Z pamiętnika starego subiekta.
Różnie los ludzki się plecie. Ostatnio Stach miał przygodę. Pojechał na wieś do majątku hrabiego Kirkora. Śmiem twierdzić, iż wybrał się tam, by wykupić weksle Łęckich. Widocznie jednak hrabia miał też na oku inne interesa, toteż zabrał Wokulskiego na objazd majątku, a konkretnie do glinianek, gdzie Kirkor umyślił sobie postawić cegielnię. Potrzebował kapitału i chciał Stacha na wspólnika. Wracali już, gdy zdarzył się wypadek. Kot niecnota czaił się na wierzbie, by łowić niewinne ptaszęta. Czy to w skoku chybił, czy gałąź pod wpływem wiatru go zrzuciła, tego nie wiadomo. Przeleciało kocisko w powietrzu, z miauczeniem straszliwym, tuż przed samymi końmi, te zaś spłoszone poniosły. Chwilę później kolaska się wywróciła, a Stach, hrabia i woźnica wylądowali w szuwarach. Powożący szczęściem dla siebie na wierzbie, pozostali w gliniastym bajorze. Radę dać sobie dali i z topieli wyszli, ale przemoczeni i ubłoceni jak nieludzkie stworzenia. Szczęściem w nieszczęściu w pobliżu była chata. Udali się tam natychmiast, by pomocy szukać. Wdowa, która z córkami w niej mieszkała, dała gościom niespodzianym to, co miała: suchą izbę oraz napar z lipy. Posławszy woźnicę do dworu Wokulski i Kirkor postanowili czekać, aż wróci i nowym powozem przywiezie suche ubrania. Gospodyni zajęła się pracą, a jej córki zabawiały gości rozmową.
– Czemuż to hoże dziewoje nas się bać zdają. Przecież mnie w okolicy wszyscy ludzie znają.
– Mości hrabio, wiele dobrego o tobie słyszałyśmy, ale kim jest pana towarzysz? – Balladyna odrzekła ziemianinowi.
– To pan Stanisław Wokulski, sławny z tego, iż go zowią królem handlu warszawskiego.
– Królem handlu. – Oczy Balladyny rozmarzyły się.
– Hrabia jest nadto łaskawy dla mnie, aczkolwiek faktycznie prowadzę w Warszawie liczne interesy.
– Stach, choć jest członkiem stanu kupieckiego, to majątkiem przewyższył, polskiego króla ostatniego.
– Panie Kirkorze, doprawdy, żadna to sztuka. Śmiem twierdzić, iż nawet nasza gospodyni jest od owego utracjusza bogatsza.
– Mówicie o królu całej Polski? – Balladyna zdawała się nie słyszeć ostatniego zdania.
– Owszem, o nim prawimy, złotowłosa pani, o władcy, któren nasz kraj otrzymał w dani.
– Za to był do bani. – Wokulski postanowił nawiązać do poetyckiej konwencji Kirkora.
– Dziewczęta. nie przeszkadzajcie naszym gościom schnąć – rzekła matka. – Lepiej byście malin nazbierały, żebym mogła zrobić kompot.
– Dobrze, pani matko – Alina natychmiast złapała dzbanek i ruszyła na dwór.
Balladynie zbieranie malin szło opornie. Myślami była bowiem daleko od krzaków pełnych słodkich owoców. Rzuciła okiem na Alinę, a ta miała już prawie pełny dzbanuszek.
– Siostrzyczko, co myślisz o naszych gościach?
– Hrabia tak pięknie mówi, jakby ciągle pieśń jakąś śpiewał.
– A co myślisz o Wokulskim? – Balladyna, dotknęła rękojeści sztyletu skrytego w rękawie sukni.
– Jest mroczny.
– Jaki?
– Myślę, iż jest w nim coś strasznego. W oczach ma ból, jakby jego serce przebijały lodowe sople.
– Można by się nim zaopiekować i…
– To nie ma sensu. O takich, jak on stare pieśni mówią, iż przez nieszczęśliwą miłość nigdy nie zaznają spokoju ducha. Trawi ich bowiem nieugaszony ogień. Zbliżyć się to spłonąć razem z nim.
– To bogaty kupiec, może by tak…
– I co z tego? Żadne złoto nie jest warte dzielenia z nim bólu. Co innego hrabia, z nim życie byłoby wieczną poezją.
– Skoro tak sądzisz.
Balladyna była pewna, iż siostra nie stanowi żadnego zagrożenia dla jej planów. Nie ma potrzeby sięgać po sztylet i pozbywać się konkurencji tyleż skutecznie, co drastycznie. Ogień sobie może być i nieugaszony, ale rozsądna kobieta nawet na takim płomieniu i pieczeń zrobi i zupę ugotuje. Niech więc sobie Alina spokojnie z Kirkorem wiersze recytuje.
Z pamiętnika starego subiekta.
W sklepie naszym pojawiła się ostatnio Balladyna. Stach pamiętał ją z wyjazdu do Kirkora, więc dostała u nas pracę. Szybko się okazało, iż z urody to złotowłosa Słowianka, a temperamentu Włoszka. Poczęto ją zwać Bellą. Początkowo miano to traktowała podejrzliwie, lecz kiedym jej wytłumaczył, co słowo to znaczy, natychmiast je zaakceptowała. Dużo mamy z niej pożytku, bo pracowita jest bardzo i szybko się uczy. Wiele też ze mną rozmawia o Stacha interesach. Dobrze to o niej świadczy, ponieważ znać, iż interesuje się wszystkim. Podziela też moją opinię o Łęckiej. Na dodatek zauważyłem, że opiekę pewną nad naszym chłopakiem roztoczyła i nawet chce mu pomóc w badaniach.
Wokulski od godziny wpatrywał się w kawałek metalu. Stop aluminium, który udało mu się uzyskać, dzięki gąbczastej strukturze pływał na wodzie, ale wciąż był cięższy od powietrza. Rzucił okiem na Bellę. Dziewczyna przy niewielkim stanowisku z zapałem zajmowała się destylowaniem jakiejś błękitnej mikstury. Dotarło do niego, iż w zasadzie nie wie, nad czym pracuje jego asystentka. Podrzucając odruchowo bryłę aluminium podszedł do niej.
– Cóż to panna tu szykuje?
– Zmodyfikowaną wersję wywaru wedle przepisu zielarki z mych rodzinnych stron.
– W dziewiętnastym wieku nikt już nie wierzy w gusła, tracisz czas, Balladyno – Stach mówił to ze smutkiem.
– Chciałam zweryfikować dawne podania. Kto wie, może uda się powtórzyć trojański sukces Schliemanna?
– W takim razie, jakie jest przeznaczenie tej mikstury?
– Zwalcza oziębłość, w kwestiach damsko-męskich.
Do Wokulskiego natychmiast dotarło, iż jeśli eksperyment się powiedzie, być może znajdzie panaceum na zimne serce Izabeli Łęckiej. Z wrażenia upuścił trzymany w ręku kawałek metalu na spirale szklanej chłodnicy. Pomieszczenie natychmiast wypełniły opary.
Chłopak na posyłki przemierzał podwórze na tyłach sklepu galanteryjnego. W zasadzie, to bardzo się spieszył, ale odgłosy dobiegające za piwnicznych okienek wzbudziły jego zainteresowanie. To co zobaczył sprawiło, iż dla lepszego widoku przykląkł i zapomniał o nakazanych sprawunkach. Biegnący ulicą gazeciarz dostrzegł swojego kumpla w podwórzu. Zagwizdał w specyficzny sposób, by zwrócić jego uwagę. Chłopak na posyłki zignorował gwizd, jedynie przyzywająco machnął ręką. Tyleż oburzony, co zaciekawiony gazeciarz ruszył rozmówić się kolegą. Pod drodze zakasał nawet rękawy, ale to, co zobaczył w piwnicy sprawiło, że przeszła mu ochota na bójkę. Wychodząca na podwórze służąca dostrzegła dwóch chłopców. Zachowywali się dziwnie, nie gwizdali, nie krzyczeli, nie tłukli szyb. Postanowiła sprawdzić, co robią. Scena jaką dostrzegła przez piwniczne okno sprawiła, iż skromnie zasłoniła oczy ręką. Oczywiście pomiędzy palcami zostawiła szpary, aby nic z tego, co tam się działo, nie stracić.
Rzecki dostrzegł w sklepie niezwykły ruch, subiekci, ekspedientki i chłopcy na posyłki, szeptali między sobą, po czym kolejno wymykali się na podwórze. Takie lekceważenie obowiązków zirytowało Ignacego. Starannie zamknął sklep i ruszył przywołać młodzież do porządku. Na podwórzu dostrzegł znaczny tłumek złożony z wszelkiej maści uliczników, gazeciarzy, posługaczy, subiektów, a nawet panien służących. Wszyscy wpatrywali się w okna piwniczne, gdzie Stach urządził sobie małe laboratorium. Bojąc się, iż stało się tam coś złego Rzecki zajrzał, by sprawdzić co tam się dzieje. Wewnątrz, Bella i Stach z zapałem oddawali się temu wszystkiemu co opisał Owidiusz w „Sztuce kochania”. Dbając o moralność młodzieży Ignacy próbował rozgonić tłumek przy pomocy laski, aczkolwiek nie przyniosło to spodziewanych efektów, w każdym razie do czasu, kiedy para w piwnicy wreszcie skończyła wzajemne igraszki.
Z pamiętnika starego subiekta.
Mamy ostatnio olbrzymie przychody. Wszystko to zasługa Belli, która w Stachowym laboratorium zrobiła błękitną miksturę. Znacząco podnosi ona siły witalne i po zażyciu jej ledwie pięciu kropli każdy może być kochankiem niczym Napoleon, gdy spotkał panią Walewską. Sprzedajemy ją pod nazwą „Vigor” i nigdy wcześniej nie mieliśmy takiego ruchu w interesie. Stach powinien już szukać sposobów, jak ten kapitał zainwestować z pożytkiem, ale nie ma głowy do tego. Rozpacza w duchu, że Izabela Łęcka wyjechała do Paryża. Ponoć doszły ją plotki o wypadkach jakie zaszły w laboratorium podczas prac nad „Vigorem”. Faktycznie pierwsza próba mikstury była przypadkowa i miała wielu niepotrzebnych świadków, którzy roznieśli wieści po mieście. Trudno mi rzec, czy to dobrze, czy to źle, że fata, co naszym losem rządzą, tak sprawiły. Z jednej strony, równą wartość naukową miał eksperyment, którego by pomóc Stachowi, sam dokonałem w przybytku madam Róży. Sprawdzałem działanie mikstury sumiennie z Nataszą, Karoliną, Helgą, Ivet, a nawet z samą madam Różą. Z drugiej strony, choć świadkami wypadku w laboratorium i wynikłych z niego zdarzeń, byli jedynie ulicznicy i służba, zaś w szerzone przez nich plotki towarzystwu wierzyć nie wypada, to wieść doszła do Łęckiej i ta modliszka w świat wyjechała przestając Stacha marnować. Korzyść z tego jest znaczna, ponieważ teraz jest przy nim jedynie Bella. Złota to dziewczyna, bo i o chłopaka naszego dba i o jego interesy zaczyna zabiegać, radząc się mnie we wszystkim.
Wokulski podszedł do okna. Roztaczał się z niego widok na długie hale zakładów stanowiących serce jego biznesowego imperium. Miał tu niemal wszystko, na prawym skrzydle mieściły się zakłady obróbki stali, w których toczono, frezowano i kuto. Bliżej centrum znajdowały się hale montażu, gdzie z elementów powstawały gotowe produkty: karabiny, silniki parowe, spalinowe, szkielety sterowców, maszyny do szycia i wiele, wiele innych urządzeń. Na środku znajdowały się laboratoria, w których ciągle szukano nowych rozwiązań. Na lewo od nich zaczynało się królestwo jego żony. Hale, w których powstawała szeroka gama farmaceutyków i kosmetyków. Czy osiągnąłby to wszystko gdyby jego żoną została nie Balladyna, ale Izabela? Nie, niemal na pewno nie. Przy Łęckiej rzuciłby interesy, uciekając przed mianem kupca galanteryjnego. Dziś nikt nie ośmieli się mówić o nim inaczej niż pan Wokulski. Szacunek, a może strach? Swego czasu podczas kolacji w Petersburgu, mocno pijany minister wojny powiedział o plotce, która krąży na salonach stolicy. Sugerowano w niej, iż lepiej nie wchodzić w drogę pani Wokulskiej. Przyjąć łapówkę, którą ona zaoferuje za załatwienie sprawy i nie żądać więcej. Ci zaś, którzy z nią zadrą, żyją krótko i umierają w dziwnych okolicznościach: wylewy, zawały, zatrucia, ciężkie i niewyleczalne choroby. Minister przyznał, iż co prawda boi się złamania carskiego ukazu zabraniającego budować fabryk broni w Priwiślańskim Kraju, to jednak da zezwolenie Wokulskiemu. Potrzebuje jednak jeszcze trochę czasu. Czy Bella była takim potworem, jak głosiła plotka? Stach znał ją jako matkę piątki jego dzieci, naukowca zawzięcie eksperymentującego w laboratoriach, wolontariuszkę pracującą w szpitalach i niosącą pomoc najciężej chorym, kobietę interesu, namiętną kochankę. Teoretycznie, jego żona miała dostęp do zarazków i trucizn, ale czy warto się tym przejmować? Czy nie lepiej przez chwilę analizować teoretycznie inne koncepcje? Ulubionym tematem Stachowych rozważań było zagadnienie, czy Izabela Łęcka mogłaby być jego kochanką? Był ku temu czas, okazja i miejsce… Cień niewielkiego sterowca przemknął nad zakładem i zatrzymał się nad budynkiem dyrekcji. Wokulski rzucił okiem na zegar. Jak zwykle punktualnie Bella przywiozła mu obiad. Przy żonie nie pozwalał sobie na marzenia o dawnej miłości. Wolał nie ryzykować.