, bo hycle po cywilu, co było klar, aż się jarały do tego, żeby kogoś zdjąć. Dobrą godzinę zeszło, aż przebiłem się przez ten zdemolowany kwartał, ale i dalej jeszcze spotykałem różnych popaprańców z jakimiś tablicami, ryczących swoje hasła w rodzaju wypuścić czy zapudłować Gordona, kimkolwiek by nie był.

Na miejscu było już względnie spokojnie, nie słychać było żadnych syren czy darcia ryja, a w knajpie Lizy siedziało nawet paru gości i wtryniało se szamę. Namierzyłem ją wzrokiem i pomachałem łapą, żeby się nie cykała, a ona podeszła do mnie i wstawia:

– Fajnie, że przyszedłeś, widziałam w telewizji, że na mieście nie jest zbyt spokojnie. Byłeś tam, w centrum?

– Ja, recht, szpetny widok, ful skorup i glas na asfalcie, ale spoko, weźmiemy taryfę i przebijemy bokiem.

– OK, ale to jeszcze dobre dwie godzinki, nie zapominaj, że jestem w pracy. Przyniosę ci kawy. – dała mi buziaka i zmyła się gdzieś na aut. Usiadłem przy oknie, ogarniam knajpę i widzę, że przy stoliku po drugiej stronie sali siedzi dwóch typów, i że chyba już jednego kiedyś widziałem, tylko nie wiedziałem gdzie i kiedy. Myślę tak i myślę, aż on przestawił dekiel links i kuka na mnie, i tak kuka, jakby i on mnie już widział, ale nie kojarzył, i wtedy go poznałem. To był Doktor, z którym kiblowałem kiedyś pod jedną celą. Truknął coś drugiemu i ten się na mnie spoddeklił. Siedzieliśmy tak chwilę i nikt nie wykonał ruchu, tamci shaltowali wtrynianie tego co mieli na blacie, a była to jakaś marna zalewajka z AZ w plastikowych talerzykach ze sznytką brota, aż wreszcie Doktor wstawia coś szeptem tamtemu i wrócili curik do żarcia, ale co chwila to jeden, to drugi kuka na mnie kątem oka, co zrobię. Patrzyłem na nich chwilę i wtedy Liza przytachała mi kawę, więc ją zapytałem:

– Widziałaś tu już kiedyś tych dwóch bubków? – i wskazałem ich ręką.

– Dokładnie nie pamiętam, ale chyba nie. Ten większy ma charakterystyczną twarz, raczej bym zapamiętała. To ważne?

– Jeśli nie chcesz ich więcej zobaczyć, to tak. A zapewniam, że nie chcesz. Ten, o którym mówisz, to Doktor, niezbyt przyjemny frędzel.

– Aleks, co tu jest grane? O co tu chodzi?

– Na razie nie wiem, ale dojdę. A teraz skitraj się lepiej na zapleczu żeby cię za dobrze nie zapamiętał, resztę zostaw mi.

Liza się zmyła, a ja zostałem z kawą w łapie i filowałem na nich sucho. Przyspieszyli wtrynianie i wyszli, gdy tylko skończyli. Wyszedłem za nimi na ulicę zostawiając kawę na blacie i lukam links, rechts, i przykukałem ich, jak oddalają się gdzieś za winkiel. Polazłem za nimi, ale widzę, że Doktor ogląda się za siebie i ten drugi też, a jak przyfilowali, że ich namierzyłem, skręcili i przyspieszyli. Langzam, langzam polazłem za nimi i zaraz za winklem nadziałem się na nich jak stali obaj z łapami w taszkach. Patrzyliśmy na siebie minutę, wreszcie Doktor wyszprechał:

– Aleks, o co chodzi? Tylko jedliśmy zupkę z AZ, masz coś do nas? – ten drugi dał szryta w moją stronę, a wtedy Doktor złapał go za szulter i shaltował: – Cymes, daj spokój, po co nam tu awantura?

– Dawnośmy się nie widzieli Doktorku, recht? Co słychać? Nie powinieneś być czasem gdzieś indziej? Plac, w którym się ostatnio widzieliśmy jest całkiem dobrze strzeżony, stamtąd nie wychodzi się na zupkę do knajpy. – pytam.

– No cóż, mój drogi, i ty opuściłeś nas dość nagle, gwałtownie i bez pożegnania, nieprawdaż? Ale z drugiej strony, czasu na pożegnanie raczej nie miałeś.

– Nawet gdybym miał, to raczej bym nie chciał.

– Ależ to zrozumiałe, wybrałeś sobie lepszych przyjaciół, sam minister cię wypatrzył. Jak przebiegła audiencja? Był zadowolony? Ty też? – i zaciesza, a drugi razem z nim. – Chyba byłeś, bo i ty jesteś teraz po drugiej stronie kraty. Dziwne to, nieprawdaż? Jak to się stało?

– Może ty mi pierwszy opowiesz? Na sumieniu dwie duszyczki, a ty się bujasz po wolności, randkujesz sobie po mieście i jesz zupkę za frajer? – a na to ten Cymes wyrwał do przodu, ale Doktor znowu go shaltował:

– Cymes, nie wyrywaj się, Aleks nie miał na myśli nic złego, nieprawdaż? Aleks to teraz porządny człowiek, skoro jest tu, gdzie jest, prawda? My też jesteśmy porządni ludzie, tak? Mamy na to nawet stosowny dokument, ale Aleks chyba też ma. Pokażesz go nam? A może nie masz? Co wtedy, jak myślisz? – nawijał tak niby do mnie, niby do swojego szwula, ale nie kumałem z tego nic. Co on miał na myśli, jaki dokument? Tego, bracia, za cholerę nie wiedziałem. Ale on ciągnął dalej:

– My z Cymesem musieliśmy odsiedzieć w kinie cztery miesiące, zanim go nam wydano, a ty? Zweryfikowali cię wcześniej? Bo z telewizji i z prasy wynika, że byłeś prymusem. Dwa tygodnie, no, no! Postarałeś się, prawda? I co teraz? Jakieś plany na przyszłość? A może już je realizujesz? Chyba nie, prawda?

– Doktorku, mózg ci się zlasował? Jaki dokument? – dociekałem.

– Słyszysz Cymes? On nie wie? A może udaje, że nie wie? A może trzeba mu odświeżyć pamięć? A może to taka mała prowokacja? Długo za nami lazłeś? – na co Cymes znowu dał szryta gerade aus, ale Doktor wstawił: – Daj spokój, tylko mu pokaż. – I ten cały Cymes wyszarpnął z taszki jakąś pasiastą książeczkę, otworzył i machnął mi przed nosem ale nie szafnąłem nic wyczytać, bo zofort skitrał curik. – Doktor ciągnął dalej: – Widzisz Aleks? Nic na nas nie masz i gówno nam zrobisz, chyba, że chcesz tam wrócić, śmiało, w pudle teraz niemal pustki, może dostaniesz izolatkę? A może osobisty apartament z łazienką? O telewizji nie wspomnę, bo teraz szklane pudło wisi w co trzeciej celi. Chodź Cymes, nic tu po nas. – I odwrócił się, a Cymes zrobił mi koncert na wardze – Biribiribleble! – a jak już był do mnie rufą, to poklepał się po dupsku.

Zostałem sam na ulicy bez żadnej zajawki co tu zaszło. Nie miałem bladego pojęcia, jakie papiery Doktor miał na myśli. Gdybym wiedział, bracia, gdybym wtedy wiedział… I co bym zrobił? Nic…

Wróciłem do knajpy i siadłem przy mojej kawie, która już całkiem wystygła. Liza wyszła z kanciapy i przysiadła się do mnie.

– Kto to był? – zapytała.

– Stary pseudoznajomy, ale nie z tych, których się przedstawia.

– Do końca zmiany mam pół godziny, zjesz coś? Przyniosę ci kurczaka. – I przytachała mi taki malcajt, jakiego w życiu nie jedliście: bratkurak, piure z kartofla, gemuzy z wody, a do tego ajskrem czekoladowy, a wszystko to zajeżdżało tak apetycznie, że ajn cwaj draj zapomniałem o Doktorku, dokumentach, i tym jego fagasie machającym jakimś cyrografem.

Po tym abendbrocie poszedłem kolnąć po taryfę, a Liza w tym czasie przebrała się w cywil i odbiła na wyjściu. Wsiedliśmy, a taryfiarz, jakiś wygadany facio, z punktu nawija:

– Witam, witam, Rochester Road? Normalnie, to dziesięć minut, ale dzisiaj, moi państwo zejdzie nam dłużej. Przez centrum dzisiaj nie jadę, widzieliście, co tam się odstawiało? Dajcie spokój, co tam dzisiaj było! Pewnie jeszcze teraz ganiają się z policją i rozrabiają. Kiedy to się skończy? Żeby tak miasto zdemolować, ja dobre osiem lat nie widziałem czegoś takiego, a i wtedy nie palili samochodów. Niech ktoś z tym wreszcie zrobi porządek! Jedni i drudzy siebie warci! Ale tak to jest, gdy im się folguje, gdy mają wszystko. Ja, moi państwo, szkół nie kończyłem, ale wiem, że od tego dobrobytu w tyłkach się przewraca. Na budowach beton mieszałem, machałem łopatą, już jako dziecko roznosiłem reklamówki i zbierałem truskawki. O tak, truskawki, myślicie, że to frajda? O nie, to ciężka harówa. Ale jednego się nauczyłem, że praca najważniejsza, i szacunek do drugiego człowieka. O tak, szacunek! A co w tej telewizji? Jedni na drugich tylko szczekają, obrzucają się błotem, i co z tego? Czy komuś od tego lepiej? Ja na taksówce dwadzieścia pięć lat jeżdżę, a do lekarza w kolejce tygodniami czekam, od lat tylko obiecanki cacanki a głupi uwierzy. Tak to jest, moi państwo, i tylko przed wyborami, jak teraz, przypominają sobie o mnie i zapychają mi śmieciami skrzynkę na listy. Żebym tylko poszedł na wybory, żebym tylko wybrał jakiegoś, który dobija się do koryta. A ja potem wygarniam ten stos makulatury ze zdjęciami i obietnicami, a piszą do mnie jakby mnie znali od dzieciaka, tacy mili, tyle, że ja dobrze wiem, będzie jak zwykle. Nieważne, którzy wygrają, i tak zapomną. Dzień po wyborach będę znowu numerkiem w statystykach i tylko sklep osiedlowy wciśnie mi kiedyś kupony promocyjne. Jaka to różnica? W sklepie chociaż dostanę zniżkę na jajka, czasem tylko tydzień przeterminowane, ale ja tam wybredny nie jestem, usmaży się. A ta cała polityka nie dołoży mi nawet grosza do przedłużenia licencji, a ta za darmo nie jest. Do taksometru też mi nie dołożą, ale jak się pomylę choćby na kilometr, to już muszę godzinę wypełniać jakieś kwity i tłumaczyć się. Wiecie, różnie się trafia, wiozę kogoś, a tu korek, no więc jadę bokiem, żeby nie czekał, a potem trach i wezwanie, że naciągam, że wyłudzam, a to wszystko z dobrego serca. I już nie wystarczy, że jakiś ryczałt mi policzą, że sam gdzieś napiszę, teraz muszę każdy kilometr mieć na kasie, i będę miał w związku z tym małą prośbę. Bo wyglądacie mi na zwyczajnych ludzi, mam nadzieję, że się nie mylę. Można?

– Można. – odszprechałem.

– Bo jak już musimy jechać na okrak, to ja muszę mieć z tego dwa kursy, żeby nie wyszło, że na Rochester Road jechałem przez Woodford. Możemy się tak umówić? Świetnie, bardzo państwu dziękuję. Niby taki drobiazg, ale to dla mnie naprawdę ważne, bo dzisiaj przez centrum, to tylko czołgiem, zresztą, kto wie? Jak tak dalej pójdzie, to może i wojsko zacznie dorabiać na taryfie. Ciekawe, na jaki resort pójdzie wtedy taki kurs? Nie, nie, ja tylko tak żartuję, chociaż różnie z tym może być. Dzisiaj bezpiecznie nie jest i z tym nikt nic nie robi, owszem w telewizji mówili, że porządek najważniejszy, że ludzie mają być bezpieczni, ale to jak zwykle wyborcza kiełbasa, która i tak zzielenieje. Zresztą, teraz to chociaż wiadomo, że trzeba bokiem, gorzej z tymi małolatami. Wejdzie mi tu trzech, potnie tapicerkę, a ja nawet kija nie mogę wozić, bo zaraz mi licencję odbiorą. Potem się ciągnie taka sprawa długo, oj dłuuuugo, miałem taki przypadek. Trzy miesiące to trwało, zanim nie dostałem z policji pisma o umorzeniu śledztwa, bo inaczej z polisy mi grosza nie wypłacą. I co? Miałem ludzi wozić na pociętym siedzeniu? Musiałem z własnej kieszeni, co do ostatniego golca, i modliłem się, żeby mi się znowu tacy nie trafili, bo wtedy klops, wszystkie rachunki mógłbym sobie wsadzić w… przepraszam najmocniej, nie miałem nic złego na myśli. Państwo mnie nie zaskarżą? Bo ja już tak mam, zawsze coś palnę, a wtedy kłopoty, dzisiaj trzeba uważać, ale ja się nie wczoraj jeździć uczyłem i nie rok temu, nie umiem tak po cichu, zawsze to miło pogadać z ludźmi. W sklepie, jak towar na półki wykładają, to też sobie z kimś pogadają, a ja co? Przecież ja cały dzień za kółkiem, dzień i noc, a człowiek to jednak istota społeczna, musi sobie pogadać. Ale ludzie są różni, wiozłem kiedyś ciemniawych na lotnisko, a popędzali mnie, prawie żebym na czerwonym jechał, więc ja pytam, dokąd lecą, że taki pośpiech, a oni, że do Kapsztadu. To ja pytam, czy tam u nich lato teraz, czy zima, bo słyszałem, że odwrotnie, i że jak lato, to rozumiem, bo chociaż słońce mają. A oni po mnie jak po burej suce, bo to byli tutejsi, a jechali tylko w delegację. Ludzie kochani, jak ja ich przepraszałem, a za co? No za co? Czy ja coś złego powiedziałem? A innym razem, wsiadają dwie panienki i całują mi się na tylnej kanapie, to ja lusterko poprawiłem i pytam, czy nie przeszkadzam i czy im zasłonki nie zaciągnąć. Bo normalnie, to jak dzisiaj, nie zaciągam, przecież muszę widzieć drogę za sobą, prawda? Ależ wrzasku było, i nawet nie o to lusterko, moi państwo, o nie! Obraziły się na mnie i straszyły, że na mnie doniosą i że załatwią, a tylko dlatego, że ta jedna panienka, to był facet podobno. No nic już nie można powiedzieć, nic! Ale państwo jesteście parą, prawda? Nie moja sprawa, tak tylko mi się wymsknęło, przepraszam… – I na to odpowiedziała mu Liza:

– Tak, proszę pana, jesteśmy parą. Bez obaw, nikogo nie straszymy.

– Uff! Bogu dzięki, bo już myślałem, że znowu coś palnąłem. Chociaż z tym Bogiem, to też trzeba uważać, jednemu się nie spodoba, inny zaraz krzyczy, bo on jest ateista czy inny katolik, i też mogę mieć problemy. Mili państwo, jak to uważać trzeba, niech się wam nie wydaje, że to jest łatwa praca, zwłaszcza dla kogoś, jak ja, co by tylko gadał i gadał. Ale po cichu też nie zawsze bezpiecznie, bo to i urzędnika mogę wieźć albo policjanta, a jak ten po drodze zapyta, to co? Raz się naciąłem, to tydzień z buzią na kłódkę jeździłem i znowu pech, bo mnie klient pyta, czy ja go nie lubię? Ja tam wszystkich lubię, ja w ogóle ludzi lubię, państwo szanowni. A ten mi na to, że chyba mam do niego jakieś uprzedzenie, bo się nie odzywam, i znowu musiałem się tłumaczyć, nie każdy to rozumie. Ten nie zrozumiał i miałem wezwanie. To ciężki chleb, mówię wam, lekko nie mam. A jeszcze konkurencja jaka… – zamilkł na chwilę, ale nie złapałem mu nawet dziesięciu sekund ciszy na sikorze, bo znowu nawijał:

– Zresztą, to jeszcze da się przeżyć, w taki dzień jak dzisiaj kto pojedzie metrem? Przecież tam też pełno tych przebierańców z flagami i policji. Każdy normalny taryfę zamówi, ja już dzisiaj dwa kursy musiałem odmówić, tyle roboty. I jeszcze miałem kontrolę, czy nie dowożę tam kogoś albo nie odwożę. Nawet mi do kufra zajrzeli. I tak ich nie wyłapią. Tylko numer mój spisali i wio! Bo ja dla nich tylko numerem jestem, jakąś cyfrą w statystykach, nie kierowcą, pewnie nawet nie człowiekiem. A ja dwadzieścia pięć lat w tej taksówce… Ale nie będę narzekał, bo i wesoło mam czasem. O nie, moi państwo, ja nie powiem kogo i kiedy, dyskrecja w moim fachu, to podstawa, ale możecie mi wierzyć, nie nudzę się, zwłaszcza jak jeżdżę na nocki, bywa wesoło. Fajnie wozić studentów, forsą nie śmierdzą, ale i dowcip opowiedzą, a raz, jak mi akumulator wysiadł, to na pych mnie wzięli i odpalił. O tak, studenci zawsze pomogą, a i kursy mają stałe, nie powiem gdzie. To się czuje, że ludzi się wiezie, nie maszyny. Bo dla mnie człowiek, moi państwo, człowiek jest ważny, nie jego portfel czy humory. Ja też jestem człowiek i na ciężarówce nie jeżdżę, prawda? Na ciężarówce chyba bym nie umiał, ale gdybym musiał? Właśnie, tak to jest, kogo to gdzieś obchodzi, co ja chcę, i dlatego jeżdżę na taryfie, z ludźmi pracuję. To jedno mogłem sobie wybrać. Bo wybór, moi państwo, to luksus. To wielki luksus i stać na to tylko tych najbogatszych, ale wiecie, tych z samej góry, i tych zupełnych biedaków, Boże zmiłuj się nad nimi, co już nic nie mają do stracenia, poza własnym życiem. Wybór, to wielka odpowiedzialność. Nie, nie mam na myśli tej drogi, którą jedziemy, chociaż? Droga, może właśnie o drogę chodzi? Niby każdy to może wybrać, ale czy wie, gdzie mu cegła na głowę spadnie? Nie, nie będę was straszył, ja już tyle widziałem na drodze, że można film nakręcić. Nawet żonę, świeć Panie nad jej duszą, na taksówce poznałem. Woziłem ją i woziłem, aż w końcu do kościoła przed ołtarz zawiozłem. A państwo po ślubie? Wy młodzi jesteście, wszystko przed wami. To widać, nie to co tam w centrum. Tamtym tylko o szum chodzi, nie wiedzą co to miłość, gdy rzucają kamieniami. A miłość, to jest wielka siła, silniejsza od wszystkich kamieni, zazdroszczę wam, jeszcze nie zapomniałem… Może myślicie sobie, co on tam wie, co on tam widzi, ale uwierzcie, mi wystarczy to małe lusterko, rzut okiem i wszystko jasne. No i jesteśmy, gdzie dokładnie stanąć? – pyta.

– Egal, może być tutaj. – mówię.

– Dwanaście trzydzieści, powiedzmy, dwanaście. – spuścił deko. Ale był w sumie miły i sympatik, więc ja nie spuściłem.

– Powiedzmy, piętnaście. – i wciskam mu hajs. Ale on się uniósł i grzebie gdzieś koło wajchy za drobnymi.

– O nie, mój panie, o nie, za dobrze wam z oczu patrzy, za dobrze. Ja od dobrych ludzi nie wezmę, jeszcze darmo bym wiózł. Dobrych ludzi teraz jak na lekarstwo. – i wciska mi jakieś blaszaki, które zgrabiłem do taszki.

– Dobranoc, szerokiej trasy.

– Dobranoc moi państwo, dobranoc.

Weszliśmy na kwadrat, a Liza z punktu wstawia:

– I co, spodziewałbyś się tego rok temu? Albo pół?

– Nie wiem, nie myślałem o tym. – skłamałem. Od czasu, gdy ją poznałem wiele się we mnie poprzestawiało. Kiedyś wybrechtałbym tego drajwera po pierwszej odzywce, a dzisiaj posłuchałem go jak starszego, który coś tam w tym swoim życiu widział i chyba sporo z tego przegryzł. Pytam Lizę:

– A ty tak serio?

– Jak najbardziej serio. Dam głowę, że sam sobą jesteś zaskoczony.

– Nie o to chodzi, ty serio z tą parą?

– Aleks, jesteś facet? To nie zadawaj takich pytań. Ty masz to wiedzieć pierwszy, a ja od ciebie. Prawie się obraziłam. – zacieszyła. – w każdym razie dzięki, że wpadłeś, dzisiaj chyba bym się bała wracać sama.

– Ale przez to nie mamy żadnego abendbrota. Jakieś życzenie?

– A cokolwiek. Ale jeśli będziesz smażył jajka, to sprawdź datę. – i znowu się uśmiała.

 

 

VI

 

 

W piątek, na krótko przed fajrantem podali w tiwi koment do wczorajszej zadymy. Jakiś typ przebrany za hycla (bo jak na prawdziwego to miał mazak małolata) wklejał po cicichutku taką gadkę:

– W wyniku wczorajszych starć demonstrujących grup rany odniosło kilkanaście osób, głównie niezaangażowanych przechodniów, którzy, nieświadomi zagrożenia, przebywali w miejscu zdarzenia. Poszkodowanych zostało również czterech policjantów służby prewencyjnej. Stan wszystkich ofiar zajścia jest stabilny, ich życiu nie zagraża niebezpieczeństwo, kilka osób po szczegółowych badaniach zostało już zwolnionych. Bilans strat zawiera bliżej nieustaloną liczbę spalonych samochodów, zniszczonych obiektów infrastruktury miejskiej, w tym przystanków autobusowych, dwie stacje metra, liczne wybite okna, wiele zdemolowanych i splądrowanych sklepów. Pragniemy tu podkreślić, iż mimo posiadanych uprawnień policja odstąpiła od użycia broni palnej przy tłumieniu zamieszek kierując się zasadą minimalizacji poniesionych ofiar. Zatrzymano kilkanaście osób, które staną wkrótce przed sądem. Postawione zarzuty obejmują nie tylko niszczenie mienia, ale również zakłócanie porządku publicznego, co ma szczególne znaczenie wobec zbliżających się wyborów… – i tak dalej w tym stylu. Nie była to do końca prawda, bracia, ale nie moja brocha, ja pałą po plerach nie brałem. A potem pokazali tego całego Ministra Wewnętrznego jak wypinał klatę do kamery, jakie szneki strzelał i lans, normalnie pan sytuacji całą gębą. Ale nie słuchałem go, bo jakiś Fred podszedł do pilota i zgasił Ministra, a zapodał coś co było na następnym kanale, a wtedy jakiś inny dawaj na niego z łapami i wyrywa mu tego pilota, i obaj szarpią się za halsztuki, za koszule, za wsiarz, ale ganc po amatorsku, jakby żaden z nich nie pamiętał, jak chodził do podstawówki. Zaciekawiło mnie to, bo jeszcze nie widziałem, żeby jakaś polityka doprowadzała u mnie ludzi do takiego stanu, a bardzo było do brechtu, jak podeszło do nich ze trzech innych i próbują rozdzielać, ale tamci nie, gdzie tam, przecież jeden drugiemu musi pokazać, kto tu ma lepszą łapę. I cap go za rękaw, a drugą ręką klepie po deklu, ale tak, jak belfer uczniaka, żeby nie urwać czasem ucha czy coś, a tamten macha nogą, ale najwyżej do kolana, bo te portki sztywne w kroku nie dadzą podnieść wyżej fusa. Zresztą, nawet gdyby podniósł, to co on zrobi tym lakierkiem, najwyżej ancug tamtemu uświni szuwaksem. I obściskują się tak romantycznie pod ścianą, aż wreszcie jeden ugryzł drugiego w palec, a ten zawył hilfu i dawaj skakać. Zaraz dofurgało do niego dwóch czy trzech i owijają mu ten palec jakimś bandażem, naklejają plaster na facjatę i dzwonią gdzieś z telefonu, jaki tam wisiał przy drzwiach. Nie mija minuta, jak wpada jakiś ichni Fred i drze się na wszystkich hochlautem, że od razu widać, kto tu ważny i firer. Mnie sprawa nie dotyczy, więc siedzę sobie przy swojej kawie, bucham se szlugę sam na samopas, ale ten Oberfred podchodzi do mnie i z punktu z gadką:

– Nikt inny, tylko ty! Wszyscy wyjść, zostaję ja i Aleks! – i nawet się na nich nie odwraca, a oni zofort raus, i wtedy on, nawet się nie odwracając, szprecha:

– Mam cię tutaj serdecznie dosyć! Ale dzisiaj miarka się przebrała, wreszcie się rozstaniemy, bez żalu z mojej strony. – a wtedy zza kilszranka wyknaił się jakiś karypel i tak cichutko, jakby nawijał do samego Ministra, do tego ważniaka:

– Ale szefie, to nie Aleks, to nie on…

– Jak ja mówię, że on, to on!

– Ale serio, to był ten i tamten, i chyba się posprzeczali o pilota.

– Tak?! Trzymasz jego stronę? – pyta ten ważniak, ale tak hardo, żeby mu w pięty poszło, ale karypel się zapiera, że tak, że widział i cały ten szajs. I wtedy tamten za telefon i wykręca jakiś numer. Nawrzeszczał do słuchawy i z hukiem odwiesił. Nie minęła chwila, jak ten w palec gryziony wrócił curik i pręży się na sztorc. Ale Oberfred ogarnął gałami ringsherum i szprecha:

– Idziemy do mnie, do biura, natychmiast! – i poszli wek. Ja patrzę na karypla, który stoi dalej przy kilszranku, ten na mnie, aż wreszcie pytam:

– Co jest brachu? Po kiego się wtryniasz? Twoja brocha?

– A jakie to ma znaczenie czyja? Prawda jest prawda i tyle.

– Po co dupy nadstawiasz? Jeszcze pomyślą, że się kumplujemy.

– Jak już pytasz, to ci powiem. Nie jestem twoim kumplem, i nie chcę być. Nawet cię nie znam, a jeśli znam, to raczej ze złej strony i nie mam żadnej ochoty poznawać innej. Wszyscy tu wiemy kim jesteś. – tak mi posuwa. Oho! Znowu się zaczyna, zaraz posłyszę, jaki to jestem zwyrol i że szkoda na mnie etatu. Ale Fred wstawia dalej: – I wiemy, co zrobiłeś i jak tu się znalazłeś. Ale jesteś specjalistą od nagrań i muzyki, że drugiego takiego ze świecą szukać, a tu pracują ludzie, a nie kumple. Archiwum to ostatnie miejsce na poszukiwanie jakichś przyjaźni, więc ja nie szukam, i ty, o ile wiem, też nie. A o moją dupę się nie martw, prawda jest ważniejsza od niej i od twojej też. To wszystko, co mam ci do powiedzenia. – I zmył się raus. Dopiłem kawę, zgasiłem szlugę i wybiłem do siebie.

Po fajrancie załatwiłem zakupki, ale miałem tego sporo, więc złapałem z winkla taryfę. Ładuję się z przodu, ale ten cały szofer z punktu do mnie, że miejsce dla pasażerów ma z tyłu, a ja nie jestem ani trzeci, ani tym bardziej czwarty.

– Coś taki spięty mistrzu? – pytam. A ten nic, no więc ja dalej: – Już jestem z tyłu, spokojnie, nic się nie stało. Jak dzionek mija? – a ten dalej milczy, a gdy już zamkłem drzwi, to odpalił mi:

– Tylko proszę nie trzaskać, to nie stodoła. Dokąd pojedziemy? – pyta. Podałem mu adres i już się nie odzywam, skoro facet nie w humorze. Jedziemy tak ruig, a ja kukam za okno. No i fakt, bracia, po wczorajszej zadymie leżało parę wraków, które jeszcze kilka godzin wstecz były furami, jedne na boku, inne na dachu, reszta na gołych felgach, bo gumy zjarane. Wszędzie pełno sztaubu, szmucu, szkła kamlotów, jakichś potrzaskanych transparentów, tablic, porwanych flag, konkretny szlagplac, a co druga przecznica to kapsiarnia na kogucie i wytyczają chyba jakieś objazdy. Przejechaliśmy przez to pobojowisko, i ja szprecham do niego:

– Pański kolega wczoraj był trochę bardziej rozmowny.

– Bo mu wczoraj nie trzęśli wozem. Ja stąd ledwo wyjechałem, a miałem tylko jeden kurs.

– Stąd pan jechał? – nagle ogarnąłem, że wstawiam do niego na „pan”.

– Stąd, tu zgłoszenie miałem, to skąd miałem jechać? Wiozłem zwykłą rodzinkę, a tu, o tu, za tym rondem, wywlekli mi ich z taryfy, faceta zabrali a kobieta dostała pałą, to chyba mam prawo być wkurzony? Forsy nawet nie powąchałem, a jeszcze dostałem wezwanie. Mam być jakimś świadkiem w sądzie.

– A widział pan coś?

– To, co wszyscy. Gaz, pały, kamienie i krew. Ale oni nie będą o to pytali. Podobno ten facet, spokojny gość, rzucał gdzieś i biegał, tak mi powiedzieli. Panie, co ja tam widziałem? Ja stałem wozem w tłumie, a on żonie oczy zasłaniał, jaki to chuligan? Ale dla mnie to dzień w plecy, a jak nie jeżdżę, to nie zarabiam, jak nie zarabiam, to nie tankuję, a jak nie tankuję, to nie jeżdżę, proste.

– I co pan im powie?

– Zapytają, to powiem, nie zapytają, to zjeżdżam. Ja kłopotów nie szukam, co mnie obchodzi jakiś obcy człowiek?

– Zawsze to jednak człowiek.

– A ja to kto jestem? Maszyna? Numerek w kartotece? Ja już nikogo nie obchodzę? Mi za pustą dniówkę nikt nie zapłaci.

– A prawda się nie liczy?

– Prawda? Jaka prawda? Bo ja znam dwie: całą prawdę, która nikogo nie interesuje, i gówno prawdę, ale jak pan ma w domu telewizor, to tą drugą pan też zna, więc kończmy temat. – uciął taksiarz i tyle było z gadki.

Dobiłem do Grega, Liza już tam była, ale nie siedziała dzisiaj na ławce, tylko szlachtowała jakieś sery z Eduardem. Gdy mnie zobaczyła, oddała mu majzla, wytarła łapy i złapała mnie za hals.

– Jak tam dzionek? – pyta.

– A jakoś tak nijak, ale wy jak widzę, się nie nudzicie?

– Pomagam w kuchni, już znudziły mi się scrabble.

– A co to? – seryjnie, bracia, zabrzmiało mi to jak jakaś włoska szama, albo deser z fruktami.

– Nie wiesz? To taka układanka dla kilku osób, chodź, pokażę ci. – i poszliśmy do jakiegoś cymru, gdzie przy blacie siedział Greg, Anabelle, facio, z którym kiedyś strzeliłem kielicha i jakaś laska, której nie znałem. Za nimi stał Tom i chyba coś jakby opowiadał, i chyba było to o tej wczorajszej nawalance:

– …stoimy z lewej, żeby nas nie podeszli, ale widać, że tam się czai kilku cywili, więc my powolutku do środka… – normalnie, jakby szprechał o jakiejś akcji na nocnej zmianie. A Greg do Anabelle:

– Wykładam żółć, i łapię dwie premie. O, Aleks, cześć!

– Siemasz, o w mordę! – odpowiada ona, a Tom kontynuuje:

– …rzucali tamci, no to my też, cześć Aleks, leciał gaz, to my kamieniami, a wtedy salwa z gumy i strumień wody…

– Ale kto zaczął? – dopytuje się ten facio od kielicha, a do mnie: – Czołem Aleks!

– Wiadomo, że tamci. – odpowiada Tom, i ciągnie: – I jak trafili nam w szerszenia, to my im w szybę na przystanku… – na co wtrynił się Greg:

– Panowie, bez takich detali, proszę, nikomu to nie jest potrzebne. – a do Anabelle: – Ja mam żółć, a ty?

– A ja wykładam kwik. – na co facet z punktu:

– Ale nie ma żadnego kwiku, co to niby jest? Układajcie jakieś normalne słowa, a nie jakieś kwiki i abonamenty! – Na co Greg mu oddał:

– Właśnie nam i sobie pokazałeś co to jest kwik, dzięki tobie słowo to wejdzie nam teraz w pamięć. – i zabrechtał, a reszta razem z nim.

– Ale co? Co? – szarpał się Tom – Przecież mówię, jak było, prawda? Jak już ich podeszliśmy od prawej, to wjechał jakiś furgon i wysypało się z niego tuzin tajniaków. Zaraz wyłapali tamtych, ale my woleliśmy zejść do metra…

– Tom proszę cię, każdy to już widział po trzy razy, my mamy w domu po telewizorze i widzieliśmy. – trukał Greg.

– Gadanie, widziałeś to tylko, co ci chcieli pokazać, nic więcej. – upierał się Tom. – Jak zrzucili jednego ze schodów, tego nie mogłeś widzieć, jak ich wszystkich ustawili w metrze pod ścianą, a potem ścieżką zdrowia do autobusu, tego też nie widziałeś, bo babkę z kamerą odstawili na górę. Ja wiem, że nie naszych pałowali, ale co z tego? Krew to krew, a jak się ciągnie za nogę to krecha zostaje…

– A skąd ty się tam wziąłeś? – pyta Greg.

– Przecież mówię, zeszliśmy na dół, a tam ich w rządku już kilku leżało pod ścianami i krwi tyle, że aż płynie. Pokazali ci to?

– Tom, wyluzuj się, nalej sobie kielicha, idź do Eduarda, niech ci ukroi chleba z kotletem. Nam też przynieś, zjemy, prawda? – ucina Greg. – Albo najlepiej idź na fajkę, uspokój się człowieku.

– Jak uspokój? Niby jak? Wiem, co widziałem!

– I my też wiemy, kilkuset zadymiarzy. Zresztą czekaj, idę z tobą. – a wtedy wtryniła się ta laska:

– Literki chyba się pomieszały. Dokładam i mam wolontariat.

– Pokaż. – mówi Greg. – nic ci się nie pomieszało, łapiesz trzykrotną premię. Chyba wolontariat wygra. Dobrze, my sobie z Tomem wyjdziemy na minutkę, a wy zaczekajcie z moją kolejką. Anabelle, nie podglądaj mi kostek! – I wyszli.

Wróciliśmy z Lizą do kuchni, gdzie już Elsa rżnęła kucha na grube sznyty. Zabraliśmy sobie po jednej i poszliśmy na ławkę. Gdy usiedliśmy, zza winkla dotarł do nas głos Toma, który walił hochlautem, całkiem jakby miał w ryju, albo łyknął żylet, a nie szło zatrybić o co mu się rozchodzi:

– Mówię ci, serio, to było przegięcie, mieli zajechać w trzy autobusy, a nikogo nie było. Nikt nie przyniósł nawet mikrofonu, ani racy, to jak mieliśmy to… – a dalej zagłuszył go Greg:

– Tom, powtarzam ci kolejny raz, uspokój się człowieku. Tu cię nikt nie znajdzie, ale nie możesz krzyczeć na całą dzielnicę, że coś widziałeś. Zdjęcia robiłeś? Nie? To zapomnij, że tam byłeś. Kielicha sobie wypiłeś? Chodź, ty odpuść sobie wino, napijemy się czegoś mocniejszego. Musisz być w formie, jutro i pojutrze Tom, a potem z górki. – i chyba się gdzieś oddalili, bo nagle zahukała sowa.

– Słyszałeś?

– Pewnie. Co to jest wolontariat? O kwik nie pytam, słyszałem nie raz.

– Mój drogi, to co robi Greg, to chyba jest wolontariat. Ale z drugiej strony, ty chyba też, i Eduardo, i Elsa, w ogóle cała ta ekipa, choć pewna nie jestem.

– Imprezowanie?

– Hmmm… Nie do końca. Wyobraź sobie, że idziesz do szpitala.

– Ganc ajnfach, byłem tam.

– O nie, mój drogi, o nie. Wyobraź sobie, że masz złamaną i zdrutowaną nogę, dwie, albo jesteś w trakcie jakiejś ciężkiej terapii, albo musisz jeździć na wózku. Masz już? – zapytała. No więc przypomniałem sobie, jak mnie na wózku popychał ten łamignat na biało, jak mnie prawie nietomnego tachali z kina do cymru, a rankiem curik, i tak dwa tygodnie. Wszystko mi w gałach stanęło, i ta szpryca, i ten nocny cieć szpitalny, który sklepał mi michę na czerwono w sam środek nocy, a potem jak leżałem wyskoczony oknem cały w gipsie, nie mniej jak dwa miechy, nic miłego.

– Załóżmy, że mam. Co dalej?

– No więc wyobraź sobie, że bardzo, ale to bardzo chce ci się siku, że aż nie możesz wytrzymać. I prosisz jedną siostrę, jednego lekarza, a oni mówią, że wciąż nie mają czasu, że to za chwilę, za dwie, ale nie teraz, bo są tak zajęci, że niestety, musisz popuścić dołem. I popuszczasz. Masz to? – I to już było trudniejsze, bracia, bo ja się nimals po trzeźwu nie zfajdałem w pory, więc nie miałem żadnego porównania. Może jak miałem, tak ungefyr, dwa latka? Ale kto by to pamiętał?

– Masz już? I teraz wyobraź sobie, że podchodzi jakiś dzieciak z korytarza i mówi, że ci pomoże, że przyniesie kaczkę czy inny nocnik. Albo podrapie cię po swędzących plecach. Albo wyjedzie z tobą na wózku do parku, gdzie kwiatki i ptaszki. Fajnie, prawda? I jeszcze pomyśl, że nie weźmie za to nawet na bułkę, nawet na lizaka. Że nie będzie nikomu zawracał głowy jakimiś biletami, czy rachunkiem za benzynę, że poświęci swój czas, żeby choremu poczytać, pomóc w łazience czy gdziekolwiek. Wiesz ilu jest starszych ludzi w tym mieście? Wiesz ilu z nich nie może zrobić samodzielnie zakupów? Zapytaj Elsy, to ona ci powie.

– Elsa robi im zakupy?

– Nie wszystkim, nie dałaby rady. Ale kilku, owszem. Taka bezinteresowna pomoc, to właśnie wolontariat. Ty byś pewnie nazwał to frajerstwem?

– Może kiedyś, ale dzisiaj już nie. Dzisiaj wielu rzeczy nie nazwałbym tak, jak dawniej. – bo i prawda, bracia, ta właśnie było. – Jeśli przytacham ci koc, to też będzie wolontariat?

– Musiałbyś się trochę bardziej postarać. To po prostu zwykły przyzwoity uczynek, ale jeśli chcesz, to przyniosę sama.

– Nie, poczekaj. Przytacham jeszcze czerwonego. – i tak kolejny wieczór spędziliśmy na ławce u Grega.

 

VII

 

 

Niedziela, bracia, to był bardzo dziwny dzień. Najpierw nie chciało nam się w ogóle wyłazić raus z betów, więc tylko narychtowałem drobny frysztyk, ot, parę sznytek z wurstem i tomatem, a do tego dzban bawary, a potem wtrynialiśmy to przy tiwi, w której, normalewajze, jak zwykle głupawe seriale o jakichś frędzlach, co obczajają w jakimś mybelgeszefcie sofę, cały kwadrans, a potem reklampauza, w której najlepszy majonez, za jedyne cztery dziewięćdziesiąt dziewięć i nie poznasz nic życia, jak tego nie zjesz, a potem canpasta, od której biały ryj, a od innej żółty, waszpulwer co wypierze alles poza kieszenią (ciekawe jak to jest łazić w czystych sztanach z brudnymi taszkami), i znowu ta sofa i geszeft, i rozkminianie, który kolor lepszy, czy żółtosraczkowaty, czy sraczkowatożółty, normalnie brecht maksymalny. A potem zapodali jakiegoś ważniaka i to był znowu ten Mini Wewnętrzny Ster czy jak oni go nazywają. I on wkleja taką gadkę, czyli bełkot jak zwykle, że wszystkie ręce do urn, że najlepiej po obiedzie, zażywając szpacera przy ładnej pogodzie spełniać swój obywatelski obowiązek, dla dobra społeczeństwa i cały ten szajs. Dla mnie to zwykła gadka szmatka, ale Liza skwitowała, że:

– … jak zwykle bitwa o korytko, temu dadzą na miseczkę, temu dadzą na łyżeczkę, a temu nic nie dadzą, tylko mu łeb urwą! Aleks, dzisiaj siedzimy cały dzień w domu, chyba, że chcesz brać udział w tej farsie.

– Jeśli z tobą, to mogę nawet grać w filmie. Ale tego bełkotu słuchać ani oglądać dzisiaj nie mam lustu. – I polazłem do kuchni przytachać jeszcze jakiejś szamy, bo wziął mnie apetyt. Wołam do Lizy – Chcesz jajek?

– Jeśli śpigajek, to nie mniej niż dwa, i koniecznie z tostami.

No i wtrynialiśmy jajka z tostami, zapijaliśmy bawarą, aż wszystko było oszamane i wytachałem fajans raus do pucszafki. A jak wróciłem do salonki Liza grzebała w taśmach i zapodała nam taki względnie współczesny koncert drezdeński Schulza, bardzo nastrojowy chociaż smutny, na fortepian i syntetyki. I tak jakby zapadłem się w koju do połowy, i złapałem ten filing, jakby zapowiedź czegoś smutnego, przed czym nie szafnę spruć. I widziałem gwiazdy i jakieś odległe słońca, łabędzie na niebie i zamknięty cymer, a ja w tym cymrze, na jakimś przygniłym sienniku, wpatrzony w okno. I z tego okna wyciąga się do mnie ręka, aż prawie mnie dotyka, a wtedy ja wyciągam swoją, ale tamta się cofa. I wtedy się wybudziłem, bracia, a Liza klepie mnie po klacie i wstawia:

– No, no, Aleks, pochrapałeś sobie, co? Chcesz jakiś obiadek? A może gdzieś jednak wyjdziemy? – ale mi się seryjnie nie chciało nigdzie szwendać, zwłaszcza, że na mieście nie było spokojnie, o czym nawijali z tiwi:

– … w lokalu wyborczym Lambeth doszło do incydentu, w którym zatrzymano dwóch mężczyzn. Usiłowali zakłócić spokój wyborczy rozrzucając ulotki o wywrotowych treściach, co jest poważnym naruszeniem ciszy wyborczej i traktowane będzie jako sabotaż lub prowokacja. Podobne wypadki zanotowano w kilku innych lokalach. Władze i policja apelują o spokój i zachowanie powagi w tak wyjątkowym dniu. Demokracja jest dla nas wartością nienaruszalną, której poszanowanie jest obowiązkiem… – i tak dalej w tym stylu. Zwlekłem się z koja i doczołgałem się do taśm, z których wygrzebałem coś normalnego, a trafiły mi się walce Straussa. Zaległem znowu, a wtedy z kuchni przyszła Liza i szprecha:

– Aleks, dosyć tego! Niedziela jest, poszukam czegoś weselszego. – I zaczęła przerzucać taśmy z kupki na kupkę, aż w jej rękach przykukałem żółte pudło i przypomniałem sobie, że sam wytachałem je z Archiwum. Podniosła je do góry i pyta:

– Co tu masz? Bo nie jest podpisane. – odwróciła się do mnie, a ja wstawiam:

– Sam chciałbym to wiedzieć, Fred zostawił mi to do rozwałki, a ja skroiłem i przytachałem. Przeważnie wywalali jakiegoś niepoprawnie politycznego, albo podniszczony chłam. Zapodaj, odsłuchamy co tak im podpadło. – Liza wstawiła i zaległa w koju. Chwilkę szła rozbiegówka, a potem jakieś szajsowate szlagiery z reklamówek. Przewinęliśmy kawałek, potem następny, i ciągnęło się to cięgiem, aż złapałem jakby fragment gadki, który leciał mniej więcej tak:

– … dopiero potrawka! Tego się nie da jeść! Cisza! Jak zrobimy co do nas należy, to każdy z was będzie mógł jeść gdzie mu się podoba, na razie tu jesteśmy potrzebni i nie będzie przerw na żaden lancz. Kawa, zakąski i zimny garmaż, niech nas to lepiej zmotywuje. Mów człowieku, co u ciebie…

Cofałem to wider kawałek po kawałku, bo to mi podpadało pod jakieś kulinarne kłótnie, aż ustaliłem początek tej gadanej wstawki, która leciała tak:

– …przecież, żebyś nie bawił się przy tej konsoli, siądziesz wreszcie na dupie? Nie jesteś tu od nagrywania, tylko od pilnowania, żeby się właśnie nie nagrało. Najlepiej wyjdź i pilnuj drzwi z drugiej strony. No, ruchy! – I w tle szryty oddalające się a potem drzwiami trzask i łup. A ten główny wokal szprecha wajter:

– Ręce na pokład, to już wiemy, ale co konkretnie dla nas macie? – a na to odezwał się jakiś piszczący:

– Po pierwsze, mówiłem już, w każdej komisji mamy po dwóch, a w obwodowych czasem nawet lepiej. Po drugie, mamy sporo materiału medialnego, i to nie jakieś improwizowane ujęcia, tylko profesjonalnie nakręcony materiał, prawdziwe aktorstwo. Żebyście wiedzieli ilu stylistów nad tym pracowało…

– Wiemy, myślisz, że jak rachunków na piśmie nie ma, to nie wiemy ile to kosztowało?

– No tak, przepraszam. Po trzecie mamy pod stałą obserwacją tamtych, ale tak, jak się umawialiśmy, stare podsłuchy zostają, ale żadnych nowych, oni są czujni, ogony za to mamy nowe, stare zdjęliśmy, z tego samego powodu. Po czwarte, mamy sporą ekipę lament – zamęt, oni nawet drogo nie wyszli, połowa to rekruci. Następnie, obstawionych kilka mieszkań, z których jest dobry widok, na trasę przemarszu. Ja wiem, to jeszcze kilka miesięcy, ale na razie tylko wybraliśmy, sami swoi, takie rzeczy lepiej mieć ustalone wcześniej, prawda? Po piąte…

– Po szóste chyba. – podliczył ten hauptwokal, a tamten się dalej pucuje:

– Po szóste, fakt, mamy już przebranych czarnych, żeby nam nie wymiękli jak się ktoś skaleczy, i służby od tego też, żeby potem nie było, że nie udzielamy pomocy czy coś jak ostatnio. No co? Tamtym się dokładnie na tym noga powinęła, to dla nas ważna lekcja, żeby nie oddawać pola. Po siódme… siódme? Po siódme na każdą okoliczność mamy wystąpienie rzecznika, w każdym razie na to, co się dało dzisiaj przewidzieć. Ale wiecie, że to się może jeszcze zmienić? Sporo jeszcze czasu…

– Ty bierzesz nie za to, żeby nas straszyć, tylko, żebyśmy my nie musieli straszyć potem ciebie. Do kogo tu jeszcze nie dotarło, że jak coś nie wypali to polecą głowy? – to wstawiał jakiś inny, którego wokal już kiedyś słyszałem, a cała ta gadka, to jakby jakieś ważniaki planowały anfal, albo trzecią wojnę, nic z tego nie kumałem ponadto, że to jakiś sztab wojskowy czy coś. A ten piszczyk odpalił:

– Wiem, ja tylko uprzedzam, że nie spuszczamy powietrza i że nie zamykamy tematów, które do końca będą otwarte i wymagają większej uwagi. Jeśli się okaże, że coś poważnego się zmieniło, to potrzebne będą dodatkowe środki i że już dzisiaj trzeba być na to gotowym. Mogę kontynuować?

– Mów synu, mów. – odezwał się niby znajomy wokal, a wtrynił mu się na to ten główny chyba, który wstawiał na początku:

– Panie ministrze, on nie robi tego pierwszy raz, poza tym nie jest sam. – i wtedy skapowałem, że gada do tego Niewdzięcznego czy Zewnętrznego, no bo to nikt inny, tylko on, i on go z punktu zgasił:

– Powoli, powoli, jak będę chciał tu klepania się po plecach, to zadzwonię po specjalistki, na razie muszę mieć pełny wywiad. Mów synu, mów, co tam jeszcze macie. – I ten piszczący nawija dalej:

– Dodatkowe kamery mamy wszędzie, od ratusza przez dwie stacje metra, a ponadto w każdym lokalu. Na razie nie podpięliśmy do nich żadnej obsługi ani obstawy, bo to planujemy na dzień przed, żeby nie podpadło. Analiza poprzednich akcji wyraźnie wykazuje, że tamci pokpili sprawę i obecność obstawy wskazała naszym dokładnie te miejsca, w których coś jest zaplanowane, a to pozwoliło uniknąć kilku niespodzianek. Nie ma to jak uczyć się od wroga, choćby i politycznego.

– Synu, nie gadaj jakbyś stał pod tablicą, komentarze zostaw dla siebie, my to wiemy. Co masz jeszcze?

– Kilkunastu malarzy ze sprajami, tych włączymy jak tylko na mieście pojawią się plakaty. Oni już wiedzą co mają malować, zresztą to amatorzy więc nawet jak któregoś sami przymkniemy, to nam wyliczą na plus. Potem im się rozda po jakiejś laurce, a jak będą chcieli więcej, to papiery do lepszej szkoły i to ich uciszy. – tu dało się posłyszeć przekładanie jakichś papierów chyba, i sztaplowanie teczek, przekładanie na blatach i taki szelest, jakby ktoś papiery gniótł. Włączył się na to Mini i wyszprechał:

– Od papierów do szkoły jest inny resort, to nie nasza działka, ale dobrze mówisz, spisz nam ich wszystkich, żeby się potem nie pomieszało. Zresztą tam też pchamy naszych ludzi, to już wiecie, to nawet opozycja wie, bo tego nie ukrywamy, ale to jest działanie długofalowe, rozłożone na lata. To było od początku zawarte w programie, nawet, jeśli nazwaliśmy to inaczej.

Nadal, bracia, wszystko to dla mnie jak chińska gadka, chociaż słowa nasze. I ten piszczący wstawia wajter:

– Kilku pozorantów, każdy z rezerwą, i oczywiście kamery, żeby ich złapały, też z obstawą, żeby nie miały jakiejś dzikiej konkurencji. U mnie tyle. Ale, jak powiedziałem, sytuacja jest dynamiczna i jak się coś zmieni, to mamy różne scenariusze. – a główny ważniak do ministra:

– To jedno, ale, panie ministrze, jeszcze Bill doda, no, Bill, twoja kolej. – I na to wjechał jakiś bas, sapiący i świszczący, na bank jakiś grubas, bo niemożliwe, żeby inny tak sapał jak piecyk gazowy:

– Prewencja jest już przebrana, żadnych wrażliwych. W magazynach mamy i gaz i gumę, a z rejonu zassaliśmy armatkę. Wiemy już, gdzie postawiliśmy naszych, to nam ich nie zdmuchnie, więc jest spokojnie. – a na to wcina się znowu ten główny:

– Jak to, zassaliście? Przecież nie zaparkujesz jej jutro pod fontanną? – a ten bas wartko mu odszprechał:

– Jasne, że nie, zamówiona jest na dzień przed, miałem na myśli, że ją sprawdzono i że ma wszelkie atesty. Ta reszta też, i wszystko jest tip top. Następnie mamy cywilnych zaplanowanych do czwartej przecznicy, każda ulica, każde podwórko, każde skrzyżowanie. Dodatkowo planujemy w tygodniu poprzedzającym opróżnić do połowy areszty, bo miejsce będzie przecież potrzebne. A będzie potrzebne? – a na to mu odpalił ten poprzedni, świszczący:

– Jasne, że będzie… – ale nie dokończył, bo mu przerwał Mini:

– Synu, to ja tu jestem od takich deklaracji. Mają być opróżnione i będą, a ile wolnych miejsc potrzeba, to się okaże. Wasza głowa nie w tym, żeby się zapełniły, tylko w tym, żeby ich nie zabrakło. Myślałem, że to sobie wyjaśniliśmy.

– Tak, oczywiście, tak, przepraszam. – odparł ten piszczący i zapadła krótka cisza, a w niej tylko wisiało to sapanie i świst, jakby z kichawy, a potem znowu ten bas:

– Poza tym, jak było ustalone, dokładnie obstawiony mamy cały plan centrum, każde drzwi, każde przejście, każdą taksówkę. Jeśli wjedzie jakaś z zewnątrz, to będą improwizować, ale dostaną polecenie, żeby to było delikatnie i bez szumu. Wokandy też mamy poczyszczone, żeby to się potem miesiącami nie ciągnęło. Ma być społeczne zaufanie, to będzie. Ale za drugą stronę to już ręczyć nie mogę. – i wtedy posłyszałem coś jakby otwierane drzwi i słychać, że ktoś lezie, tup, tup, tup, lewa, lewa, jak wojak i trach! Chyba na baczność stanął, ale nic nie mówi, bo odezwał się Minister:

– Dobrze, że jesteś, właśnie o tobie mowa. Co tam u ciebie? Nie spóźniłeś ty się czasem? – i na to wszedł taki jakby oficerski twardy laut, z przywrzaskiem na ostatnią sylabę:

– Melduję, że to chyba po tej sałatce. A mówiła żona, żebym zawsze brał kotlety…

– Prawda! – włączyli się inni, a wypadło mi z ucha, że ich tam jest pięciu, sześciu. – Ta sałatka to skandal! – powrzaskują jeden przez drugiego – A co dopiero potrawka! Tego się nie da jeść!

– Cisza! – uciął im ten główny – Jak zrobimy co do nas należy, to każdy z was będzie mógł jeść gdzie mu się podoba, na razie tu jesteśmy potrzebni i nie będzie przerw na żaden lancz. Kawa, zakąski i zimny garmaż, niech nas to lepiej zmotywuje. Mów człowieku, co u ciebie – I głos zabrał ten pan dyscyplina:

– Instrukcje przygotowane, wydamy po ogłoszeniu wyników. Oczywiście wiadomo jakich, tu nie ma innego scenariusza. Miejsca mam w bród, mogę zamknąć pół miasta, ale na krótko, góra pół roku, potem mi wysiądzie aprowizacja, uprzedzam.

– Pół roku to szmat czasu – wciął mu się główny ważniak – do tego czasu ogłosi się amnestię, a u ciebie zostanie tylko kwiat zatwardzialstwa, nie więcej niż pięć, dziesięć procent. Program przewiduje, a badania wstępne to potwierdzają, że cztery miesiące w zupełności wystarczą. Ja im wierzę, bo widziałem, co zrobili z prototypem. Jadł im z ręki, a to był przecież produkt nieseryjny. Ty wiesz jak oni to udoskonalili? Nie poznałbyś własnego syna.

– Ja mam córkę. Tylko.

– Nie możesz być pewny. Zresztą, córki też byś nie poznał.

– Jej i tak już nie poznaję.

– Nie o nasze dzieci tu idzie, prawda? Zresztą swoje poznałbym. – to znowu ten piszczący się wtrynił.

– Nie znasz potęgi tej metody. Skąd wiesz, że ty to nadal ty? Jesteś taki pewien? – odpowiedział mu ten bas, a sapał przy tym jakby się dusił.

– Jak to, ja to nie ja? Przecież ja, to ja, panie ministrze, o co mu chodzi?

– O nic. – uciął Mini. Zapadła przerwa i znowu ten szelest papierów, słychać też było, jak kopsają żaru do szlugi, i jak jeden ze świstem wypuszcza luft. Miniwnętrzny ciągnął dalej:

– Panowie, kwestie techniczne tego co będzie potem, to nie jest do końca wasza sprawa. Nie musicie wszystkiego wiedzieć, niech wam teraz wystarczy, o ile to w ogóle potrzebne, a uważam, że nie, że mamy w tym zawodowców z najwyższej półki. Po czterech miesiącach odcedzamy piasek od kamieni prostym kluczem i tyle. Piaskiem sypie się ulice, kamieniami wykłada podwórka i ścieżki w parkach, proste. A kto nie piaskiem i nie kamieniem, tego im oddamy na dłużej i już, i to wszystko, a zapewniam was, że to będą pojedyncze przypadki i nie będzie przy tym żadnego szumu. Kto ma coś jeszcze? Bo następne spotkanie dopiero za tydzień. – i posłyszałem otwierane drzwi i jak ktoś majdruje przy mikrofonie, a zaraz potem znowu rozdarła się ta szajsowata muza, że musiałem skręcić wojs w szpulowcu, bo to był taki jazgot, że właził jak korkociąg do mózgu przez ucho.

Liza patrzyła na mnie z dziwnym wyrazem facjaty, aż wreszcie wstawiła:

– Aleks, co to było? – a mnie, bracia, nagle strzelił sztrom w dekiel, bo natyrlik dokumałem, o kim gadka i kto jest tym niby prototypem, bo nikt inny, tylko ja, ale było dla mnie klar, że Liza może się deko zmartwić, więc odszprechałem:

– A bo ja wiem? Rychtunek jakiejś ustawki, bo niby co? To jakiś szmucyk szwindel dla perwertów, lepiej tego nie trzymać na kwadracie. Zabiorę to i jutro odstawię tam, gdzie tego miejsce, czyli w piecu, więcej tego nie zobaczysz.

– Ale kto to był? Jakiś minister? Jak to się dostało w twoje ręce? – pytała, a ja wykminiłem, że będzie lepiej, jak nie dowie się zbyt wiele, więc odparłem:

– Już mówiłem, leżało w kolejce do kotła, i do tej kolejki wróci. – wyszarpałem taśmę i zarzuciłem do mojego osobistego torbiszcza, w którym tachałem frysztyk do Archiwum. – Nie jesteś głodna?

– Lody bym zjadła, mamy jakieś? – i owszem, mieliśmy w kilszranku całkiem fajne czekoladowe i waniliowe, więc polazłem do kuchni i wydzieliłem po zdrowym kawale. Niezły apetyt ma dzisiaj Liza, przyszło mi do bani, i wbijam z tym na kojo do salonki, ale Lizę wcięło, za to słyszę jakieś dziwne dźwięki ze sracza, coś jakby bekubeku i pruuuululu, no ganc jakby kto puszczał pawia.

– Co tam w klopie? – wołam, a Liza, jakby przez nos, drzwi i garść papieru sepleni mi langzam, z przerwami na to bululu i pru pru:

– Wszystko w porządku … buuuu … Nic mi nie jest.

– Ale was is los? Coś nie tak z jajkami?

– Aleks, daj spokój… blelee … zaraz wyjdę. – ale wcale zaraz nie wyszła, więc przytachałem pod drzwi kawałek stołka i klapłem na tym. Dalej słyszę bulgot, trochę to zajęło, a potem jak spuszcza wodę i pucuje cany. Wyszła, w samym szlafroku i wyciera się tuchem na dziobie i łapach, a ja pytam dalej:

– Pewnie nie chcesz już lodów? Może ta bawara z milkiem, wczorajsze było?

– Aleks, ani mleko, ani jajka, ani herbata. – I zaciesza na maksa. To już byłem na maksa dum, bo ani mi pod deklem postało jak można brechtać z własnego rzyganka. Złapała mnie za hals i wstawia:

– Nie bój się, nie będziemy się teraz całować, a tu masz w prezencie mały drobiazg. – i podaje mi jakiś patyk, całkiem jak do lodów, ale nie drewniany, tylko z jakiegoś wajsplajstiku.

– Co to jest? – Pytam, a ona w brecht, jakby to był jakiś szpas. – co się z tym robi?

– Siusia się na to. – wyjaśniła Liza, ale nic mądrzejszy od tego nie byłem, więc dociekam:

– I ja mam to zrobić?

– Nie musisz – odpowiada – ja już to zrobiłam. – I znowu zaciesza, że mało se dekla nie odbrechta. – Dwa miesiące, nie wiesz co to jest? Nigdy tego nie widziałeś? Nie wiesz co to za ciemne paski?

– Nie. – odpowiadam. – to coś znaczy?

– To, głuptasie, że właśnie zostałeś ojcem.

Nie wiedziałem, bracia, bo nie tego mogłem wiedzieć, ale na żywo widziałem ją wtedy po raz ostatni.

 

 

 

Część trzecia

Branom

 

 

I

 

 

– To co teraz, na?

Szedłem w poniedziałkowy poranek na busa i miałem dekiel zagrzany od różnych myśli. Alles, bracia, dokumentnie alles w moim życiu miało się od dzisiaj zmienić, kawałek po kawałku, od porannego posiedzenia na klopie, przez frysztyk i podchody w Archiwum, po malcajty i wieczorne prycho, nic nie miało być takie jak wcześniej, a nie wiedziałem jakie. Bo jak ja teraz będę wstawał z koja, gdy w łóżeczku obok kima sobie mój mały bajtel, mój syn? Jak będę wracał z szychty, przecież nie od razu na chatę, tylko najpierw do jakiegoś przedszkola, czy gdzie się trzyma młode, a potem nie po knajpach, tylko zofort na chatę, żeby się nie zaziębił, czy nie przegrzał, egal. Jak ja będę zalegał w kojo, gdy obok Liza z moim synem przy cycku? Na nic z tych rzeczy nie byłem fertyg, bo nigdy nie rozkminiałem takich detali i nie uważałem tego za ani ciekawe, ani ważne. Ciekawe, czy Peter rozkminiał? Dla niego chyba też to było czymś nowym. Dumałem nad tym, czy go podpytać, ale doszedłem, że z tym jeszcze jest czas, bo to noszenie w bebechu, czyli tak zwana ciąża, to podobno dziewięć miechów, z czego za Lizą, jak truknęła, już dwa. W zasadzie to nie tylko za Lizą, bo i za mną, ale to dopiero zaczynało do mnie docierać, i to właśnie pod deklem fundowało mi takie spięcia, że horror szał, normalnie wunderbar! Bo wystawcie sobie Aleksa, jak idzie ze swoim synem, a ten go pyta o te wszystkie duperele, dlaczego himel niebieski i skąd się biorą sowy, a ja będę musiał ruszyć jakoś mózgownicą, żeby mu na to wszystko odszprechać, ale tak, żeby to nie była jakaś gadka szmatka, ani żaden bełkot jak z tiwi, tylko żeby to miało i sznyt, i ordnung.

Podjechał bus, ja się wtarabaniłem, ale burza pod kopułą, lepsza jak ta Vivaldiego, szalała non stop. Nie będę miał już czasu ani na żaden ubaw na nocnej zmianie, z której kilka miechów curik sam odpadłem, ani dla Ricka, czy Byka, których zresztą od ostatniego wspólnego numeru spotkałem raz. Wdepłem kiedyś zamstag abend do Księcia, gdzie się najczęściej spikaliśmy, wyssałem z nimi dwa sznapsy i browara, i rozmówiliśmy się na spoko, nikt do nikogo nie miał kwasu, a oni obaj chyba coś przeczuwali, bo Rick wstawił:

– No tak, Aleks, to od jednej foty się zaczyna, i tak długo przeciągnąłeś. – a Byku dodał:

– Takich dwóch teraz, jak nas było trzech, to nawet czterech wcześniej nie było. Każdy kiedyś albo odchodzi, albo schodzi. Len zszedł, Aleks odszedł, a co z nami? Bo mi się nie pali, ani w te, ani we w te, ale tyś z nas chyba najstarszy.

– Wiek panowie nic do tego nie ma, taka jest kolej rzeczy, jeszcze mamy fart, że to nie my bierzemy majzlem ani z buta, ale prędzej czy później glik opuszcza każdego. Ile my mamy czasu? Kiedy nam się trafi jak Lenowi?

– Albo jak Dumowi. – dodał Rick. – Fajnie wyszedł w tiwi, ciekawe, czy go zrozumieli? – a na to wtrynił Byku:

– A co nas to? Kajn hilf, po frajhajcie prędko nie pochodzi. Najpierw go pooglądają łapiduchy, a potem orzekną, że do pudła się nadaje i szlus. Ciekawe, czy tam też zgra kozaka? Raczej nie, a jak się po celach rozniesie, że to wielki pan konstabl, to lepiej niech się po mydło nie schyla. – parsknęliśmy brechtem na maksa i podnieśliśmy glas.

– Twoje zdrowie, Dum, i twojego mydła, żeby ci codziennie z łapy leciało! – i znowu w brecht. A jak nam zaciesz minął, spytałem:

– To co z nami, ferajna? Kilka latek bujaliśmy się razem, nie powiem, źle nam się nie wiodło, ale wszystko przemija, jak śpiewał jeden zyngier.

– To jakiś filozof raczej był. – wtrynił Byku, bo on był bardziej przy buchach, chyba przez swojego onkla.

– Nie filozof, tylko kupiec, któremu karawana poszła w cholerę, a wielbłądy zjadły lwy. – dodał Rick – Nas nikt nie zjadł i nie zje. Bywaj Aleks w zdrowiu, a jak najdzie cię ochota, wiesz na co, to i wiesz, gdzie nas szukać. – i rozeszliśmy się każdy w swoją stronę.

To było dawno, a dzisiaj jechałem busem do Archiwum i dumałem wajter, bo na to, co przede mną nie miałem żadnego planu, zwłaszcza, moi bracia, że okazało się czymś kompletnie innym niż przewidywałem. Na miejscu z punktu odstawiłem żółte pudło na pierwszy lepszy wózek skierowany na opał, a potem liftem do mojego lochu. A tu iberaszt, bo na drzwiach papier, a na nim stoi: „Szanowny Panie Aleksandrze, zapraszam na krótką rozmowę w moim gabinecie, najlepiej przed śniadaniem”. Bardzo to miłe, że sam boss mnie do kanciapy woła, więc najpierw odstawiłem barachło, polazłem na kawę i fajkę, gdzie Fredy już szumiały na maksa, że nie szło wysiedzieć ruig, a rozchodziło im się chyba o te całe wybory. Jedni wrzeszczeli, że skandal, granda, na pohybel, a inni znowu, że wreszcie ich racja, w końcu będzie dobrze i cały ten szajs, jakby jeden z drugim wierzył, że od takich wyborów seryjnie zależy całe jego życie, życie jego dzieci, i dzieci ich dzieci, aż do piątego pokolenia, banda głąbów. Nalałem sobie kawy, odjarałem szlugę i kukam w tiwi, który tam chodził, a w nim to samo, co w tej szajsowatej stołówce. Też jakieś wypindrzone flądry i patafiany w garniakach, a wszyscy w zacieszu gratulują sobie tak zwanego wyborczego zwycięstwa, czymkolwiek by to, bracia, nie było. I nagle podchodzi do mnie jakiś Fred i szprecha:

– To co, panie Aleksandrze? Chyba mamy nowe? Co pan na to? – tak nawija, żeby mnie zażyć, jakby chciał usłyszeć, że się cieszę, albo nie. A ja mu na to, na spoko:

– A ja na to, przyjacielu, mam totalnie wysrane, polityką się nie interesuję, nie interesowałem i nie będę. Wracaj do swoich i zacieszaj albo rozpaczaj, wedle uznania własnego, auwiderzejn. – i ten się ode mnie odesrał, ale spoddeklił się jakby coś jeszcze chciał truknąć, tylko zapomniał w gębie języka.

Z głośnika co wisiał nad drzwiami posłyszałem jakieś trzaski praski i rozdarł się jakiś obcy laut, jakiego w życiu nie słyszałem:

– Jeśli w pomieszczeniu socjalnym przebywa aktualnie pan Aleksander, to zapraszam go do mnie. – i to chyba był ten mój niby szef, ale raczej jakiś nowy, bo poprzedni nigdy by mi nie powiedział pan, tylko z punktu: Aleks do mnie! Dopiłem co miałem i langzamszrytem doczłapałem do jego kanciapy, i okazało się, fakt, w środku całkiem nowy bubek, rudy na deklu i w jakimś lepszym garniaku. Pytam się grzecznie:

– Co jest grane braciszku? – a ten mi odpalił:

– Szanowny panie Aleksandrze, proszę bez poufałości, to pierwszy punkt w naszych relacjach. Czy pan mnie rozumie?

– Owszem, panu się rozchodzi, żebym nie walił na ty, zgadza się?

– Bardzo się cieszę, że się dobrze rozumiemy. A teraz niech pan usiądzie i posłucha, a ja postaram się być zwięzły i zrozumiały. Ja się nazywam Bluegreen i od dzisiaj jestem tu panem sytuacji. Jak pan zapewne już wie, nieco zmieniła nam się struktura zatrudnienia i obsada stanowisk. Pański poprzedni przełożony przebywa obecnie na zasłużonym urlopie, z którego uda się, jak mniemam, i mam nadzieję, że on również, na wcześniejsze świadczenia przedemerytalne, a ja z dniem dzisiejszym objąłem jego stanowisko. Czy wyrażam się dość jasno?

– Jak tafla niezmąconego jeziora – odszprechałem – proszę pana. Jasno jak lazurowy błękit najgłębszego lata.

– Hmmm… Wydaje mi się, że jednak nie do końca zdaje pan sobie sprawę z powagi sytuacji. Jest pan świadom, że praca w tak ważnej instytucji wymaga spełnienia określonych warunków? Czy pan jest pewny, że odpowiada pan wszystkim kryteriom?

– O ile wiem, mój panie, to tak, mam dość dobry orientunek w tym, co tu robimy i czemu to służy.

– Otóż właśnie, ładnie pan to ujął, mam nadzieję, iż nie zaskoczę pana stwierdzeniem, iż właśnie to jest przyczyną pańskiej obecności w moim gabinecie. Komu służyła pańska praca? Czy pan to wie? Oczywiście, że pan wie, prawda? Nie zdziwi się pan zatem słysząc, że pańscy protektorzy stracili od wczoraj nieco na sile? Nie powiem, aby mi było jakoś specjalnie przykro z tego powodu, ale dla pana oznacza to konieczność ponownego profilowania. Czy pan rozumie? – tak mi wyjechał, i wierzcie mi, że nie kumałem nic z tego co mi tu nawinął. Siedziałem więc ruig bez słowa i czekałem co dalej będzie, a on nawijał:

– Skoro pan milczy, zakładam że do tej pory wszystko jest jasne. Proszę za bardzo nie angażować się dzisiaj w pracę, najdalej po południowej przerwie przyjdzie do pana moja asystentka z krótkim testem, którego wynik zdecyduje o pańskiej przyszłości w moim wydziale. Czy nadal wszystko jasne?

– Czyli to będzie taka jakby klasówka, coś jak w szkole? – pytam.

– No właśnie, cieszę się, że pan tak to ujął, to nam obu bardzo pomoże. Bo, widzi pan, na pańskim obecnym stanowisku wymagany jest pewien poziom wykształcenia, którego, mówiąc oględnie, nie osiągnął pan. Ale nie chciałbym wyjść w pańskich oczach na formalistę, ta kwestia nie jest dla nas priorytetem i skłonny byłbym przymknąć na to oko i wystawić panu nawet rekomendację, ale pański przypadek jest dość szczególny. Wszyscy tu wiemy w jaki sposób znalazł pan się w naszym wydziale, i wiemy też, gdzie pan przebywał wcześniej. Ale i to nie jest najważniejsze, panie Aleksandrze, nawet nie to. Widzi pan, my bardzo cenimy sobie wzajemny szacunek i lojalność, o ile te terminy nie są panu obce. A mam nadzieję, że nie są? Jak pan uważa?

– Panu się pewnie rozchodzi, czy ja lubię innych ludzi, i czy nie wdaję się tu w jakieś zadymy czy inne takie? Bo jak tak, to nie, a z tą lojalnością, to pan pewnie by chciał, żebym robił co pan powie? Tak było imer i nikomu nie przeszkadzało, to i teraz się szafnie.

– Pan to nieco upraszcza, widzę, że test, o którym wspomniałem jest niezbędny. Czy pan wie, jak pan wygląda?

– Że niby jak? Czy mam jakiś ancug na lansie?

– Panie Aleksandrze, może nie zajmuje pan wysoko wyeksponowanego stanowiska, ale mimo to wymagamy przestrzegania pewnych prostych reguł. Biała koszula, czyste spodnie i buty, krawat i widoczny identyfikator, to chyba nie są jakieś wygórowane oczekiwania? Tak właśnie wyglądam ja, i większość naszego personelu, a to właśnie nazywamy szacunkiem do drugiego człowieka. Czy pan jest pewien, że mnie szanuje? Czy ja mogę liczyć na pańską lojalność wobec takiego naruszenia prostych zasad, jakimi nasz wydział kieruje się od lat? Panie Aleksandrze…?

– Czyli, że jutro mam tu przyjść jak spod sztancy odstawiony jak pan? I to będzie znaczyć, że pana szanuję?

– Pan jednak mnie nie szanuje. Obawiam się, że tracimy obaj czas. Proszę iść do siebie i oczekiwać mojej asystentki. – i zatrzasnął w teczce jakieś papierzyska, po czym sięgnął po kubek z kawą, jaki tam stał, całkiem, jakby mnie tam nagle ubyło. Wstawił pantofla na blat, otworzył szubladę, wyjął z niej pilnik i zaczął piłować se krala patrząc pod światło. Trwało to chwilę, wreszcie luknął na mnie i szprecha:

– O, jest pan tu jeszcze? – całkiem jakby sam był zdziwiony moim niezniknięciem – Czy mogę jeszcze czymś służyć? W moim odczuciu powiedzieliśmy już sobie wszystko.

No więc zwinąłem swój kuper i polazłem do swojej nory. Nie trwało to długo, nie więcej jak dwie sztundy, jak wtarabaniło się jakieś dziwne babsko z papierami w jednej łapie i szklanką w drugiej. Bez jednego słowa usiadła sobie po drugiej stronie mojego blatu, zgarnęła na bok wszystko co tam było, zwalając pudełka i taśmy na fusboden, i rozrzuciła swoje manele wierzchem. Ja nic nie mówiłem, w końcu ten rudy sam chciał, żebym olał dzisiaj robotę, ale ona kuka na mnie i wstawia:

– Pan Aleksander?

– Nikt inny, siostrzyczko. – odwarkłem jej.

– Cieszę się, że tak stawia sprawę, to nam obojgu bardzo pomoże. Tu jest krótki formularz, wypełni go. – i podaje mi jakieś kwity. – Ołówkiem proszę, ołówkiem! – Wyjąłem więc blajsztift i czytam ten glejt, a tam, normalewajze, name, adres, i cały ten szajs. Zacząłem pisać, a ta na mnie z mordą:

– Drukowane literki! Nie wie, jak się pisze w dokumentach? No!

Wypisałem jej to wszystko tak jak chciała, i masę innych detali, jakie tam tylko stały, a ta mi podaje jakieś następne papierzyska, a tam jakieś durne pytania, w rodzaju: „Jak postrzegam swoją rolę w tworzeniu kreatywnego zespołu?”, Gdzie i w jakim charakterze widzę siebie za pięć lat?”, „Co wyjątkowego mogę wnieść na zajmowanym stanowisku?”, „Jakie wyrzeczenia skłonny jestem ponieść dla poprawy jakości swojej pracy?” i inne równie głupie i bez sensu. A dalej następne, z jakimiś ponumerowanymi kwadratami obok i to niby miało znaczyć, że coś mi bardzo leży albo bardzo nie i coś pośrodku. A leciały tak: „Jak w skali od jeden do dziesięć oceniam własne zaangażowanie w pracę?” albo „Jak oceniam swoje relacje z pozostałymi członkami zespołu?”, więc rozumiecie, bracia, że nie było to ganc ajnfach odfajkować wszystko jak chciała. Trwało to wszystko może dwa kwadranse, po czym zgarnęła to wszystko do teczki i zmyła się raus bez słowa. Polazłem na szlugę i miałem fart, bo w stołówce był tylko jeden Fred, akurat ten karypel, który się kiedyś wyknaił zza lodówki. Zagaił do mnie pierwszy, co mnie z deka zdziwiło, bo myślałem, że prędzej wyjdzie raus niż otworzy dziób.

– Też pisałeś?

– Owszem, coś tam pisałem. To się nazywało test?

– Tak to nazwali, ale to jak ponowne pisanie podania o pracę. Gówniana polityka. Jak się z tym czujesz?

– Mnie polityka nie interesi, a od kiedy to ty się interesujesz moim filingiem? Ostatnio wykręciłeś się sianem, a dzisiaj fumfli szukasz?

– No dobrze, zobaczymy. – odparł – W każdym razie spodziewaj się, że wczorajsze wybory raczej przesądziły o naszej karierze w wydziale. Może i nie interesujesz się polityką, podobnie jak ja, ale polityka interesuje się nami. A nie jesteśmy czarno-biali, więc przez to dla nich najbardziej podejrzani. To, co obaj pisaliśmy to tylko przykrywka, decyzja już dawno zapadła. Będziemy się cieszyć, jak dadzą nam tu myć kible.

– Nie takie rzeczy się robiło. – odwarkłem mu, chociaż w życiu kibli nie pucowałem, i ten się przymknął. Chwilę siedzieliśmy cicho, kukając na siebie spod dekla, i wtedy go zawołali przez tą szczekaczkę. Poszedł, a ja zostałem sam. Myślałem, co mi zrobią? Przecież się nie wychylam, nikomu tu nie podpadłem, nie wykręciłem żadnego numeru, nawet po ryju nikomu nie dałem, choć okazji nie brakowało. Nie minął kwadrans, gdy Fred wrócił i nadaje:

– Zgadłem. Od dzisiaj jestem tu od mycia kibli. Ciekawe, co tobie powiedzą. Miałem ci przekazać, że twoja kolej.

Polazłem znowu do rudego, a ten, z nogami na biurku, wstawia:

– Panie Aleksandrze, mam dla pana przykrą wiadomość.

– Co? Też będę pucował sracze? – pytam.

– Co takiego? – docieka rudy.

– No, czy jak ten poprzedni, będę szorował kible?

– Nie, panie Aleksandrze, nic podobnego, ten etat został przecież właśnie zajęty, a ja chciałbym panu zakomunikować, że z dniem dzisiejszym został pan zwolniony z pracy. Proszę udać się do personalnego po obiegówkę, a po jej wypełnieniu proszę odebrać przysługujące panu uposażenie. To wszystko.

Nie bardzo rozumiałem, co tu się właśnie stało, więc polazłem do tego całego personalnego, a to był stary wapniak w brylach, który już w drzwiach przywitał mnie słowami:

– Tu jest pańska karta obiegowa. Musi pan się rozliczyć z całego wyposażenia, jakie firma panu powierzyła. Długopis niebieski, ołówek, linijka, dziurkacz…

– Ale jak to? – pytam – Wczoraj byłem tu za szpenia od muzy, a dzisiaj mam się zmywać raus? Można mnie tak po prostu szmajznąć wek, jak puszkę po browarze?

– Panie Aleksandrze, nie mam czasu na dyskusję. Proszę zrobić co mówię, a ja już ustalę, powiedzmy, że po znajomości, czy nie zalega pan z czymś w innych działach. Obaj nie chcemy problemów, prawda? – tak mi odszprechał, więc się zmyłem do swojej nory. Zgarnąłem do pudła po mineralnej wszystkie swoje i nieswoje graty, a więc wszystko, co wymienił: ołówek, długopis niebieski, linijkę i zasrany dziurkacz, który i tak nigdy nie działał i tylko szarpał papier, i polazłem z tym frachtem do wapniaka. Musiał gdzieś wyjść, bo jego sekretarka kazała mi czekać na korytarzu. Siedziałem tam dobrą godzinę, z zasranym pudłem na kolanach, a w tym czasie każdy jeden Fred, jaki tam przemykał, zacieszał i odwracał wzrok. Raz przeszła ich większa ekipa i jeden z nich wstawił w sufit, jakby do nikogo:

– O! Nasz Aleks, czyżby zmienia pracę? – na co reszta wybuchła brechtem i zaczęli się skręcać ze śmiechu. Podeszło mi konkretnie pod hals, ale się uhaltowałem i nic nie mówię, a wtedy inny Fred dodał, też gdzieś do ściany:

– Może będzie zamiatał ulice? A może go biorą w dyrektory? – jego komando znowu zacieszyło i teraz brechtają już konkretnie wszyscy. Wstałem i przysunąłem mu z płaskiej ręki, ale nie jakoś specjalnie mocno, bo nawet nie puścił blutu z kichawy, tylko się bujnął z leksza, i wtedy zatrybiłem, że o to chyba im chodziło, bo zaczęli się drzeć jeden przez drugiego:

– Wezwać ochronę! Ochrona! Niech tu ktoś przyśle ochronę, pod gabinet personalnego!

Banda dupków, żaden nie ma jaj, żeby mi fiknąć, mocni tylko w gębie, to się dopraszają silniejszych. Nie przykukałem nawet skąd i jak, ale nagle namnożyło się jakichś pajaców w dziwnych czapeczkach, a ci wzięli mnie za wsiarz i powalili na fusboden. Jeden nadepnął mi na dekiel, a inni haltowali fest, że nie mogłem się nawet ruszyć ani odezwać po ludzku, więc wychodziło mi jakieś:

– Łeeee… Beee… – ale nie żebym lamentował czy coś, tylko zwyczajnie chciałem, żeby mi zszedł z dekla. A wtedy słyszę jednego, jak truka coś do telefunka:

– Policję trzeba wezwać, pobił nam urzędnika, i stawia opór przy próbie zatrzymania. Mamy go tutaj, obok personalnego i czekamy. – co było kompletną ściemą, bo ani nikogo nie pobiłem, ani nie stawiałem żadnego oporu. Haltowali mnie tak pod sztiflem kwadrans, aż posłyszałem coś jakby wyj blacharni, i po minucie wbiegło kilku hycli. Zapięli mi obrączki i zawlekli do suki, gdzie wrzucili między dwóch byków w uniformach. Jechałem z nimi przez miasto, na bank na komisariat, i kombinowałem dojść, co tu jest grane. Wstawiam im:

– Panowie, ale was is los? To jakieś szpasy? Nikomu nic nie zrobiłem, to był zwykły plaskacz, przecież ten palant nawet nie puścił farby.

– A więc pan się przyznaje? To i lepiej dla pana, szybciej będziemy mieli to z głowy. – odszprechał mi ten z lewej i zabrechtał. Ten drugi zawtórował mu, i obaj z przodu też, więc już się nie odzywałem, aż kapsiara się nie zatrzymała. Wywlekli mnie i ciągną na górę po jakichś schodach, a szarpią za te kajdany aż puścili mi blut z łap, boleśnie jak cholera. W jakiejś kanciapie z punktu zajumali mi sikora, kazali wypróżnić taszki, i zabrali wszystko co tam miałem, szlugi, kopsałkę, hajs, i w ogóle alles. Jeden hycel podniósł rezacza, pokazał wszystkim i włożył do jakiegoś foliowego worka, a następnie jak mi nie przyrżnie z piąchy, że aż mi dekiel wygięło i czuję, jak blut idzie z mazaka. Zabrali pasek od portek i buty, po czym wrzucili mnie do jakiejś klatki, w której było już kilku podejrzanych dziwolągów, normalnie same wybryki natury, najniższy brut, unterhołota z rynsztoka, a wszyscy na moje oko ganc bezaufen albo naćpani. Jeden w kącie na podłodze, obrzygany od ryja aż po szmatławe sztany, drugi po przeciwnej stronie, łysy, w samych gaciach i laczkach, podziargany na klacie i widać, że obie łapy spuchnięte od codziennej szprycy, inny siedział na jakiejś pryczy i bujał się w te i we w te, całkiem jakby se kimał w tramwaju, a od wszystkich jechało zgnilizną, fekałem i co tam najgorszego w życiu poczuwaliście. Wiedziałem, że bez sensu drzeć się za jakimś wachmanem, bo co ugram, to jedynie po ryju, więc klapłem na jedynej wolnym barłogu jaki tam był. Siedziałem tak, czekałem i miałem już cykora, że załapię tu jakiegoś wirusa, albo wszy, aż po godzinie pod klatką przemknął jakiś knecht i wstawia przez kratę:

– Który kutas chce fajkę? – a mi się akuratnie tak jarać chciało, że nie przejrzałem tego typa i mówię, że ja, na co ten mi wartko odszprechał – To rusz tu zad! – wstałem i doczłapałem do kraty, a ten wyjmuje szachtel i otwiera, ale nadal za kratą, więc wyciągłem przez nią łapę, a ten jak mi nie przywali knutem, jak raz w ten zbolały nadgarstek, że aż przysiadłem, ale nawet nie jękłem. Ten obśmiał mnie fest i zmył się raus, a ja wróciłem na swoją miejscówę, zarzyganą i zawszoną. Po jakimś czasie, może sztunda, może dwie, przylazł następny z taką gadką:

– Który tam się zesrał w pory? Banda zwierzaków, hołota zawszona, skurwle niedomyte, ostatnie łachmyty, mało na was pały? Mało? Zaraz się z tym sprawimy, odechce się wam walić pod siebie. – a ja do niego:

– Podobno mam prawo do jednego telefonu. – bo musiałem jakoś wyjaśnić Lizie, żeby się nie zorgowała pustą hawirą. A ten mi odszprechał:

– Na jaki numer?

– Nie znam numeru, macie tu jakiś spis? Jakiś telefonbuch?

– Jak nie znasz numeru, to nie zawracaj gitary, tu nie informacja. – I poszedł raus.

Czekałem tak, bracia, na sztywno, bo seryjnie miałem takie wrażenie, że jak tylko se zalegnę, to mnie z punktu oblezą wszyscy dzicy lokatorzy tego siennika, od którego waliło jak z obory. Dopiero pod wieczór, na mój filing, przykuśtykał jakiś stary dziadyga i gada:

– No, ferajna, światło zaraz gasimy i lulu. – i już się zbierał, gdy wrzasnąłem za nim:

– Ej, staruszku! Poczekaj no, kibluję tu już od prawie ranka, i nic? Nikt mi nic nie powie? Macie coś na mnie czy jak? Bo jak nie, to śmigaj po klucze i otwieraj ten loch, bo mi pilno na chatę! – a ten nic mi nie odszprechał, tylko zabrechtał tak, że se mało łba nie odśmiał, po czym tak mi wstawił:

– Czekaj synku, czekaj, ty młody jesteś. Ja w twoim wieku, to tydzień na wagę czekałem, i też mi nic nie powiedzieli, a jak już przyszli, to najpierw tak dupę mi zrąbali i plery, a jeszcze po goleni pałą dostałem, że do dzisiaj kuśtykam. Czekaj sobie, czekaj… Tym młodym to i do grobu się spieszy, nic szacunku nie mają dla czasu, dla innych, nic… – I poszedł gdzieś w cholerę, ale po kwadransie wrócił i nadaje:

– Chodź tu młody, chodź. No, nie bój się, ja pały nie noszę, chodź, zapalisz sobie. Masz tu, no, masz… – i wysuwa paczkę, a w niej jakieś gwoździe bez filtra. No więc zwlokłem się znowu i sięgnąłem ostrożnie po fajkę. Nie wykonał żadnego gwałtownego ruchu, więc wziąłem calaka, a ten mi podał fajer z własnej kopsałki. Sztachnąłem się fest, a ten mi wstawia przez kratę:

– No, widzisz? Ja nie gryzę, ale wiem, jak oni pogrywają. Ty wyciągniesz łapę, a tu buch pałą! Tak, tak, ja wiem. Pal sobie spokojnie, ja pały nie noszę. Na spokojnie też można, po co od razu ta przemoc? – posuwał taką gadkę, że mi z punktu stanęło, że on tu jest za tego dobrego, i że za kwadrans wpadnie ten zły i znowu da mi po grabie, więc stoję cicho, bucham sobie, a ten dalej nadaje:

– Ty mi nic nie musisz mówić, ja wszystko wiem. Zachciało ci się rzucać kamieniami, machać jakąś flagą, co? Tak się to kończy, synku, właśnie tak. Na co ci to było? Nie lepiej w domu siedzieć niż tutaj? Ale nie bój się, posiedzisz sobie trochę i cię puszczą. Zobaczysz, jak to szybko zleci. Młodemu, to zawsze czas się dłuży, tak to jest, niecierpliwisz się, to jasne. Wróciłbyś do koleżków, pewnie, co? Porzucałbyś sobie w szyby, co? Po co ci to synku? Mało ci tego bałaganu? Ja też kiedyś byłem młody, ja też chciałem się wyszumieć. Chodziłem w pochodach, w paradach, działo się, oj działo. Aż doigrałem się, synku, tak, tak. I posiedziałem sobie troszkę, aż zmądrzałem. I już nie ciągnęły mnie ani marsze, ani demonstracje, bo zrozumiałem, że jak cię wkręci magiel, to już nie puści. Im szybciej to zrozumiesz, tym lepiej dla ciebie, a najlepiej, jakbyś w ogóle tego nie sprawdzał. Jak już cię zwolnią, to idź do domu i nosa nie wystawiaj. Każą siedzieć na dupie, to siedź. Każą pisać, to pisz, każą iść, to idź. Ty nie pytaj, ty nie rozważaj, za mały na to jesteś, a magiel nie puści, o nie! I nie myśl, że jak przyjdą inni, to przestaną kręcić. Oni nigdy nie przestają, bo władza, synku to jest ta korba w maglu. Jak nie kręcą, to każdy pomyśli, że słabi, więc oni kręcą, kręcą, aż cię przekręcą. A jak cię przekręcą, to już bez kręgosłupa, bez nóżek i z gąbką zamiast mózgu, zobaczysz. Ja już tu widziałem nie takich kozaków, a wychodzili jak trusie, na miękkich nóżkach. No, pal sobie, spokojnie, ja pały nawet z biurka nie zabieram. Po co mi pała? – tak wstawiał stary, aż dało się słyszeć jakieś zgrzytanie i trzaskanie kratami, a wtedy on kuknął w tą stronę i szprecha do mnie:

– Gaś synku fajkę, szybciej, szybciej, dawaj, bo jak zobaczą, to więcej nie dostaniesz. – I zabrał mi szlugę, a ja cofnąłem się na zgnitą prycz. Po chwili pokazał się ten młodszy wachman, filuje przez kratę i pyta:

– Który tu palił? Pytam się, który? – na co odwarknął mu ten dziadyga:

– Cicho synku, cicho, ja mam tu teraz obchód i to ja paliłem, mi chyba wolno, co? Chcesz fajkę od starego? Masz, częstuj się. – ale młodszy tylko luknął na niego, na te jego cygarety bez filtra i zmył się. Podlazłem do kraty, a stary wyjął zza plerów moją szlugę niedojaraną, którą tam skitrał, podał mi i wstawia dalej:

– Daj takiemu korbę, to sam sobie łeb ukręci. On nawet nie wie, że co złego komu zrobi, to wróci do niego, on młody, może nawet taki jak ty. Tu teraz samych młodych biorą, a to ciężki chleb, i tylko pałą machać łatwo, a już papierosem poczęstować to nie każdy umie. Pal sobie synku, pal spokojnie, teraz to przyjdą dopiero po zmianie.

– Kiedy mnie wezwą? Myślałem, że dzisiaj jeszcze mnie zwolnią na chatę. Nie rzucałem kamlotami. – odszprechałem mu.

– Każdy tak mówi, musisz być cierpliwy. Ten młody – tu deklem skinął w stronę tej odległej kraty – kręci szybciej, to i szybciej się sam przekręci. On nawet nie wie, że tu jest tylko tą korbką, i że się kręci jak mu każą, ale ty się nie spiesz. Rzucałeś, czy nie, to mało ważne. Jak przyjdzie twój czas, to cię wezwą i odpytają, a ty się im za bardzo nie stawiaj, nie ma sensu. A tymczasem ciesz się, że na mnie trafiłeś. Mnie tu teraz biorą raz na tydzień, a niedługo pewnie zwolnią. Starych teraz nie lubią, my podobno za miękkie serce mamy. A czy to źle dać człowiekowi zapalić? Co złe, synku, to jeszcze przed tobą, ty się ciesz, że na mnie dzisiaj trafiłeś, jutro by mnie tu nie było, nikt by ci nie dał fajki. Ale ja i w tobie tylko człowieka widzę, żaden tam z ciebie bandyta, machanie flagą to nie bandytyzm. Jutro, pojutrze, a może za trzy dni dowiesz się czegoś, a na razie czekaj spokojnie.

– Jak to jutro? Pojutrze? Mam tu siedzieć dwa dni? Ja muszę do domu… Do rodziny… – wymsknęło mi się, sam nie wiem jak.

– Czekaj synku, czekaj, doczekasz się. A dwa dni, to posiedzisz zanim cię nie zawołają, potem tu wrócisz. Do domu się nie wybieraj, tam cię znajdą od razu.

– Jak to? – pytam – To kiedy mnie wypuszczą?

– Różnie może być. Może miesiąc, może dwa, ale najczęściej cztery. Cztery miesiące synku, cztery miesiące. Mnie też już wtedy chyba zwolnią. Dobranoc, dobranoc od starego człowieka. – zgasił fajkę, zabrał mojego kiepa i zmył się raus, a ja zostałem sam. Zaległem wreszcie na tym zapchlonym koju, a pod deklem śmigały mi najróżniejsze myśli, ale zanim zapadłem w sen, najtrudniej było mi dumać o tej, która została sama na chacie.

 

 

II

 

 

Obudziłem się, kiedy krata zazgrzytała, a otwarli ją, bo szmajznęli nam tu dwóch kolejnych typów. Jeden w garniaku, co było deko dziwne, a drugi zwyczajnie, ochlor jakich tu od metra, ufajdany na maksa, od halsa aż po pas w rygach i szmucu ulicznym, ganc bezaufen na maksa, sztynk szlampy i grabie w blucie. Ten drugi zaległ od razu poziomo w kącie, ale pierwszy z punktu drze mordę, ale takim hochlautem, że w innych cymrach też się wybudzili i nadają mu przez korytarz:

– Te, krawaciarz, zawrzyj ten loch! Daj kimać palancie! Stul dziób! – i tak dalej w tym stylu, a wtedy ten knecht, co ich przywlekł, odwrzeszczał im:

– Sam se zawrzyj, bo dostaniesz pałą! Bo pójdziesz do izolatki! – i walnął chyba tym knutem, bo dało się słyszeć: – Ałaaaa!! – jakby komuś zbrechał palec. Ale już inni mu odwrzeszczeli:

– Teee…! Menda! Pała! Nie strasz nie strasz, bo się zesrasz! – na co wachman znowu komuś przyłomotał i zmył się. W innych klatkach się uciszyli, ale ten nasz nowy drze się wajter:

– Ja domagam się widzenia z oficerem! Natychmiast! Nie wiecie, kto ja jestem! – i cały ten szajs, na co wybudził się ten z drugiej pryczy, wczorajszy bujający, i wstawia, ale dycht na trzeźwo:

– Przyjacielu, przymknij się deko, spać nie dajesz, wyluzuj. – ale tamten nie wyluzował i dalej wrzeszczy swoje. No więc bujak do niego, tak z cicha i niewyspania:

– Jakbyś się tak cośkolwiek uspokoił, to może coś się wymyśli, ale daj mi kapkę ciszy do namysłu. – ważniak się odwrócił, i z punktu klar, że to jakaś szycha, i że chyba nie do końca planowo trafił między nas, bo i buty na girach, i sikor na łapie, i portek łapskiem nie haltuje, znaczy, że paska mu nie skroili. Zamknął ryj i czeka, co będzie, a tamten po chwili przeciągnął się dłuuuugo, i nawija:

– Nie masz zajarać? Dałbyś, to się coś wymyśli. – I krawaciarz sięgnął do portek i wyciągnął prawie pełną paczkę, którą tamten zgarnął całą i pyta: – A ognia nie masz? – I ten, chyba ze zdziwka wyjął kopsałkę, którą tamten wziął i odpalił sobie szlugę. Kuknął na mnie i pyta:

– Chcesz?

– A owszem, jał not. – I dał mi calaka, i podał ogień. Schował sobie w taszkę zapalarkę i sztachamy się. Dopaliliśmy i bujający wstawia:

– Nie ma to jak frajerskie cudzesy. – I zaległ z mordą do wandy, na co ważniak znowu swoje:

– Ale jak?! Granda! Moje papierosy!

– Ciszej, przyjacielu, myślę przecież. – odwarkł mu huśtawka i chyba zakimał. Ważniak stanął przed kratą i posuwa taką gadkę, do wszystkich i do nikogo:

– Gdzie ja trafiłem? Co to jest? Ja mam dzisiaj ważne zebranie, ja muszę na obiad z prezesem, ja mam bilet na samolot, a jeszcze odprawa na lotnisku! – stale to ja, ja, ja, więc mu wstawiłem:

– A ja czuję, że ci zaraz przyłomotam. – na to on się zamknął i już nie odezwał więcej. Odwróciłem się i zakimałem. Wybudził mnie znowu ten sam brzęk kraty, w której pokazał się hycel z jakimś papierem i wyczytuje:

– Aleksander? Który to? – ale nie zdążyłem nic powiedzieć, bo ważniak znowu swoje:

– Jaki Aleksander? To ja tu jestem przez pomyłkę, to mnie najpierw wypuśćcie! – Ale wachman oblukał go tylko z góry unter i powtarza:

– Aleksander!? – zwlokłem się z koja i stanąłem.

– Mówi się „obecny”, zapamiętaj sobie. A teraz idziemy. – i poprowadził mnie przez lochy do jakichś drzwi, i przypomniałem sobie, że to ta sama droga, jaką mnie tu wczoraj wtrynili, ale dalej poszliśmy już nie raus, tylko schodkami do góry, gdzie wcisnął mnie do jakiejś kanciapy, w której przy biurku siedział jakiś po cywilu.

– Pan Aleksander L.? – zapytał, a ja poznałem, że to ten Hunter, z którym już miałem gadane.

– We własnej osobie. – odwarkłem, i truknąłem do typa, który siedział bokiem przy szrajbmaszynie: – Siemano Bernard.

– Widzę, że pana nie opuszcza dobre samopoczucie. Niestety tym razem nie ma pan żadnego do niego powodu. Jak pan myśli, co tu mamy? Nie podpadł pan wczoraj nikomu? Dzisiaj żaden telefon pana nie wybawi. Świadków mamy, panie Aleksandrze.

– Jakich świadków? O co chodzi? – bo seryjnie nie wiedziałem, czy o ten niezwrócony niebieski długopis, czy o strzał z plaskacza Fredowi na odchodne.

– Niech nam pan sam opowie. – i zaciesza, a Bernard razem z nim. – Tylko proszę pamiętać, że wszystko, co pan zezna, może być użyte przeciw panu.

– Ja pamiętam statut, że pan pyta, a ja odpowiadam. Chyba tak to leciało?

– Sam pan nic nie powie? Odwagi dzisiaj brakuje? Widzi pan, jak to łatwo zgrywać bohatera, gdy świadków nie ma, a jak już są, to każdemu mięknie rura, prawda? Co pan powie o zajściu wczoraj w Archiwum?

– To pan mi cuerst przeczyta z kartki, co ci świadkowie zeznali, a ja zobaczę i zdecyduję, co jest prawdą a co nie. – odszprechałem mu wartko.

– Tupet pana nie opuszcza, pan mi tu z prawdą wyjeżdża? Dobrze, jak pan chce. Wczoraj dopuścił się pan naruszenia nietykalności cielesnej wobec współpracownika, zgadza się? Zgadza się, prawda? Następnie policjantom w radiowozie zreferował pan treść zajścia, i mamy tu ich protokół zatrzymania, a w nim pańskie słowa. Nam to wystarczy.

– I co z tego będzie?

– Zapomniał pan chyba, że to ja tu pytam, prawda? Już pan nie kozaczy? Już nie rżnie gieroja? To lepiej, bo miejsce w areszcie nam się przyda, chyba, że spodobało się panu w celi. To jak będzie? – zrobił krótką przerwę, ale ja trzymałem pysk – Znowu ma pan szczęście, panie Aleksandrze, ale notatka u nas zostaje. Poszkodowany odstąpił od złożenia zawiadomienia, tym razem się panu upiekło, a mogły być z tego cztery miesiące. Proszę nam tu podpisać, że zapoznał się pan z notatką i protokołem.

– A zapoznałem się?

– Pan znowu zapomina. To ja tu pytam, a pan odpowiada. Podpisać tu i tu. – I podłożył mi jakieś papiery z tej szrajbmaszyny, a ja podszrajbowałem mu ajn cwaj draj gdzie chciał.

– Jest pan wolny, ale jeszcze chwilka. – sięgnął po słuchawę i wykręcił cztery razy – Dajcie mi tu rzeczy zatrzymanego. Tak, jego, dokładnie. – i po minucie wszedł wielgachny wachman z pudłem, z którego wysypał na blat moje sztifle, pasek od portek, dokumenty i jakiś stary bilet na busa.

– A gdzie mój sikor? Gdzie hajs? – pytam z wkurwem.

– Jaki sikor? Jaki hajs? O brzytwę i kastet pan nie pyta? – wali Hunter z brechtem – Zostają u nas jako potencjalny materiał dowodowy! Zabieraj synku swoje manele i zwijaj mi się stąd, żebym nie wezwał po ciebie dołowych! Chociaż, jeśli mnie przeczucie nie myli, niebawem znowu się spotkamy, a ja do tych spraw mam psiego nosa. – I zacieszył na maksa, a Bernard mu do wtóru.

Zabrałem co moje i wylazłem z tym na korytarz. Nerwa miałem konkretnego, bo sikor, może i lewy, ale był markowy, a bez hajsu nie mogłem nawet trzasnąć taryfą, ale przynajmniej, bracia, nie spełniła się przepowiednia sfiksowanego wachmana o czterech miechach. Jakże bardzo się myliłem, ale wtedy jeszcze nie mogłem tego wiedzieć… Wciskam te sztifle, zapinam pasek i lukam w bok, a tam jakiś szczyl przypięty do kaloryfera odlewa się na wandę. Skończył, a z drzwi naprzeciwko, wyszedł, zapinając rozporek, więc chyba z kibla, no kto? P. R. Deltoid, mój kurwator, nikt inny. Poznał mnie i brechta na maksa.

– Aleks, mówiłem ci, ostrzegałem cię, no tak. Ale znowu się spotykamy, tak, jak przewidywałem. Znowu nabroiłeś, no tak, ale teraz już ci nie pomogę, teraz mam już innych w grafiku, a ty radź sobie sam, w końcu jesteś dorosły, prawda? – i podszedł do gówniarza, nawet nie widząc, że brodzi w jego szczynach.

Polazłem na busa, myśląc, co powiem Lizie. Właśnie wylali mnie z roboty, mam za sobą nacht w areszcie, a ona została sama, z bajtlem w bebechu i nie wie was is los, bez abendbrota, bez porannej kawy. Wysiadłem koło siebie, doczłapałem się z zamiarem, że pierwsze co zrobię, zanim jeszcze się rozmówię, to zażyję szałera, bo nie mieściło mi się w pale, żebym gadał do Lizy z wszami na ancugu. No więc już na klatówie zdejmuję kabat i resztę, kluczem w szlos, a tu zawatre na amen i coś jakby nie te drzwi. Kukam na numer, wszystko pasi, to ja jeszcze raz, po idiocku. Wreszcie zacząłem walić pięściami, aż drzwi się otworzyły i ze środka wyjrzał na mnie jakiś pajac w moim szlafroku. Wtarabaniłem się, obciąłem cały kwadrat szukając Lizy, ale nigdzie jej nie przykukałem, więc za wsiarz tego typa i wstawiam mu:

– Gdzie ona jest? Coś za jeden? Gadaj mi tu sznela, bo za chwilamoment nie będziesz miał czym! – i jeb mu z dekla między gały, że z punktu poszedł mu sok z kichawy. A ten w ryk:

– Policja! Napad! Wezwać policję! – więc pobrał jeszcze deko z buta w bebech, a potem w czachę, gdy już leżał, ale tylko deczko, żeby nie przymglał, bo co mi powie nietomny? Ten usiadł pod ścianą, obtarł se ryja rękawem mojego szlafroka i nadaje:

– Panie, ja nic nie wiem. Wczoraj dostałem przydział, poprzedniego wylali z Archiwum, a to służbowe mieszkanie, powiedzieli, że już umeblowane, co pan chce? A może to pan? To pan tu mieszkał? – i dalej farbuje w mój szlafrok, więc ja do niego tak:

– Przestań, bo za ten szlafrok mi jeszcze bekniesz. Gdzie ona jest? Już, nawijaj, bo powtórzysz zaraz rozmowę z moim glanem.

– Panie, mówię serio, że nie wiem, nikogo tu nie było. Dali adres, wszedłem, było otwarte, potem przyjechał jakiś majster, dał mi nowe klucze i zamienił zamki. Mieszkanie puste, łóżko posłane, na stole nawet szklanek nie było, przysięgam. Byłem pewien, że pan się już wyniósł, przysięgam! – więc ja mu dowaliłem jeszcze raz z buta i kukam po chacie, czy nie zobaczę jakiegoś listu, czy innego znaku, ale nic nie znalazłem. Zajrzałem do sracza i patrzę za jej manelami, i fakt, część z nich znikła. Już chciałem wyjść, gdy posłyszałem jakiś szum w mieszkaniu, a zza drzwi doleciał słaby głos tego złomotanego pajaca:

– W łazience jest… – I zanim rozkminiłem, kto i skąd, wpadło czterech knechtów na czarno, każdy w skorupie i z pałą i drą się na mnie:

– Gleba! Gleba! – powalili mnie na kafle, i dostałem raz tylko pałą w dekiel, ale tak, że film mi się urwał.

Wybudziłem się w jakiejś pędzącej furze, i z punktu klar, że to blacharnia, ale na cicho, bez koguta. Z przodu dało się słyszeć, jak ten po prawej, ten fury nieprowadzący nawija w telefunka:

– Tak, już zaraz, już dojeżdżamy… Jest pan pewien? Ja bym najpierw przygotował, inaczej ryzyko jest… No właśnie, rozumiemy się… Tak… Nie, o to proszę się nie martwić, to my będziemy pisać, zresztą to już gotowe… Tak jest! – nie kumałem słowa z tego, co się nawija, ale głos wypadł mi znajomy. Ocknąłem się nieco lepiej i podniosłem dekiel, przyuważywszy, że po obu stronach mam hycli na czarno, z pałami na kolanach. Poczułem też, że łapy mam za plecami w obrączkach, a w ryju jakieś okruchy, jakby mnie szklanką karmili, a potem wymacałem jęzorem, że znowu będę potrzebował dentysty. Nagle zrobiło mi się nie całkiem gut, całkiem jakbym miał tu puścić żura, ale nie miałem czym, o bracia, bo od wczorajszego frysztyka nic nie oszamałem. Żołądek wyrywał mi się na próżno, jakby sam chciał wyskoczyć, i wtedy jeden z tych kapsów wstawia z brechtem do reszty:

– Nasz kolega się chyba obudził. – I strzelił mi łokciem w klatę, że na moment straciłem oddech. Po chwili drugi zrobił to samo, że nie miałem sił wyrzucić choćby słowa. Odwrócił się do mnie ten z przodu i wtedy poznałem, to był Billyboy, jak żywy, od którego po staremu zajechało przypsutym szpekiem i waksem z syfiastego ucha. Zacieszył do mnie i wstawia:

– Witamy kolegę, witamy, pozwól przyjacielu, że cię przedstawię, oto mój stary znajomy, Aleks. – i wyciągnął przez oparcie łapę i dowalił mi w sam środek ryja, aż strzeliłem w zadeklak. Ci dwaj znowu dołożyli mi po razie i w tak wesołej atmosferze jechaliśmy dalej.

– Nie cieszysz się Aleks? – szprechał Billyboy – Uśmiechnij się, coś taki ponurak? Nie odpowiada ci nasze towarzystwo? Przecież jesteś wśród swoich, no, rozchmurz się! – zacieszył, i tym razem dał mi tylko z plaskacza.

– Dokąd jedziemy? – zapytałem, i poczułem, że mam japę pełną juchy.

– Tam, gdzie zechcesz. Wolisz drogę na skróty? Czy może raczej znowu do pudła, gdzie bekniesz za napad z ciężkim pobiciem? Za to, przyjacielu, to już będzie parę latek. No, jak? Chyba na skróty, prawda? – i zabrechtał hochlautem, a z nim reszta hycli. Nic mu nie odpowiedziałem, tylko wciąż macałem cany jęzorem i liczyłem.

– Już niedługo, cierpliwości. Las nocą może być dla ciebie całkiem nowym przeżyciem, a my postaramy się, by było wyjątkowe, prawda, chłopaki? – i zabrechtali wszyscy.

Jechaliśmy jeszcze jakiś kwadrans, było już ciemno i nie poznawałem żadnego miejsca, żadnej budy ani drzewa. Zatrzymali blacharnię i wywlekli mnie raus. Upadłem na glebę i wtedy dostałem konkretny strzał z buta w bebech, po którym poczułem znowu refluks. A potem łomotali mnie już cuzamen w kupie, przepychając się który pierwszy, który mocniej i celniej. Trwało to jakiś czas, ale nie wiem ile, bo znowu pękł mi się film. Gdy się ocknąłem stał nade mną jakiś pies czy inny zwierzak i obwąchiwał mnie. Oblizał mi pysk, a potem lizał już konkretnie, całkiem jakby czyścił talerz po lodach, a ja z punktu zatrybiłem, że mam blut na ryju. Nie miałem siły na nic, więc musiałem poddać się temu lizanku, nie mogąc ani go pizgnąć wek, ani nawet krzyknąć. Skończył lizać i obwąchiwał mnie, ryja, ancug, sztany, aż podniósł łapę i oszczał mi klatę. Warknął i odbiegł raus a ja zostałem sam, czując, że też mam pełno w pęchlu i chyba właśnie popuszczam dołem. Patrzyłem w niebo i widziałem gwiazdy, ale jakby zza jakiejś mgły, i nie były to chmury czy inny dym, tylko musiałem mieć coś kaput z gałami, bo gwiazdy latały jak szalone. Po chwili przykukałem księżyc, a raczej dwa, więc nie było już wątpliwości. Patrzyłem na nie długo i myślałem. A myślałem, bracia, o tym, co tam jest na tych dynksach. I dotarło do mnie, że nawet tam, na każdej białej kropce, egal, solo czy podwójnej, jest jakiś Aleks z obitym ryjem i zdycha właśnie gdzieś w lesie. I widziałem go jakby z góry, znad drzew, w świetle tego podwójnego księżyca, jak tam leży i ledwie rzęzi, jak puszcza blut ryjem i kichawą, jak podbiega do niego pies, liże go i szcza mu na ancug. I nie miałem żadnego żalu do tego psa, ani do tego Aleksa, który tam lał w pory i odwalał kitę, bo wiedziałem, że on nic na to nie szafnie, i żaden inny, z każdej innej gwiazdy też nie. I wiedziałem też, że czy wcześniej, czy później, wykituje każdy, co do jednego, a na końcu ja. Nie myślałem o niczym, tylko o tych kundlach z innych światów, którzy grzmocą się po ryjach, rżną majzlami, walą knutem czy z rury. I patrzyłem, bracia, tylko patrzyłem na łysego, bo nie mogłem kiwnąć ani palcem.

Nie wiem, jak długo tak leżałem, nie wiedziałem, czy przymglałem, czy już zszedłem, czy może zaraz przyjdzie do mnie jakiś z kółkiem nad deklem i nie powie:

– No, Aleks, zbieraj się, czas na ciebie, zamykamy twoją kartotekę. Teraz sobie ją wszyscy poczytamy, i pobrechtamy na maksa, a najbardziej ty! Ha ha ha! – i wtedy zajarzyłem, że jakoś wcale mi nie do śmiechu, że czuję każdy kop w bebech, każdy strzał w czachę, każdy wybity can. Wczuwałem się pomału w ten mój wyklepany korpus i nagle usłyszałem coś na górze. To był znajomy dźwięk, coś tam siedziało na drzewie i kukało na mnie w dół. Nie mogłem sobie przypomnieć, a przekopana mózgownica jakoś nie mogła wskoczyć na to drzewo i podpatrzeć. Wytężałem gały, ale nie widziałem nic poza zamglonym niebem i milionem gwiazd, a wtedy dźwięk rozszedł się wider, tym razem głośniej i jakby bliżej. Próbowałem mrugać gałami, co nie wychodziło mi gut, ale po chwili gały przywykły do tej mgły i jakoś powoli wyostrzyłem wzrok. Na gałęzi, zaraz nade mną, siedział jakiś ptak i już wiedziałem co to za jeden. Nie musiałem zgadywać. To była sowa.

 

 

III

 

Gdy ją zobaczyłem, a raczej, gdy dotarło do mnie, że to ona, przypomniałem sobie, co po tym konkretnym wyklepie wcale nie było ajnfach, że gdzieś tam, w mieście czeka Liza. Nie miałem najmniejszego pojęcia, jak ją znaleźć, ani gdzie szukać, ale wiedziałem, że jeśli zostanę w tym lesie, to nie szafnę, choćbym się zesrał. Musiałem dostać się jakoś do Grega, bo tylko on mógł mi pomóc, ale wiedziałem, że nie wsiądę przecież w busa. Spróbowałem ruszyć rękami, a potem nogami, i okazało się, że chyba nie mam ich zbrechanych, a jedynie wyklepane jak kowalskim młotem. Spróbowałem wstać, ale okazało się, że nie mogę złapać luftu i że z ryja wali mi wciąż blut. Upadłem ale w tym krótkim augenbliku przykukałem za drzewami jakiś licht. Skierowałem dekiel w tamtą stronę i już wiedziałem, że to żaden księżyc, ani zwid, tam musiała być jakaś chata. Zacząłem się langzam czołgać, co szło mi cholernie opornie, bo ani nogi, ani ręce nie chciały mnie słuchać jak dawniej, ale po kwadransie, a może dwóch doszedłem do jakiejś wprawy i już wiedziałem, że najpierw lewa noga lekko do przodu, a potem w glebę i zaprzeć, łapy gerade aus, i tak posuwałem się, bracia, metr po metrze w stronę lichtu. Nie wiem, ile mi to zajęło czasu, ile blutu wyciekło mi z ryja, ale dotarłem wreszcie do jakiegoś płotu, przy którym doczołgałem się do jakiejś furtki czy innej blachy. Pchnąłem ją, ona ustąpiła, a dalej przykukałem ścieżkę, którą langzam, langzam, metr po metrze dociągnąłem do drzwi obok których stała na słupku zapalona lampa. Namacałem drzwi i zastukałem. Czekałem i stukałem, na zmianę, nie wiem, jak długo, aż wreszcie ze środka doszedł jakiś szaszor. Drzwi rozszparzyły się i chyba ktoś przez nie filował, po czym zawarły się curik. Znowu postukałem, a wtedy otwarły się wider, i zza nich pokazał się dziób jakiegoś typa. Nic nie odpowiedział, bo chyba się połapał, w jakim jestem stanie, tylko złapał mnie za graby i wciągnął do środka. Zaciągnął mnie do jakiejś kuchni, bo poczułem jakby sztynk śmieci z kubła, rozlanej gorzały, i śliwkowego kucha. Leżałem na kaflach i kukałem w sufit, na którym już tylko jedna żarówa, bracia, nie dwie. Typ oddalił się gdzieś, a z sąsiedniego cymru dało się słyszeć, jak wstawia, chyba do słuchawy:

– Już dobrze, dobrze… Tak, dopiero co… Cztery godziny, chyba trochę przesadziliście… Dobrze, już dobrze, wracajcie, już nie szukajcie… Nie dzisiaj, nie, nie ma takiej potrzeby, jutro, dzisiaj to bez sensu. Wiem co mówię, komuś tam chyba puściły zawory… No normalnie, jutro, bo kiedy? Czołem! – i rozłączył się. Nic z tego nie kumałem, ale posłyszałem, jak się zbliża i podchodzi do mnie. Nachylił się i kuka na mnie z bliska.

– Trzeba wezwać kogoś do ciebie. Poczekaj chwilę, zadzwonię po lekarza. – wstawił i znowu gdzieś poszedł, a ja zakimałem, albo przymglałem, bo już nie miałem siły na nic.

Gdy się obudziłem, zalegałem w jakimś fotelu i poczułem, że jestem odziany w jakiś obcy ancug, i że na klacie mam jakieś bandaże, czy inne paski. Pokręciłem deklem, co bolało jak jasna cholera, ale obczaiłem deko tego cymru, w którym stał fotel. Przede mną wielgachne okno, na całą wandę, a na nim gardyny od sufitu aż po fusboden, a po bokach jakieś myble i regały na buchy i inny papier. Za mną musiał być jakiś kominek a w nim fajer, bo ciepło szło od plerów i słychać trzaski praski. Siedziałem tak chwilę, i filowałem herum, i na łapach namierzyłem jakieś plastry i cały ten szajs. Próbowałem ruszyć się deko bardziej i pokazało się, że mogę już sięgnąć grabą do ryja, gdzie namacałem też jakiś bandaż na deklu i halsie. Siedziałem tak i czułem, że langzam, langzam życie powoli wpływa mi curik do żył i posłyszałem jak do cymru wlazł mój wybawca. Chciałem coś powiedzieć, i wyszło mi nawet całkiem gut, bo zrozumiał mnie i odpalił:

– Cicho przyjacielu, zaraz przyniosę ciepłego bulionu i doprowadzimy cię do jakiejś formy. Musiałeś mieć ciekawy wieczór, chociaż ja wcale nie chcę wiedzieć jaki. Nic nie mów, musisz odpocząć i nabrać sił. Lekarz już był, mówił, że wszystko będzie dobrze. – I zmył się, chyba do kuchni. Słychać było stamtąd jakieś pobrzękiwanie, jakby młynek do kawy, stukanie łyżkami i gul gul z flachy w glas. Znowu chyba zakimałem, ale nie na długo, bo obudził mnie klepiąc delikatnie po ramieniu.

– Przyniosłem ci bulionu. – chciałem sięgnąć ręką, ale nie dałem rady złapać szkła, więc zabrał mi i szprecha – Poczekaj, sam cię napoję, tak będzie lepiej. – i poił mnie, bracia, tym bulionem, poił, langzam, langzam, żebym nie uronił ani kapki, aż wydudliłem alles z tego glasu, a wtedy on przytachał nową porcję i też we mnie wlał. Usiadł w fotelu naprzeciwko i kukał na mnie chwilę, po czym powiedział:

– Będzie dobrze, będzie dobrze. – nie wiedziałem jak mu dziękować, a szprechanie wciąż mi nie szło, więc tylko skłoniłem się i uśmiechnąłem najładniej jak umiałem. I gdy tak filowaliśmy jeden na drugiego, wydało mi się, że już go gdzieś słyszałem, albo widziałem, i oczywiście pierwszy typ, który mi wszedł pod dekiel, to był ten F. Aleksander, ale z punktu to odpadło, bo dziób tamtego był sporo starszy. Dumałem tak i dumałem, a wtedy on znowu się odezwał, tym niby znajomym głosem:

– Zaraz jeszcze przyniosę ci dobrego kielicha, to na pewno ci pomoże. – I fakt, przytachał mi takiego sznapsa, że aż się krztusiłem, gdy mi to wlewał w hals, a jak już wlał, to nie minął nawet kwadrans, jak zakimałem. Śniło mi się, że leżę nadal w ty lesie, nietomny i bez czucia, że księżyc świeci mi na ryj, coraz silniej i silniej, aż wreszcie zatrybiłem, że to wcale nie księżyc, a ja nie leżę w żadnym lesie, tylko we własnym łóżku, a nade mną czyjaś twarz, coraz wyraźniej i wyraźniej, aż rozpoznałem Lizę. Przystawiła palec do ust, jakby chciała, żebym trzymał pysk, więc wyciągnąłem tylko rękę, ale ona oddaliła się, jakby chciała albo raczej musiała uciec, co było ganc idiockie, bo nimals przede mną nie spruwała. Bardzo to było wariackie, ale ja patrzyłem za nią, a jak już znikła w przedpokoju, wstałem z tego koja i nagle wyłożyłem się jak długi z ryjem centralnie we framugę. Poczułem jakby mi się dekiel rozłożył i curik złożył z miliona kawałków, i polazłem do kuchni, gdzie jednak nikogo nie było. Furgałem po całym kwadracie i szukałem, ale nic, bracia, byłem sam na samopas i alajn. To dziwne, bo wiedziałem jakby w ten rychtyk moment, i nie wiedziałem, że to sen, nocna zmora, i że gdy tylko zechcę, obudzę się w augenblik, ale nie mogłem. Łaziłem z kuchni do szałera, do okna w salonce i wszędzie waliłem deklem w wandy, ale sen nie ustępował, aż tak mnie rozbolał łeb, że w tym śnie zasnąłem jakby ponownie. Gdy wreszcie seryjnie się wybudziłem, to nie wiedziałem, z którego snu, i bałem się odemknąć gały. Leżałem tak i leżałem, aż wreszcie rozszparzyłem powieki i przykukałem jakiś licht z okna. Otworzyłem całkiem i już sobie przypomniałem, każdy moment z poprzedniego dnia, od wybudki w pierdlu, przez łomot w lesie, sowę i czołganko do drzwi, do bulionu i sznapsa wlewanych mi ręką niby znajomego wybawcy w sam środek dzioba.

Był już chyba dzień. Leżałem nadal w tym fotelu, w którym zostawił mnie pod abend, i chyba mogłem już lepiej ruszać ręką i nogą, ale gdy próbowałem wstać, zwaliłem się na dywan i nie szafnąłem się podnieść. Spróbowałem go zawołać, i wyszło mi nawet składnie:

– Proszę pana… proszę pana… – ale wołałem tak dość długo, gdy w końcu wlazł, w szlafroku, z canszrubrem w łapie i z punktu klar, że zażywał szałera. Pomyślałem, że i ja bym się chętnie wykąpał, bo od wyjścia z zawszonej klatki nie umyłem nawet łap.

– O co chodzi? – pyta, jakby nie przyuważył, że właśnie podryguję na jego dywanie. – Czyżbyś wolał podłogę?

– Czy mógłby pan wezwać ambulans? – wstawiam, a ten mi na to odpalił taki wykład:

– Mój drogi, pozycja pozioma bardzo sprzyja zdrowiu, nie panikuj więc, nic poważnego ci nie dolega. Nie wiem jeszcze dokładnie, ile połamano ci żeber, ani czy masz nadal nawleczony kręgosłup, więc chwilowo nie zamierzam ci przeszkadzać, ani układać w fotelu. Wiem za to, że masz odbite nerki i sporo siniaków, ale z tym da się żyć, taka jest opinia eksperta, a ja jej wierzę, to mój znajomy, który nigdy nie odmawia mi w takich sytuacjach. Poza tym stwierdzam, że śmierdzisz jak zaszczany skunks, a od ostatniego razu nabrałeś troszkę ciała, sam nie dam rady posadzić cię w fotelu, i nawet nie mam ochoty, wczoraj musiałem korzystać z pomocy lekarza, więc sam rozumiesz… A propo, jak ubranie? Pasuje? To naszego wspólnego znajomego, ale nie martw się, jemu nie będzie już potrzebne. – nic z tego nie kminiłem, bracia, ale wokal nadal wypadał mi znajomo.

– Czy my się znamy? – pytam.

– Hmmm… Trudno krótką acz burzliwą historię naszych relacji nazwać znajomością, ale w pewnym sensie tak, owszem, ty jesteś Aleks, prawda? Nie pamiętasz mnie? Przecież powinieneś, a obecnie nawet musisz mnie pamiętać. Spotkaliśmy się kiedyś w tym właśnie domu, w jakże podobnych okolicznościach.

– Da Silva? Rubinstein?

– Wybacz, Rubinstein jest teraz bardzo zajęty, musiałem zająć się tobą sam.

– A co się stało z F. Aleksandrem?

– Jak to, nie wiesz? Nie opuścił jeszcze miejsca swojego ostatniego pobytu i raczej nieprędko to nastąpi. To dobry człowiek i wspaniały towarzysz, ale lepiej dla nas wszystkich, a zwłaszcza dla niego, że przebywa tam, gdzie przebywa. Ale do rzeczy, bo czas leci. Zapewne nie pamiętasz, jak tu się znalazłeś, ani jak minęła noc?

– Dlaczego? Pamiętam, myślę, że pamiętam. – i przeleciał mi przed gałami dziadek z pudła, kundel na moim kwadracie, Billyboy i sowa, zresztą już wiecie. – Dostałem łomot w lesie i czołgałem się…

– O nie, mój drogi, coś ci się pomyliło, prawda jest zupełnie inna, i byłbym nieuczciwy, gdybym ją przed tobą taił. Otóż, wczoraj wieczorem dokonałeś na mnie napadu, pobiłeś mnie i planowałeś zabójstwo, zdemolowałeś mieszkanie i całkiem możliwe, że obrabowałeś, bo jakoś nie mogę się doszukać kilku cennych drobiazgów. Musisz to wszystko wiedzieć, na wypadek, gdyby chłopcy zapomnieli zapytać, gdy już będziesz przesłuchiwany. Znasz te metody, prawda? Dostaniesz zastrzyk w łokieć i zaczniesz opowiadać wszystko, co pamiętasz, ja tylko dbam, byś pamiętał również inne detale, które uzupełnią moje zeznanie. Nie rób takiej miny, nie wszystko da się przewidzieć, dlatego właśnie uprzedzam.

Leżałem, bracia, na dywanie i nie odzywałem się, a on ciągnął:

– Poprzednia ekipa rządząca nie wykorzystała twojego potencjału. Wiem, powiesz teraz, że im przeszkadzaliśmy, i że to przez nas. Może nawet będziesz miał rację, ale jakie to ma znaczenie? To nieudacznicy, mogli przede wszystkim nie tracić cię z oczu, to najpoważniejszy błąd. Mogli, gdy już cię przechwyciliśmy, wjechać po ciebie i zdjąć razem z nami. Mogli nie wypuścić cię ze szpitala. Mogli roztoczyć nad tobą lepszą opiekę, a tylko ułatwili nam zadanie. Mogli sprawić, że znikniesz, mogli naprawdę bardzo dużo, a oddali taki atut w nasze ręce. I jeszcze ten gwałt na bezbronnym dziecku… Media cię polubią, zapewniam. Teraz, mój drogi, odegrasz swoją rolę nieco bardziej produktywnie.

– Nie rozumiem, przecież to wszystko nieprawda… – wyszeptałem.

– Ależ drogi Aleksie, czym jest prawda? Cóż to za dziwny twór?Jutro miliony ludzi zobaczą cię w telewizji, przeczytają w gazetach, usłyszą w radio. Każde kłamstwo, choćby największe, powtórzone tyle razy staje się prawdą, zapewniam. Już starożytni to wiedzieli, a twój minister nie, i dlatego właśnie musiał odejść, a razem z nim cały gabinet, czego tu nie rozumiesz? Już niczego się nie odkręci, farba na papierze już schnie. – powoli docierało do mnie, że chyba nieprędko wrócę między swoich. Zapytałem:

– Gdzie ona jest?

– Ależ mój drogi, chyba nie myślałeś, że ty i ta mała… Nie myślałeś, prawda? To dziecko z dobrego domu, jej rodzina to bardzo szanowani obywatele i są nam teraz szczerze zobowiązani. Aleks, nie krzyw się, proszę, sprawiasz mi przykrość. Ty i ona? Nie… To niemożliwe, to byłby ogromny mezalians, który zniszczyłby tych ludzi, nie mogliśmy na to pozwolić, zresztą nie martw się. Jest teraz w bezpiecznym miejscu i nic jej nie zagraża, a, i nam, i tobie wyjdzie to tylko na dobre. Dobrze, myślę, że to wystarczy. Mógłbym ci w zasadzie przeczytać już teraz protokół z zatrzymania i wizji lokalnej, wyniki mojej obdukcji, mógłbym ci pokazać jak zdemolowałeś mi kuchnię i salon, zdjęcia mam od wczoraj w szufladzie, ale niech to będzie dla ciebie małą niespodzianką. Zresztą, mój drogi, ty już to widziałeś, kilka lat temu, gdy baraszkowałeś w tym domu, prawda? Będzie ci łatwiej odpowiadać na pytania. No, głowa do góry, trzymaj się chłopcze. – i poszedł raus zostawiając mnie na tym zaidzonym dywanie. Po godzinie usłyszałem gong u drzwi, ding dong, po czym weszło kilku hycli na czarno i zaciągnęli mnie w kajdanach do blacharni.

 

 

IV

 

 

Zawieźli mnie znowu na komisariat, ale tym razem położyli w jakimś białym cymrze, z kratami w oknach, w pojedynczym kojku, przypiętego obrączką do ramy, i tak na pierwszy kuk, to był ten sam plac, w którym kilka miechów curik widziałem Duma, jak go pokazali w tiwi. Leżałem tam, bracia, bardzo szwach i wygięty, dobre kilka godzin, aż wlazło dwóch łapiduchów na biało. Łazili przy kojku w milczeniu i kukali na mnie, wreszcie jeden złapał mnie za łapę i chyba liczył ten puls czy jak, bo filował na swojego sikora. Pokazał drugiemu palcem mój korpus i luknął na niego pytająco, a tamten bez słowa wzruszył szultrem i odwrócił się do okna. Ten pierwszy wyjął z taszki jakąś bździnę i plasnął mnie w ryj, żebym odemknął dziób, co zrobiłem, a ten zaświecił mi do środka i znowu pokazuje coś na migi. Podszedł do drugiego typa w mantlu, a ja już myślałem, że straciłem słuch, gdy nagle wyjęzyczył się:

– Chyba jednak popada. Widzisz te chmury? – na co tamten mu odszprechał:

– No właśnie, grila raczej nie będzie. Ustawimy się na werandzie? A może przełóżmy to do przyszłej soboty?

– Mi wszystko jedno, może być sobota. Co z nim? – i nadstawiłem ucha, bo to było chyba o mnie.

– A co ma być? Przyjdzie Helga, podstawi kaczkę, podepnie kroplówkę, umyje go trochę, przebierze w piżamkę, spryska lizolem i tyle. No bo co jeszcze? Smoczka mu dasz?

– Smoczka nie, trzech przednich zębów nie ma. Może by go tak przykryć? Śmierdzi jak z kibla. Jak tu wejdą, wiesz, żeby nie gadali potem. O której będą?

– Już mieli być. Czekamy.

– Zastrzyk mu dać?

– Tak, lepiej tak, po co ma się denerwować, przecież wiemy jak to jest. – i wyszli. Po kwadransie weszła jakaś lampucera z miską, ale z punktu curik za drzwi i słychać jakieś darcie ryja. Po minucie weszła wider, na ten raz z jakimś łamignatem, który klapnął na krzesełku przy kojku, i zaczęła mnie rozbierać.

– Ja tu miałam sama? Z nim? I co jeszcze? – nadawała w nerwie, a przy tym w ogóle nie uważała jak robi to, co robi, i zahaczyła mnie raz czy dwa kralem tak, że aż jęknąłem. A ta dalej swoje: – Z takim bandytą? W jednej sali? I co z tego, że przypięty? Co z tego, że poturbowany? Kto tu mi pomoże, jak mnie złapie za gardło? Taki zwyrodnialec, taki delikwent! – i szarpie mnie dalej, zdejmuje zakrwawione bandaże, szarpie plastry, a do łamignata nawija, odwracając co chwila dekiel: – Podobno to morderca, jak dzisiaj zobaczyłam w telewizji, co on nawyprawiał, jak pobił tego człowieka, jak w mieszkaniu wszystko porozwalał, szok! I jeszcze policjanci, przecież oni cali we krwi byli, tak im przylał, ledwie mu dali radę w czterech, pan to widział? – Ale on nie słuchał jej gadaniny bo rozłożył cajtung i widać było na pierwszej stronie wielgachną fotę da Silvy z kapsami, a na górze wielkimi literami: „Cudownie ocalony”.

Babsko obtarło mnie jakąś mokrą szmatą, wytarło zdziebko papierem, pozaklejało co było do pozaklejania i naciągnęło na mnie piżamkę, i już chciało się zmyć, gdy łamignat bez słowa wskazał palcem na coś, co leżało pod łóżkiem, a ta podniosła z kafli białe prześcieradło i przykryła mnie nim prawie pod hals. Wyszła, ale łamignat siedział nadal i przekładał kartki w cajtungu, aż zobaczyłem swój ryj, ale złapany tak, jakbym się brechtał na maksa, albo kogoś dusił, a na tym ogromnymi buchsztabami: „Czy na pewno ofiara?”. Łamignat złożył gazetę i kuknął na mnie.

– No to teraz będziesz miał. – wyszprechał, ale nic nie dodał, bo weszła ta dziunia z jakimiś workami, flachami i wysokim wieszakiem, na którym porozwieszała jakieś dreny, a potem powbijała mi to wszystko w szultry. Widziałem, jak w tych flachach coś białego kapie kapu kap i kap kap, a ta w międzynoże wetknęła mi jakiś zimny lejek i zmyła się raus. Łamignat wstał z krzesła, zwinął gazetę, schował w tylną taszkę, wziął się łapami pod boki, luknął mi w ryj i zabrechtał.

– Konkretnie będziesz miał, konkretnie. – wstawił i też się zmył.

Zostałem sam i chyba od tych drenów znowu zakimałem. Gdy się wybudziłem, flachy były puste, a jakaś inna pinda właśnie mi je odpinała. Nad deklem stał jakiś tłuścioch w fartuchu i wstawia:

– Proszę otworzyć usta. – i filuje mi do środka, i pcha jakieś wciski i inne wredne kolce. Bolało jak cholera, aż wreszcie wsadził mi między kifry jakiś drewniany kołek i mówi: – Ja ci pogryzę, ja ci kurwa pogryzę, zobaczysz! – i znowu zaczął dźgać mnie jakimś dłutem, ale fest, że mało mi halsem nie wyszedł. Po chwili zza jego plerów wyłonił się blat z jakimś szlauchem, a on złapał za to i okazało się, że to jakaś maszyna do tortur, bo aż ta dziunia musiała usiąść mi na giry i trzymać za graby, tak się szarpałem. Felo w końcu wstawia:

– Jak będziesz tak wierzgał, to zawołam tamtych, chcesz? – a ja oczywiście nie chciałem, ale wyszło mi tylko: – Eeeee… eee… – więc on dalej robił swoje, a ja czułem, jak dołem do lejka leci wszystko co miałem w pęchlu i nie tylko. Skończył i szprecha:

– Na jakiś czas to wystarczy, ale jak już będziesz w pudle, to lepiej zapisz się w kolejkę, może do gwiazdki będziesz miał nowe jedynki. – i zacieszył, a ta loszka razem z nim. Namacałem jęzorem i wyliczyłem, że z przodu chyba znowu mam co trzeba i nie będzie obciachu zacieszać przy kundlach. Dziunia podjechała z jakimś wózkiem, podniosła szprycę hoch, i psiuknęła deko w luft, a resztę wpakowała mi w szulter. Poczułem się jakby na plusie, ale taki zmulony, że nie umiałbym słowa złożyć, chociaż wszystko słyszałem wyraźnie:

– Zesrał się. Obrobią się w dwie godziny? – babsko pytało dentysty sadysty. – bo potem on wróci do siebie.

– Jak nie, to dostanie drugi raz, prawda? – odparł jej, zabrechtał i poszli w cholerę. Nie minęło pół sztundy, jak wjechała jakaś dziwna ekipa z kamerami, lampami i mikrofonami, a z nią dwóch na czarno, którzy usiedli po obu stronach koja. Za ekipą wtarabaniła się flądra z mikrofonem i z punktu wrzeszczy na wszystkich, że lampa ma być links, kamera z tyłu, że sztynk jak w oborze i kawy potrzeba, natyrlik z milkiem, i cały ten szajs. Jak już wszystko poustawiali obeszła mnie w kółko i wstawia:

– Przypudrować go trzeba. Chcecie wyjść na gestapowców? To on tu robi za bandytę, wy za stróżów prawa, a nie odwrotnie. Dawać mi tu, kurwa, puder, przyczesać go ładnie, co to za amatorka? Przecież za godzinę pójdzie to na głównych wydaniach! – i fakt, bracia, z punktu przybiegły laufszrytem jakieś kundle z pędzlami i grzebieniem, przysypali mi wszystkie sińce i poprawili mój bujny fryz. Flądra obkukała mnie z każdej strony i szprecha:

– No, tak lepiej, dużo lepiej. – wyjęła szlugę, zajarała i mruczy: – No jak chłoptasiu? Będziesz gwiazdą, wiesz? – próbowałem jej coś odpalić, ale z tego zmulenia wyszło mi tylko:

– Doeee… Dee… – i nic więcej, bo klucha w halsie, jakbym puding przetarł z cofką. A ta dalej swoje, jakby nie do mnie, tylko do tego koja szprechała:

– Kadr mamy z przodu, bez nóg, tego pokazać nie można, światło z lewej, dobrze, z tyłu mały ekran, w porządku, jakby co, to się podocina. Możemy zaczynać, akcja! – i wstawiła ryj przed kamerę.

– Przed nami sprawca, napadu na Davida Brunona da Silvę, Aleksander L. lat dwadzieścia dwa. Co sprowadziło go na złą drogę? Co sprawiło, że pochodzący z dobrej rodziny chłopiec przeistoczył się, w ciągu kilku lat, niemal na oczach kuratorów i sądów, w krwiożerczą bestię? Czy zawiedli wychowawcy? Czy zawiodły państwowe organy nadzoru społecznego? Czy obserwujemy właśnie finalny skutek nieudanego eksperymentu? Czy to efekt zakrojonych na szeroką skalę przeobrażeń środowiska Aleksandra i jemu podobnych? Na te pytania wciąż szukamy odpowiedzi. Musimy przede wszystkim stwierdzić, że poprzedni gabinet nie przywiązywał należytej wagi do problemu przestępczości wśród młodocianych, a osiągane skutki były odwrotne od zamierzonych i deklarowanych. Czy na pewno? Czy Aleksander jest tylko pokłosiem zaniedbań, jednym z wielu przykładów kolosalnych zaniechań w sferze bezpieczeństwa publicznego, czy może tworem zaprogramowanym przez jego mocodawców? Obecny, nowo powołany gabinet zapewnia, że nie zejdzie z deklarowanej drogi, i że jest to jeden z priorytetów programu politycznego. Reforma systemu penitencjarnego jest, co wielokrotnie podkreślano, osią przemian społecznych, koniecznych dla zaprowadzenia porządku i spokoju. Rząd nie wycofa się ze złożonej swoim wyborcom obietnicy i doprowadzi proces do końca, niezależnie od protestów środowisk politycznych poprzedniej ekipy rządzącej, która za wszelką cenę dąży do wstrzymania prac nad niezbędnymi ustawami. – i tak dalej w tym stylu. A potem kamera w bok, kręcą mnie z frontu, i ta pyta:

– Czy ma pan zastrzeżenia co do sposobu, w jaki pana traktujemy?

– Teaaee… Kuuaa… – tyle tylko mi wyszło z tej gadki, więc kamera rechts, i ona nawija dalej:

– Jak państwo widzą, sprawca ma w tymczasowym miejscu odosobnienia dobrą opiekę i nie jest obiektem żadnej przemocy. Musimy to jasno i wyraźnie powiedzieć, że obecny rząd w swojej misji daleki jest od idei odwetu, zemsty dokonanej na sprawcach, i że raczej widzi w nich również ofiary zaniedbań poprzedniego gabinetu. Musimy o tym pamiętać w obliczu budowania nowego ładu publicznego, w którym każdy musi sam zadać sobie pytanie: czy chcę powrotu do stanu zagrożenia? Czy wybieram bezpieczeństwo moje i mojej rodziny? Czy chcę w swoim otoczeniu takich ludzi jak Aleksander? – i znowu kamera na mnie. – Cięcie! Może być? Czy powtarzamy? – pyta flądra jakiegoś typa przy kamerze, a ten jej na to:

– Dobrze jest, resztę zmontujemy z tym, co mamy w stacji. Zwijamy się. – i wytargali się razem z całym swoim barachłem, a w cymrze został tylko jeden z czarnych i nawija:

– No, koleżko, będziesz teraz sławny, ale nie wiem, czy ktoś chciałby takiej sławy. – zacieszył fest i zmył się raus. Zostałem sam na samopas i alajn.

Przez kilka dni haltowali mnie w tym białym zasiatkowanym cymrze, a potem wyprowadzali nawet na krótkie spacery, imer w kajdanach i z dwoma czarnymi po bokach. Gdy doszedłem z deka do siebie, że już mogłem swobodnie łapami i langzamszrytem, zafundowali mi proces, że mucha nie siada. Nie macie raczej woli słuchać tej szajsowatej i żałosnej gadki nie do brechtu, ale na ten raz mój fater już nie w traumie i nie obgryzał krali, i mutra też munda w kwadrat nie rozwarła do tego boou… beeeo… buu… w rozpaczy, że pierworodny syn jej cyckiem wykarmiony znowu rozczarował wszystkich jak horror szał i jeszcze gorzej niż wtedy, tylko wzięła starego i ich przydupasa Joe za łokcie i raus z sali, jak tylko zgasili kamery. A stary i cięty jak rezacz rychter z untersądu wziął i obszajsował od najgorszych waszego brata, który wam to opowiada, co mi jeszcze cuerst szajsem i szmucem przyłożyli da Silva i kapsy, niech ich jasna cholera razem z Billyboyem, który był za głównego świadka! I znów do tego smutnego pierdla, między tych sztynkperwertów i bandytów. A na szlus się odbył obersąd finalny i jakaś szycha oberrychter, i ława uległych, i znów ta fałszgadka na mnie od samych najgorszych, i z trompetami przy błysku fleszy, uroczyście i z hochlautem: szuldig! I rąbnęli mi tym razem: dwa lata, o bracia, a tylko dlatego, że jakiś gramotnie wystawiony urzędowy papug wykazał, że tak złomotany nie dałbym rady nawet żaby utłuc. A jak zaczęli go szarpać, na, konkretnie, już wrzeszczeli o rewizji poprzedniego procesu, to im wstawił mowę o Billyboyu i Dumie, którzy na jednej jeździli blacharni, więc sznel sznela, myk, myk i sprawa z wokandy i pod dywan. No i znalazłem się na kopach i pałach wider w Wupie 84 F, ubrany w ten sam szczyt mody więziennej, czyli normalewajze szmucyk jednoczęściowy ancug w kolorze fekalnym, z naszytym na klacie tuż powyżej cykherca numerem, i tak samo na plerach, więc czy to z frontu, czy od rufy, zawsze jestem teraz 9988654 i już, a nie wasz stary frojd Aleks.

– To co teraz, na?

To pytanie zadawałem sobie, gdy postawił mnie hauptwachman, ten sam co poprzednio, wider przed komendantem, tym samym, co poprzednio, i w tej samej też przenajświętszej ze świętych kanciapie. Ten obkukał mnie z frontu i wstawił:

– Tak więc znowu spotykamy się na tym łez padole. Jak widzisz, licznik szybko się kręci i już nie jesteś, jak dawniej 6655321. Ale poza tym, mój drogi nie zmieniło się tu zbyt wiele. Myślisz pewnie, że nowa władza interesuje się twoim losem? Nic bardziej mylnego, jesteś tu tylko numerkiem w statystyce, ale pocieszę cię, że nie ty jeden. Czujesz się pocieszony? – Nic na to nie odszprechałem, więc hauptwachman ryknął hochlautem:

– Odpowiadaj, ty gnoju, wszawa mendo, kiedy pan Naczelnik pyta! – Więc odszprechałem:

– Jakoś nie bardzo, panie komendancie. Nie bardzo. – a haupt zrobił na to taką minę, że gdyby nie komendant za blatem, to chyba by mi z punktu strzelił pałą w ryj. Ale komendant kiwnął mu tylko ręką i ciągnął:

– No, rozumiem, że nie mieliśmy okazji zaprzyjaźnić się za pierwszym razem, ale spodziewałem się po tobie więcej optymizmu. Sprawiedliwość wszak zatryumfowała, nieprawdaż? Nierychliwa, a jednak skuteczna. Mój drogi 9988654, pójdziesz teraz do blokowego wychowawcy, a ten zapozna cię z nowym regulaminem, ale nie martw się, jako stary recydywa poznasz tylko to, co nowe, bo resztę właśnie podpisujesz. – I podsunął mi pod nos glejtów i papierków usztaplowany stos. Nie chciałem przedłużać machania pałą, jakie hauptwachman uskuteczniał za moimi plerami, więc podszrajbowałem bez czytania alles co tam leżało.

Odprowadzili mnie potem do następnej kanciapy, już nie tak szykownej jak komendancka, w której jakiś patafian w mundurku odczytał mi coś jakby menu w knajpie, czy repertuar kinoteatru, a co fragmentami leciało tak:

-… pobudka o piątej trzydzieści, apel poranny do szóstej, toaleta do szóstej trzydzieści, praca we wskazanym warsztacie od siódmej do piętnastej, z przerwą na śniadanie i obiad o godzinie wskazanej przez nadzorujących, spacerniak od piętnastej do szesnastej, to w zupełności wystarczy, od szesnastej do dziewiętnastej trzydzieści zajęcia edukacyjne, kolacja od dziewiętnastej trzydzieści do dwudziestej trzydzieści, do apelu wieczornego o dwudziestej pierwszej czas wolny… Ty mnie w ogóle słuchasz?

– Zajęcia edukacyjne? To będzie coś o płatkach śniegu?

– Nie. Wykłady tematyczne organizowane są przez współwięźniów w czasie wolnym i nie są obligatoryjne. Warto jednak, abyś się zapisał, to skraca i wypełnia czas, a czasu będziesz miał aż nadto, żeby sobie wszystko przemyśleć i poukładać, a ty akurat masz sporo do układania i przemyślenia.

– A te zajęcia?

– To obowiązkowy element resocjalizacji. Zobaczysz, spodoba ci się. Ale najpierw okulista i szczepienia, to też obowiązkowe, mieliśmy tu ostatnio niezłą hiszpankę. – I zacieszył jak małpa. No i fakt, bracia, już w ten sam dzionek zawlekli mnie do ambulatolium, gdzie czytałem z tablicy, która tam wisiała na wandzie:

E

C F L

4 T O 9 Z A R

a na samym dole: P R I N T E D I N C H I N A, potem szprycą w dupsko, i zofort na salę, jak w kinie i z punktu się scykałem, że to znowu będzie ten rzeźnicki szał, w którym blut kubłami jak ze szlaucha, gdzie łby odrezane jak piłki na fusbalplacu, setki wisielców, wiadra gał i cały ten szajs, a wszystko to przy pięknej, klasycznej muzyce. Z punktu dałem szryta curik, a na plerach poczułem zofort twardy knut jakiegoś wachmana, który tam stał i filował, czy który gar nie spruwa. Zaraz dofurgał drugi, wepchnęli mnie przed ekran, i wtedy dopiero przyuważyłem, że nikt tu nikogo nie wiąże, nie przypina do wózków, i że siedzi już tam dobra setka zapudłowanych, niektórzy jarają szlugi w rękawach, a paru z nich zaciesza. Stałem tam i wyślepiałem gały na tą całą salę, która normalnie, jak zwykłe kino, żadnego szwindla ani wrednego wycu, no nic, co by mi podpadło. Kukałem na typów, co jak stado orangutów czeka, aż im pokażą banana, czy inną szamę, aż któryś wrzasnął:

– Te, świeżak, klapnij na dupę póki masz całą, zasłaniasz! – a na to wszystkie inne ryje na mnie i widzę po minach, że lepiej siadać i nie dać się dobrze zapamiętać jako ten banan czy inna szama, żebym nie wylądował krzywo na spacerniaku, albo nie musiał się schylać po mydło. Klapłem na pierwszy frajplac i lichty zgasły. Non stop gięły mi się łapy, bo spodziewałem się czegoś wrednego, strzelanych jeńców, trupów pod gruzem czy wrednych bubków, jak robią geszeft, ale to, co pokazali, to nie był żaden wredny film. Zwykła reklampapka, jakich wiele obkukałem, gdy bujałem się jeszcze po wolności. A w przerwach między najtańszym szamponem i najlepszym hotelem dziwne wstawki, w których mordy pod halsztukiem, byki opasłe w garniakach i nabite od szpeku. I nagle słyszę, jak jakiś gar mordę drze na całą salę:

– To on! Poznaję go, to ten sam! – a z nim inne lauty, w tym samym stylu. – Tak, to ten! To ta łajza! – na co jakiś wachman odwrzeszczał z dołu:

– Zamknąć ryje, to zajęcia edukacyjne, a nie kufloteka! – i tak non stop, bracia, aż sam poznałem jednego typa, którego pokazali, jak mignął między innymi, a to był Mini Ster Wewnętrzny. Znowu kilku z sali rozpiłowało ryje, że: – To on, to ta szuja! – a to był recht, i znowu klawisz ich uciszał, i tak przez całe bite dwie sztundy, po których zawlekli nas do jebitnej esensztuby. Przygrywała tam ze szczekaczek jakaś wiejska orkiestra, przy której nawet najlepszy sznycel smakowałby jak kalosz podlany szuwaksem, i chyba o to chodziło, bo nie dawali tam sznycli, tylko starą przeterminowaną puszkowinę, co było klar, gdy otwierali przy nas pordzewiałe konserwy.

– Smacznego! – rzucił mi na odchodne zaidzony typ w fartuchu, szmucyk i wymiętym, a ja poczłapałem z tym do ławki, przy której już szamało całe stado orangutów, bekając i mlaskając, co było o tyle dziwne, że szama wyglądała jak zgnita breja, i tak też zajeżdżała i smakowała. Po tej niby kolacji mój blokowy wychowawca odstawił mnie do kolejnej kanciapy, gdzie wydali mi rolkę srajtaśmy, plajstykową miskę i łyżkę, okrągłą z obu stron, zesztynklały kocyk i inne barachło, po czym zaprowadził do cymru na czwartej kondygnacji.

– Masz pół godziny do apelu. Miłego wywczasu! – wstawił, zacieszył i klepnął mnie w plery. Krata zamkła się za mną z brzękiem, a z pryczy na dole przywitał mnie jakiś arszloch o korpusie karypla:

– Michu jestem, a ty?

– A ja nie. – odwarkłem i zaległem w koju na górce.

 

 

V

 

 

Pierwszy nacht w nowym placu, bracia, jest podobno bardzo ważny, osobliwie jeśli coś się przyśni, bo się niby potem sprawdza, a ja właśnie tego się bałem, że przyśni mi się coś, co się seryjnie zdarzy. Nie miałem ja ostatnio miłych snów, a jakby tak pomóżdżyć, to wszystko mi się sprawdziło: i Liza, i ręka, i sowa na gałęzi i zaszczany, zdychający Aleks gdzieś w obcym miejscu, i cały ten szajs, dlatego wcale nie chciałem kimać. Ale w końcu jednak zasnąłem i niestety miałem sen, a domyślacie się, że nie był ani jasny, ani miły, bo znowu leżałem w jakimś ciemnym cymrze, gdzie jedyne okno bardzo wysoko, że nie mogłem sięgnąć. Stałem po kolana w jakiejś brei, która jechała sraczem i rygami, a ja chciałem się dostać na górę, żeby uwolnić się od tego sztynku. Macałem wszystkie ściany i nie namierzyłem żadnych drzwi, ani dziury ani w ogóle niczego, więc kombinowałem dostać się hoch, do luftu pod sufitem, z którego wysunęła się jakaś graba w pierścionkach, i przysunęła mi konkretnie w ryj, że spadłem w to szambo i obudziłem się, bracia, faktycznie w jakimś fekale, a jak luknąłem do góry, to wisiał nade mną ten drugi zapudłowany, i podrygiwał nogami, i popuszczał już dołem, a ja w tym umazany na łapach i w ogóle. Wstałem, i przy tej słabej czerwonej bździnie co świeciła z korytarza przykukałem, że szajbus ukręcił z prześcieradła coś jakby szlingę i zahaczył o kraty. Musiało to się stać całkiem niedawno, bo rzucał się i szarpał, czyli jeszcze nie był ganc kaput. Oblukałem cymer za czymś ostrym, ale przecież nic takiego tu nie było, więc potłukłem w drzazgi plajstykową miskę i odpiłowałem typa, a ten zleciał z łomotem na fusboden, we własny fekał i szczyny. Odwiązałem mu z halsa ten szmatławy sznurek i natrzaskałem mu po ryju. Nie ocknął się, ale widać było, że złapał luftu i klata mu się podniosła. Narobiłem rabanu kubkiem w kraty, i z punktu przyleciało kilku knechtów w samych portkach, z pałami i latarkami, postawili mnie pod ścianą, jeden przyhaltował mnie za wsiarz, a drugi zaczął tego obsrańca dymać w mund. Trzeci zmył się gdzieś i po chwili pojawiło się jeszcze paru, w tym jeden na biało. Złapali świra za giry i wyciągnęli raus, kreśląc za sobą ciemną krechę, a wtedy dopiero zapalili światło i miałem okazję podziwiać ich całych w dreku, jakie rozmazali sobie po łapach i ryjach ratując tego halbdenata. Wszedł też jakiś ważniejszy wachman, w koszuli i z czapką na deklu, i wstawił mi tylko:

– Do raportu! – po czym zawlekli mnie do kanciapy, w której pod pałą musiałem wszystko opowiedzieć detalicznie, podszrajbować każdy papierek osobno i wszystkie cuzamen, a następnie pokazali mi jakiś kubeł, szmatę i kazali myć fusboden w cymrze, a wszystko to na kolanach przed hyclem, który jarał se szlugę i kiepował mi na łapy. Jak wszystko wypucowałem, zamknęli kratę i zgasili światło, a ja zostałem sam w tym sztynku, jaki roztaczał teraz mój korpus, bo wykąpać mi się nie dali. Nie zasnąłem już tej nocy, a na porannym apelu każdy odsuwał się ode mnie na dwa szryty i słyszałem, jak szprechały gary między sobą, że zasraniec, że sztynkiel i cały ten szajs. Po apelu dopiero mogłem wypucować się pod prychem, ale plus był z tego taki, że i tam mijali mnie jak jakiegoś trędowatego.

Praca w pudle nie zmieniła się od ostatniego razu, bo znowu jakieś skręcanie długopisów, klejenie kopert na brify, albo szachtli na zapałki. W przerwie na frysztyk dali po buterbrocie, a do tego czarnej kawy, ile kto chciał, która nawet nie była taka zła, choć nieprawdziwa, bez milka i cukru. Na obiad, normalewajze, kluchy namoczone w jakiejś skwaśniałej zupie i wolałem nie dociekać z czego to ugotowali, ani kiedy, bo bym pojechał do rygi. Spacerniak wypadał niby o piętnastej, ale wiadomo, przytrzymali nas przy tych pudełkach dłużej, niby, że trza odrobić przerwy na szamę, więc w kółko ustawili nas na niecałe pół sztundy.

Łażąc tak w cyrklu przykukałem po drugiej stronie jakiegoś barczychę, który zwijał dekiel jakby się cykał, czy marzł, chociaż było całkiem ciepło, a co go mijali inni, to pobierał albo z buta, albo z łokcia, a nie bronił się nic, jak ostatni arszloch. I poznałem go, bracia, gdy podszedł bliżej. To był Dum, więc i ja przywaliłem mu takiego fajnego kopa w zad, że aż się wygiął i odwrócił. Chyba mnie poznał, bo walnął taki sznek jakby widział ducha, i tak też nagle wyszprechał:

– Aleks? Duch… – i skulił się w sobie, więc pobrał nochmal, a gar, który dreptał koło mnie wstawił:

– Wielki pan konstabl, zwykła menda. – i też zasadził mu z buta. Filowałem na wachmanów, co obstawili na murkach całe to podwórko, ale oni mieli to w dupie i żaden nawet palcem nie kiwnął, ani nie wyszprechał słowa, a wtedy ten koło mnie wyjaśnił:

– Kibluje tu jakieś pół roku, a może i dłużej, pies, podobno się rozpruł i sprzedał swoich, to nawet tutaj go dojadą, naszymi rękami. Jak mu zasadzisz jeszcze raz, to na wyjściu dostaniesz szlugę. – I fakt, gdy wider ode mnie dostał, to na bramce kiwnął na mnie jakiś klawisz, zacieszył i dał mi szlugę bez filtra, a mój sąsiad dodał:

– Bierze tak od początku, ale niepisana umowa jest tu taka, żeby mu czegoś nie połamać, bo jak pójdzie do lazaretu, to koniec ze szlugami za frajer.

Po spacerniaku zapędzili nas znowu do kinoteatru, w którym bełkot reklamowy i rewia mord, z wrzaskami i wyciem na całą sztubę, i znowu tak dwie sztundy, aż do abendbrota, na który wider pordzewiała puszkowina z czarnym brotem, ale już bez kawy, za to zapodali zwykłej lury, bez smaku, sztynku i koloru. Po apelu odstawili mnie do cymru, gdzie zaległem w kojo i z punktu zakimałem, tym razem śniła mi się Liza. Stała za jakimś wysoookim płotem, którego końca w obie strony nie widać, a ja zacząłem go szarpać i drzeć się, na maksa, najgłośniej, jak umiałem, ale nie pamiętam żadnego słowa, może to było tylko takie wściekłe wycie żeby dać się wyszumieć zwierzakowi, skoro nie miał innej okazji. Stała i patrzyła, trzymając łapki w taszkach jakiegoś szarego mantla, uśmiechała się, ale nie dała głosu. Wyłem tak i wyłem, a gdy już w tym śnie opadłem z sił i usiadłem pod tym płotem, rozsunęła poły tego mantla na boki i zobaczyłem, że pod spodem jest całkiem naga, i że brzucho urosło już jej fest, a ja zacząłem nagle myśleć, że zmarznie i się zaziębi, że ciężko zachoruje ona i ten nieurodzony jeszcze bajtel, mój syn, i że muszę coś zrobić, powiedzieć jej, czy coś, więc znowu zacząłem się drzeć, znowu szarpać płot, i wtedy obudziłem się, bracia przy dźwiękach więziennego dzwonka, który wołał na apel wieczorny.

Tak, bracia, mijał dzień za dniem w zacuchłym Wupie 84 F, każdy taki sam, każdy beznadziejnie beznadziejny, aż któregoś razu, nie wiem, czy minął tydzień czy dwa, po seansie kinowym, z jeszcze obolałymi uszami od tego nieustannego darcia ryjów posłyszałem, kimając z leksza, jak moja klatka się otwiera. Odkryłem szajsowaty kocyk, podniosłem dekiel z siennika i w wejściu przykukałem bezocznego Murka. Tak, bracia, tego samego! Nie wiedziałem, czy zacieszać, czy z punktu w szlachtunek, bo pały poszły już w cholerę, a po jego minie widziałem, że on też nie wie. Tym razem to ja pierwszy wyszprechałem:

– I co teraz? Dawnośmy się nie widzieli, co? Ale, jak widać, człowiek, z człowiekiem to się jednak zejdzie.

– Może zejdzie, a może nie. Jednak cię cofnęli, ale przynajmniej parę latek pobujałeś po wolności. Ile ci teraz przybili?

– Dwójkę.

– Jeśli umiem liczyć, to i tak wyjdziesz teraz szybciej, niż wyszedłbyś kiblując bez przerwy. Ale to nic pewnego, różnie może być. Mogli cię zwolnić za dobre sprawowanie, w końcu właziłeś w dupę kapelanowi, ale i teraz możesz wyjść wcześniej.

– Tylko bez takich, przyjacielu, sam łapałeś punkty i kapowałeś do komendanta, może nie?

– I dzięki temu kapowaniu wystawili cię na wolkę, prawda? Co by było, gdybym to ja się przyznał, nawet, jeśli nie miałem do czego? – nie szło mu odmówić logiki, miał recht, wtedy to ja kiblowałbym tu non stop, a on, kto wie, może poradziłby sobie lepiej u Brodzkiego, a może nikt nie wyskoczyłby go oknem.

– Co racja, to racja. – skwitowałem – Gdzie wcześniej siedziałeś? Co się stało z ekipą?

– Najszybciej wyszedł Doktor, bo już jakiś rok po tobie, i nie było to żadne dobre sprawowanie. Przyszli pewnego razu, zawinęli go i poszli, ale nigdzie się nie rozeszło, żeby się rozpruł, czy coś, więc chyba poszedł na wolkę, albo do białego. Potem, ale to już później, przenieśli Wielkiego Żyda, ale długo nikt nie wiedział dokąd, a po czasie doszło po rurach, że do tej białej budy obok. Nie wiadomo, co z nim dalej. Zresztą nikt nie wie, co tam jest. Zophara przepisali do celi obok, w której się poluzowało, a Jajasio, no cóż, nie ma już Jajasia. A w ogóle, to ciekawe, że od czasu, jak cię zabrali, to nie wtrynili nam więcej żadnego świeżaka, a jak wierzyć Zopharowi, to wystukiwał po kratach, że u niego też luzy. Coś jest na rzeczy, a to wszystko od czasu, jak puszczają filmy.

– To jednak były filmy?

– Co znaczy jednak? – zapytał, a ja sklarowałem mu detalicznie wszystko, co skurkonowały na biało wyprawiały ze mną, gdy szprycowali mnie tym szajsem Ludovycka. – Nie, tutaj to co innego. Nikt nam nie każe oglądać mordunku czy rozwałek, nikt nas codziennie nie szprycuje. Mnie szczepili ostatnio jakieś pół roku temu, a w kinie jest chyba stały repertuar. O ile wiem, a nie widzę wiele z tą jedną gałą, to pokazują reklamówki i jakieś zakazane mordy, nie da się przy tym kimać, a jak już się uda, to zaraz przy wyjściu dostajesz pałą.

– A Jajasio? Przeszedł? Wyszedł?

– Mówiłem, nie ma już Jajasia. Nie przeszedł i nie wyszedł, tylko zszedł. Powiesił się jakieś dwa lata temu. Miałem potem kanał, ale nic mi nie przybili. Szkoda chłopaka, ale z drugiej strony, lepiej on, niż ja. Tego wieszania to ostatnio jest więcej jak kiedyś. Wcześniej, to wieszał się tylko jakiś zwyrol od dzieciaków, albo seryjny kapuś, a ostatnio nie ma reguły. Jakieś miękkie to towarzystwo się zrobiło.

– Ten mój ostatni też próbował. Odrezałem go w nocy z kraty, zasrał i zaszczał cały fusboden, a ja po tym sztynklu musiałem alles pucować.

– A co za jeden? – pyta Murek – wołał się jakoś?

– Michu, czy jakoś tak.

– No tak. Michu. To już czwarty raz. Kiedyś mu się uda. Jak do tej pory ma farta, za każdym razem go odcinają, aż raz nie odetną. Banda mięczaków, ot co. Mnie wcisnęli też raz do jednego, całkiem niedawno, Tom, czy jakoś tak. Naoglądał się tych filmów z ryjami i dostał szału. Nie szło przy nim kimać, a po dwóch dniach zabrali go do izolatki. Już nie wrócił, a ja mogłem w końcu normalnie se odespać.

– Też znałem kiedyś jednego Toma, ale to było tam. Szwendał się po marszach i rzucał kamlotami, poza tym typ jak typ.

– Rzucał kamieniami? I rozwalili mu szerszenia? I uciekł do metra? Stale o tym opowiadał, nie dało się tego słuchać, już myślałem, że mu przywalę. No to już wiesz, co z twoim Tomem.

– Nikt nie wie.

– Nie do końca, z izolatki od razu się idzie do białego pudła, tego za murem. Dopiero tam znika ślad po człowieku.

– Czyli Doktor tam nie trafił.

– A skąd wiesz?

– A bo jeszcze na wolce widziałem go na mieście, jak szamał zupkę na koszt państwa z jakimś Cymesem.

– Z Cymesem, mówisz? Nie wiedziałem, że z Doktora taki absztyfikant.

– Absztyfikant?

– A tak, Cymes to… Nie zauważyłeś?

– Nie przyglądałem się. Szarpał się, żeby mi sklepać munda, ale Doktor go haltował.

– Mocny tylko w gębie, a w łaźni sam rzucał mydło. – skwitował Murek i gadka się urwała. Po jakimś czasie pytam go:

– A nie masz czasem szlugów?

– A kto tu ma szlugi, Aleks? Tu szlugi dostajesz tylko za kopanie konstabla na spacerniaku, albo kapowanie. No to ja mam jednego dziennie, i mam nadzieję, że ty też.

– Szkoda.

– Jest sposób. Dawaj poduchnę, obmacamy. – i dałem mu swoją poduchę, a on wyciągnął z niej garść siana, jakim była wypchana. Zawąchał i wstawia:

– Mamy farta, stara, nadaje się. Te nowe nabijają plajstykiem. Masz, gnieć. – i podał mi deko zeschłego zielska, a ja gniotłem bez orientu co z tym będzie. Tymczasem sięgnął do buta i wytargał jakiś notes czy inny śpiewnik, z którego wydarł dwie zajtki, akurat pasowne do skręta. I już miałem zakręcać, gdy wpadło mi w gały, że tam jest coś nadrukowane. Było tam tak: „…osadzonych należy niezwłocznie poddać procesowi klasyfikacji, wyjątkiem mogą być tylko recydywiści, których, podobnie jak przestępców…” więc pytam Murka:

– Czytałeś to?

– Aleks, z moim jednym okiem? Ja ledwo łyżką do dzioba trafiam, a czytałem ostatnio w podstawówce. Zapomnij. Skręcaj i buchamy.

– A pokaż no ten kajecik, obczaimy to. – I Murek pokazał, a to była mała książeczka, jak do mszy, tyle, że bez okładek i wydarta już do połowy, chyba z obu stron.

Buchaliśmy siano zawinięte w papierek i muszę przyznać, że to nie była miękka gra, ale zawsze lepsze niż nic. Otworzyłem książeczkę i czytam na głos:

– … pospolitych należy traktować łagodniej, ale bez poufałości. Ich obecność sprawia, że społeczeństwo odczuwa permanentną potrzebę kontroli, w której organy państwowe pełnią rolę pierwszoplanową… – Ale Murek mi przerwał.

– Daj spokój, co nas to obchodzi, my nie jesteśmy żadne społeczeństwo, my jesteśmy zwykłe gary, nawóz historii i nic więcej. A jak ktoś podsłucha i podkapuje, to nam zabiorą i co będziemy buchać? Odpuść sobie. – więc dalej czytałem już po cichutku. Było tam coś o „…niezaprzeczalnie najważniejszej roli policji państwowej i całego resortu spraw wewnętrznych w utrzymaniu porządku publicznego i zachowaniu kontroli nad populacją…”, co wiedziałem już z telewizora, gdy go jeszcze oglądałem na pauzach w Archiwum, a dalej o tym, że „…każdy podejrzany musi zostać zweryfikowany i zakwalifikowany do właściwej grupy docelowej, niezwłocznie poddany kwarantannie, w której przebywać będzie do czasu ustalenia jednoznacznego rokowania na przyszłość, wydanego…”, a jeszcze w innym miejscu o tym, że „…okresowa weryfikacja wymaga potwierdzenia przez atestowaną placówkę państwową…” i cały ten szajs, same takie kopnięte teksty całkiem jak bełkot z tiwi. Niewiele z tego szło wykminić, więc chyba Murek miał rację. Pokartkowałem deczko dalej, i wyczytałem o tym, że „…jednorazowa ekspozycja domięśniowa o modyfikowanym uwalnianiu jest zazwyczaj dobrze tolerowana i nie wywołuje istotnych skutków ubocznych w czasie całego wielomiesięcznego procesu metabolizmu, poza początkowym rozchwianiem emocjonalnym, które wymaga pełnej i ścisłej kontroli osobniczej w początkowym okresie adaptacyjnym…”, a kawałek dalej o tym, że „…zakres tematyczny można dowolnie modyfikować dobierając indywidualnie, lub zbiorowo najkorzystniejsze wzorce targetu konsumpcyjnego, a finalne efekty są trwałe…”, a na samym prawie końcu o tym, że „…w celu uniknięcia możliwych błędów decyzyjnych lokalnych organów prewencji poresocjalizacyjnym zasobom ludzkim wystawiać należy stosowne dokumenty potwierdzające ukończenie…” i na tym książeczka się kończyła, bo Murek wyrywał zajtki raz z przodu, a raz z tyłu.

– Murek, skąd to wytrzasnąłeś?

– Jeden klawisz zgubił to w kiblu na warsztacie akurat gdy stałem tam w kolejce. Jak ci smakuje? Dobrze, że takie cieniutkie, nie drapie tak w rurę, a siano z twojej poduchy pierwszorzędne. Moje bibułki, a twoje siano, umowa stoi?

– Stoi!

Kiblowaliśmy z Murkiem w jednym cymrze, co miało o tyle dobre strony, że nie obawiałem się nocnego wieszania, a potem szorowania podłogi, po pachy w dreku, bo Murek, co jak co, ale na samobójcę się nie nadawał. To był dość ogarnięty i spokojny typ, który nigdy mi nie powiedział, za co trafił do mamra. Mało mnie to zresztą interesowało, bo tu każdy jeden gar miał swoją na ten temat teorię, i każdy posuwał taką gadkę, że wszyscy szuldig, tylko nie on. Myślałem o tym deko i musiałem w końcu dojrzeć do tego, że ja akuratnie miałem jakiś powód, by tu gnić i nie miało sensu wkręcać sobie, że nie, ale tą rozkminę zostawiłem dla siebie, bo jeszcze wyszedłbym na mydłka. Murek w każdym razie miał na to wysrane i nie zadawał głupich pytań. Za dnia łaziliśmy na apele, warsztaty, w których non stop klejenie jakichś kartonów na kilszranki czy telepudła, kinoseanse z darciem ryja na tego i tamtego, spacerniak, po którym obaj dostawaliśmy po fajce, aż do wieczornej puszkowiny ze szczurzyny albo kota, a może bajde cuzamen. I każdego dnia, bracia, po ostatnim skręcie z mojej poduchy czekałem nocy, i snu, jaki niosła. A śniło mi się najczęściej to samo. Brzuch Lizy rósł, ale nadal mnie nie słyszała, a płot ani drgnął. Wyłem i wyłem, ale to i tak było lepsze od tych nocy, kiedy nic mi się nie śniło, bo po nich tęskniłem jeszcze bardziej.

Któregoś dnia wezwał mnie ten patafian wychowawca do swojej kanciapy, i wstawia:

– Jesteś tu już trzy miesiące i przyszedł czas na mały sprawdzian. Nie bój się, to nie będzie nic trudnego, w każdym razie nie na tyle, żebyś sobie nie poradził. Dostaniesz kilka testów do wypełnienia i tyle.

– Czyli to jakby klasówka w szkole? A z czego to będzie?

– Jak to z czego? Ty śpisz po spacerniaku? Myślałeś, że zajęcia edukacyjne są tu dla przyjemności? Twój przypadek nie jest ani beznadziejny, ani wyjątkowy. Dwa lata… Co to jest dójka? A za dobre sprawowanie możesz wyjść po roku, to chyba warto być grzecznym, co? Nie marudź i pisz. – i wyjął z szublady jakiś pakiet kwitów, rozłożył na blacie i dał mi blajsztift. – Mógłbym zostawić cię z tym samego, ale kto wie, co ty zrobisz z ołówkiem?

– A co można zrobić? – pytam.

– 9988654, nie wymądrzaj mi się, kurwa, tylko czytaj i pisz. Ołówek w twoich rękach to prawie jak nóż. Dlatego właśnie dostałeś takiego ogryzka. No, już, nie mamy całej godziny.

Czytałem te zajtki, ale nic nie pisałem, bracia, bo to wcale nie było tak ajnfach. Bo jakbyście odhaczyli w skali od jeden do dziesięć, który z pokazanych kredytów na mieszkanie najlepiej odpowiada moim wymaganiom, skoro nie macie ani hajsu, ani żadnej hawiry, a ta w której aktualnie pomieszkujecie gwarantuje wszelkie możliwe luksusy? A co byście wskazali jako najlepszy model odkurzacza, ten najbardziej wyjątkowy z wyjątkowych, który roztacza jakieś wunderzapachy i tłucze mikroby traaach! I alles kaput! A dalej było jeszcze ciekawiej, bo pokazano facjaty jakichś ważniaków w garniakach i miałem wskazać, z którym z nich nie chciałbym pod jedną celą kiblować, na, całkiem jakbym ich znał i wiedział, który to kapuś, a który zbok. Więc ja odznaczyłem, że horror szałowo byłoby garować sam na samopas i alajn, bo jakby to rozkminić, to łatwo się szprecha: tego w gar, a tego na wolkę, jak się wie kto jest kto, ale jak się nie wie, to jak? W ogóle to ciekawe, że tamci po drugiej stronie muru drą ryja jeden przez drugiego: zapudłować Gordona! A jak już kiblują, to nie słyszałem, żeby gary kogoś chciały tu przygarnąć, to już raczej każdy wrzaśnie: uwolnić Gordona, kimkolwiek by nie był. Gdy już wszystko pokreśliłem i wykreśliłem patafian zabrał ogryzka, wyjął mi z łapy wszystkie papiery, oblukał i zmarszczył dziób.

– Hmmm… ty chyba jednak nie uważałeś na tych zajęciach. No cóż, twoja wola. Skoro tak zdecydowałeś, to poniesiesz tego konsekwencje. Ale nie wszystko jeszcze stracone, za miesiąc zrobimy powtórkę i może pójdzie ci lepiej. A teraz zabieraj dupę w kupę i smaruj do celi. – i wcisnął jakiegoś knopka, że z punktu wpadło dwóch klawiszy i odstawili mnie na pałach i kopach do cymru, gdzie już Murek na swoim kojku wycierał swoją plajstykową łyżkę, bo za moment mieli dzwonić na miskę. A po abendbrocie, gdy już buchaliśmy moje siano w murkowym papierku, pytam o tą klasówkę:

– O co się rozchodzi z tymi sprawdzianami? Od tego się idzie na wolkę?

– Jedni na wolkę, inni do białego, czasem nawet nie wiadomo, którzy gdzie. Ja pisałem dwa razy. Za drugim poszedłem na ścieżkę zdrowia.

– Czyli do białego? To jak wróciłeś?

– Nie Aleks, nie do białego, tylko na ścieżkę. Lepiej się postaraj, bo to nie jest nic miłego. Gdybym wiedział, co i jak skreślić, to bym tu nie kiblował, więc ci nie pomogę, a sam oddam ci te bibułki, jeśli się dowiem dlaczego nie wystawili mnie do białego. To jakaś loteria. – i na tym Murek skończył i więcej nie wyszprechał, chociaż dopytywałem.

Po miesiącu znowu zabrał mnie ten cały wychowawca do siebie i znowu musiałem smarować po mielonej kawie, której tu nie serwują i po krawaciarskich pyskach, których ani znam, ani nawet nie chcę. I chyba wider nie wypadłem lepiej, bo patafian bez słowa wcisnął po wachmanów, a oni z punktu wytargali mnie raus z kanciapy i zawlekli na spacerniak, gdzie już ich stało więcej, a każdy z knutem. Kazali mi biegać laufszrytem między nimi, a co mijałem jakiego, to on mi z punktu pałą w dekiel, więc nie zdziwię was, bracia, jeśli powiem, że wyrwałem ją jednemu z łapy, bo przecież nie dam się tak po frajersku zażyć, i normalnie w rumpel, ale nie miałem szans sam alajn na ich dziesięciu. Nie muszę wam tu detalicznie rozpisywać co też ze mną wyprawiali i jak bardzo moje zdrowie na tym skorzystało, bo se sami ajnfach rozkminicie, hałewer po tym klepaniu zawlekli mnie na wpół nietomnego do jakiegoś cymru, gdzie wandy na wajs i jakiś podwójnie widziany łapiduch w fartuszku zapodał mi szprycę, po której z punktu urwał mi się film.

Wybudziłem się w jakimś ciemnym lochu, gdzie zimno, sztynk maksymalny, jaki tylko se umiecie wystawić, i ciemno, tylko na górze, chyba pod sufitem, jakiś słaby licht, jakby z okna, za którym zajarali świecę. Leżałem w jakiejś płytkiej kałuży i macałem wandy, ale nie znalazłem ani wyjścia, ani żadnego koja, choćby i bez materaca, i tylko po lewej, chyba lewej, zajcie, coś jakby szpara wąska na trzy palce. Macałem se korpus, łapy, dekiel i obczaiłem, że mam wszędzie coś jakby plastry, a gdzie nie dotkłem to taki szmerc, jak po gruntownej młócce. Oparłem się plerami o ścianę, lub też o to, co mogłoby być ścianą, gdybym to widział i rozpoznał, co w tej ciemnicy było unmyglich. Po jakimś czasie gały przywykły mi do ciemności i zacząłem z deka rozpoznawać miejsce. A wiedziałem, jak się nazywa i co oznacza, bo kilku garów przy puszkowinie rzuciło czasem słowo albo dwa, osobliwie, gdy chcieli postraszyć jakiegoś świeżaka. Nie wiem, bracia, jak se na to zasłużyłem, ale byłem w izolatce.

 

 

 

 

VI

 

 

– To co teraz, na?

Jedno musicie wiedzieć. Czas nie jest taki sam zawsze, gdy o nim myśleć. Nie jest, i tyle w temacie. A jeśli myślicie, że wiecie, to nie wiecie. Gówno wiecie. Kiedyś podobno był taki jeden kluger, co policzył jakieś kosmiczne prędkości i zmierzył licht, za co dostał potem geszenk prima sort, ale i on gówno wiedział. Posłuchajcie dalej, może się dowiecie i może zrozumiecie więcej, niż ja, a mus wam wiedzieć, że ja nadal nic z tego nie kumam.

Siedziałem oparty o wandę i próbowałem rozprostować giry, co nie było wcale ajnfach, bo udało się dopiero jak wcisnąłem kuper w róg, ale nie szło tak długo usiedzieć, bo szmerc szedł od plerów aż po fuskrale. Siedziałem tak, nie wiem jak długo, i pierwsze co do mnie dotarło, to że nie czuję już tego sztynku, w ogóle nul, co było nawet gut, ale nie czułem się wcale lepiej. Kombinowałem znaleźć jakąś pozycję, żeby nie czuć tego bólu i chyba mi się udało, bo odjechałem w jakiś dziwny sen, nie sen, i nie wiedziałem już, czy to się dzieje seryjnie, czy tylko kolejna senna zmora. Ale nie trwało to długo, może sztundę, może dziesięć, bo odrętwiałem na maksa i opadłem na płasko, wygięty w pół. Leżałem tak z mordą w kałuży, o której wiedziałem tylko, że mokra i wolałem nie wiedzieć, czy to woda, czy może blut albo jakiś fekał. Chyba przykimałem, bo zobaczyłem, jak z okna w górze wyknaja się jakaś łapa z latarką czy innym lichtem. Zacząłem wrzeszczeć, najgłośniej jak umiałem, ale nikt nie odpowiadał a łapa się utaiła. Znowu przyszło coś jakby sen, w którym i kundle, i gary z pudła, i wachmany, a na koniec Liza w płaszczu, za wysokim płotem, więc to nie było seryjnie, tylko musiałem majaczyć. I w ten moment zza jej plerów pokazał się jakiś mały szkrab, może do kolan, ze smoczkiem w dziobie i grzechotką w łapie, a drugą haltował mamę za ancug. Płakałem, bracia, wyłem, wrzeszczałem, waliłem deklem w fusboden, ale nie mogłem się z tego wybudzić, aż odjechałem gdzieś do innego świata, w którym zyngierka z Krowy i blumy na łące. Trwało to nie wiem jak długo, a ja pragnąłem nigdy nie opuszczać tej łąki, tych badyli i drzew, a wszystko to jak zza chmury, jak przez mgłę, dzień, dwa, może tydzień. A gdy ocknąłem się, przykukałem znowu światło z góry i mogłem się deko rozejrzeć po tym cymrze, w którym gniłem. Na wandzie, przy samej posadzce było widać coś jakby kreski naskrobane kredą, więc zacząłem macać, czy tu gdzieś nie leży, ale nic nie znalazłem, więc wydumałem, że ten, co je nakreślił, musiał to zrobić własnym kralem. Patrzyłem na te wzorki, a było ich kilka, jak jakieś chińskie znaczki, cztery pionowo i przekreślone piątym, a wszystkie dycht identiko, więc to nie było żadne pismo, tylko jakieś obrachunki. Z punktu wydumałem, że to na postrach, dla każdego, kto tu trafi, żeby się posrał ze strachu gdy obliczy, że przyjdzie mu tu gnić tydzień, dwa, albo i więcej, ale jak się lepiej przypatrzyłem, to wyszło mi, że to nie żadne strachy, bo rządków było kilka, jedne wyżej, inne niżej, a każdy różnej długości. Jeden był z trzech, inny z pięciu, a najdłuższy był niedokończony i w ostatniej figurce miał tylko dwie kreski, w tym jedna jakby do połowy. Rozkminiałem, bracia, czy to oznacza, że jeden gar tu siedział piętnaście dni? A drugi dwadzieścia pięć? A trzeci nie dosiedział? Nie wiedziałem, co mam o tym myśleć, ale postawiłem, na innej wandzie swoją pierwszą kreskę, co wcale nie poszło jakoś ajnfach, i złamałem se przy tym krala. Dumałem dalej, czy ten pierwszy połamał se ich więcej? A może po prostu odpuścił se rysowanie? I tak bracia znowu odjechałem, a obudził mnie brzęk, jaki się rozszedł od szpary na dole, przez którą ktoś wcisnął jakby miskę, w której coś zachlupotało. Już myślałem, że rozpizgam ją o ścianę, że nie połamię sobie już krali, ale za miską dotarł do mnie cichy laut:

– Nie będzie miski, to nie będzie żarcia i wody. – i wsadziłem łapę i okazało się, że jest w niej gruba sznytka czegoś, jakby szwarcbrota, utytłane w czymś mokrym. Czułem głód, bracia, czułem, jak szmerc od plerów i każdego żebra, ale musiałem zmuszać się, żeby to zjeść i popić. Odstawiłem pustą michę, a z punktu ktoś ją wyciągnął przez szparę i dało się posłyszeć:

– Grzeczny chłopiec, cieszę się, że się zrozumieliśmy. – kombinowałem zatrzymać ten głos przy podłodze, wołałem coś do niego, ale zapadła cisza i tylko swój własny słyszałem, jak odbija się od sufitu i wali mnie w ucho, bez znieczulenia. Znowu zapadłem w odrętwienie, czy sen, bo nie wiem, czy spałem, czy tylko zemdlałem, i nie wiem, na jak długo. Gdy wider się ockłem, światła na górze nie było, ale nie wiedziałem, czy to oznacza noc, czy dzień. Zacząłem rozkminiać znowu te kreski i liczby, jakie z nich wywodziłem i przyszło mi do bani, że jakby tu ktoś kiblował tydzień, to kresek byłoby sześć przekreślonych siódmą, więc rachunki mi się pomieszały, i postało mi pod deklem, że ten, co tu był wcześniej, musiał stracić poczucie czasu i sam już nie wiedział, jak długo tu jest. Kombinowałem go sobie wyobrazić, ale nic mi z tego nie wyszło, raz był to karypel z paluszkami jak u bajtla, a zaraz wielkolud aż pod samo okno, co tu dekował na stojaka. Nie, wysoki być nie mógł, bo nie szafnąłby drzeć tynku przy podłodze. Rozbolały mnie kolana i cały korpus, więc musiałem wstać i oprzeć się o wandę, a wtedy poczułem, że stopy mam tak samo obolałe jak klatę, dekiel i łapy, więc długo sobie nie postałem i musiałem znowu klapnąć. Jeśli myślicie, bracia, że to wszystko trwało kwadrans, albo sztundę, albo dwa miechy, to mogę wam tylko powiedzieć, że dokładnie tak: kwadrans, sztundę, albo dwa miechy. Po jakimś czasie, nie wiem, jakim, poczułem głód, który trwał, też nie wiem ile, a przyszły wtedy jakieś zwidy i zmory, w których pełno kundli, egal, jak leciało, a był tam i Deltoid, i Murek, i Greg, nawet ten hycel Hunter, ale najwięcej było tam Lizy. Wyłem i płakałem, aż ktoś z okna wydarł się na mnie:

– Zamknij wreszcie ten zawszony ryj! – a po chwili ktoś dodał hochlautem:

– Drzyj się, ile chcesz, ile wola! – więc nie wiedziałem ilu ich tam nadstawia radary. Usiadłem z nogami i dupskiem w kałuży i waliłem deklem w wandę, przodem, tyłem, aż urwałem se film. Obudziło mnie zgrzytanie przy posadzce i w szparze namacałem znowu michę, a w niej to samo: namoczona sznytka, a gdy ją oszamałem i spiłem co zostało, dostałem jeszcze jedną, z samą tylko wodą. Nie widziałem co piję, ale to było jak najczystszy nektar, który wlewałem w siebie wielkimi łykami będąc szczęśliwym, że tego nie widzę, bo mogłem se wystawić, że to choćby browar, bo zapomniałem przecież jak browar smakuje. Wtedy naskrobałem na ścianie następną krechę. Przyszło mi do głowy, że poprzednie kreski nie mogą oznaczać żadnych dni, bo skąd taki gar mógłby wiedzieć, kiedy zaczyna się dzień, a kończy noc? Musiał je skrobać po miskach, bo tylko one wyznaczały tu jakiś upływ czasu. I znowu zacząłem kalkulować, czy dostaję miskę na dzień? A może dwa razy? A może jeszcze inaczej? Odjechałem…

Tak minęło kilka kolejnych misek, a może dni, może nocy, a jedyne co wiedziałem na bank, to że kilka kolejnych moich kresek pojawiło się na ścianie. Przestałem kalkulować co mogą oznaczać, a zacząłem się wczuwać, co inny typ, zamknięty w tym ciemnym cymrze mógł dumać, gdy rysował własne. Zaczynało do mnie docierać, albo i nie docierać, dlaczego ten ostatni skończył w połowie. Czasem światło z góry gasło, a wtedy nie widziałem i nie słyszałem niczego i nagle przypominałem sobie scenę z jakiegoś filmu, gdzie trzymają facia w takim karcerze, przykręconego śrubunkiem za nogę, a z drugiej strony kapie woda do blaszanki, i ta woda, kropla po kropli, drąży mu mózg, że on finalnie szaleje i wali deklem w kratę. Ja nie miałem tu takich atrakcji, ale nie miałem też kraty. Mógłbym liczyć ile ma prętów, a potem wymierzać ich długość, ale nic z tego. Zastanawiałem się, czy brak kraty jest gorszy od kapiącej wody, czy moje pięć kresek trwało dłużej niż poprzednie pięć, czy miski z chlebem dostaję o równych porach, czy egal, jak leci? Ja wiem, bracia, możecie z tego brechtać, ale dla mnie rychtyk w ten moment były to bardzo ważne sprawy, i nie miałem ja żadnej frajdy w takim dociekaniu, aż wreszcie zatrybiłem, że nawet gdyby była tu jakaś krata, to jedyne, co by mi dała, to trochę więcej powietrza, a może dałoby się wyciągnąć przez nią girę, a może nie dostałbym wtedy pałą, i od tego móżdżenia dostałem jakiegoś napadu, że zacząłem się śmiać. Śmiałem się bracia, gdy wyobrażałem sobie siebie, jak mam przez tą zmyśloną kratę wyciągniętą nogę, albo rękę, a i tak nie widzę, co jest po drugiej stronie, aż nagle pomyślałem, że tam ktoś stoi, ktoś przyczajony, kto widzi wszystko i wszystko spisuje, nagrywa i zapamiętuje, a potem puści mi z tego film, taki dłuuuugi, jak moje posiedzenie w czterech wandach. Ta myśl przestraszyła mnie konkretnie, że przestałem się śmiać i znowu zacząłem wyć. I znowu ktoś z góry wydarł się na maksa:

– Walnij w końcu porządnie w tą ścianę i zamilknij na amen! – i rzucili coś świecącego, jakby maleńki ognik, który w tych ciemnościach raził mnie w gały, i poczułem sztynk szlugi, więc szybko macałem, gdzie upadł ten kiep, bo to musiał być kiep, żeby go podnieść, ale nie mogłem go znaleźć, gdy on już zgasł w tej kałuży. Ale wtedy już wiedziałem, że nawet jak będę miał go w rękach, to i tak nie mam tu żadnej kopsałki, żeby coś z tego było, więc rozdarłem się do lufciku językiem bez słów, a z góry odwrzeszczał mi inny laut:

– Smacznego, drzyj się do woli! – a ja waliłem deklem w wandę, aż wreszcie przyłomotałem konkretniej i odjechałem. Tym razem żadna zmora mnie nie napadła, a wybudziło mnie światło z góry, tak jasne, że aż oślepiło. Gdy podniosłem gały, żeby je lepiej przykukać, zgasło i zapadłem w kompletnych ciemnościach. Nie widziałem niczego, ani luftu, ani kresek na wandach, ani własnego palca. Zacząłem się obmacywać i pokazało się, że plastry poodpadały ze mnie, z łap i klaty, nawet z ryja. Po jakimś czasie, nie pytajcie ile to było, przyuważyłem jakby cienie, jakby zwidy, a to były moje własne graby na podłodze, gdy zacząłem macać za odpadniętymi plastrami. Niczego nie znalazłem, ale w szparze stały dwie michy, jedna z wodą, którą wydudliłem zofort, a druga z brotem, jaki oszamałem w minutę, albo dziesięć. Znowu zapadłem w sen, albo i nie sen, a przyśnił mi się Dum, jak bierze ode mnie łańcuchem, jak trzaskają mu gnaty, jak zalewa się blutem i jak drze się za hilfem. Gdy skończyłem, stanąłem z ketem w łapie nad nim i nie czułem żadnej radochy, a on leżał i tyle. Nic nie czułem. Gdy się ocknąłem, nadal nic nie czułem, mimo że mordę Duma zalaną blutem nadal miałem przed gałami, co było o tyle łatwe, że w tych ciemnościach trudno było widzieć coś innego. Nie wiem, jak długo tak siedziałem, aż poczułem znowu głód i zacząłem macać za michami. Stały tam, w szparze, ale były puste. Szukałem kresek na ścianie i nie mogłem się doliczyć, ile ich już postawiłem, a starałem się najlepiej jak umiem, jakby to w ten moment było najważniejsze w moim lajfie, aż przypomniał mi się taryfiarz. On mówił, że wolny jest tylko ten, z samego topu, który ma w łapach cały hajs tej planety, i wszystkie luksusy, i którym na bank teraz nie byłem, ale wspomniał też o jakimś kloszu spod mostu i zacząłem to rozkminiać, aż doszedłem, że kloszem też nie jestem. Gdzieś tam, ale nie wiedziałem gdzie, ani kiedy, jest ktoś, kto przyjmie mnie takim, jakim byłem, utytłanym we własnym łajnie, jakie tu walało się wszędzie pode mną, i kto przytuli mnie i obejmie, zanim padnę bez czucia. A potem przypomniał mi się sen, w którym mały bajtel daje mi obrazek, też udziargany z kresek, a na którym niby ja. I odszukałem te kreski na ścianie i dostawiłem kilka, na ślepo prawie i dotykałem ich, całkiem, jakby to była kartka papieru. I wtedy zrozumiałem, że nadal jestem gdzieś pośrodku i od pełnej wolności wciąż dzieli mnie kosmos. Wyłem, bracia, wyłem, ale coraz ciszej, tak, że tym razem nikt z góry nie zbluzgał mnie ani nie rzucił niczym. Znowu urwał mi się film, a gdy się wybudziłem, w szparze nie było niczego. W lufcie pod sufitem niemrawo poświecało, a ja rzuciłem się do ściany, na której nie było żadnego obrazka. Naliczyłem osiem kresek, ale równie dobrze mogło być ich dziesięć, albo trzy, bo już nie wiedziałem, czy nadal umiem liczyć. Zacząłem liczyć palce u ręki: ajn, cwaj, draj… A potem u nogi, i okazało się, że jest ich tyle samo, więc sprawdzałem jeszcze raz, u lewej, prawej, i za każdym razem wychodziło mi pięć, więc byłem pewny, że do pięciu szafnę. Ale osiem? To była całkiem spora liczba, mogła oznaczać osiem misek, albo osiem dni, albo osiem nocy, albo nie wiedziałem ile, tyle tylko, że przestało mnie to już interesować. Wiedziałem już, że moi poprzednicy też chyba liczyli kreski, i też w pewnym momencie zrezygnowali. Czy siedzieli tu jeszcze długo? Czy ktoś liczył za nich? A może tu umarli? I wtedy światło na górze zgasło.

Nie wiem, bracia, jak długo kiblowałem w tym lochu, światło pojawiało się, gasło, miski wyknajały się ze szpary i znikały, kałuża w której moczyłem własny kuper wcale nie malała, ale i nie rosła. Jak? Przecież wykasztaniałem się pod siebie, nie dostałem tu żadnego topfa, ani nic. Może mieli tu gdzieś jakąś dziurę? Szukałem jej, ale nic, posadzka była gładka. Po jakimś czasie zaczęło mi się wydawać, że kresek jest dziewięć, ale za cholerę nie mogłem dojść, kiedy pojawiła się ta dodatkowa, a gdy szukałem błędu w swoich rachunkach, doliczyłem się ich jedenastu. A może ktoś tu jest ze mną i rysuje je za mnie? Próbowałem się z nim dogadać, dopytać, kto i skąd, ale nie odpowiadał, machałem rękami, gdy było ciemno i rozglądałem się, gdy bździna dawała trochę lichtu, ale nie mogłem go namierzyć. Może go jednak nie było? Trząchał mną fiber, przestałem już odróżniać sen od jawy, prawdziwe kreski i miski od zmyślonych, pustych czy pełnych. W jakimś momencie w misce był placek, coś jakby szarlotka, ale jak już dojadałem do końca, zaczął mi smakować jak ta szczurzyna z pordzewiałych konserw. Zwymiotowałem, seryjnie, albo tylko we śnie. Sny znikły. Liza siedziała po drugiej stronie cymru, w tym samym płaszczu, co zawsze i mówiła do mnie:

– Aleks, co ty tu robisz?

– Tęsknię…

– I jak długo tak będziesz tęsknił?

– Aż skończę…

Liza znikła, a ja płakałem. Po jakimś czasie, może po tygodniu, a może trzech wróciła i zapytała:

– Skończyłeś już?

– Jeszcze nie…

– To dobrze. Policz kreski.

Zerwałem się i zacząłem macać ścianę, ale nie pamiętałem już które sam naskrobałem, a które były tam od początku. Nie pamiętałem nawet, kiedy był ten początek, bo wszystko, co było przedtem zaszło mgłą. Nie pamiętałem już, kiedy pierwszy raz zjadłem namoczonego brota z miski w szparze. Nie wiedziałem już, jaki mi tu nadano numer, ani gdzie wcześniej mieszkałem. Nie pamiętałem twarzy Murka, ani Byka, Petera ani jego ślubnej, nawet Elsy, która zawsze pamiętała o kocu. O kocu? Jakim kocu? Co oznaczał koc?

I wtedy pojawił się on. Opowiadał mi, odziany w najlepszy garniak, jaki sobie wystawiacie, sam szczyt lansu, głosem jak z tiwi, że to najlepsza fura, jaką zbudowano, z najnowszymi technologiami, autopilotem, hamulcami hydraulicznymi i płytką strefą zgniotu, bezpieczna i szybka, a do tego jaki kufer! I składana tylna kanapa, dzięki której… sami wiecie co! Dostępna w tuzinie kolorów, z szyberdachem i poduszką w standardzie, do wyboru cztery wersje z różnymi silnikami, trzy lata gwarancji, za jedyne siedemset dziewięćdziesiąt dziewięć miesięcznie, w piętnastu ratach, a pierwsza płatna dopiero po trzech miechach. I fakt, bracia, to najlepszy wózek w swojej klasie, bezkonkurencyjny, bezwzględny lider wśród aut luksusowych, i nie wiedziałem, czego bardziej chcę, czy tej fury, czy tego, żeby on tu kiblował zamiast mnie… Ale wiedziałem, nie wiem skąd, jakby jakiś głos pod deklem powtarzał mi, że muszę koniecznie wybrać: albo on w lochu, albo fura pod moim domem. A może i jedno, i drugie, nie wiedziałem, dlaczego…

– Aleks, ty go znasz?

– Widziałem go już kiedyś, nie pamiętam dokładnie, to chyba jakiś Ster…

– Nie myśl o nim. Miałeś liczyć kreski.

– Wiem tylko, że to zły człowiek. Nie wiem, ile jest kresek… – powiedziałem, chociaż Liza gdzieś znikła. – Nie umiem sobie przypomnieć…

– Nie musisz, po prostu je policz. Zły, dobry, jednak człowiek.

– Dobrze, ale nie wiem, które są moje…

– Wszystkie są twoje. I żadna. Zabierzesz je ze sobą?

Więc znowu macałem ścianę, znowu szukałem i znowu musiałem się poddać.

– Nie umiem, nie widzę…

– Nie patrz. Po prostu je policz. Musisz. Musisz policzyć kreski. Nie musisz ich mieć. Wystarczy, że będziesz wiedział ile ich jest.

– Nawet nie wiem, która to ściana…

– Zamknij oczy, wtedy je zobaczysz. – I fakt, bracia, zamkłem gały, i zobaczyłem je wszystkie. Liza pokazywała mi ręką każdą po kolei, a potem wszystkie naraz, a ja pomyślałem, że będzie jej tu zimno, i że potrzebuje koca. Tak! To koc dla niej!

– Nie Aleks, nie trzeba.

– Zmarzniesz przecież…

– Nie bój się. Ja nigdy nie marznę. – długo się z nią droczyłem, aż zdałem sobie sprawę, że tu nie ma żadnego koca. Nie wiedziałem nawet czy jest tu Liza, ale przecież ją widziałem. Za każdym razem, gdy się budziłem, albo gdy zasypiałem, siedziała po drugiej stronie cymru, ale gdy chciałem ją objąć, dotknąć choćby, ręce trafiały w zimną ścianę, a Liza wyknajała się po przeciwnej stronie.

– Nie uciekaj, proszę…

– Nie bój się, nigdzie nie ucieknę.

Namacałem w szparze miski. Były pełne, ale już nie czułem głodu, wypiłem tylko wodę. Liza zastukała w ścianę i zawołała:

– Dajcie mu jeszcze wody! – a wtedy miski znikły w szparze i już się nie pojawiły. Czekałem długo, aż Liza wyszprechała:

– Nie bój się, to już nie potrwa długo. – A wtedy nagle wtrącił się jakiś inny laut, też kobiecy:

– Słuchaj Lizy, ma rację. – Otwarłem gały. Było ciemno i nie mogłem dojść, kto to powiedział. Zamkłem gały. Po drugiej stronie siedziała Liza, ale trzymała palec na ustach, jakby chciała, żebym się przymknął. Nic nie mówiłem i ona też nie, a wtedy ktoś powiedział, nie wiem, kto:

– Tak, ma rację.

Liza nadal trzymała palec, więc siedziałem, albo leżałem, cicho. I wtedy nagle dotarło do mnie, że nie jestem już w tym lochu, bo poczułem, że mogę rozprostować nogi. Umarłem? Ktoś mówił:

– Trzeba go odstawić. Nie może tu zostać, to już prawie trzy miesiące. Żaden poprzedni obiekt nie był tu tak długo. Ale, jeśli nie chcecie, to możemy, wiecie, jak ostatnio. Rozumiem, że pan, doktorze Brodzki, jest świadom, co to oznacza? O ile wiem, to już to mieliście, więc wiecie. – nie wiedziałem, albo nie pamiętałem, kim jest Brodzki, ani o czym się tu truka, ale na to wtrynił się jakiś inny laut, który na bank kiedyś już słyszałem:

– Panie komendancie, obiekt właśnie dlatego przedstawia dla nas taką wartość. Wcześniej został poddany, jak pan wie, terapii skróconej, w dość niedopracowanej wersji, dzisiaj zbiera tego skutki. Nie tylko chcemy, ale chyba wręcz musimy poznać interakcje, jakich niezawodnie jesteśmy tu świadkami. To bardzo ważne i może mieć wpływ na to, co się dzieje u pana. Obu nam zależy, żeby mieć jak najmniej problemów, prawda? Zabieramy go stąd, niezależnie od pańskiego stanowiska. Ale proszę się nie bać, sprawa jest czysta, pan odpowiada tylko za stan aktualny, a ten nie jest beznadziejny. Za kilka miesięcy osiągnie lepszą formę i zapomnimy wtedy o wszystkim, prawda? A do tego czasu ma go pan w ewidencji. Oczywiście, jeśli pan zechce, możemy tego nie zmieniać, proszę się nie obawiać o koszty, to bierzemy na siebie. Ale jeśli w wyniku urazów nam zejdzie, no cóż, worek wraca do pana. Widzimy chyba to samo, tak? Pan myśli, że lekarz widzi tu więcej człowieka, niż pan? Ja nie wnikam w pańskie motywacje, nie chcę wiedzieć, po co ani dlaczego stało się co się stało, czym pan się kierował doprowadzając go do takiego stanu, może i w panu tli się dusza badacza, to nieistotne. W każdym razie, jeśli chciał pan go złamać, to wyszło średnio. Mógł pan złamać mu najwyżej rękę, nogę, choćby i szczękę, ale nic więcej. Może szczęście nam dopisze, może my dowiemy się czegoś od niego, a pan od nas. I tej drogi się trzymajmy, nie odwrotnej, mam nadzieję, że to jasne.

– Proszę nie zapominać, że jeszcze jest pan u mnie. Może i jestem przychylny pańskim pomysłom, ale z chwilą, gdy wózek przejedzie przez furtkę, nie chcę go więcej widzieć, żywego, czy martwego. Ani jutro, ani za rok, ani za dziesięć, zgoda?

– Twardo pan negocjuje, ale myślę, że dojdziemy do porozumienia. Mamy niezłe warunki, a i od nas jeszcze żaden nie uciekł. Kiedy go przekażecie?

– Najpierw dokumenty, a potem możemy go nawet sami zawieźć. Nie musimy czekać, aż się obudzi, może nawet lepiej, by do tego nie doszło. Załatwimy to do jutra?

– To od pana zależy, to pan go zdaje.

– Dobrze, zatem jutro po rannym apelu. Ale niech pan przyjmie do wiadomości, że dla mnie on znika. Mogę, to żaden problem, załatwić do jutra autopsję. Mogę nawet postawić krzyżyk za murem, jakiś kapelan się znajdzie, pijany czy trzeźwy.

Leżałem nadal z zamkniętymi gałami i usiłowałem dojść, co to za nawijka, jeden głos był jakby znany, a nazwicho Brodzki gdzieś mi się pod deklem obijało, nie wiedziałem też o kim lub o czym szprechali, ale podejrzewałem, że skoro jestem na tyle blisko, by ich słyszeć, to chyba o mnie. Liza stała pod ścianą i uśmiechała się. Chciałem się unieść, sięgnąć ręką, ale położyła palec na dziobie i znikła. Wiedziałem, że wróci.

Nie wiem, bracia, jak długo tam zalegałem, ani na czym, bo film mi się urwał i przyszedł sen. A w tym śnie Liza znowu stała za płotem, w płaszczu, i w ciszy, jak poprzednio. Złapałem za pręty, ale nie krzyczałem, po prostu kukałem na nią, a wtedy zza jej plerów wyknaił się bajtel, i wiedziałem już, że to mój syn. Patrzył na mnie i trzymał w łapach coś jakby papier, a ja nie musiałem nawet lukać, bo wiedziałem, co na nim jest.

Gdy się wybudziłem, albo i nie, leżałem na koju, w białym cymrze, gdzie kraty w luftach i jakieś żaluzje. Pod sufitem wisiała lampa, z której licht szedł po wszystkich wandach, ale nie oślepiało jak latarka w lochu. Z punktu wydumałem, że to jakby dalsza część poprzedniego snu, i że ja już nie umiem się normalnie budzić, albo że to jakby kimać we śnie, że zaraz znowu stanę pod płotem i złapię garściami. Langzam, langzam przypominałem sobie ostatnie dni, tygodnie, miechy i to wszystko, co się stało, we śnie czy inaczej. Rozejrzałem się deko ringsherum, i przyfilowałem jakiś dren, który wystawał mi z szultra, a szedł do jakiejś flachy na wieszaku, i wykminiłem, że już kiedyś coś takiego mi zrobili, ale kiedy, tego z punktu nie doszedłem. Przelękłem się, że znowu pompują we mnie jakiś szajs rygotliwy, po którym durny pomyślunek, albo nocne schizy. Ale nie miałem ani deka pałera, żeby sięgnąć i wyrwać to z siebie, więc musiałem warować co z tego wyjdzie. Znowu zakimałem i nie przyszły żadne zmory, ani żaden wachman, żaden pies, ani nawet sowa, tylko Liza i mój mały synek. Przez sen słyszałem, jak ktoś coś mówi, ale nie znałem tego języka, albo nie rozumiałem słów, egal. Ale słowa stawały się coraz wyraźniejsze i pomału łapałem jedno, drugie i następne.

– Wiem, że mnie słyszysz. Wcale nie śpisz. I nie jest to żaden sen, cokolwiek o tym nie myślisz. – to nawijał jakiś typ, a musiał siedzieć gdzieś blisko, bo zajechało takim zapaszkiem jak z drogerii czy fryzjera. Mówił takim spokojnym lautem, ale nie jak klecha czy dobry glina, i miałem takie wrażenie, że już kiedyś, daaawno musiałem go słyszeć, albo nawet znać. A on nawijał wajter:

– Jesteś dość osłabiony, więc stąd ta kroplówka, ale nie bój się. Nie ma w niej nic poza zdrowiem. Musisz wypocząć i odzyskać siły. Wiem, że trudno ci się skupić – tu miał recht, bracia, jak jasna cholera – ale to wszystko, czego doświadczyłeś, to już przeszłość.

A więc tak to wygląda, pomyślałem. W augenblik wjedzie tu jakaś niebiańska orkiestra z trompetami, a potem kilku skrzydlatych ważniaków w białych ancugach, i przeczytają mi kartotekę, którą właśnie zamknęli. Nie było wątpliwości, brecht będzie na maksa, tyle, że mi jakoś nie było wcale śmieszno. Ale typ trukał:

– Poleżysz tu miesiąc, może dwa, a może trzy, nie ma pośpiechu, stąd nikt cię nie wywiezie. Nie wrócisz już do więzienia, a co dalej, to się zobaczy. – felo szprechał tak i szprechał, ale ja już go nie słyszałem, bo znowu odjechałem. Gdy tak kimałem, czułem przez sen, jak ktoś mi grzebie koło dupy, pod plerami, na deklu, wycierają mnie, przekładają z boku na bok, podpinają świeżą butelkę i wkładają jakiś zimny lejek w międzyudzie. A wszystko to delikatnie i bez szarpania, ganc ruig, że nawet nie byłem pewny, czy to nie jakiś kolejny sen. A potem poczułem, jak ktoś macha mi po ryju jakby nożyczkami, mydli i skrobie rezaczem, ale nie bałem się, bo ruchy były powolne i delikat, ja bym tak nie umiał. Po jakimś czasie przyszła jakaś dziunia, a połapałem się po tym, jak wstawiła gadkę, z której nyks fersztanden, ale laut był tak miły i czysty, taki ruig i ciepły, i lał się jak milk, jak miód:

– …że szkło robi się wiotkie, jak muślin, tak że można się przedostać. Co to? ależ ono, słowo daję, naprawdę zmienia się w taki rodzaj mgiełki! Teraz łatwo się będzie przedostać. Mówiąc to znajdowała się na gzymsie kominka, choć nie miała pojęcia, skąd się tam wzięła. I rzeczywiście szkło zaczynało się rozpływać, niby jasna, srebrzysta mgiełka. W następnej chwili Alicja była już po drugiej stronie szkła i lekko zeskoczyła do Lustrzanego Pokoju. Przede wszystkim spojrzała, czy ogień pali się na kominku…2 – i nie powiem, bracia, żebym cośkolwiek z tego skumał, bo to szło jak szkolna czytanka, ale miło się tego słuchało, a jeszcze fajniej było przy tym znowu przykimać. Gdy się ockłem, siedział koło mnie jakiś felo w białym mantlu i właśnie zabierał się do skrobania rezaczem mojego ryja, który już miałem namydlony. Podśpiewywał sobie jakiś popszajsowaty szlagier, którego nie pamiętałem, więc musiało to być coś nie całkiem klasyk. Gdy skończył, wytarł mnie tuchem, klepnął mnie w kolano, aż mnie pizgnął sztrom, i wstawił:

– Nówka nieśmigana! – co nie całkiem mi się spodobało, ale nie miałem siły, by mu się odciąć, ani nawet czasu bo migiem zmył się raus.

Rozglądałem się po cymrze i okazało się, że przy koju postawili trzy krzesła, a pod ścianą, naprzeciwko, jebitne telepudło, które na szczęście było aus. Nie minęła sztunda, jak do cymru władowała się parka. On był starszawy, tak już w latach czterdziestych albo lepiej, i chyba jakiś konował, bo był na biało i ze stetoskopem na halsie, zajeżdżał drogerią, albo fryzem, a dziunia deko młodsza, całkiem na chodzie, też w mantlu i z jakimś notesem pod pachą. Miała całkiem zwykłą facjatę, bez tej szmiry w kudłach czy plastikowych rzęs, bez tapety na ryju, a przy tym z gałami w jakich wszystko widziałem, a już na bank więcej niż ten typ obok, tak przynajmniej mi się zdawało, ale nie mogłem być pewny na zicher, bo zapomniałem już jak wygląda inna babka niż Liza, o której śniłem każdego nachtu. Usiedli po obu stronach kojka i on zagaił:

– I jak się czujesz, Aleks? Wybacz, że się nie przedstawiamy, ale to taki mały test. Kojarzysz nas? – i zacieszył do niej, a ona do niego. Lampiłem się na nich dobrą chwilę, ale nic mi ani nie zaświtało.

– Nic? – ciągnął typ.

– Nic. – odparłem.

– A ja? – rzuciła babeczka.

– Nic.

– A co pamiętasz sprzed wyroku? – ciągnęła – Jaki tryb życia prowadziłeś? Pamiętasz coś z tego? – I postało mi pod deklem, bracia, że tu się rychtuje jakiś szwindel, że chcą mnie zażyć, albo, że z tego kajetu wyczytają mi za moment ostatni rozdział z zamkniętej kroniki, bo seryjnie nie wiedziałem gdzie jestem. Musiałem chyba walnąć głupi sznek, bo oboje zabrechtali, ale tak zwyczajnie, po kumpelsku, nie, żeby ze mnie, a wtedy facio wstawił:

– Nie chciałbym w tobie rozbudzać starej traumy, ale byłeś już tutaj. Ne pamiętasz? To było pięć lat temu.

– Pięć lat temu garowałem w wupie, a potem dwóch skurkonowałów wystawiło mi szemrany szmucyk numer z jakąś terapią, od której mało nie odwaliłem kity.

– Tak, dokładnie tak. A w zasadzie nie tak. Owszem, przeszedłeś dość drastyczną kurację, po której straciliśmy cię z oczu. Na twoje dalsze losy nie mieliśmy już wpływu. Ale, jak widzisz, człowiek z człowiekiem zawsze się zejdzie. Nic nie pamiętasz? A personel? Z kim rozmawiałeś? – a na to wtryniła się ta laska:

– Doktorze, może jednak trochę za wcześnie?

– Moja droga, nigdy nie jest za wcześnie, by ponownie nauczyć się chodzić. A przed nami nie tylko chodzenie. Aleks, rusz głową. – i wtedy przypomniałem sobie jak komendant nawijał z jakimś Brodzkim, a mogło to być tydzień temu, albo rok, albo i pięć. Ale wiedziałem, że to nie ten, wokal w ogóle mi nie wpadał. To nie mógł być Brodzki, a więc kto? Wreszcie wygrzebałem z pamięci ten laut, a za nim i dziób, który jednak deko się zmienił, bo mu parę latek przybyło. To był doktor Branom. Chyba musiałem zacieszyć, bo powiedział:

– No widzisz, to nie było takie trudne, prawda? Na każdej drodze najważniejszy jest pierwszy krok, właśnie go postawiłeś. – a gdy to wyszprechał, to mi od razu zaświtało kim jest ta dziunia i wstawiłem:

– Wiem, jutro jest pierwszy dzień z reszty mojego życia. – a ona luknęła na mnie, na Branoma i rzuciła z brechtem:

– Masz rację.

 

 

VII

 

 

– To co teraz, na?

Zostawili mnie samego, bez orientu co mi tu dalej wyrychtują. A wyrychtowali, bracia!

Jeszcze tego samego dnia jakaś pinda na biało odpięła mnie od drenów i flaszek, zabrała wek wieszak i lejek z międzynoża, a potem wjechała z wózkiem, na którym talerze i jakieś kubki i okazało się, że to malcajt, ale taki jakiego nie miałem w ryju od roku, albo i dłużej. Na pierwsze danie zaserwowali mi bulion z kuraka, którym loszka karmiła mnie po łyżeczce, mniam mniam, wycierając mi dzioba tuchem, gdy tylko się zachłysłem, a na drugie coś jakby potrawka i piure z kartofla, porcja jak dla bajtla, ale i tak bym więcej nie szafnął, bo byłem na maksa szwach, że ledwie przełykałem i kifer mi leciał unter po każdym łyku. Gdy już byłem nafutrowany zadała mi jakąś szprycę w dupsko i zapuściła tiwi, w którym z punktu o keczupie i jakichś szamponach, na co wyskoczyło mi z dzioba, sam nie wiem, jak:

– Proszę, nie…

– Kazali, to włączam – odwarkła – ale przewidzieli, że może się nie spodobać, więc mamy tu coś innego. – I popstrykała knopkami, aż spojawił się koncert wiedeńskiej filharmonii, w której za dyrygenta ten szopiasty, co wali szneki jak na plusie, i odegrali mi Bolero, przy którym mi się wunderbar zakimało. Spałem, bracia, jak denat, a co mi się śniło, to nie muszę wam detalicznie opowiadać, bo sami se łatwo rozgadniecie, że mój syn, z jego obrazkami i uśmiechem na mundzie. A obok niego stała Liza, śmiała się do niego i do mnie, i gdy już wyoglądałem wszystkie kreski na kartkach rzuciła:

– Pójdziemy już, dobrze? Tata jest zmęczony i musi odpocząć. – i stało się tak, że wcale się od tego nie wybudziłem, jak prawie zawsze, gdy znikali, tylko zapadłem w taki dłuuugi, jeszcze głębszy sen, w którym i łąki, i lasy, i morze z jakąś łajbą, a nad tym wszystkim ja furgający z grabiami szeroko, w ciszy i spokoju. I widząc to wszystko jakby z nieba znowu wydumałem, że to szlus, i że wyskoczą mi z chmury jakieś skrzydlate fagasy z brechtem, ale nic takiego się nie stało. Odjechałem na amen.

Leżenie w kojku trwało kilka dni. Każdego ranka przychodziła babka w fartuszku, z mordą ropuchy, która jednak była całkiem miła i nimals mi nie dosrała ani nic. Wstawiała mi i zabierała lejek, bo nie miałem pałera, żeby śmigać do bardachy sam na samopas i alajn, karmiła mnie kaszką, bulionem i kleikiem, szprycowała mnie witaminkami i wietrzyła cymer. Nie wiedziałem, bracia, co jest za oknem, ale musiała być chyba zima, bo luft szedł chłodny i nie było ganc widno. Po frysztyku wtarabaniał się co drugi dzionek typ z mydłem i rezaczem, który skrobał mi ryja i piłował krale, a potem robił mi jakieś masaże nóg i rąk, wyginając je we wszystkie zajty. Próbował mnie podciągać za klatę albo łapy, ale średnio to szło, więc wyginał kojo, żebym jakby siedział i nie musiał kukać non stop w sufit. Na wyjściu zapuszczał tiwi i, całkiem jak wcześniej, zawsze kombinował najpierw od reklampapki, a gdy widział, że idzie mi od tego na refluks, przestukiwał na coś ciekawszego, przy czym kimało się horror szałowo. Po wybudce serwowali mi obiad, a wiedziałem już, że to dalej ten sam dzień, bo za oknem nie całkiem ciemno. Karmiła mnie ta sama siostrzyczka tą samą łyżeczką, a wszystko to przetarte albo zmielone, żebym nie dostał cofki, najczęściej jakaś zupka i rzadkie piure z sosem, a do tego rozgotowane gemuzy, że tylko po smaku zgadywałem, czy to tomaty, czy kalafior. Potem znowu przyłaził ten szpenio masażysta i wyginał mnie jak umiał, co nie było do końca fajn, ale jak mus, to mus. Na abendbrota serwowali mi rozmoczone sznytki z pastą czy inną szpachlą, które nie smakowały wcale jak razowiec w lochu, i zajeżdżały przewybornie. Po szamie wbijała biała dama z lejkiem i szprycą na tacy, co oznaczało, że pora kimać. A gdy już byłem prawie w połowie drogi, zawsze czułem, jak wycierają mnie i myją, trą jakimś tuchem, zmieniają pode mną bety i pilnują, żebym za długo nie zalegał na boku, czy plerach. A po wybudce wider, od nowa, i tak w cyrklu. Po frysztyku i malcajcie wbijał czasem Branom, albo Anna i sprawdzali, jak się miewam, czy mi czego nie trzeba, a czasem zwyczajnie ponawijać, gdy już mogłem im lepiej odszprechać. I pokazało się, bracia, że Branom nie jest chyba całkiem wredny i hadki skurkonował, i że nie mogę mieć do niego kwasu o ten numer sprzed pięciu lat. Wyjaśnił mi to tak:

– Widzisz Aleks, praca, to praca, a każdy musi jeść, ja też. Ale za każdą pracą idzie jakaś etyka, a za tą ideologia. Brodzki twierdzi, że jesteśmy żołnierzami na froncie walki z przestępcami, ja, że jesteśmy sanitariuszami na tyłach. Kto ma rację? Jak na to nie patrzeć, na pierwszej linii zawsze się strzela, a gdzie się strzela, tam są i ofiary. Nic na to nie poradzisz, ani ty, ani ja, ani Anna, ani nawet Brodzki, który ma nad sobą ministrów, a oni prezydentów. Jak nie on, znajdą innego, który nie zawaha się strzelać. Może nie był taki najgorszy? – a na to nie umiałem nic wytrukać, więc Branom ciągnął dalej: – Praca to jedno, a doświadczenie i empatia to drugie. Dlatego nasze drogi nieco się rozeszły. W każdym jest trochę człowieka i zwierzęcia, w różnych proporcjach. Jeśli myślisz, że stanowi o tym biały fartuch, czy garnitur pod nim, tytuły przed nazwiskiem czy lista wyroków, to się mylisz. Mam nadzieję, że z czasem nauczysz się to dostrzegać i wyrobisz sobie własną opinię, a ja chętnie ją poznam. Nie masz wyboru Aleks, musisz nam zaufać. – więc czekałem, na tą swoją opinię, czymkolwiek by nie była, a dni mijały. Po tygodniu czy dwóch, gdy już nabrałem deko pałera i szafnąłem normalnie usiąść na tym o mało co katafalku wdepła Anna z zacieszem na dziobie, klapła na krzesełku i wstawia:

– I jak się dzisiaj czujesz? Możesz już samodzielnie siadać i jeść, rozmawiasz swobodnie, może czas na mały spacer? Spróbujemy? – a ja na to, łaj not, więc wyszła i wróciła z jakimś felczerem, a ten wepchnął do cymru wózek, na którym kombinowali mnie posadzić, ale gdy tylko podnieśli mnie deko z koja, spłynąłem im z rąk jak raz na fusboden, skąd mieli problem dostać mnie curik do wyrka. Jakoś szafnęli, a wtedy facio wyniósł się raus, a Anna wstawiła:

– Nie przejmuj się, może jutro, może za tydzień, uda się, obiecuję. Jak doprowadziłeś się do takiego stanu?

– Ja tam się nigdzie nie doprowadzałem. To raczej mnie doprowadzano na kopach i pałach, gdzie im się podobało, czy to na zajęcia do kinoteatru, czy do warsztatu, czy na apel, czy na posłuch do wychowawcy.

– Hmmm… Wiem, że na wczasach nie byłeś, miałam na myśli dietę, jaką ci serwowano.

– Same specjały, pordzewiała puszkowina, szwarcbrot i kawa bez milka, a do tego szczurzyna i …

– Dobrze, dobrze, chyba nie chcę wiedzieć więcej…

– … coś jakby moczona breja, ale nie widziałem genau, bo w lochu licht był szwach.

– Lochu?

– Tak, ostatnio dość długo haltowali mnie w izolatce, ale o tym też nie chcesz słuchać. – tak jej odszprechałem, a to raczej dlatego, że pamięć mi wracała i brało mnie na refluks, gdy se przypominałem detale.

– No dobrze. Musisz wiedzieć, że trafiłeś do nas skrajnie odwodniony i niedożywiony. Kilka tygodni byłeś nieprzytomny, trzymaliśmy cię na kroplówkach. Szkorbut będący skutkiem awitaminozy osłabił ci pamięć, poczynił pewne spustoszenie w jamie ustnej i nie tylko… Ale zostawmy to. Jak widzisz, robimy, co możemy, żebyś wrócił do zdrowia, jeśli to możliwe, a wierzymy, i ty chyba też, że tak. Na razie jesteś pod kontrolą dietetyka i rehabilitantów.

– To ten felo od wyginania fusów?

– Fusów?

– No, ten, co mnie brecha w te i we w te.

– Tak, to konieczne, masz poważne zaniki mięśni we wszystkich kończynach. To między innymi dlatego czujesz się taki słaby. Musisz ćwiczyć. – więc ćwiczyłem, bracia, codziennie w objęciach łamignata, który kombinował chyba jak mi nogę na dekiel założyć, aż któregoś dnia udało mu się w końcu posadzić mnie na wózek, na którym obwiózł mnie wkoło koja, a potem wider, wider i tak z dziesięć razy. Pokazał mi jak trzymać łapy na kółkach, i przymusił, żebym spróbował sam, ale nie szafnąłem, więc zdjął mnie i położył curik w bety. Śmiesznie było, jak mnie złapał jednym handem i tachnął jak worek kartofli, widać taki byłem drobniak, albo on silnoręki. Kilka dni później wbił do mnie Branom, klapnął i nadaje:

– Monitorujemy twoje gusta, domyślasz się?

– Znaczy, czy mi smakuje bulion i rozgotowany kalafior? Owszem, lepszy od szklistych kartofli i brei z lochu.

– Miałem na myśli coś innego. Wiemy, jakie audycje telewizyjne preferujesz, i mam nadzieję, że cię nie zaskoczę jeśli powiem, że wykazujesz jakąś nadspodziewaną odporność na siłę medialnego przekazu. Nie umiemy tego w żaden sposób wyjaśnić, zwłaszcza biorąc pod uwagę program terapeutyczny realizowany w więzieniu. – nic z tego nie kumałem, bracia, więc walnąłem jakiś idiocki sznek, na co Branom odszprechał:

– Nie domyślasz się, na czym polegała terapia?

– Jaka terapia?

– Nie wiesz, że ty i wszyscy pozostali więźniowie byli poddani terapii? W sumie nie powinno to mnie dziwić, takich szczegółów im nie tłumaczono. Tutaj jesteś poza jej zasięgiem, więc należy ci się chyba kilka słów wyjaśnienia. O ile mi wiadomo, a nie posiadam pełnej wiedzy, zajęcia, jak to wam podano, edukacyjne, sprowadzono do seansów, na których oglądaliście głównie dobra konsumpcyjne, tak jak są promowane. W zasadzie nic nowego, świat po drugiej stronie muru zna to jako reklamę, zwykły marketing. W potencjalnym nabywcy buduje się poczucie konieczności posiadania lub konsumowania tego czy owego, może być to dowolny przedmiot, usługa, jakikolwiek towar znajdujący się w obrocie. Jednocześnie ludzie nie korzystający z tego dobra przedstawiani są jako ubodzy, duchem lub kieszenią, lub zwyczajnie niedojrzali. Widziałeś zapewne zwykły proszek, zwykłą pastę lub zwykłe banany? Nie? Ja też nie. Nikt nie widział, ale media je pokazują, tak to działa. Następnie, co nie jest przypadkowe, oglądaliście twarze różnych ludzi, najczęściej znanych z mediów, przy czym ich ujęcia dobrano tak, by przedstawiały jakiś groźny grymas, albo nieszczery, szyderczy uśmiech, co miało jednoznacznie negatywny przekaz. Rozumiesz?

– Aby deczko. Ja się polityką nie interesuję, a z tych dziobów pamiętam tylko Wewnętrznego.

– Dobry przykład. Każdy system potrzebuje kozła ofiarnego. Jeśli myślisz, że tylko ty nim jesteś, to się mylisz. Mówię tak tylko dlatego, ponieważ czytałem twoje akta, podobnie jak pełną dokumentację kliniczną twojego przypadku i wydaje mi się, a chyba nie tylko mi, że stan, w jakim cię ujęto nie oddaje możliwości, jakimi musiałbyś się wykazać, by odpowiadać za czyn, za który cię skazano. Zgadza się? Ale zostawmy to na później, wróćmy to istoty terapii. Natychmiast po osadzeniu poddano cię szczepieniu, w każdym razie tak ci powiedziano, następnie zbadano ci wzrok i ustalono, że nie ma formalnych przeciwwskazań do udziału w charakterze widza w seansach, o których mówimy. Jak na razie wszystko się zgadza?

– To nie były szczepienia?

– Owszem, ale nie przeciw jakiejś chorobie czy zakażeniu. Otrzymałeś modyfikowaną formułę specyfiku Ludovycka.

– Modyfikowaną? Jakieś udoskonalenie?

– Owszem, z merytorycznego punktu widzenia daleko udoskonaloną. Jednorazowa iniekcja, żadnych mdłości, żadnych skutków ubocznych w postaci osłabienia. Może jedynie konieczność obserwacji w pierwszej fazie metabolizmu.

– To te wieszanie na kratach?

– A więc jednak. Widziałeś to?

– Owszem, jednego odrezałem.

– Hmm… Oni tam chyba nie wiedzą co to znaczy obserwować. Wracając do opisu, czy odczuwałeś jakąś niezrozumiałą konieczność wejścia w posiadanie tego czy innego towaru?

– Mi tam styka jajko śpigajko i szpulowiec. No, i żeby na sznapsa czasem było, i na lody dla Lizy. To się chyba nazywa minimalista.

– A nie znienawidziłeś jakiejś postaci z tych seansów?

– Mi oni wszyscy wiszą niżej glana, pasiaste, czy żółte, jeden pies, jeden wart drugiego, zwykły bełkot i idiocka gadka, byle mieć swoje pięć minut na sikorze.

– Zadziwiająca odporność. To właśnie nas zastanawia. Media usilnie personifikują rzeczy, przedmioty, usługi, wszystko, co wiąże się z zakupem, wiązaną transakcją, przy jednoczesnej dehumanizacji człowieka, który myśli inaczej. Jak myślisz, jak cię przedstawiły media?

– A przedstawiły?

– Nie wiesz? Aleks, jesteś sławny, chociaż o taką sławę raczej nie zabiegałeś. O twoim napadzie trąbiły wszystkie stacje telewizyjne, twoje zdjęcia były we wszystkich dziennikach. Wizja lokalna pokazała wszystkie detale z mieszkania ofiary, a twój proces był transmitowany na żywo, a jaką burzę wywołał tak niski wyrok! Nie wiesz o tym? Naprawdę nic nie słyszałeś?

– Raczej mało. Jaki niski wyrok? Dwójka za frajer to mało?

– Prokurator generalny domagał się dwudziestu pięciu lat.

– Pierwsze słyszę. A o Dumie i Billyboyu na jednej kapsiarni też zapodali?

– O kim?

– O dwóch hyclach, jacy na jednej bujali się szychcie, a jeden z nich zafundował mi fest kop i łomot pod hawirą da Silvy. Nic o tym w tiwi nie było?

– Nie pamiętam takich relacji.

– A więc już wiesz doktorze, co to znaczy na żywo. Zresztą, na żywo, czy półżywo to ja zalegałem pod drzewem i szczał na mnie pies. A potem dostałem takiego szkota, po którym obudziłem się na drugi dzień w nieswoim ancugu. O tym w takim razie też w telepudle nie zaszczekali?

– Ja widziałem tylko opinię biegłych z rozprawy. Świadkiem nie byłem. Przekaz medialny był jednostronny, a niski wyrok tłumaczono okresem burzliwych przemian i koniecznością odejścia od linii odwetu.

– To ile mi zostało do wolki?

– To nie jest takie proste, Aleks, ale kiedyś do tego wrócimy. To, co mnie aktualnie zastanawia, a chyba nie tylko mnie, to, jak już mówiłem, twoja odporność na ten medialny magiel. Może ma to jakiś związek z twoim poprzednim pobytem tutaj, a potem w klinice, po próbie samobójczej, na szczęście nieskutecznej. Nie rób takiej miny, ja odrobiłem lekcje i te akta też czytałem. Twoja kartoteka jest gruba na dobry metr, nie było łatwo ani szybko. Nadal nie jest. Musimy być cierpliwi. Tymczasem zdrowiej. – i zmył się raus. A co mi zasiał pod deklem, to kartoteka, jednak belfrowaty palacz diamentów się nie mylił.

Po kilku dniach wpadła Anna i usiadła przy koju, a było to jak raz po łamaniu gnatów, gdy leżałem dość obolały i wygięty. Musiało ode mnie chyba zajeżdżać potem spod pachy, bo byłem cały obszwajsowany i mokry, ale ani się nie zmarszczyła, tylko wyszprechała z zacieszem:

– Ćwiczysz! Bardzo dobrze! Jak ci idzie? Wiem, że nie jest łatwo, to wymaga czasu, jak oceniasz swój aktualny stan?

– Mogę już zrobić tak – i podniosłem łapę hoch, a potem drugą.

– Świetnie, a jak z nogami?

– Trochę gorzej, nie chcą mnie słuchać.

– Ćwicz, Aleks, ćwicz! – i wybiła z cymru, by po kwadransie wrócić z wózkiem, na którym, nie uwierzycie bracia, przytargała coś jakby szpulowiec.

– Mam nadzieję, że nie potraktują tego jako przywilej, a raczej jako nieodzowny element terapii, co nawet nie odbiega od prawdy. – wstawiła. – Jakieś specjalne życzenie? Mozart? Beethoven?

– Dla Elizy. W żadnym razie nie Dziewiątą. Proszę. – Anna pogrzebała w jakimś jebitnym boksie i wyciągnęła taśmę, którą założyła i puściła dźwięk, a ten rozszedł się od sufitu po fusboden, od lewej wandy do prawej, wprost horror szałowo.

– Wunderbar! Tego było mi trza, sam glik!

– Muszę podpytać o to twoje narzecze. Nie wszystko jeszcze chwytam w lot.

– Kajn problem. Chciałem powiedzieć, że to piękna muzyka.

– Ten utwór ci się z czymś kojarzy?

– Z kimś.

– Z kim?

– Z kimś, kogo mi teraz bardzo brakuje.

– To kobieta. Miała na imię Liza?

– Tak. Skąd wiesz?

– Wołałeś ją kilka dni, zanim odzyskałeś przytomność. Nawet w nocy, dyżurny pisał o tym raporty. Swoją drogą, musiała być bardzo odważna.

– Odważna?

– Chyba niczego przed nią nie ukrywałeś? Zresztą, chyba nie dałbyś rady.

– Nie szafnąłbym. Jej ekipa miała pełne dane. Ale tobie chyba nie chodzi o odwagę, bo wiązanie się z typem mojego pokroju to nie odwaga, a raczej głupota, prawda? To chciałaś powiedzieć?

– Trudno powiedzieć, nie znam jej. Ty znasz?

– Chyba tak. Nigdy się mnie nie bała, jeśli chcesz wiedzieć.

– Muszę ci się do czegoś przyznać, może wtedy lepiej mnie zrozumiesz. Poznaliśmy się, jeśli oczywiście pamiętasz, a wiem, że tak, w Krowie. Gdy uciekłeś, miałam lekki żal, bo zapowiadało się ciekawie, ale potem, gdy uświadomiłam sobie z kim rozmawiałam te krótkie pół godziny, nogi się pode mną ugięły, byłam pewna, że to palec boży, że urodziłam się po raz drugi. A niecały rok później ta cała sprawa z napadem, dwa dni po wyborach, proces i nagle koniec, zero wiadomości. Ja już byłam u Branoma, więc miałam dostęp do akt sprawy, zresztą, nie ukrywam, przypadki jak twój były tematem mojego dyplomu. Dzisiaj się już nie boję. Ale Liza, dobrze pamiętam? Liza? Ona nie miała mojej wiedzy, kierowała się tylko intuicją, a ta chyba jej nie zawiodła. O ile wiem, nie masz z nią kontaktu? Nie odpowiadaj, przecież wiem. Niestety, nie pomogę ci w tym, nie mam takich możliwości. Wiem, że tęsknisz, na razie nic na to nie poradzimy.

– Gdyby nie ona, nie leżałbym tu.

– Jak to możliwe?

– Była ze mną w lochu. Chyba cały czas.

– W lochu?

– Tak, w zimnej, ciemnej zesztynklałej dziurze, po kostki w szczynach i fekale, nie wiem jak długo. Rysowałem kreski na ścianie, ale nie pamiętam ile. Zresztą, nawet, gdybym pamiętał… To ona trzymała mnie tam przy życiu.

– Hmm… Chyba coraz więcej rozumiem. Ty coś do niej czujesz?

– Do niej i mojego syna. Wiem, że już się urodził, bo jego też w tym lochu przykukałem.

– Skąd wiesz, że mógł się urodzić?

– Widziałem pasek i dwie kreski. To podobno działa na zicher.

– Masz na myśli test ciążowy? Liza ci go pokazała? Kiedy to było?

– Na dzień przed zagarowaniem.

– To było blisko rok temu, faktycznie, chyba jesteś ojcem. Trudna sprawa. Aleks, jeśli wasz związek nie wyszedł poza formę nieoficjalną, a ściślej mam na myśli wiążący akt prawny, to w tej kwestii nie pomożemy. Przykro mi.

– Czy jest szansa, abym ich odszukał? Kiedy idę na wolkę?

– Nie odpowiem ci na to. Wiem tylko, że sytuacja jest bardziej zawiła niż ci się wydaje. To nie jest prosta kwestia zakończenia wyroku. Branom może powie ci więcej, ja wiem tylko tyle. Współczuję. Chcesz z nim pogadać?

– Choćby zaraz.

– OK, postaram się załatwić to w tym tygodniu.

Po paru dniach wtarabanili się bajde, Branom i Anna, z teczkami, notesami i innym barachłem, jakie tylko szafnęli przytachać pod pachami.

– Witajcież mi moi drodzy. – przywitałem ich gdy stali w drzwiach – Jakież to niusy macie, pod deklem jeszcze utajone, dla brata waszego, w kojku cymra białego uwięzionego? Zaliż opuszczę plac ten niebawem? – na co tylko zacieszyli.

– Ja już przywykłem. – wstawił Branom do Anny – a ty?

– Panie doktorze, ten język nie przestaje mnie zastanawiać. Dominuje gwara więzienna, ale sporo wtrętów obcojęzycznych a czasem wręcz poetyckich, niezbyt typowych przeciętnym żargonom młodzieżowym. Wśród dotychczasowych obserwacji to przypadek raczej odosobniony. Wydaje mi się, że czynnik środowiskowy nie jest tu jedyny. A co nam na to powie Aleks? – i luknęła na mnie.

– Wam rozchodzi się o gadkę, jaką wstawiam? Wszystkie szurki nawijają po nastacku.

– Dobrze, dobrze – uciął Branom i wyszprechał:

– Aleks, jak sobie wyobrażasz swój pobyt na wolności? Co cię tam spotka, jak myślisz?

– Odnajdę swoich, a potem zorganizuję jakąś havirę, żeby ich obstalować. Musiałbym się też rozejrzeć za jakimś arbajtem, bo bez hajsu ni chu chu.

– Myślisz, że Archiwum by cię przyjęło? Co chciałbyś robić? Zmierzam do tego, że w twoim przypadku byłoby trudno powierzyć ci jakąkolwiek odpowiedzialną pracę. Twoja sława znacznie cię wyprzedza. Na razie oczywiście przebywasz u nas, i nie zmieni się to w ciągu najbliższego roku, nadal objęty jesteś więzienną jurysdykcją, ale dalsza przyszłość jest bardzo niepewna. Poza tym, przy twoim stanie zdrowia zdecydowanie lepiej trzymać cię pod kontrolą. Próbowałeś już sam usiąść w wózku? Jak ci idzie?

– Nie bardzo doktorze, nie bardzo. – i to był fakt, spływałem z łap pielęgniarzom jakbym miał gumowy kręgosłup i nic nie mogłem na to szafnąć.

– Na razie skupmy się na twojej rehabilitacji, a o dalszej przyszłości porozmawiamy później. Zgoda? – i czekał, aż kiwnąłem deklem, po czym dołożył: – Próbowałem ustalić miejsce pobytu twojej partnerki, ale bezskutecznie. Kamień w wodę. – i poszli wek.

Mijały miesiące, a ja, bracia, kombinowałem z łapami, nogami, aż wreszcie, a było to już latem, udało się. Giry miałem jak z waty, ale nabrałem krzepy w grabach i finalnie szafnąłem przetachać swój osobisty korpus z koja na wózek bez pielęgniarskiego hilfu. Ale jedno mnie non stop zastanawiało, co też takiego rozbija się pod deklem Branoma, że mi stale wstawia o tej przyszłości? Aż wreszcie, na krótko przed końcem mojego wyroku, a wyliczyli mi to detalicznie co do dnia, Branom przydybał mnie w szpitalnej bibliotece. Tak, bracia, w bibliotece, w której spędzałem całkiem sporo czasu, i okazało się, że było warto. Usiadł przy stole, na którym miałem porozkładanych buchów i filuje na jeden, na drugi, wreszcie wyrzucił z siebie:

– Co my tu mamy? „Alicja w krainie czarów”, podoba ci się?

– Wunderbar, a najbardziej wstawka o kimaniu i furganiu przez szpigel.

– A jak oceniasz postacie po drugiej stronie? Spodobała ci się któraś?

– Przeważnie świry i szajbusy, ale niegroźni, może poza Królową Kier, nic, tylko rezałaby dekle.

– No tak… I nikt w tym świecie nie staje na jej drodze, bo wszyscy, którzy się odważą… tracą głowę. A jak ci idzie samodzielne poruszanie się? Opanowałeś już chyba wózek po mistrzowsku? – więc ja, bracia, wykręciłem cyrkla i walnąłem stójkę na tylnych kółkach, na co Branom klasnął w łapy.

– Świetnie! – zawołał – Ale naszym zadaniem nie jest cyrkowy występ, tylko pełna rehabilitacja. Co z chodzeniem? Wiem, że dużo ćwiczysz, ale czy zrobiłeś samodzielnie krok? Choćby z laską?

– Z tym jest gorzej. – odszprechałem, co chyba nie do końca było prawdą, ale uznałem, że tak będzie lepiej. – Nawet z laską nie idzie.

– Musisz wiedzieć Aleks, że jako lekarz nie znajduję fizjologicznej przyczyny tego niedowładu. Fizycznie nic ci nie dolega, poza zanikami mięśni, podejrzewam więc podłoże psychiczne. Masz po prostu włączoną blokadę. My z tym nic nie zrobimy, musisz sam. Będziesz mieć na to dość czasu, zapewniam, jeśli oczywiście zechcesz, ale to nie zależy tylko od ciebie, i, niestety, również nie ode mnie. Tu jesteś bezpieczny, ale nie czujesz się wolny, prawda? Co to dla ciebie znaczy?

– Siedzę w klatce. Ot co!

– Czyli mury? Uwierzysz, jak ci powiem, że połowa ludzi na tej planecie nie opuszcza swoich domów? Z różnych przyczyn, choroba, bieda, praca, wyrok, jak ty. Myślisz, że ja jestem wolny?

– Pan, doktorze, może spruć, gdzie chce i kiedy chce.

– Tylko tyle? Myślisz, że to wyczerpuje ten stan? Zostawię wszystko i wyjadę? Niby dokąd? I po co? Kiedy wrócę i do czego? Co cię ogranicza, Aleks?

– Mury.

– A ja myślę, że nie, w każdym razie nie one są najważniejsze. Dokąd byś poszedł?

– Do niej. Tęsknię.

– I jak ją znajdziesz? Każdy za kimś lub czymś tęskni. Jedni za utraconą duszą, miłością, inni za tymi, którzy odeszli, jeszcze inni za tym, co im uciekło a czego nie dogonili. Tęsknota, to element życia, jak radość, smutek, miłość. Jej nie umiemy znaleźć, ale ja myślę, że nie tylko za nią tęsknisz. Utraciłeś szansę, a ją właśnie nazywasz wolnością.

– Tak. Ktoś tam, na górze, szrajbuje moją kartotekę i jednego rozdziału w niej zabrakło. Chciałbym mu pokazać, że szafnę, że to jedno dokończę. Będąc tutaj nic z tego.

– A co chciałbyś dokończyć? I jak chcesz to pokazać?

– Tak gdzieś jest mój syn. Nie chciałbym, by poszedł moją drogą. Muszę do niego dotrzeć. To moja działka, nikt za mnie tego nie machnie.

– A nie pomyślałeś czasem, że to konsekwencja twoich wyborów? Niestety, wszystko do nas wraca, i dobro, i zło. Może już wystarczy? Czujesz się zamknięty? Ja nie widzę tu więzienia, a raczej rezerwat, azyl. Pytałem cię kiedyś, jak według ciebie wygląda świat za murem? Musisz wiedzieć, że sporo i szybko się tam zmienia. Nie jesteś na to przygotowany i nie będziesz, nawet, gdy staniesz na nogi. Nikt też nie powita cię tam z otwartymi rękami. Znając twojego pecha nie będziesz umiał odróżnić dobrych od złych, a uwierz mi, tych drugich jest tam więcej, i żaden zastrzyk nie jest już im potrzebny. Nie wierzysz? To włącz telewizor. Nie brakuje tam Królów i Królowych Kier. Kilka razy byłeś już w ich rękach i nie chcesz tego powtarzać, a oni nie przepuszczą żadnej okazji.

 

 

 

*

 

Mija właśnie, bracia, piętnasty rok odkąd jestem w białym szpitalu. Przywykłem już do wózka i laski, z którymi się tu poruszam i dobrze poznałem to miejsce. Mam dobry kontakt z Branomem i Anną, którą muszę bardzo pochwalić. Zrobiła coś jakby doktorat i dostała taki zer gut certyfikat, w którym stoi, że jest z niej konował prima sort, i fakt, tak jest na zicher. Często razem nawijamy, i dzięki niej wiem, co jest za murem, a przynajmniej myślę, że wiem tyle ile ona chce, żebym wiedział. A jak tam jest seryjnie? Jeśli wierzyć w to, co widzę tu w tiwi, to wiele się nie myli, ale czy to jest prawda?

Pozwalają mi tu się szwendać po całym placu, mogę przesiadywać w bibliotece do woli, gdzie buchów styknie na całe życie. Czytam różne rzeczy, przeważnie jakieś starocie, ale często wracam do Alicji z tej porytej krainy, w której i szajbnięty Kapelusznik, i Lew z Jednorożcem w szlachcie o jakąś koronę, i Biały Rycerz z gąbką pod deklem. I myślcie o tym, co chcecie, ale oni wszyscy, z wyjątkiem Królowej Kier, są mądrzejsi od każdego typa z telepudła.

Czasem wychodzę do pobliskiego ogrodu, w czym pomaga mi jedna siksa, która odstawia tu wolontariat. Tak, pamiętam co to znaczy, jakbym słyszał wczoraj gadkę Lizy. Nie znam tej młodej za dobrze, bo przychodzi od niedawna. Wywozi mnie między drzewa, i przy ładnej pogodzie buchamy razem szlugi, ale w sekrecie, bo to jest ferboten i Branom z punktu by się zdenerwił. Buchamy tak sobie po tajniaku, a ja słucham, jak opowiada mi o tym świecie za murem, i nabieram przekonania, że wcale nie wiem, czy nie chciałbym tam spruć. Jej głos w coś mi wpada, to taki laut, taka nuta, jaką już kiedyś na bank słyszałem, ale nie umiem dojść od kogo i kiedy. Myślę wtedy o Lizie i moim synu, który dzisiaj będzie już całkiem duży. Gadałem o tym z młodą, ale ona chyba mało rozumie. To jeszcze dziecko, nie mogę zbyt wiele od niej wymagać. Zachodzę w głowę, czy udało mu się uciec przed Sprężynową Pomarańczą? Czy raczej, czego bym, bracia, wcale nie chciał, poskładał już sobie jakieś komando i dokazuje na nocnej zmianie? Gdybym tam był, gdybym go odszukał, czy posłuchałby starego? Chodzi mi czasem po bani, żeby zerwać się Branomowi ze smyczy i furgnąć przez ten biały szpigel. Miejscami nie jest wcale hoch, i wiem, że mógłbym szafnąć. Tylko tak bym się dowiedział. Ale jeśli go znajdę, a on się wypnie, albo, co gorsza, jakiś Król Kier znajdzie mnie pierwszy? Co wtedy? Znowu wrócę do magla?

 

*

 

To co teraz, e?

To jestem ja, Aleks. Mam piętnaście lat i właśnie popycham na wózku jednego gościa po szpitalnym ogrodzie. Nie jest jakiś specjalnie ciężki, ale ma jakiś problem z ortopedią i na własnych nóżkach nie pochodzi. Od lekarzy wiem, że popyla na tym wózku tak długo jak ja żyję, a to skutkiem jakiegoś wypadku w młodości. Nie uważał za bardzo po prostu, a powinien. A może uważał, a miał pecha? A może trafił na jakichś paskudnych ludzi? A może to oni go wybrali i odszukali, mimo że się schował? Nie mówi o tym chętnie, ale ja i tak wiem swoje. Wiem, że nie był grzecznym chłopcem i że kiedyś poważnie narozrabiał, ale potem się zmienił, nabrał szacunku do siebie i innych. Za to co zrobił został już dawno ukarany, z nawiązką. Skąd to wszystko wiem? Nie, nie od niego, to skryty człowiek, zanim coś powie to przemyśli dwa razy. Wiem to od matki, która go znała. Sporo mi o nim opowiadała, i dzięki temu wiedziałam, jak i gdzie go szukać. Dziadek z babcią nie wiedzą, że tu jestem i niech lepiej tak zostanie. Gdyby się dowiedzieli, przenieśliby mnie do innej szkoły, z dala od tego szpitala, a ja pewnie i tak bym tu wróciła. Czy to właśnie nazwał Sprężynową Pomarańczą? Może kiedyś mi wytłumaczy tak, jak chciałby wyjaśnić to synowi, o którym mówił. Co ciekawe, nigdy go nie widział, a mówi mi jak wygląda i co rysował. Jak zareagowałby, gdyby dowiedział się, że go wcale nie ma? Mogłoby go to zabić, a tego bym nie chciała. Przecież to także mój stary. Na razie więc popycham wózek, palimy w tajemnicy przed lekarzami papierosy, poznajemy się coraz lepiej, gadamy o wszystkim, o niczym i cały ten szajs.

 

 

 

 

 

Słowniczek

 

 

Nie obejmuje neologizmów, które są zrozumiałe przez kontekst i brzmienie. Nie uwzględnia form, jeśli nie zmienia to w istotny sposób znaczenia treści.

 

abend – wieczór

abendbrot, abendżarcie – kolacja

acht, achtung – 1. uwaga, skupienie 2. ostrzeżenie

ajn cwaj – raz dwa

ajnfach – po prostu, z łatwością

ajn fir alle – jeden za wszystkich

ajnszryt – spacer, marsz, przechadzka

ajzenlaga – żelazny łom

alajn – sam

alle – wszyscy

alle fir ajn – wszyscy za jednego

alles – wszystko

ancug – ubranie, garnitur, marynarka

anfal – napad

arbajtancug – ubranie robocze

arszloch – dupek, pierdoła

auslander – obcokrajowiec

aut – na zewnątrz

auwiderzejn – do widzenia

badecymer – łazienka

badygard – anioł stróż

bajde – obaj, oboje

bajtel – dziecko

bal – piłka

bardacha – toaleta, ustęp

becher – kubek

befel – rozkaz

bericht – rozporządzenie

bezaufen – nietrzeźwy, pijany

bezonder – szczególny, wyjątkowy

bild – obraz

bir – piwo

blacharnia – radiowóz

blajsztift – ołówek

blat – stół

blau – niebieski

blink, blic – 1. połysk, błysk 2. mgnienie

blum – kwiat

blut, rotblut – krew

bratkurak – pieczony kurczak

brecha – łom

brechać, zbrechać – wyginać, łamać, złamać, połamać

brecht – śmiech

brechtać – wybuchać śmiechem

brechtać się – śmiać się

bren – kloszard, żul

brifszpara – otwór na listy w drzwiach

brot – chleb

brut – kloszardzi, żule

bryle – okulary

bubek – chłopak

buch – książka

buchać – 1. buchać 2. palić tytoń

buchsztaba – litera

bufet – bar, lada

buterbrot – chleb z masłem, kanapka

cajtung – gazeta

can – ząb

canpasta – pasta do zębów

canszruber – szczotka do zębów

cu – zamknięte

cuerst – najpierw

cu fus – pieszo

cufal – przypadek

cug – ciąg, pociąg

curik – z powrotem

cuzamen – razem, łącznie

cwajmal – dwukrotnie

cwibel – cebula

cyferblat – zegarek, tarcza

cygarety – papierosy

cymer – pokój, izba, cela więzienna

dank – podziękowania

dekiel – głowa

dekować – ukrywać

do imentu – zupełnie, całkowicie

dokować – docierać na miejsce

drek – ekskrementy

dren – przewód, rurka

drym – sen

dum – głupol

dunkel – ciemno, ciemny

dynks – rzecz

dyńka – głowa

dziary – rany, ukłucia, ukąszenia

dzielnia – dzielnica

esban – kolej podmiejska

esensztuba – jadalnia

fajn – fajny, fajna

fantastik – fantastycznie, wspaniale

fart – szczęście

fater – ojciec

felczer – konował, lekarz

felo – facet, typ

ferboten – zabroniony, zakazany

fersztanden – zrozumieć, zrozumiano

fertyg – gotowe, gotowy

fertygkajt – sprawność, biegłość, wprawa

fest – mocno, poważnie, silnie, istotnie

fiber – gorączka

fiku miku – kopulacja

fil – sporo, dużo

filować – rozglądać się, spoglądać

fisze – 1. ryby 2. ważne osobistości

flacha, flasza – butla

flajszbrot – kanapka z wędliną

flanka – bok, strona

flauta – cisza, spokój

folk – naród

fota – fotografia

fracht – ładunek, towar

fraj – wolny

frajhajt – wolność, swoboda

frajter – przyboczny, przydupas

frojd – przyjaciel

frojdszaft – przyjaźń

front – przód

frukty – 1. owoce 2. rośliny

frysztyk – śniadanie

fryz – fryzura

furgać – latać, przelatywać, przeskakiwać

furgnąć – przelecieć, przeskoczyć

gabel – widelec

galant – świetnie

ganc – zupełnie, całkowicie

ganc egal – wszystko jedno

garda – zasłona, ochrona, blok, obrona

gardyna – firana

garniak – garnitur

geburstag – urodziny

geld macht nyks glikliś – pieniądze szczęścia nie dają

gemuzy – warzywa

genau – dokładnie

genug – 1. dość! 2. wystarczająco

gerade aus – prosto, do przodu

git – dobrze

giwera – broń palna

glan – ciężki but

glanc – 1. błysk, połysk 2. polewa na ciastkach

glas – szkło

glaska – szklanka, szklaneczka

glat – gładko

glejt – dokument

glik – szczęście

gold – złoto

gut – dobrze

gwintnudle – makaron świderki

hajs – 1. pieniądze 2. gorący

halb, halba – pół, połówka (litra, godziny itd.)

halbkaput, halbdenat – na wpół martwy

halbsztunda – pół godziny

hals – gardło, szyja, kark

halt – stop

haltować – zatrzymywać, wstrzymywać, trzymać, przetrzymać

hałewer – w każdym razie

handwajcha – uchwyt, dźwignia

hary – włosy

hauptman – kapitan, dowódca

hausarbajt – praca domowa

herszaft – władza

herum – dookoła, naokoło

hilf – pomoc

himel – niebo

hoch – wysoko, wysoki

horror szał – fantastycznie, wspaniale

iberaszt – niespodzianka, zaskoczenie

imer – jak zwykle, najczęściej, zawsze

jugend – młodość

jugendlans – moda młodzieżowa

juks – brud, błoto

kabat – kurtka

kapsy – policjanci

kaput – uszkodzony, zniszczony, martwy, zużyty

kichawa – nos

kifproteza – sztuczna szczęka

kilszrank – lodówka

kindersztuba – dobre wychowanie

kista – skrzynka

klajdy – garderoba, najczęściej damska

klapa – 1. morda, gęba 2. twarz

klar – jasne

klarować – wyjaśniać

klecha – ksiądz

kloc – duży obiekt

kluger – mądrala

knut – pałka

komando – banda

kopfszmerc – ból głowy

kopulodrom – duże łoże

krach – burda, bijatyka, łomot, hałas

krankenhaus – szpital

kugel, kugle – 1. kula, kule 2. jądra

kukać – zaglądać, spoglądać

kundle – klienci, goście, ludzie, przechodnie

kuper – dupsko

kurat – kapelan

kurwator – pracownik kuratorium, kurator

kwacz – bzdury, pomówienia, spisek

kwadrat, kwatera – mieszkanie

lajf – życie

lampucera – wulgarnie: stara baba

langzam – powoli, powolny

lans – moda

laufszryt – bieg

laut – głos

licht – światło

links – na lewo, lewa strona

loch – 1. dziura, piwnica 2. usta

lufcik – okienko

luft – 1. okno 2. powietrze

lukać – patrzeć

luknąć – spojrzeć

łaj not? – czemu nie?

macher – fachowiec, specjalista

majstersztyk – mistrzostwo, coś wspaniałego

majzel – nóż

malcajt – posiłek, obiad

mantel – płaszcz, fartuch

mazak – twarz

międzyudzie, międzynoże – 1. krok 2. genitalia

milkbar – bar mleczny

mitarbajt – współpraca

montag – poniedziałek

mus – obowiązek, powinność

mutra – matka

nachmitag – popołudnie

nachtancug – ubranie na noc

natyrlik – naturalnie, oczywiście

nimals – nigdy, ani razu

normalewaize – zazwyczaj, zwyczajnie

nudle – kluski, makaron

nul – nic, zero

nyks – przeczenie

ober – 1. kelner 2. ktoś ważny, przełożony

oberkurat – kapelan przełożony

oberst – pułkownik

obsztorcować – 1. postawić na baczność 2. łomot

obszwajsowany – spocony

onkel – wujek

ordnung – porządek

ordnung mus zajn – porządek musi być

osiem w jedno – osiem butów w jedno ciało kopanego

pauza – przerwa

pikawka – serce

pizgać – rzucać

plata – płyta

pory, porty, portki – spodnie

prol – robotnik

prysk – prysznic

przefurgnąć – przeskoczyć, przelecieć

przykukać – zauważyć, przyłapać

pyrtek – kawałek, troszkę

pyszczyć – pyskować

raszpla – stara baba

raus – na zewnątrz

raus! – won! precz!

recht – zgodnie, prawidłowo, poprawnie, porządnie

rechts – na prawo, prawa strona

refluks – 1. wymiot 2. mdłości

reling – poręcz, uchwyt

ringsherum – dookoła, w całym otoczeniu

rotwajn – 1. wino czerwone 2. krew

rufa – tył

ruig – cicho, spokojnie

rumpel – łomot

rury, rurki – nogawki spodni

rychter – sędzia

rychtyg – prawidłowo, porządnie

rygatrasa – wymiotowanie

rygi – wymiociny

statut – 1. ustawa 2. umowa

szachtel – pudełko

szafnąć – dać radę, poradzić sobie

szałer – kąpiel

szama – jedzenie

szlacht, szlachtunek – ciężkie pobicie z zadaniem licznych obrażeń

szlafancug – piżama

szlafcymer – sypialnia

szlagier – przebój

szlampa – sikacz, tanie wino

szlagring – kastet

szlauch – przewód, wąż

szlinga – pętla

szlos – zamek

szlugi – papierosy

szlus – koniec

szmuc, szmucyk – brud, brudny, brudno

sznaps – drink

sznek – 1. ciastko, wypiek 2. mina, wyraz twarzy

sznek z glancem – drożdżówka z lukrem

sznel, sznela – szybko, szybciej

sznyta – cięcie, rana

sznytka – kromka chleba

szpachla – pasztet

szpajzy – potrawy, jedzenie

szpek – słonina, smalec, tłuszcz

szpekowaty – 1. tłusty 2. utuczony

szpet, szpeter – późno, później

szprechać – mówić, wypowiadać się

szpica – 1. szczyt, pion 2. przód

szpryca – strzykawka, zastrzyk

szrajbnąć, szrajbować – napisać, pisać

szrank – szafka

szruber – szczotka

sztany – spodnie

sztaub – kurz

sztifel – ciężki bucior

sztorc (na sztorc) – 1. do pionu 2. zaskoczony, zaniepokojony

sztrom – prąd

sztuba – sala

szturman – wojownik, żołnierz

sztyca – straż

sztynkiel – śmierdziel

szuldig – winny

szulter – ramię

szurek – młodociany łobuz

szuwaks – pasta do obuwia

szwindel – sztuczka, oszustwo, trik

szychta – ośmiogodzinna zmiana

śpigajko – jajko sadzone

tachać, taszczyć – nieść

tasza, taszka – kieszeń

telefunk – krótkofalówka

trompety – trąbki

trotel – głupol, głąb

trukać – mówić

tuch – chustka, ręcznik

uban – metro

ungefyr – w przybliżeniu, około

unter – podrzędny

unterhołota – kloszardzi, żule

wacha – benzyna, paliwo

wachman – strażnik

wajcha – dźwignia

wajs biały

wajsbir – piwo pszeniczne

wanda – ściana

was is los? – co się dzieje? co jest grane?

was nojes? – co nowego? co słychać?

waszpulwer – proszek do prania

welt – świat

wyc – kawał

wider – znowu

winter – zima

wokal – głos

wunderbar – fantastycznie, wspaniale

wurst – kiełbasa

wygięty – zmęczony

wykasztanić się – defekacja

zaft – sok

zaidzone, zaidzonym – być brudne, brudnym być

zajt – strona, bok

zakonna – małżonka

zamstag – sobota

zicher, na zicher – porządnie, prawidłowo, doskonale, pewnie

zofort – natychmiast

zontag – niedziela

zorgować się – martwić się, przejmować się

 

1Pierwszy list świętego Pawła do Koryntian, Hymn o miłości, Biblia Tysiąclecia

2 Lewis Carroll, Po drugiej stronie Lustra, przekład Roberta Stillera

Koniec

Komentarze

Majstrze109, rzuciłam okiem na opowiadanie i pierwsze co zauważyłam to źle zapisane dialogi. Drugie – zwarte bloki tekstu, które zupełnie nie zachęcają do lektury. Sugeruję, abyś podzielił je na mniejsze akapity.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi: http://www.forum.artefakty.pl/page/zapis-dialogow

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Noooo, widzę że ktoś się Anthony’ego Burgessa naczytał ;)))

Nawet słynna Krowa w tej pomarańczce bis się pojawiła… :D

Nu,nu,nu…! ;)

 

I choć napisane nieźle, to jednak…

Jak to było – pierwszy był prekursorem i stoi na pomnikach. Drugi już tylko epigonem i ogląda pomniki…:)

 

Spróbuj wytyczyć własny szlak. Ten już zajęty, a poza tym – piekielnie płytki, trudno się tam sukcesorom pomieścić…

pozdrawiam

Zwrócić piórko Sowom i Skowronkom z Keplera!

Na razie wstrzymam, poczekam, aż doczytasz. Pozdrawiam :)

Drugi rzut oka i druga uwaga – na początku widnieje: Część I Len, co pozwala mniemać, że zamieszczony Sprężynowy magiel jest pierwszą częścią czegoś większego. Czy słuszny jest mój domysł, że to nie jest skończony tekst?

 

Trzeci rzut oka – czy naprawdę sądzisz, że czytający będzie po wielokroć przerywał lekturę, aby korzystać z Twojego słowniczka?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Majstrze109, +400k znaków to powieść, nie opowiadanie. Podziwiam rrybaka, że podołał, ale jego rrecenzja nie zachęca do lektury, bo Mechaniczną Pomarańczę przerabialiśmy, a jej przeróbka – jak się domyślam przebiegłszy tekst wzrokiem i zajrzawszy do słowniczka – na plus minus śląski, to żadna atrakcja.

Słowniczek na dole tak długiego tekstu w formie elektronicznej jest w ogóle bez sensu, a poza tym do zrozumienia tych słówek wystarcza podstawowa znajomość niemieckiego, a kto jej nie posiada – może wyguglać, gdyby postanowił brnąć przez ten tekst.

http://altronapoleone.home.blog

Kolejny dzień i kolejny rzut oka. I cóż widzę – Sprężynowy magiel rozrósł się niepomiernie i choć przestał być fragmentem, wcale nie stał się opowiadaniem. :(

Majstrze109, chciałabym abyś wiedział, że teksty li­czą­ce ponad 80000 zna­ków, nie wcho­dzą do gra­fi­ku dy­żur­nych, więc ci nie mają obo­wiąz­ku ich czy­tać. Tak dłu­gie teksty, choć­by były świet­ne i do­sko­na­le na­pi­sa­ne, nie mogą też li­czyć na no­mi­na­cję do piór­ka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Drakaino, ja załapałem się jeszcze na fragment, przed podmianką na całość. ;). Całości bym nawet nie ruszył!

Zwrócić piórko Sowom i Skowronkom z Keplera!

yes

http://altronapoleone.home.blog

Zaczęłam czytać, ale odpadłam na drobiazgowym opisie walki. Nuda, panie. W “Pomarańczy” chyba takich szczegółów nie było. A przynajmniej nie na dzień dobry.

Babska logika rządzi!

No, jakbym to już gdzieś czytała, odpuszczam :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka