- Opowiadanie: GaborS - Wiedźma z Cross Hill

Wiedźma z Cross Hill

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Wiedźma z Cross Hill

I ta brama. Masywne wrota, ukute z grubego żelaza, strzeliste wieże, zamknięte w drewnianym pasie, oplatającym skrzętnie przejście do Cross Hill. Skąpane w mroku, okryte tajemnicą dla śmiertelnika, lecz będące drogowskazem dla tworów przeciwnej strony drogi. Otwarte, zawsze otwarte. Zło, nieustannie wabi. Osadzone w wąwozie, z którego wychodził gościniec, usłany po brzegach rozpalonymi świecami oraz słomianymi lalkami. Miejscowy zwyczaj wiecznie budził respekt wśród przyjezdnych. Tak było i tym razem.

Prowadząc konie za uzdy, dwoje podróżnych przekroczyło rozwartą bramę. Wkraczając na gościniec piekła, spięli rozłożyste płaszcze. Wiatr był niespokojny, jak zawsze gdy ktoś nowy wkracza do Cross Hill. Krocząc drogą straceńców, jak mieli zwyczaj mówić miejscowi, rozglądali się po gęsto rozsianych drzewach. Szeroko osadzone kaptury, nieustannie kręciły się, to w lewo, to w prawo. Już nie emanowały groźbą czy powagą. O wy, biedni, zbłądziliście wśród tworów Boga. Blask świec rozsianych wzdłuż drogi, odwracał uwagę od gęstego boru. Niedobrze. Wiedzieli, że coś tam czyha, w dodatku nie widzieli dalej niż kilka kroków. Noc nie była dlań łaskawa, co chwila słyszeli łupanie wśród listowia, szelest wśród leśnej gęstwiny. I ten mróz. Lodowate powietrze przeszywało na wskroś. Z każdym krokiem konie denerwowały się mocniej i dawały o tym znać. Podróżni przystali na chwilę, spojrzeli na siebie spod kapturów. Gęsta czerń biła spod dzianiny. Chwila milczenia. Idziemy dalej, nie było odwrotu.

Krocząc główna ulicą miasteczka, spoglądali na gęsto rozstawione domy. Smukłe, o strzelistych dachach, pokrytych czerwoną dachówką. Zerkali na okna, z których dochodził trzask zamykanych okiennic. Miejscowi bali się obcych, nie zwiastowali nic oprócz kolejnych morderstw. Świetliste latarnie rzucały blady blask na brukowaną ulicę. Tylko oni kroczyli tą drogą, stukot wysokich butów roznosił się wśród zabudowań.

Dotarli do wzniesienia gęsto usłanego krzyżami oraz nagrobkami. Ścieżka rozwidlała się, oplatając cmentarz ciasnym pierścieniem, brała swój koniec u progu dworu umieszczonego na szczycie owego wzgórza. Stary dom, otoczony bezlistnymi drzewami o krogulczych gałęziach, przysłaniał księżyc, który zdawał się wisieć tuż za budynkiem. Poczuli ulgę, cel drogi był blisko. Idąc lewym odcinkiem drogi bezustannie spoglądali na świece wbite między gęsto rozsiane lalki. Czuli, że w Cross Hill oręż nie wiele zdziała.

Stojąc przed ciężkimi drzwiami dworu, czekali aż gospodarz upora się ze wszystkimi klamrami oraz zasuwami. Huk poprzedzał kolejny trzask i zgrzyt metalowych zabezpieczeń. Wreszcie ujrzeli gospodarza, a właściwie, jego syna. Widocznie zdenerwowany młodzieniec przedstawił się:

– Witajcie – zaczął niepewnie poprawiając zmięty surdut. – Mam na imię Philip. Jestem synem…

– Wiemy kim jesteś – przerwał kobiecy głos dochodzący spod kaptura. – Prowadź do gospodarza.

– Oczywiście – zakończył młody przyglądając się dwóm kostuchom.

Będąc w salonie, w towarzystwie Philipa oraz gospodarza, dwójka podróżnych wreszcie zrzuciła płaszcze. Pierwszy z ciężkim okryciem uporał się młody mężczyzna. Przystojny, odziany w skórzaną kurtkę, poprawił kruczoczarne włosy po czym zmierzył śledczym wzrokiem dwójkę miejscowych. Jego kompanem była piękna, czarnowłosa kobieta o wielkich, hebanowych oczach. Rozglądając się po izbie, nerwowo poprawiała gęste włosy spływające aż do ud.

– Marcus Rave – zaczął gospodarz, starszy mężczyzna o szlachetnym spojrzeniu. – Nasza ostatnia szansa – ciągnął dalej ściskając mocno młodego detektywa. – Liczyliśmy na twoją obecność – kontynuował trzymając mocno ramiona młodzieńca. – Jesteśmy zgubieni lecz z twoją pomocą damy radę najgorszemu złu.

– Witaj Leonie, jednak nawet najdrobniejsze zło jest w stanie pokonać zmarzniętego oraz wygłodniałego detektywa.

– Oczywiście! – krzyknął gospodarz po czym mocno zaklaskał, wnet służba zastawiła suto stół. Para przybyszów z chęcią przystąpiła do wieczerzy.

– Mów – podjął starszy mężczyzna. – Jak sprawa z Spooky Waters? Niech zgadnę, to Ci niewdzięczni lekarze, to oni wszystkiemu winni, prawda?

– Po części – odparł Marcus popijając winem.

– Jak to po części? – pierwszy raz na twarzy gospodarza wystąpiło zmartwienie.

– Obydwaj dobrze wiemy, że w takich sprawach ludzie są tylko marionetkami – ojciec Philipa zamilkł, a następnie zanurzył spojrzenie w swoim talerzu. Marcus przerwał niezręczne milczenie przedstawiając swego kompana – pozwól, że Ci przedstawię Rose Blackwood – Leon wymowie kiwnął głową. – Jej pomoc w tej sprawie jest niezbędna – kobieta nawet na chwilę nie oderwała wzroku od pieczonego królika – Lepiej mów po co ściągnąłeś nas do Cross Hill?

– Nie wiem co Ci powiedział minister, jednak wyczuwam, że nagadał Ci wiele strasznych rzeczy skoro przybywasz z towarzystwem. Tym bardziej, że od zdarzenia z Wooden Bridge działasz sam…

– To nie pora na teatr – wtrącił nerwowo detektyw. – Leonie, przybyliśmy aby pomóc w sprawie domniemanej wiedźmy. Skupmy się na tym, pomijając moje dzieje – Philip wodził nerwowo wzrokiem między rozmówcami, chciał coś dodać, jednak słowo ‘wiedźma’ napawało pokorą.

– Jest gorzej niż przypuszczaliśmy – gospodarz zaczął poważnie. – Na początku znikali księża. Pierwszego wikarego znaleźliśmy w pobliskim lesie, ukrzyżowanego.

– To bardziej biskupia praktyka niż…– tu się zamyślił – świecka.

– Krzyż był odwrócony – odparł sucho zaskarbiając sobie uwagę detektywa. – Kolejnego, kilka staji stąd, w chacie na skraju lasu, gdzie urzędują siostry Leto. Do dziś nie wiadomo czy to czarownice czy po prostu wielbicielki cielesnych uciech.

– W jakim stanie?

– Przybity do drewnianej podłogi, wkomponowany w malowidło pentagramu.

– Co z siostrami?

– Mają alibi, były w Londynie, są osoby, które mogą poświadczyć. Widzisz Marcusie, są to dość makabryczne mordy, ostatni raz mieliśmy do czynienia z podobnymi rytuałami jakieś pięćdziesiąt, a może nawet sześćdziesiąt lat temu. Wtedy myśleliśmy, że oprawca zaspokoił pragnienie krwi i zwyczajnie odpuścił, jednak po tylu latach znów się boimy.

– Tak, pamiętam. Z tą różnicą, że wtedy daliście mordercy wolną rękę licząc na jego łaskę, a teraz nagle chcecie go pojmać. Skąd to postanowienie?

– Nie oszukujmy się – odrzekł obniżając ton. – Minęła epoka. Jesteś detektywem, który szuka odpowiedzi, a co najważniejsze, racjonalnych wytłumaczeń. Wtedy byliśmy skazani na metody Watykanu, czyli znaleźć podejrzanego, ustawić stos, napawać się zgnilizną palonego mięsa. Wiele niewinnych kobiet musiało podążyć tą drogą, aby mieszkańcy Cross Hill mogli dostąpić rzekomego zbawienia – Rose przeszyła gospodarza szyderczym spojrzeniem. – Jednak dziś jest inaczej – poprawił się. – Wreszcie nastąpiła epoka rozumu, nie zabobonu.

– Myślałam, ze palenie kobiet na stosach to bardziej domena średniowiecza niż naszej odkrywczej epoki? – Rose pierwszy raz zajęła głos w sprawie. Stanowcze a zarazem delikatne brzmienie jej wypowiedzi urzekło Philipa.

– Drogie dziecko – zaśmiał się Leon – jesteś na prowincji, z dala od miasta oraz jego przekonań. To jest Cross Hill, tu czas stoi w miejscu. Co więcej, nie jesteśmy jedynym miejscem w tym kraju, gdzie średniowiecze jest wciąż odczuwalne – Marcus przytaknął.

– No dobra – młody detektyw odstawił talerz – co mówią miejscowi?

– Że to kara za grzechy księży oraz miejscowych prominentów – zerwał się Philip. – Ludzie powiadają, że to zwykli bandyci, pod schronieniem sutanny czy władzy grzeszyli gorzej niźli niejeden mieszczanin. Stara zielarka McLoud mówi, że w miejscowym burdelu to nawet zniżkę mieli…

– Dosyć! – krzyknął ojciec. – Skupmy się na faktach.

– Racja – kontynuował Marcus. – Czy były inne ofiary?

– Na początku tylko księża – odparł, nerwowo odpychając swój talerz.

– A co z proboszczem? – zapytała Rose mrużąc oczy niczym kocica.

– A żyje. Ma się dobrze. Co prawda nie wychodzi z plebanii, a na msze uczęszcza pod eskortą, ale duch jeszcze się w nim kołacze. Wiem o czym myślicie – ciągnął dumny. – Stary proboszcz nie ma powodu, żeby mścić się na kimkolwiek, a w szczególności na młodych wikarych. To stary poczciwy sługa boży, jeden z niewielu uczciwych, którzy podążają za przekonaniem, uczuciem, nie zyskiem czy koneksjami. Znam go, w przeszłości miewaliśmy spięcia, jednak więcej nas łączy niż dzieli. Można na nim polegać – zakończył pewnie.

Marcus zagryzł wargi, zerknął na tlący się ogień w kominku, zmierzył badawczym wzrokiem Rose:

– Prowadziłem sprawy gdzie księża odbywali pokutę za cielesne uciechy. W większości przypadków sprawa była prosta, biedny sługus zamroczony urokiem kobiety czy też chłopca, oddawał się najskrytszym pragnieniom, co później miało to wpływ na postępowania kata. Skąd ta pewność, że wiedźma pragnie kary za coś więcej?

Stary Leon przechylił kielich do końca, wziął głęboki oddech a następnie zaczął poważnie:

– Wkroczyłeś na ziemie, gdzie czas stanął w miejscu, znalazłeś się w miejscu gdzie trudno odróżnić rzeczywistość od tworów szatana czy nawet Boga. Gdy przybyli do nas Norwegowie wiele lat temu, przestrzegli nas o klątwie, o niekończącej się udręce. Wtedy wzięliśmy to za bełkot zapijaczonych handlarzy lecz teraz sprawy mają się inaczej. Zbyt dużo ludzi zginęło abyśmy mogli puścić to płazem, zbyt ługo przeczekaliśmy, aż zło odejdzie, pora działać – Marcus pocierał skroń w skupieniu. – Mam dość kolejnych skretyniałych delegatów czy to z Londynu, którzy swymi tytułami sieją postrach wśród ludności, mam dość kolejnych ofiar, które odnajdujemy w makabrycznych okolicznościach i wreszcie, mam dość tego zabobonu, cholernego schematu, gdzie wszystko jest tłumaczone z ambony zamiast z rzetelnego raportu światłych ludzi! – Leon chyba się zapomniał. – Co więcej! – kontynuował widocznie zdenerwowany – nie będę tolerował tej propagandy, że jesteśmy odpowiedzialni za całe zło tego świata. Mamy do czynienia z konkretnymi zbrodniami, które są efektem konkretnych przewinień, a często zapominamy, że przestępstwem jest również ludzka krzywda, która niekoniecznie trafiła do raportu, i która niewątpliwie zamieszkała w ludzkiej pamięci. W pamięci! – Leon nabierał tempa. – W pamięci, która bywa trwalsza niż jakikolwiek zapisek – wyrzucił z siebie zdyszany – Philip zaczął pospiesznie dolewać gościom wina.

– Jeśli mogę wtrącić – zaczął niepewnie syn gospodarza – powinniście zacząć poszukiwania u proboszcza. Mimo podeszłego wieku jest to człowiek trzeźwy na umyśle, a co więcej, racjonalnie pojmujący rzeczywistość.

– Drogi Leonie – zaczął spokojnie detektyw. Trudno wyprowadzić go z równowagi, za dużo widział, aby dać ponieść się tak płochym emocjom. – Zawsze będziemy pod bacznym okiem ludzi, a co za tym idzie, pod formułą schematu. W większości przypadków, są to pobożni, aczkolwiek prości mieszkańcy nękanych osad, mieścin, wiosek. Pamiętaj, że gawiedź boi się niewytłumaczalnego, a gdy może, ukatrupi cholerstwo chociażby dla świętego spokoju czy też splendoru w pobliskiej karczmie. Prosty lud jest niebezpieczny – oznajmił nachylając się do gospodarza, Philip głośno łyknął wina. – Musi czuć bat nad sobą, inaczej to nas wybatożą. Oczywiście, naszym zadaniem jest pomóc ludowi, jednak nie możemy dać się ogłupić. Nie ważne, czy mamy do czynienia z chłopem czy z lokalnym kacykiem, a nawet ze sługą kościelnym. Musimy sprawę doprowadzić do końca, po naszemu. Rozumiesz?

– Wiesz dlaczego odmówiono nam pomocy za pierwszym razem? – w oczach Leona zamieszkała obojętność. – Ponieważ biskup stwierdził, że ponosimy słuszną karę za naszą płochą wiarę. Zrobił z wikarych cierpiętników. Proboszczowi przyznał eskortę, za którą oczywiście my płacimy. Banda tępych osiłków, którym tylko chędożenie we łbach siedzi. Za to ludzie lgną do kościoła jak mysz do sera. Słuchają dobrej nowiny – gospodarz widocznie zakpił. – Trwajcie w wierze, tylko ona was wyswobodzi z kary koniecznej za grzechy wasze skrywane, za słabości, za rozkosze ciała oraz umysłu zamroczonego. Tak u nas brzmi słowo na niedzielę – dokończył bijąc pięścią w stół.

– Opowiedz o kolejnych ofiarach – Marcus widocznie chciał odciągnąć Leona od skrywanych żali wobec kurii. – Jak powiedziałeś, na początku ginęli księża. Kto dalej padł od zemsty wiedźmy?

– Kobiety – odparł topiąc twarz w starych, porytych dłoniach. – Młode, piękne. Pobliskie dziewczyny, córki lokalnych gospodarzy. Niewinne dziewczęta, których nie posądzano kompletnie o nic.

– Może ci księża, prominenci i te dziewki miały ze sobą coś wspólnego? – Rose utopiła spojrzenie w obojętnych oczach Leona. – Może sypiali ze sobą po kryjomu, aż do momentu gdy ktoś nie wytrzymał i wymierzył lokalną sprawiedliwość?

– Jak już mówiłem, były niewinne – Leon niespokojnie obracał kielich w dłoniach.

– Mógłbym zaryzykować stwierdzenie, że Rose ma rację i zamknąć sprawę – Marcus podjął dolewając sobie wina – Tym bardziej, że wszyscy zamieszani nie żyją i ustalenie zdarzeń nie byłoby zbyt trudne. Jednak ufam Ci Leonie, wierzę, że lokalny problem skrywa głębsze wytłumaczenie i postaramy się odkryć prawdę, a następnie pojmać wiedźmę. – Marcus podrapał się po szyi, zerknął ukradkiem na Rose. Czarnowłosa puściła oczko. – Pora spocząć – kontynuował detektyw. – Za nami długi dzień. Zerkniemy na sprawę świeżym okiem jutro rano. Prowadź Philipie do komnat. A tobie Leonie życzę spokojnej nocy. Nie obawiaj się, minister wiedział co robi przysyłając nas do Cross Hill, to nie pierwsza sprawa, tego typu, przed którą dane nam stanąć. Bądź spokojny. – Leon nie odpowiedział. Głęboko zamyślony zdawał się być nieobecny. Nie był w stanie wytłumaczyć przed jakim zagrożeniem staną młodzi detektywi. Spotkanie z szatanem zawsze jest wielką niewiadomą. Tak będzie i tym razem.

Blask lampy nie do końca wyławiał wnętrze ciasnej izdebki z mroku. Marcus usiadł na wąskim łóżku spoglądając na Rose opartą o stolik stojący dwa kroki naprzeciw. Badawczo zerkał na srebrne promienie bijące od skórzanych spodni oraz kamizelki ciasno oplatających partnerkę. Czarnowłosa zarzuciła długie włosy za ramię, a następnie zaczęła:

– Co o tym sądzisz?

– Sprawa jest poważna – odparł machając ochoczo do butelki wina. Rose podała miejscowy trunek. – W zapiskach ze sprawy nie ma wzmianki o działaniu grupowym, z drugiej strony, nie chce mi się wierzyć, że jedna kobieta była w stanie wbić odwrócony krzyż z przybitym człowiekiem do ciężkiej konstrukcji.

– Zważ na to, że raporty sporządził miejscowy proboszcz. Żaden detektyw nie został dopuszczony do sprawy, jesteśmy pierwszym możliwym wybawieniem dla tych ludzi. Swoją drogą – kontynuowała odbierając detektywowi butelkę – minister musi ci ufać, skoro cię wysłał do tej dziury – skończyła i obficie skosztowała trunku.

– W podobnych sytuacjach kościół dokłada wszelkich starań aby sprawa nie ujrzała światła dziennego. W zależności od zastanych okoliczności, postanawia wysłać detektywów, katów lub poddać sprawy pod naturalny tok wydarzeń.

– Jak było w tym przypadku?

– Obawiam się, że prawdziwe odpowiedzi odkryje przed nami Cross Hill – na twarzy Marcusa wystąpił grymas, butelka stawała się coraz lżejsza. – A co do tego proboszcza, to masz rację. Raport jest bezwartościowy w wykonaniu osoby głęboko wierzącej. Sprawę trzeba zbadać obiektywnie.

– Za każdym razem kiedy zależy ci na naukowym podejściu wpadamy w coraz większy bałagan. Za każdym razem gdy pragniesz odnaleźć odpowiedzi na te wszystkie pytania szatan udowadnia ci, że to wszystko nie jest nawet przedsionkiem piekła.

– Każde śledztwo doprowadza mnie do najciemniejszych zakamarków ludzkiego umysłu. Zaczynam się przyzwyczajać.

– Dopóki nie odkrywasz kolejnych kręgów piekła – Rose oparła mocno nogę na ramie łóżka między udami detektywa. – Pamiętaj, że igrając z nim, prędzej czy później staniemy przed jego obliczem, a wtedy nie będzie tak miło.

– Jesteśmy zwykłymi pionkami, nie pofatyguje się po nas osobiście – Marcus przechylił butelkę do końca jednak przerażający wrzask wytrącił naczynie z rąk. Oboje zerwali się na równe nogi. Krzyk dobiegał z sąsiedniej izby, z sypialni Leona. Wpadając rychło do pomieszczenia ujrzeli gospodarza odwróconego plecami do wejścia. Skulony niczym garbus, trzymał w objęciach służącą. Pospieszne chlipanie wypełniało pomieszczenie, krew zaczęła spływać gęstym strumieniem na drewnianą podłogę. Czarna kałuża zataczała coraz szersze koło. Leon wypuścił ofiarę, biedna służka zwaliła się z hukiem na deski brodząc we własnej krwi. Pojękując trzęsła się w spazmach, jej oczy zachodziły bielmem, nie było już ratunku. Marcus i Rose patrzyli z niedowierzaniem kiedy nagle do izby wbiegł Philip, stanął jak wryty, widok rozszarpanego gardła sparaliżował młodzieńca, nawet nie drgnął.

– Co do cholery!?– Rose krzyknęła na co gospodarz odwrócił się ociężale. Zdyszany porażał spojrzeniem, a właściwie jego brakiem. Puste oczodoły niczym wodospady wylewały czarną, lepką krew. Rozdarta na piersi koszula odsłaniała wyryty pentagram, jeszcze świeży, bił czerwonym blaskiem poszarpanej tkanki. Leon wskazał na Marcusa:

– Myślałeś, że o tobie zapomniałem? – niski, zachrypły głos wiercił uszy. – Myślałeś, ze nie odnajdę cię na tym odludziu? – basowy śmiech gospodarza porażał umysły, strącał naczynia z półek. – Me trzy oblicza zwrócone w trzy świata strony. Me legiony zebrane z dziewięciu kręgów mego królestwa i wreszcie duch mój z lodowego dworu, wszystko razem związane, by odnaleźć ciebie młodzieńcze – Marcus pobladł w oka mgnieniu, Rose oddychała głęboko, ciężkie piersi o mało nie rozerwały kamizelki. – Pamiętaj detektywie – syknął – nikt nie może odmówić moich praw – szyderczy uśmieszek przeszywał umysł strachem, czarne zęby oraz dziąsła napełniały odrazą. – I ukaże się przed tobą rajów pożoga. Będziesz szedł z nudą i żałobą – opętany Leon sięgnął po sztylet skrywany za pasem po czym wbił go krzepko w prawy oczodół. Chrupot pękającej czaszki uprzedził huk upadającego ciała. Marcus nie dowierzał, Rose przypadła plecami do ściany, przez rozwichrzone włosy przebijały się ogromne, zszokowane oczyska. Philip opadł na kolana, gorzki lament rozdarł się wśród zgromadzonych.

 

W pobliskich lasach Cross Hill, wśród piętrzących się drzew, wiecznie bezlistnych o rozłożystych gałęziach, znajduje się na wpół zburzona katedra. Gotycka ruina wsparta gęstym rusztowaniem porośnięta mchem oraz zapomnieniem. Niegdyś największy w hrabstwie obiekt kultu, dziś szpital, przytułek dla psychicznie chorych, a w tym dla ofiar wiedźmy.

Z dziurawego dachu biły słupy światła na których tańczyły cienie pacjentów. Poskręcane sylwetki, roztańczone wśród pisków oraz rechotu, rodziły dreszcze. Skryta wśród garbatych drzew ruina kusiła wędrowców. Rozszalałe chochliki nawoływały, to chichotaniem, to piskiem cierpiętnika, innym razem szyderczym, ochrypłym rechotaniem.

Przekraczając próg katedry Marcus oraz Rose ujrzeli krzywo zawieszoną tabliczkę na której ktoś napisał drżącą dłonią: „Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją". Niewyraźne pismo nasuwało dwa wnioski, ktoś pisał wiadomość w pośpiechu, lub był niespełna rozumu, szalony. Nie było odwrotu, śledztwo trzeba doprowadzić do końca. Weszli do środka, porzucając nadzieję, przypisaną zwykłym śmiertelnikom.

Wnętrze katedry wypełniały gęsto rozstawione szpitalne łóżka, na których w zależności od stopnia choroby, pacjenci leżeli swobodnie lub rzucali się wściekle, przytwierdzeni grubymi pasami do rozklekotanych ram. W przypadku najcięższych schorzeń, łóżka odgradzano, skrywając je pod namiotami skonstruowanymi z białych prześcieradeł przytroczonych do prowizorycznych rusztowań ustawionych nad łóżkami. To przez te bloki przebijały się sylwetki roztańczonych szaleńców, bowiem w każdym namiocie siostry zakonne nakazały rozstawić lampy aby na bieżąco śledzić poczynania pacjentów. Nad tym biedakami czuwały średniowieczne malowidła, wspinające się po wysokich, zgrzybiałych ścianach katedry. Biblijne sceny ukazywały srogo karanych grzeszników, miejscami spod czarnej mazi, wyłaniały się obrazy dumnych aniołów, odzianych w ciężkie zbroje, prowadzących na sąd ostateczny.

Na środku katedry, tuż przed zburzonym ołtarzem, znajdowało się ciężkie, dębowe biurko, wyłożone papierami, księgami, zapiskami, przy których siedziała zanurzona w pracy zakonnica. Spowita niebieskim światłem bijącym z resztek witraża, skrobała starannie gęsim piórem po czerpanym papierze. Otoczona przez namioty, łóżka oraz niezliczoną ilość świec rozstawionych wśród chorych, zdawała się trwać w tym miejscu od wieków. Brakowało tylko lalek.

Detektywi zrobili pierwszy krok w kierunku niewzruszonej zakonnicy, jednak drogę zastąpiła im inna boża służka. Przerażała. Wytarta sutanna oraz poczerniałe mankiety okrywały wychudzoną kobietę, której białe oczy raziły zimnem. Ani śladu źrenic, tęczówek. Tylko śnieżna biel wyłaniająca się z pociemniałych oczodołów. Ociężale poruszając głową próbowała wyczuć przybyszów, oddzielić od zgnilizny murów oraz smrodu pacjentów. Falujące na pomarszczonym czole brwi odzwierciedlały nastrój kobiety. Im dalej od właściwego tropu, tym wyżej unosiły się owe potargane brwi. Aż w końcu zastygły w bezruchu, służka zatrzymała lodowate ślepia na wielkich oczyskach Rose.

– Rose Blackwood – ochryple zaczęła zakonnica. – Nie widziałam, że stanęłaś po właściwej stronie barykady. A może to kolejna twoja sztuczka? – brwi przybrały gniewny wyraz.

– Przybywam z pomocą – odpowiedziała nie kryjąc zaskoczenia. – Złapiemy wiedźmę. Zakończymy ten koszmar – ciągnęła rozglądając się badawczo po katedrze. – Zobaczysz, Aniele.

– Pamiętaj, my wszystko widzimy – zakonnica odstąpiła.

Idąc dalej w kierunku ołtarza, zatrzymali się ponownie. Ich uwagę zaskarbiła sobie mała dziewczynka. Skulona, skryta za łóżkiem pochlipywała żałośnie. Rose podeszła do dziecka, zanurzyła dłoń w hebanowych włosach dziecka. Mała wstała przytuliła się do kobiety, uniosła oczy, ściskając za dłoń, zapytała:

– Kochasz mnie? – Oczy Rose zaszły łzami, nie chciała odpowiadać. – Mama mnie kochała – piskliwy głosik przerwał milczenie. – Jak chorowałam, czuwała przy mnie dzień i noc, podawała różne mikstury, które pomagały ukoić ból. Nie lubiłam tylko tego głosu, ale to on pomagał sporządzać eliksiry.

– Czyj głos skarbie? – zapytała czule głaszcząc dziecko.

– Nie wiem, nigdy nie widziałam tego kogoś. Zawsze rozmawiał z mamą w innym pomieszczeniu. Głos jego był groźny, wszędzie dochodził, a później śnił się co noc. Jednak pomógł przy leczeniu, już po sześciu dniach poczułam ulgę.

– A gdzie jest twoja mama kochanie? – Blackwood delikatnie bawiła się drobnymi dłońmi dziewczynki.

– Ktoś dowiedział się o tym, że mamusia rozmawia z kimś po nocach, ukradkiem sporządzając mikstury i musiała odejść.

– Gdzie? – Rose nadal miała nadzieję, że matkę tylko zamknięto w miejscowym areszcie.

– Do Boga, razem z płomieniami, wszystko widziałam – powiedziała to wyjątkowo spokojnie, wręcz niewzruszona.

– A ty? Co tu robisz? – Blackwood nie mogła zahamować płynących łez.

Dziecko ponownie przytuliło się do kobiety, delikatnie ucałowało w ucho po czym szepnęło:

– Czekam, aż ten głos przyjdzie po mnie. Co noc obiecuje mi, że już wkrótce to wszystko się zakończy. A wtedy spotkam się z mamą. Jej nic nie jest, czeka na mnie w lepszym miejscu, gdzie miłość jest jedyną prawdą.

– Jak masz na imię dziecko?

– Semiramida.

Stojąc przy masywnym biurku, Rose i Marcus czekali, aż stara zakonnica dokończy wers. Zamaszystym ruchem skończyła zdanie, tym samym zapełniając stronę starannym, pochyłym pismem. Odkładając pióro w kałamarzu, powoli zerknęła na detektywów. Poryta twarz emanowała zmęczeniem, podkrążone oczy wołały o odrobinę odpoczynku, a mocno zaciśnięte usta zdawały się niezdolne do uśmiechu. Spoglądała na parę dość długo. Okryta niebieskim promieniem witraża, siedziała w fotelu nieruchomo niczym na tronie. Marcus, zobojętniały czekał na pozwolenie zabrania głosu. Rose, rozgoryczona, wszczepiała wrogie spojrzenie w starą kobietę. Tylko czekała na najdrobniejszy przejaw niechęci czy wrogości.

– A… dwójka detektywów o której wspominał już świętej pamięci Leon – głos kobiety emanował większym zmęczeniem niż aparycja. – Co was sprowadza do korytarza piekła?

– Wiedźma – rzekł stanowczo Marcus. – Mamy polecenie złapania oprawcy i postawienia go przed sprawiedliwością.

– Nie bełkocz jak prawnik czy świeży absolwent akademii – zakonnica uniosła się – Wiele o tobie słyszałam Marcusie. Twoja reputacja wyprzedza cię, nawet w takich miejscach jak Cross Hill. Wiem, że twoje metody nie mają za wiele wspólnego z tradycyjnym postępowaniem w takich przypadkach. Stąd masz tylu wielbicieli oraz wrogów.

– Przywykłem do schematu na tyle, że jestem w stanie wytknąć jego braki – Rave nadal emanował obojętnością.

– No tak – stara parsknęła – Przecież za schematami podąża tylko ciemnota i bogobojny plebs, prawda młodzieńcze? – Marcus nie miał pojęcia czy zakonnica żartuje czy gani detektywa za jego przekonania.

– Dobrze nam to wychodzi – wtrąciła Rose. – Pomogło nam to ocalić wielu ludzi, którzy jak się później okazało, byli całkowicie niewinni – Blackwood wyjątkowo mocno zaakcentowała ostatni wyraz. Zakonnica starannie zmierzyła kobietę wzrokiem.

– W porządku – stara zaczęła ogarniać papiery na biurku – Co was do mnie sprowadza?

– Chcemy zadać kilka pytań i zobaczyć Philipa – Marcus rozglądał się po namiotach szukając syna gospodarza. – Podobno trafił do tego miejsca po wczorajszych wydarzeniach.

– No, trafił – zakonnica odszczeknęła, nerwowo przesuwając papierową stertę, mocno oparła się o wysokie oparcie fotela. – Dobra. Będę szczera. Nie lubię takich jak wy! – wyrzuciła z siebie wskazując suchym palcem na Rose. – Dla mnie jesteście dziwakami, którzy ciągną za sobą problemy. Tak było w Spooky Waters i tak będzie tutaj. Pomogę wam tylko ze względu na prośbę Leona. Inaczej wywaliłabym was za próg! Pytać, pókim dobra – mocno siadła na krześle, na którym czuła się jak na tronie.

– Miejscowi z pewnością rozsyłają plotki na temat wiedźmy – zaczął nadal nieprzejęty Marcus – Co mówią? Jakie są spekulacje? Z pewnością krążą miejscowe plotki traktujące o rzekomych powodach zbrodni.

– Plotek jest wiele – odparła dłubiąc palcem w dziurawym oparciu fotela. – Ludzie gadają, że miejscowi prominenci lubowali się w cielesnych przyjemnościach, inni powiadają, że spełnia się przepowiednia Norwegów, a jeszcze inni mówią, że ostatnie wydarzenia z Cross Hill są zapowiedzią sądu ostatecznego. Jak widzisz wersji jest dużo. Nie mamy żadnego namacalnego dowodu, który mógłby nakierować na właściwy trop.

– Kim jest wiedźma?

– Tworem szatana, jego wiernym żołnierzem, prowokującym Cross Hill do przejścia na drugą stronę – w oczach zakonnicy po raz pierwszy można było dostrzec pasję. – Żaden to człowiek, jeno demon piekielny.

– Dlaczego do sprawy nie został dopuszczony żaden detektyw, a sprawozdanie z zaistniałych wydarzeń sporządzał miejscowy proboszcz? – Rave strzelał kolejnymi pytaniami.

– Bezpośredni rozkaz z episkopatu – zakonnica wnet porzuciła podniosły ton. – Ponoć sporo się napracowali aby nikt nie został dopuszczony do sprawy. Przecież wiesz, że mają koneksje.

– Po raz pierwszy się zgadzamy – dorzuciła Rose.

– Daj mi coś, jakikolwiek punkt zaczepienia – Marcus nachylił się nad biurkiem, zajrzał w stare oczy zakonnicy. – Daj mi cokolwiek, na pewno coś wiesz. Muszę od czegoś zacząć, pomóż ocalić tych ludzi. Proszę.

– Moim zadaniem jest sprawowanie opieki nad pacjentami – chłodno oznajmiła odwzajemniając spojrzenie. – Spójrz na tych biedaków, na te ofiary, które widziały wbijanego na pal wikarego, przybijanego żywcem do podłogi jego kompana czy rozszarpywane na strzępy młode kobiety. Te zbrodnie powodowały inne występki, aż wszyscy zamieszani spotkali się tutaj. Przyjrzyj się zakonnicom, które pomagają w opiece – wskazała na grupę kobiet wnoszących do katedry świeże prześcieradła oraz opatrunki. – Wiesz dlaczego wszystkie są ślepe? Aby sprostać temu zadaniu, nie mogą widzieć okrutnych praktyk szatana. Tylko wtedy mogą w pełni pomóc tym ludziom, nie widząc oraz nie czując ich cierpienia.

– Toż to absurd – Blackwood parsknęła.

– Proszę. Cokolwiek – Marcus pierwszy raz nie krył napięcia. Teraz to zakonnica przechyliła się w stronę młodzieńca.

– Po co ci ta sprawa? Nie możesz odpuścić? – syknęła – Dlaczego zależy ci na losie ludzi z takiej dziury? – jej oczy błysnęły w mroku. – Odpuść, nie podołasz – stara zawarczała wbijając pazury w blat biurka. Marcus nabrał powietrza.

– Chcemy zobaczyć Philipa i odejdziemy – zaczął się jej obawiać. Rose przypomniała sobie o sztylecie w wysokim bucie.

Katedralny namiot skrywał wąskie łóżko niedbale okryte pożółkłą pościelą oraz podłogę usłaną rozpalonym świecami. Philip siedząc wśród płomieni, drapał się nerwowo po ramieniu. Detektywi od razu zauważyli liczne okaleczenia na ciele młodzieńca. Korpus gęsto pokryty nacięciami w kształcie odwróconego krzyża, bujał się na boki, a Philip nucił przy tym niedbale, nie zwracając uwagi na dwójkę przybyszów. Marcus i Rose nie kryli zdumienia. Blackwood postanowiła wyciągnąć dłoń do szaleńca jednak Rave powstrzymał jej gest, mocno przyciągając czarnowłosą do siebie. Nie sprzeciwiła się. Wnet, Philip rzucił wrogie spojrzenie na detektywów. Długo patrzyli na siebie. Niezręczna cisza? Gorzej. Bezradność, ciasne pomieszczenie, krótki dystans między zgromadzonymi. To wszystko zwiększało szanse na ewentualny, aczkolwiek, skuteczny atak ze strony Philipa. Rose myślała nieprzerwanie o sztylecie ukrytym w bucie, jednak biorąc po uwagę odległości, nie miałaby szans na wydobycie broni, a co dopiero użycie. Bezradna chwyciła mocno dłoń Marcusa. Ten, jak zawsze, próbował rozeznać się w sytuacji.

– Uciekajcie – głos Philipa brzmiał przeraźliwie bezradnie. – Czmychajcie z Cross Hill, póki możecie, on jest wszędzie, widzi wszystko, zna każdy ruch.

– Twój ojciec nie żyje. Dla niego koszmar jest skończony. Odszedł wplątany w tę grę między niebem a piekłem, ale już jest bezpieczny – Marcus nie chciał brać odpowiedzialności za swe słowa.

– Biada wam. Wszystkie kręgi piekła domagają się waszych dusz, a nawet truchła – drapał swe ramiona coraz mocniej. – Będziecie stanowić przykład, nabici na pal przy bramie dziewiątego kręgu – teraz już nie mieli wątpliwości co do szaleństwa Philipa.

– Dlaczego to zrobiłeś? – Rose wskazała na okaleczenia.

– Blackwood – zaczął widocznie zdenerwowany. Jego oczy biły żywą czerwienią, tlącą się niczym żar. – Ty ostatnia powinnaś zadawać podobne pytania. Nie rób ze mnie idioty. Też tam trafisz, szybciej niż ci się wydaje. A twój przebiegły detektyw przetrze dla ciebie szlak… własnymi wnętrznościami – Philip wybuchł szaleńczym śmiechem, łzy gęsto spływały po jego policzkach. Podekscytowany rozdrapywał okaleczone ciało coraz szybciej. Rose myślała tylko o zastrzeleniu szaleńca, wyobrażała sobie jak kula wbija się między oczy, rozłupując czaszkę, a biedna ofiara, bije potylicą mocno w posadzkę. Marcus przerwał słodkie wyobrażenia czarnowłosej wyprowadzając ją z namiotu:

– Nic tu po nas. Philip też nam nie pomoże – zmęczony potarł czoło. – Idziemy do proboszcza.

Byli otoczeni. Stojąc bezradnie na podwórzu plebanii, bacznie obserwowali grupę bandytów zamykających pierścień wokół detektywów. Eskorta miejscowego proboszcza składała się z zapijaczonych, śmierdzących prostaków, nie zaś ze służby zbrojnej czy chociażby najemników. Okrążeni, czekali na pierwszy ruch ze strony zbójów. Uzbrojeni w pałki, noże i widły spoglądali apetycznie na Rose. Sprośne komentarze oraz spaczony rechot docierał również do Marcusa. To przechyliło szale. Rozwścieczony detektyw wartko dopadł do konia, szybko rozpiął skórzane paski na zwiniętej w rulon skórze. Dobył miecza. Średniowieczny, dwuręczny oręż zawył w powietrzu. Bandyci zerwali się w stronę detektywów. Rose, szybko dobyła sztyletu ukrytego w bucie, drugą ręką sięgnęła po kastet przytwierdzony rzemykiem do pasa. Dwóch wieśniaków doskoczyło do Marcusa, młody detektyw uchylił się przed ciężką pałką, złapał napastnika za ramię, przeciągnął dalej, ten lecąc z impetem, wleciał w kopę liści. Drugi, biorąc zamach z góry, chciał rozbić głowę uderzeniem w potylicę. Marcus opadł nisko na kolanach, przeskoczył tuż pod rękoma napastnika, wstał żwawo, gdy bandyta odwrócił się, zdążył ujrzeć tylko rozpruwający klatkę piersiową błysk ostrza. Pierwszy próbował podnieść się z liści. Został do nich przytwierdzony tym samym ostrzem. Sztych miecza, bez najmniejszego oporu przeszedł przez czoło. Rose musiała stawić czoła trzem napastnikom. Sprośne komentarze nie docierały do kobiety. Spinając wszystkie mięśnie czekała na atak oprawców. Pierwszy zerwał się cham z widłami. Wyprowadzając pchnięcie pijak zawył żałośnie po czym charcząc i krztusząc się własną krwią opadł na kolana. Sztylet głęboko utknął w tchawicy wieśniaka. Rose była wybornym nożownikiem, potrafiła rzucić sztyletem z najdrobniejszą dokładnością. Drugi zachodząc od tyłu oplótł kobietę żelaznym uściskiem wokół piersi czekając aż trzeci uderzy. Czarnowłosa nie zwlekając wbiła wysoki obcas w stopę bandyty, ten krzyknął niemiłosiernie luzując blokadę. Rose doskoczyła wartko do trzeciego, który nie spodziewał się ofensywy. Zaskoczenie opłaciło się. Łapiąc chama za cuchnącą koszulę, kobieta zaczęła bezlitośnie tłuc twarz kastetem. Krew, zęby oraz kawałki tkanki fruwały wokół twarzy, a przynajmniej jej resztek. Drugi starając się podnieść został przybity tym samym obcasem, który go powalił. Dziesięć centymetrów żelaznego obcasa z donośmy chrupnięciem przebiło czaszkę. Szybko wyciągając sztylet z tchawicy wieśniaka, czarnowłosa rzuciła się w pościg za pozostałą trójką bandytów. Furia ogarniała umysł. Wieśniacy widząc jaką jatkę urządzili detektywi, rzucili się do ucieczki. Waląc w zamknięte drzwi plebanii, czekali przerażeni, aż drzwi się otworzą. Rose była coraz bliżej. Nagle, przejście stanęło otworem dla wszystkich. Bandyci wpadli do środka przewracając proboszcza, a czarnowłosa wleciała do izby tuż za nimi z bitewnym okrzykiem. Już chciała zanurzyć swe ostrze w trzewiach wieśniaków, gdy spod kupy przewróconych ciał rozdarł się błagalny okrzyk proboszcza, błagającego o litość:

– Nie zabijaj! Proszę, nie zabijaj, myśleliśmy, że to wiedźma!

Siedząc w okazałej bibliotece proboszcza, Rose leczyła się wybornym trunkiem podanym przez gospodarza. Marcus czyścił zbroczę miecza z zakrzepłej krwi, nie mógł przy tym oderwać złowrogiego wzroku od proboszcza. Trzech pozostałych przy życiu wieśniaków z tak zwanej eskorty, siedziało potulnie, czekając na przebieg wydarzeń. Zaś sam proboszcz wiedząc, że musi jakoś zacząć rozmowę, unikał spojrzeń wszystkich zgromadzonych:

– Wiem, że zaistniała sytuacja jest co najmniej – tu proboszcz się zamyślił, bał się błędu, Marcus czyszczący miecz z krwi wzbudzał respekt – niezręczna…

– Niezręczna!?! – wrzasnęła Rose. – Niezręczna? Ja ci dam niezręczną sytuację! Ty chamie jeden…

Rose skoczyła do proboszcza, mocno zaciśnięta pięść gotowa była do rażącego uderzenia. Marcus gwałtownie załapał czarnowłosą, odsunął kobietę od księdza po czym przytulił mocno. Sługa boży nawet nie drgnął, tym bardziej, tak zwana, eskorta.

– Słuchaj no – warknął Marcus – jakim cudem napadasz na ludzi, którzy przybywają z pomocą?

– Szczerze, to było tragiczne…

– Co ty sobie wyobrażasz? O mało nie zginęliśmy z rąk ludzi, którym mamy pomóc. Gdy minister się o tym dowie, nawet kuria ci nie pomoże, gwarantuje ci to! – Rave trząsł się zdenerwowany.

– Przepraszam – wystękał proboszcz skrywając twarz w dłoniach, nie udawał, był podłamany. – Ostatnie wydarzenia – kontynuował chlipiąc – wszystkim mieszają w głowach. W dodatku zdarzenie w domu Leona… znałem go od małego, razem dorastaliśmy… Nie mogę.

Rose podeszła do proboszcza, chwyciła go za ramiona, klęknęła przed siedzącym starcem, wzięła głęboki oddech po czym zaczęła:

– Daj nam coś, jakikolwiek punkt zaczepienia – zaczęła wyjątkowo spokojna, wiedziała, że musi postawić dobro śledztwa ponad swe uczucia czy humory, nieważne czy uzasadnione czy nie. – Nigdzie nie możemy znaleźć żadnych wskazówek. Jesteś naszą ostatnią szansą. Pomóż nam zakończyć ten koszmar, raz na zawsze – mocny trunek z piwnic proboszcza zaczął działać. – Tylu niewinnych ludzi musiało zginąć, w imię czego? Jeżeli nam nie pomożesz Cross Hill odejdzie w niepamięć wraz z gasnącymi na nim płomieniami. Zrób coś, jesteś bożym sługą, do cholery!

– Kiedy ja nic nie wiem! – odkrzyknął zrozpaczony starzec. – Wiedźma przybyła, zaczęła zabijać, nikt nie wie dlaczego. Istnieją domysły, miejscowe legendy, jednak nie mają one zaczepienia w rzeczywistości.

– Gdyby tak było, już na początku wezwalibyście detektywów zamiast pozostawić biednych mieszkańców samych sobie – Rose kończyła się cierpliwość – Ukrywasz coś! Wiem to, czuję to!

– Zostaw mnie… – starzec rozpłakał się na dobre.

– Jak tak dalej pójdzie, to sami zawiśniemy na odwróconym krzyżu! – Blackwood mimo pozornego spokoju, była bliska histerii. – Wychodzę!

Marcus był zmęczony. Widok zrozpaczonego starca nie wzbudzał politowania czy współczucia. Nie dziś. Młody detektyw postanowił postawić wszystko na jedna kartę:

– Jeśli nam nie pomożesz – oparł łokcie na kolanach – Osobiście znajdę sposób żeby wydać cię wiedźmie. Jeśli mi się to nie uda, to sam skarzę cię na męki o jakich nie śniłeś. Wreszcie sam zasmakujesz tortur, których doznawali ludzie, skazywani przez twoich pobratymców.

Starzec opanował się. Spojrzał błagalnym wzrokiem na detektywa:

– I tak jesteśmy martwi – pełen zwątpienia chwycił Marcusa za dłonie. – Powiem ci wszystko, z najdrobniejszymi szczegółami, jednak musisz obiecać mi nietykalność, ochronę, inaczej nie zdążę opowiedzieć ci wszystkiego.

– Dobrze – detektyw odpowiedział widocznie pobudzony. – Dobrze, dam ci czego pragniesz, ale tylko wtedy, gdy powiesz wszystko, bez omijania żadnych szczegółów, nawet tych najbardziej nieodpowiednich.

– Zgoda. Przybądź jutro na cmentarz pod dworem Leona, o północy, wszystko ci wytłumaczę.

– Dlaczego nie teraz?

– Musisz ujrzeć pokutnika – odrzucił zamyślony.

Po zdarzeniach mających miejsce na dworze Leona, Marcus wraz z Rose postanowili wynająć izbę w miejscowej karczmie pod „Tłustym baranem”. W ciasnej izbie stały dwa łóżka, a między nimi skórzane torby, wypełnione sprzętem detektywistycznym. Sztylety, rewolwery, noże, amunicja, kastety, proch, fiolki z nieznanymi substancjami. To wszystko stanowiło wyposażenie detektywów. Marcus kończył borykać się z niedoczyszczonym zbroczem, nerwowo pocierając broń zerkał na Rose, która z czarnej skrzyni wydobyła piękną kuszę o rozłożystych ramionach. Okryta gęstym grawerowaniem broń lśniła wśród promieni świec. Blisko łoża, tuż pod bruzdą, znajdował się dopięty skórzany bęben skrywający liczne bełty. Natomiast cięciwa przebiegała przez skrzętny mechanizm, zawarty w wielu kółkach zębatych, sprężynkach, trybikach, który to miał za zadanie naciągać ową cięciwę po naciśnięciu widlastego spustu, zamontowanego do kolby. Wystarczyło szybko uzbroić kuszę w kolejny bełt, resztę robił mechanizm, co w konsekwencji pozwalało znacznie skrócić czas ładowania broni. Marcus nałożył skórzaną kamizelkę, lewe ramię zakryte zbrojnym naramiennikiem przechodziło przez opachę, nałokcicę a kończyło się w masywnej rękawicy. Wszystko pochodziło od oporządzenia średniowiecznego rycerza. Na plecach spoczywała ciężka pochwa niosąca dwuręczny miecz, wreszcie doczyszczony oręż bił blaskiem rozłożystego jelca, a czerwony kamień wbity w głowicę lśnił purpurą kontrastującą ze srebrem zbroi. Do prawego uda detektyw dopiął kaburę z rewolwerem o masywnej, ośmiokątnej lufie kalibru jedenastu milimetrów. Natomiast uda Rose wyłożone były drobnymi sztyletami, tak zwanymi odkuwkami, drobnymi ostrzami, idealnie wyważonymi służącymi za cichą metodę pozbywania się przeciwnika.

Marcus siedział na łóżku pogrążony w myślach, podobnie jak Rose na przeciwległym, zasłanym bronią. Trzymając kusze na kolanach spoglądała na detektywa badawczo:

– Wiesz z kim walczymy? – zaczęła.

– A niby skąd? – odparł zaniepokojony.

– Denerwujesz się? – nie była pewna czy to właściwe pytanie.

– Możemy zginąć – odparł sucho.

– Jak zawsze – zripostowała uśmiechnięta. Chciała pocieszyć detektywa.

– Nie chodzi o moją śmierć, martwię się o ciebie Rose. Czuję się odpowiedzialny za… – już nie mógł ukryć drżenia rąk, nerwy oraz panika zaczęły brać górę nad Marcusem.

– Hej – Rose odłożyła kuszę, klęknęła przy partnerze, chwyciła go za dłonie. – Nie martw się. Jestem dużą dziewczynką. Poza tym, to nie jest nasz pierwszy raz, damy radę, zobaczysz Marcusie, zlejemy ich wszystkich – przytuliła detektywa do ciężkich piersi.

– Po wydarzeniach ze Spooky Waters, ciężko dojść do siebie. Czasem to wszystko przytłacza. Boję się o ciebie, o to jak wygląda druga strona, co tam zastanę?

– Nie myśl o tym teraz – Rose sięgnęła do fiolki z białym proszkiem, niewielką ilość wysypała na zewnętrzną część dłoni. – Masz, pomoże ci, od razu poczujesz się lepiej – Marcus wciągnął biały proszek, nie cierpiał tego, jednak w chwilach zwątpienia, biała czarodziejka była nieoceniona. Odchylił głowę, tępym wzrokiem badał ciemność, mocno pociągając nosem, przytulał Rose:

– O, Rose, moja Rose, moja nieoceniona Rose – czarnowłosa nie lubiła tego stanu, jednak nie mogła nic poradzić, nie widziała innego rozwiązania, stres związany ze śledztwem był zbyt duży, podobnie jak jej uczucie do Marcusa. Czyniąc źle, pragnęła dla niego tylko dobra.

 

Północ. Cmentarz utopiony w księżycowej poświacie, odkrywał przed żyjącymi swe nagrobki, poturbowane przez czas oraz zapomnienie, zionące zimnem, skupiały przy sobie złe moce. I to wycie wilków. Dreszcze pełzały po ciele, strach i zamęt zdobywały umysł.

Gdy przybyli na miejsce, ujrzeli wśród nagrobków rozpalone świece oraz słomiane lalki. Na środku cmentarza, pod uschniętym drzewem, czekał proboszcz ze wzmocnioną eskortą. „Mięso armatnie” pomyślał Marcus, „tacy też są potrzebni”. Widocznie przerażony starzec tulił się do masywnej księgi obitej czarną skórą. Biblia dawała znikome poczucie bezpieczeństwa, mimo to nie rozstawał się z nią na krok. Tak zwana eskorta, tym razem, dozbrojona w kosy z nożami ustawionymi wzdłuż drzewca, emanowała pewnością siebie. Do czasu.

Rose i Marcus zatrzymali konie kilkanaście kroków przed zgromadzonymi. Pierwszy zajął głos Marcus:

– Po co ci kosynierzy? – jego głos był pewny, mocny, niósł się daleko. – Myślisz, że cię uchronią od wyroku? Do końca masz nadzieję, że uda ci się uciec, co?

– A ty co zrobiłbyś na moim miejscu? – wyjąkał sparaliżowany strachem.

– Do rzeczy! – krzyknęła Rose. – Po co nas tu ściągnąłeś?

– Jesteście inteligentni, dużo widzieliście w życiu – nerwowo przyciskał księgę do piersi – Takie śledztwa to wasz chleb powszedni. To ja wam powiem, co tu się dzieje. Wszyscy zamieszani już nie żyją, zostałem tylko ja i nie mogę odejść z tego świata skrywając w sobie tę straszną tajemnicę – wiatr zawył głośniej, wilki były coraz bliżej. Rose położyła kuszę na prawym udzie na co kosynierzy stracili na pewności. Czarnowłosa puściła do nich oczko, udawali, że nie widzieli. – Trzeba było zamknąć sprawę już na samym początku Marcusie – proboszcz był bliski płaczu. – Teraz i wy możecie zginąć.

– Mów! – detektyw ryknął wściekle na co koń się wzburzył.

– To my jesteśmy winni tym zbrodniom. Ja i moi przyjaciele, których praktyka zakończyła się wraz z pierwszym łykiem wina podanym przez kobietę. Tak Marcusie, rozwiązanie jest proste i leżało tuż pod twoim nosem. Nie ma tu zawiłych zwrotów prowadzących do przerażających odkryć. Człowiekiem od zawsze kierowały proste potrzeby, pożądania, obsesje. Teraz przyjdzie mi za to odpowiedzieć – zakończył spokojny, wiedziała, że wina była po jego stronie.

– Chcesz powiedzieć, że wiedźma karze was za grzechy ciała?

– Tak młodzieńcze, za nasze słabości, które przeistoczyły się w obsesje.

– Kim jest wiedźma? – Blackwood ryknęła jednak proboszcz nie odpowiadał. – Kim jest wiedźma?! – powtórzyła, w jej głosie była agresja.

– To żołnierz szatana, podobnie jak kobiety z którymi spędzaliśmy ucieszne chwile. Bo to one są wszystkiemu winne! – proboszcz odrzucił strach i pokorę, na jego twarzy malowała się odraza. – To one od zawsze kuszą, burzą porządek świata, sprowadzając prawych ludzi na drogę ku piekłu! Jesteście upadłymi istotami – wskazał na Rose, jego oczy błysnęły w mroku. – Nie jesteście niczym więcej tylko… – nie dokończył. Czarnowłosa wycelowała kuszę w kierunku łba starca, czekała na ostatni impuls. Kosynierzy zwątpili. Wiedzieli, że nie mają szans. Bardziej niż oręż detektywów, przerażało ich zdeterminowanie.

– Dość! – wtrącił Marcus. – Odpowiedz, kim jest wiedźma?

– To proste – wtrącił piskliwy głosik małej dziewczynki. Marcus i Rose odwrócili się, ujrzeli, niską istotkę odzianą w powłóczystą koszulę nocną. Dziecko wyłoniło się zza linii drzew, przystanęło, zerknęło na detektywów, po czym uniosło dłoń. Konie oszalały, wierzgały, próbując zrzucić jeźdźców. Marcus zdążył nieporadnie zeskoczyć. Rose upadła z hukiem. Zwierzęta pierzchły do lasu, wilki natychmiast rzuciły się w pogoń.

– To moja mamusia. To ona jest wiedźmą z Cross Hill, a wiecie dlaczego? – Blackwood nie dowierzała, ta sama dziewczynka, którą tuliła w katedrze jest w zmowie z nieznaną siłą. – Bo ten starzec obiecał jej pomoc gdy ja chorowałam w zamian za… – tu się zamyśliła – Jak on to nazwał? A już wiem, za piątkowe popołudnia – Rose zmierzyła wściekłym wzrokiem starca, marzyła o zabiciu drania, zaciskając mocno dłoń na rękojeści kuszy, drżała gotowa do ataku.

– Semiramida – przypomniała sobie czarnowłosa szepcąc wściekle pod nosem. – Mała Semiramida – obrzuciła żałosnego starca pogardliwym wściekłym spojrzeniem. Nawet piekło nie zna gniewu rozwścieczonej kobiety.

– To już koniec – szepnął spanikowany starzec. – Brać ją!

Sześciu kosynierów ruszyło wartko w stronę detektywów i małej. Blackwood pragnęła zastrzelić proboszcza, jednak musiała skupić się na napierającym bandycie. Liczne bełty szybko podziurawiły piersi mężczyzny. Najeżony drobnymi pociskami zarył w świecach i słomianych lalkach. Drugi dopadł do Marcusa. Młody detektyw szybko wyciągnął rewolwer, głośny strzał przedziurawił udo. Napastnik doskoczył do Rave’a, pełen furii, dalej chciał zabić. Nie dał rady. Klinga miecza przeszyła powietrze po czym otworzyła brzuch napastnika dając w ten sposób ujście trzewiom. Padł w konwulsjach.

Pozostało czterech. I wtedy pojawiła się wiedźma. Odziana w skórzane, czarne spodnie oraz kurtkę na której spoczywał lśniący napierśnik, wkroczyła do akcji. Oblicze zakryte szerokim kapturem biło zimną czernią. Wysokie buty spięte licznymi klamrami dzwoniły z każdym krokiem. Uzbrojona w dwa sztylety niewiarygodnie szybko doskoczyła do dwóch kosynierów. Serią błyskawicznych cięć odcięła obie ręce pierwszego, kosa opadła z hukiem. Drugi nadział się na ostrze, nawet nie spostrzegł kiedy wiedźma znalazła się przy nim. Pozostała dwójka eskorty rzuciła się do ucieczki. Wiedźma skierowała otchłań ziejąca spod kaptura w stronę Rose. Czarnowłosa odpowiedziała starannym wycelowaniem w biegnących wieśniaków, dwa bełty utkwiły kolejno w karku oraz czaszce niedoszłego uciekiniera. Ostatni, w przerażeniu upadł, przeturlał się po czym zastygł w chruście płacząc donośnie. Wiedźma nie spiesząc się, podeszła do kosyniera. Mijając proboszcza, który wiedząc, że nie ucieknie, podeszła do swojej ofiary. Łapiąc za włosy, podniosła mężczyznę odrywając stopy od sterty gałęzi. Wartkim machnięciem, ścięła łeb ostatniego kosyniera. Odwróciła się, przez chwilę stała skierowana do proboszcza. Marcus i Rose pokornie czekali. Nie chcieli atakować wiedźmy, wiedzieli, że kara musi zostać wyznaczona. Wiedzieli, że nie jest to wyrok akceptowalny przez władze. Jednak w Cross Hill sprawiedliwość nie idzie za prawem. Rzucając ściętym łbem w starca, zaskarbiła jego całkowitą uwagę. Opadając na kolana, starzec tulił mocno Biblię. W modlitwach błagał o przebaczenie. Semiramida podeszła do wiedźmy.

– A teraz mamusiu zakończmy tę historię i chodźmy już stąd.

Wiedźma położyła delikatnie dłoń na ramieniu mężczyzny:

– Myślałeś, że ofiary ze słomianych lalek zaspokoją moją żądzę zemsty, draniu? – Zdecydowany, świszczący kobiecy głos zagłuszył szloch. – Myślałeś, że twoje zbrodnie twoje i twoich przyjaciół przejdą w zapomnienie?

– Błagam… – starzec, wiedział, że koniec jest bliski. Płaczliwe wycie nie wzbudzało w nikim litości.

– A wy! – Wiedźma zawołała do detektywów. – Patrzcie na bicz boży…

– Nie!!! – Proboszcz padł, jego głowa turlając się po liściach, zatrzymała się na nagrobku. Wnet, truchło starca zajęło się ogniem. Siarkę było czuć wszędzie. Ogień piekielny. Marcus już zapomniał jakiż to wiercący smród. Wiedźma odrzuciła sztylety po czym wzięła małą Semiramidę na ręce.

– Zaczekaj! – Marcus zawołał niepewny. – Mamy cię pojmać… – dokończył niepewnie, opuszczając miecz.

– Kogo chcesz aresztować detektywie, kiedy tu nikogo nie ma – jadowity głos tylko dopełniał grozy mroku spod kaptura.

Wiedźma zniknęła za drzewem rozpływając się w mroku nocy. Wilki odeszły, wiatr ustał. Rose wzięła głęboki wdech, pierwszy raz od wejścia do Cross Hill poczuła ulgę. Marcus stał osłupiały:

– I co ja powiem ministrowi? – zaczął po chwili rozdziewając gębę.

– Sfabrykujemy raport i tak wszyscy nie żyją – czarnowłosa odparła ze spokojem przeładowując kuszę.

– Mieliśmy pojmać sługę szatana – ciągnął dalej skonfundowany.

– Daj spokój – warknęła – tak jak mówiłam, wszyscy nie żyją. Marcus bił się z myślami. Wziął głęboki oddech, schował miecz do pochwy. Nawet nie pomyślał, żeby go oczyścić z krwi. Zapalił cygaretkę, mocno się zaciągnął. Zawiesił spojrzenie na Rose:

– Cała jesteś? – zapytał patrząc troskliwie. Rose oderwała wzrok od kuszy, uśmiechnęła się uroczo.

– Chodźmy już stąd mój drogi, chodźmy, słońce zaczyna wschodzić.

Nie wszystkie grzechy da się wybaczyć. Nie wszystkie grzechy da się zapomnieć. Nie wszystkich sługusów diabła da się ubić. Nie wszystkich trzeba.

Koniec

Komentarze

GaborzeS, czy jest sens czytać opowiadanie, które tak ładnie streściłeś w przedmowie?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jeszcze w kwestiach technicznych: wyrzuć nazwisko i tytuł z tekstu, bo edytor wstawia tytuł.

http://altronapoleone.home.blog

Dziękuję za informacje, pozdrawiam.

Zabrałam się za lekturę, bo jestem pies na wiek XIX (może niekoniecznie wiktoriańską Anglię, zieeew, ale niech będzie). Niestety w żaden sposób nie zdołałeś mnie przekonać, że Twoje opowiadanie dzieje się w tej epoce. I w Anglii.

Ogólnie: dotarłam do połowy i przerwałam lekturę. Pierwsza część nie zdołała mnie zaintrygować, ponieważ poza mnóstwem infodumpu nic się w niej nie dzieje. A wykonanie jest tragiczne, co dodatkowo utrudnia lekturę.

 

Na początek trochę wątpliwości merytorycznych.

Prowadziłem sprawy gdzie księża odbywali pokutę za cielesne uciechy.

To jakaś wioska katolików? Bo widzisz, księża anglikańscy mogą się żenić, co zasadniczo likwiduje większość problemów z cielesnymi uciechami.

 

Gdy przybyli do nas Norwegowie wiele lat temu, przestrzegli nas o klątwie, o niekończącej się udręce. Wtedy wzięliśmy to za bełkot zapijaczonych handlarzy lecz teraz sprawy mają się inaczej.

Jacy Norwegowie? Jeśli masz na myśli Normanów, to było po pierwsze tak dawno (osiemset lat przed akcją), że wspomnienia należałoby uzasadnić w narracji, po drugie, to byli najeźdźcy z Normandii (= dzisiejsza północ Francji), a nie Norwegii, aczkolwiek w dalekiej perspektywie pochodzili od wikingów. A jeśli jacyś Norwegowie z wnętrza uniwersum, to tym bardziej musisz uzasadnić.

 

Badawczo zerkał na srebrne promienie bijące od skórzanych spodni oraz kamizelki ciasno oplatających partnerkę.

Nic nie wskazuje, że mamy do czynienia ze steampunkiem, a z całym szacunkiem – tak to nie nosiły się nawet ubierające się po męsku kobiety we Francji. W ogóle skórzane spodnie to niezbyt dziewiętnastowieczny element ubioru.

 

A teraz sprawa najtrudniejsza czyli sam tekst. Jest napisany okropnie. Cały początek niepotrzebnie udziwniony stylistycznie – rozumiem, że to miała być taka próba tworzenia nastroju grozy, ale niestety nieudana. Jest raczej komicznie, niestety niezamierzenie. Poniżej moje notatki z lektury samego początku, potem się poddałam, bo nie mam czasu na przepisywanie 50k znaków z uwagami. Dalej są źle zapisane dialogi, błędy interpunkcyjne, a stylistycznie nie jest wiele lepiej, choć w części dialogowej przynajmniej nie silisz się na budowanie nastroju. Dialogi raczej drętwe. Infodumpowość sceny we dworze nie wciąga. Bohaterowie gadają, gadają, gadają, a napięcie spada, spada, spada.

 

Masywne wrota, ukute z grubego żelaza, strzeliste wieże, zamknięte w drewnianym pasie, oplatającym skrzętnie przejście do Cross Hill.

Niezła purpura. O grozie u Lovecrafta w najmniejszym stopniu decyduje jego okropna stylistyka ;) Co to jest drewniany pas? Poza tym jak to oplatający? I oplatający skrzętnie? To wszystko po kolei są niezbyt trafione frazeologizmy.

 

Zło[-,] nieustannie wabi. Osadzone w wąwozie,

Zło czy wrota osadzone? Pilnuj podmiotów, bo to podstępne bestie.

 

gościniec, usłany po brzegach rozpalonymi świecami

Rozpalonymi świecami nie bardzo da się cokolwiek usłać, ponieważ albo wzniecą pożar wśród słomianych lalek, albo zgasną. Pro-tip: usłać można czymś leżącym.

 

Miejscowy zwyczaj wiecznie budził respekt wśród przyjezdnych.

Wiecznie? Może od zawsze?

 

Prowadząc konie za uzdy, dwoje podróżnych przekroczyło rozwartą bramę. Wkraczając na gościniec piekła, spięli rozłożyste płaszcze.

Paralelizm składniowy nie robi dobrze tekstowi. Poza tym jeżeli “dwoje”, to znaczy, że mężczyzna i kobieta, a zatem nie “spięli”. A jeżeli jednak spięli po dwóch facetów, to “dwaj podróżni przekroczyli”.

Oraz: rozłożyste są drzewa, nie płaszcze.

 

wkracza do Cross Hill. Krocząc drogą straceńców, jak mieli zwyczaj mówić miejscowi, rozglądali się po gęsto rozsianych drzewach.

Uważaj na powtórzenia. Oraz kto się rozglądał? Bo tu kompletnie się podmioty pomieszały.

I jeszcze co do drzew: nawet jeśli to samosiejki, to jednak nie powiemy o rosnących drzewach, że są rozsiane. Na dodatek “rozsiane” zazwyczaj znaczy, że rzadko.

SJP PWN: rozsiany «znajdujący się w różnych miejscach na znacznym obszarze»

 

Szeroko osadzone kaptury, nieustannie kręciły się, to w lewo, to w prawo.

??? Co to znaczy “szeroko osadzone kaptury”??? I czy zasadniczo chciałeś powiedzieć, że wiatr trzepotał obszernymi kapturami? Bo jeśli tak, to lepiej pisz wprost. Naprawdę, nastroju grozy nie uzyskasz niezamierzenie komicznymi efektami językowymi.

 

Już nie emanowały groźbą czy powagą.

Kaptury? A kiedyś emanowały? I “groźbą”? Sprawdź znaczenie słowa groźba w słowniku…

 

Blask świec rozsianych wzdłuż drogi, odwracał uwagę od gęstego boru.

Znów rozsianych – i znów niezgodnie ze znaczeniem. I gęsty bór za bramą? Słownika, słownika!

 

Wiedzieli, że coś tam czyha, w dodatku nie widzieli dalej niż kilka kroków.

Niefajnie to brzmi, w dodatku non sequitur

 

Noc nie była dlań łaskawa

Dla kogo? Tego, co czyha? Pro-tip: dlań = dla niego (=/= dla nich)

 

co chwila słyszeli łupanie wśród listowia, szelest wśród leśnej gęstwiny. I ten mróz.

Mróz też słyszeli?

 

Z każdym krokiem konie denerwowały się mocniej i dawały o tym znać.

Znaczy, co konkretnie robiły? Bo niestety czytelnik ma raczej komiczne skojarzenia.

 

Gęsta czerń biła spod dzianiny.

Dzianina =/= tkanina. Jakoś nie wyobrażam sobie tych kapturów robionych na szydełku czy drutach.

SJP PWN: dzianina «materiał z nitek przędzy, powstający przez tworzenie oczek i łączenie ich; też: wyrób z tego materiału»

No i co? Ta czerń parowała przez materiał?

Idziemy dalej, nie było odwrotu.

Jeżeli już – bo to taka niezbyt udana próba mowy pozornie zależnej – to “Idziemy dalej, nie ma odwrotu.” Następstwo czasów, niestety.

 

Krocząc główna ulicą miasteczka, spoglądali na gęsto rozstawione domy.

Zaraz? To miasteczko, a nie posiadłość? Bo widzisz, żelazne płoty to jednak zazwyczaj otaczają posiadłości, więc do tego momentu czytelnik jest przekonany, że właśnie o to chodzi. Nawiasem mówiąc, gęsty bór w miasteczku ma jeszcze mniej sensu niż w posiadłości.

Oraz: gęsto rozstawione to oksymoron.

 

Zerkali na okna, z których dochodził trzask zamykanych okiennic.

Eee? Okiennice są na zewnątrz, więc ich trzask nie dochodzi z okien. Z okien to mogą się wychylać ludzie.

 

Miejscowi bali się obcych, nie zwiastowali nic oprócz kolejnych morderstw.

Przypominam o problemie z podmiotami. W tym zdaniu z powodu “zwiastowali” odnosi się nadal do miejscowych. Musisz jakoś inaczej połączyć zdania, żeby było oczywiste, o kogo chodzi.

 

Tylko oni kroczyli tą drogą, stukot wysokich butów roznosił się wśród zabudowań.

Kim w tym zdaniu są “oni”? Tak, zapewne powiesz, że można się domyślić, że mowa o nienazwanych z imienia bohaterach. Tak, można się domyślić, ale autor powinien zadbać o to, żeby tekst trzymał się pod względem gramatycznym i składniowym kupy, a czytelnik nie musiał się domyślać takich rzeczy.

 

Dotarli do wzniesienia gęsto usłanego krzyżami oraz nagrobkami.

Pomińmy już tę dziwaczną predylekcję do usłania i usiania, ale mam przeczucie graniczące z pewnością, że oni po prostu dotarli do znajdującego się na wzniesieniu cmentarza, do potwierdza następne zdanie. Impresjonizm jest tu niepotrzebny, bo cmentarz przy kościele w dziewiętnastowiecznym angielskim miasteczku jest rzeczą zwyczajną, a nie zaskakującą. (W dziewiętnastowiecznym francuskim miasteczku już mogłoby być inaczej, bo dekret Napoleona wyrzucił cmentarze poza mury miejskie, więc w takim kontekście bohaterowie mogliby oczom nie wierzyć, że widzą krzyże i nagrobki na miejskim wzgórzu). Ogólnie: nie udziwniaj.

 

bezlistnymi drzewami o krogulczych gałęziach

Co to są krogulcze gałęzie?

 

Stary dom, otoczony bezlistnymi drzewami o krogulczych gałęziach, przysłaniał księżyc, który zdawał się wisieć tuż za budynkiem.

To ten księżyc w końcu było widać czy nie?

 

Czuli, że w Cross Hill oręż nie wiele zdziała.

Oręż?

 

Doszłam do tego miejsca i niestety wymiękam. Dalej nie czytam szczegółowo, bo, jak może zauważyłeś, praktycznie w każdym zdaniu coś zgrzyta. Nie wiem, jak daleko dobrnę, ale notuję teraz tylko absolutnie największe babole.

 

– Oczywiście – zakończył młody przyglądając się dwóm kostuchom.

Znaczy pod kapturami były szkielety?

SJP PWN: kostucha pot. «śmierć wyobrażana jako kościotrup w białych szatach z kosą»

 

Jego kompanem była piękna, czarnowłosa kobieta o wielkich, hebanowych oczach. Rozglądając się po izbie, nerwowo poprawiała gęste włosy spływające aż do ud.

Nie wiem, jak długie masz włosy, ale zapewniam cię, że spływających aż do ud włosów nie da się ot tak po prostu poprawiać, zwłaszcza że zapewne są gęste. Oraz: ona je tak nosi rozpuszczone pod kapturem? Ale po zdjęciu kaptura one grzecznie, niesplątane spływają?

Pomińmy już przeraźliwy marysuizm opisu dwójki głównych bohaterów. Czy oni naprawdę muszą być cudownie przystojni/piękni? W moim osobistym odbiorze literatury dostają za to z miejsca -10 do wiarygodności.

 

o Ci niewdzięczni lekarze

Zaimki piszemy wielką literą wyłącznie w listach i w bezpośrednim zwrocie do adresata. Do zdań nieco dalej (”Nie wiem co Ci powiedział minister, jednak wyczuwam, że nagadał Ci”) też się to nie stosuje.

 

czy mamy do czynienia z chłopem czy z lokalnym kacykiem (…) Może ci księża, prominenci

Nie, nikt w XIX wieku nie użyje tych słowa w takim znaczeniu. Owszem, funkcjonowały one w peerelowskiej polszczyźnie, gdzieś tam błąkają się nadal, więc może następne opowiadanie osadź w realiach, które lepiej czujesz.

 

Tym bardziej, że wszyscy zamieszani nie żyją i ustalenie zdarzeń nie byłoby zbyt trudne

Pod warunkiem, że mają świetnego nekromantę.

 

Czarnowłosa zarzuciła długie włosy za ramię

Przypomnijmy, że sięgają one do ud. Spróbuj to wykonać i nie zaplątać się we własne włosy.

 

Doszłam do pierwszej przerwy w tekście i dalej nie zdzierzę. Niestety. Przykro mi.

http://altronapoleone.home.blog

Drakaina była dzielna i dotarła do połowy, ja wytrwałam tylko do wzmianki o zamordowaniu wikarego.

Przykro mi to mówić, ale ten fragment jest napisany tak źle, że, moim zdaniem, nie powinien ujrzeć światła dziennego. Do poprawienia jest niemal wszystko. Poniżej wypisałam to, co najbardziej skaleczyło mi oczy i uprzedzam, że dalszej łapanki nie będzie, bo nie mogę poprawiać niemal każdego zdania. Błędów i usterek jest takie mnóstwo, że trudno skupić się na lekturze.

Sugeruję, Gaborze, abyś nie porzucał prób literackich, ale może na razie powstrzymaj się od nich, a zyskany czas przeznacz na zaznajomienie się z zasadami rządzącymi językiem polskim.

Może kiedyś, kiedy znajdę więcej czasu, wrócę do tego tekstu, ale niczego nie obiecuję.

 

usła­ny po brze­gach roz­pa­lo­ny­mi świe­ca­mi oraz sło­mia­ny­mi lal­ka­mi. ―> Raczej: …usła­ny po brze­gach z­apa­lo­ny­mi świe­ca­mi oraz sło­mia­ny­mi lal­ka­mi.

Czy to aby nie groziło pożarem?

 

dwoje po­dróż­nych prze­kro­czy­ło roz­war­tą bramę. Wkra­cza­jąc na go­ści­niec pie­kła, spię­li roz­ło­ży­ste płasz­cze. Wiatr był nie­spo­koj­ny, jak za­wsze gdy ktoś nowy wkra­cza do Cross Hill. Kro­cząc drogą… ―> Powtórzenia.

Co to znaczy, że spięli płaszcze? Czy może połączyli je ze sobą?

 

Sze­ro­ko osa­dzo­ne kap­tu­ry, nie­ustan­nie krę­ci­ły się, to w lewo, to w prawo. Już nie ema­no­wa­ły groź­bą czy po­wa­gą. ―> Co to znaczy, że kaptury były szeroko osadzone. W jaki sposób kaptury są zdolne do kręcenia się? Jakim sposobem kaptury mogą emanować czymkolwiek, w tym groźbą czy powagą?

 

Noc nie była dlań ła­ska­wa… ―> Noc nie była dla nich ła­ska­wa

Dlań to inaczej dla niego, a Ty piszesz o dwóch osobach.

 

sły­sze­li łu­pa­nie wśród li­sto­wia, sze­lest wśród le­śnej gę­stwi­ny. ―> Czy to celowe powtórzenie?

 

Po­dróż­ni przy­sta­li na chwi­lę… ―> Co to znaczy, że podróżni zgodzili się na chwilę?

Za SJP PWN: przystać «zgodzić się na coś»

A może miało być: Po­dróż­ni przy­stanę­li na chwi­lę

 

spoj­rze­li na sie­bie spod kap­tu­rów. Gęsta czerń biła spod dzia­ni­ny. ―> Czy to znaczy, że nosili kaptury dziergane szydełkiem, a może robione na drutach? W jaki sposób bije czerń i kiedy jest gęsta? A może to miała być tkanina, nie dzianina?

Za SJP PWN: dzianina «materiał z nitek przędzy, powstający przez tworzenie oczek i łączenie ich; też: wyrób z tego materiału»

 

Chwi­la mil­cze­nia. Idzie­my dalej, nie było od­wro­tu. ―> Chwi­la mil­cze­nia. Poszli dalej, nie było od­wro­tu.

 

Świe­tli­ste la­tar­nie rzu­ca­ły blady blask na bru­ko­wa­ną ulicę. ―> Blask jest mocny i jaskrawy z definicji, więc nie może być blady.

 

Ścież­ka roz­wi­dla­ła się, opla­ta­jąc cmen­tarz cia­snym pier­ście­niem, brała swój ko­niec u progu dworu… ―> Coś, tu ścieżka, może brać gdzieś swój początek. Końca brać nie można.

Pewnie miało być: Ścież­ka roz­wi­dla­ła się, opla­ta­jąc cmen­tarz cia­snym pier­ście­niem i kończyła się u progu dworu… Lub: Ścież­ka roz­wi­dla­ła się, opla­ta­jąc cmen­tarz cia­snym pier­ście­niem i prowadziła do progu dworu

 

oto­czo­ny bez­list­ny­mi drze­wa­mi o kro­gul­czych ga­łę­ziach… ―> Czy krogulce mają gałęzie? Na czym polegała krogulczość gałęzi?

 

cel drogi był bli­sko. Idąc lewym od­cin­kiem drogi… ―> Powtórzenie.

 

w Cross Hill oręż nie wiele zdzia­ła. ―> …w Cross Hill oręż niewiele zdzia­ła.

 

za­koń­czył młody przy­glą­da­jąc się dwóm ko­stu­chom. ―> O jakich kostuchach jest tu mowa?

 

Jego kom­pa­nem była pięk­na, czar­no­wło­sa ko­bie­ta… ―> Jego kom­pa­nką/ towarzyszką była pięk­na, czar­no­wło­sa ko­bie­ta

 

Niech zgad­nę, to Ci nie­wdzięcz­ni le­ka­rze… ―> Dlaczego wielka litera?

 

– Po czę­ści – od­parł Mar­cus po­pi­ja­jąc winem. ―> Dlaczego Marcus popił winem to, co powiedział?

 

– Jak to po czę­ści? – pierw­szy raz na twa­rzy go­spo­da­rza wy­stą­pi­ło zmar­twie­nie. ―> – Jak to po czę­ści? – Pierw­szy raz na twa­rzy go­spo­da­rza pojawiło się zmar­twie­nie.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi: http://www.forum.artefakty.pl/page/zapis-dialogow

 

Oby­dwaj do­brze wiemy… ―> Obaj do­brze wiemy

 

na­stęp­nie za­nu­rzył spoj­rze­nie w swoim ta­le­rzu. ―> Spojrzenia nie można w niczym zanurzyć.

 

Mar­cus prze­rwał nie­zręcz­ne mil­cze­nie przed­sta­wia­jąc swego kom­pa­na… ―> Mar­cus prze­rwał nie­zręcz­ne mil­cze­nie przed­sta­wia­jąc swoją towarzyszkę

Rychło w czas przedstawia! Dlaczego dopiero podczas kolacji! Prezentacji powinien dokonać zaraz po spotkaniu się nieznajomych sobie osób.

 

po­zwól, że Ci przed­sta­wię Rose Blac­kwo­od… ―> …po­zwól, że ci przed­sta­wię Rose Blac­kwo­od

Zaimki piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

jed­nak słowo ‘wiedź­ma’ na­pa­wa­ło po­ko­rą. ―> Jeśli chciałeś ująć słowo w cudzysłów, powinno to wyglądać tak: …jed­nak słowo „wiedź­ma” na­pa­wa­ło po­ko­rą.

 

Ko­lej­ne­go, kilka staji stąd… ―> Ko­lej­ne­go, kilka staj stąd

Skąd tu staje, skoro była to miarą staropolska, a Twoja opowieść dzieje się w Anglii?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za obszerne komentarze. W przyszłości zastosuję się do powyższych uwag.

A może pokusiłbyś się o sprawienie, aby to opowiadanie prezentowało się choć trochę lepiej. Poprawiając tekst, uczysz się, a chyba przyszedłeś tu po nauki i rady.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Stwierdziłam, że skupię się na treści, a nie na błędach, bo może pod tą niegramatyczną polszczyzną jest jakaś fajna historia. Nie jest to proste, niektóre fragmenty musiałam czytać dwukrotnie. Nie pomaga także to, że nawiązujesz do innych przygód bohatera, prawdopodobnie z jakiegoś innego tekstu.

Dotarłam do końca. Przede wszystkim nie wiem dlaczego nazywasz bohaterów detektywami. Poza pytaniami zadanymi proboszczowi i zakonnicy nie ma tu nic, co można by nazwać pracą detektywistyczną. Bohaterowie dają się prowadzić za rączkę, jak dzieci. Wspominasz o ich nietypowych metodach, ale nie pokazujesz ich. Nie mam pojęcia na czym polegały. Początkowo miałam wrażenie, że Marcus reprezentuje tu tę bardziej oświeconą część społeczeństwa, a jednak od początku daje się przekonać, że ma do czynienia z wiedźmą. To nie jest zagadka kryminalna, osadzona w czasach wiktoriańskich. Zresztą i same czasy wydają mi się trochę na wyrost, biorąc pod uwagę choćby stroje bohaterów.

Samo rozwiązanie sprawy też nie dało mi satysfakcji.

W ogóle cały czas zastanawiam się, co chciałeś powiedzieć. Czy ta społeczność, z duchownymi na czele rzeczywiście zasłużyła na taką karę? Skoro ta kobieta była wiedźmą, to czemu sama nie wyleczyła swojej córeczki, po co była jej pomoc księdza? Czy zakonnice też życzyły księżom wszystkiego najgorszego? Jeśli historia, którą opowiadasz ma mieć sens, musisz wiedzieć, kto w niej jest protagonitą, a kto antagonistą, jakie role przypadają poszczególnym bohaterom. Tutaj tego nie widać, więc robi się galimatias., a że czytelnik wie tylko tyle, ile zechcesz mu pokazać, bądź powiedzieć, to nie rozumie, o co właściwie chodziło.

 

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Gaborze, i dla mnie Twoje opowiadanie jest trudne do przeczytania. Próbowałam doczytać do pierwszego akapitu, ale niestety poległam.

Jestem zwykłym czytelnikiem i jak dla mnie za dużo w Twoim opowiadaniu słów, zgoła niepotrzebnych, fragmenty się powtarzają – zapalone wzdłuż drogi świece. Budujesz klimat, ale ciągle mnie z niego wybijasz, wydaje mi się, że przez brak wewnętrznej konstrukcji tej historii. Musisz wiedzieć, dokąd mnie prowadzisz i sprawić, abym zaufała Ci, że wiesz dokąd idziemy. Tu nie mam takiego poczucia. Co i rusz się gubię.

Mamy też kłopot z narracją, zmieniasz ją bardzo często: mamy – „my”, „oni”, zwracanie się do czytelnika, inwokacje, np. „O, wy biedni…” – może to narrator wszechwiedzący (?). Warto byłoby pisać w jednej z nich, albo mieć pomysł – powód na jej różnicowanie, ale nie przesadzaj z ich liczbą. Inaczej mnie gubisz.

Historia, która przebija się, kiełkuje w tym fragmencie, który przeczytałam to opowieść o dwóch zakapturzonych wędrowcach, zmierzających do pewnego miasteczka/osiedla/osady/wsi otoczonego złą sławą. Poznajemy ich przed bramą otwartą na oścież. Zatrzymują się przed nią, aby spiąć klamrami swoje płaszcze. Idą piechotą, konie prowadząc za uzdy, główną ulicą opustoszałego miasteczka. Wzdłuż drogi, po obu jej stronach ciągną się rzędy zapalonych świec, a oni idą nią w kierunku cmentarza.

Nie wiemy, kim są i po co idą do tego owianego złą sławą miejsca, i to mi się podoba. Budujesz nastrój neogotyckiej powieści, ale za dużo tego dobrego i w niejasny sposób prowadzisz mnie jako czytelnika.

Poległam w momencie, kiedy okazało się przybysze, których nazywasz kostuchami, okazali się kobietą i mężczyzną jak z Superbohaterów, a chwilę później dowiedziałam się, że są oczekiwanymi gośćmi, a mężczyzna jest detektywem.

 

Spróbuj poprawić błędy, odchudzić opowiadanie i uporządkować wątki, tak aby Twoja wizja była wyraźniejsza dla czytelnika.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Przeczytałem całe. 

Mam mieszane odczucia. To co uważam na plus, to:

– klimat

– z początku dość wciągająca historia 

No, ale druga część opowiadania jest słabsza. Wiedźma, opętania, no to… trochę oklepane motywy. Zakończenie nie przypadło mi do gustu. 

Zgodzę się z Irka_Luz, że też nie rozumiem dlaczego ta para jest nazywana “detektywami”. Już prędzej skojarzyli mi się oni z demonologami, coś w stylu Edd i Lorraine Warrenowie ;D 

Według mnie, opowiadanie za długie, na pomysł, który chciałeś przedstawić. Wyciąłbym tu kilka rzeczy, a i tak nie zmieniłoby to odbioru tekstu. 

W opowiadaniu pojawiło się zdanie:

“Pierwszy zerwał się cham z widłami.” → trochę mnie to rozbawiło ;D

Jednak czytanie tego tekstu, nie sprawiło mi jakiś trudności. Przeczytałem go na dwa razy, ale w niczym się nie gubiłem.

Jako miejsce Cross Hill, zostało przedstawione nieźle, ale no tak jak wspomniałem, opowiadanie za długie, jak na pomysł, który chciałeś przedstawić, między bohaterami też brakuje jakiejkolwiek więzi, no i te wspominki nawiązujące do ich przeszłych spraw, nieco przeszkadzają, bo jest to opowiadanie, a nie fragment powieści. 

Faktycznie, jakby opowiadanko nieco poprawić, wyglądałoby to o wiele lepiej, bo za beznadziejne w żadnym wypadku je nie uważam. 

Do góry głowa, co by się nie działo, wiedz, że każdą walkę możesz wygrać tu przez K.O - Chada

Historia ma swój, powiedziałbym, filmowy klimat, co jest w pewnym sensie zaletą, bo świadczy o twoim zainteresowaniu mroczną tematyką i o w miarę poprawnym oddaniu tego, co miałeś w głowie, siadając do pisania, ale z drugiej strony brakuje mi tutaj świeżego powiewu, mam wrażenie, że to wszystko już gdzieś kiedyś widziałem, czytałem (oczywiście w znacznie lepszym wykonaniu).

Zabrakło zapadających w pamięć dialogów, jakiejś ciekawie przedstawionej postaci, charakteru, którego można by się uchwycić i dzięki temu przebrnąć z większą satysfakcją przez tekst. Jednak nie można odmówić ci potencjału do tworzenia takich historii.

Z technicznych spraw: źle zapisujesz dialogi, często pojawiały się u ciebie powtórzenia, niektóre sąsiadujące ze sobą bezpośrednio. Sceny walki oceniłbym poprawnie z minusem; brakuje im tempa, trzeba by jeszcze popracować nad lepszym doborem słownictwa, albo więcej poucinać, by właśnie zyskać na tempie (choć raczej jedno i drugie). Pamiętaj na przyszłość, aby odkładać tekst na jakiś czas, by później znowu do niego przysiąść i nieco go oszlifować, bo u Ciebie, niestety, takich ostatnich szlifów nie dostrzegam. Na razie jest tylko poprawnie. Pozdrawiam

Nie porwało mnie :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka