PROLOG
– Co ty sobie wyobrażasz?!
Zderzyli się w progu.
– Masz wszystko w liście. – Nienaturalna uprzejmość w tonie zakłuła jak źle wbita igła. – Wyjeżdżam. Właściwie już mnie tu nie ma.
– Myślisz sobie, że to wszystko kolejna z twoich gier? A ja kim dla ciebie jestem? Cholernym pionkiem?
– Przepraszam. Zobaczysz, jeszcze sobie wszystko poukładasz.
– To jakieś szaleństwo. W głowie mi się nie mieści. A może… Ty kogoś masz?
– Mogę tak powiedzieć, jeśli będzie ci łatwiej… Ej, zostaw, co robisz!? Nie dotykaj tego pudełka!
– A ty przestań mnie szarpać! To też mój dom!
Zielony dywan wyciszył odgłos upadającego ciała. Najwięcej dźwięku wydało drewniane pudełko. Na jego powierzchni pojawiła się podłużna rysa.
LUDENS
Kamil zawsze lubił gry. Jako nastolatek godzinami rozwijał wirtualne cywilizacje. Bywał faraonem, cezarem albo szogunem. Czasem zstępował bliżej zwykłych śmiertelników w postaci samotnego herosa. Broczył wtedy krwią i ratował świat przed hordami potworów. Choć rodzice w chwilach refleksji nad zainteresowaniami potomka kręcili głowami, gdzieś w głębi duszy oddychali z ulgą. Radził sobie w szkole i nie przybierał gwałtownie na wadze. Nieraz siedział krzywo, pochylając długi grzbiet i wlepiając źrenice w ekran, ale potencjalne zagrożenia w postaci wad postawy i wzroku wydawały się odległe i nieokreślone. A przecież dobrze było mieć młodego na oku, zamiast zastanawiać się, czy nie zachlewa się na dyskotece, nie ćpa albo, nie daj Boże, nie zapłonął młodzieńczym uczuciem do panny ze złego domu.
Potem przyszły studia w mieście wojewódzkim i chłopak wyfrunął z rodzinnego gniazda. Długa nazwa kierunku napawała rodziców dumą, choć po prawdzie zgłębianie tajników Międzynarodowych Stosunków Gospodarczych pozostawiało mu więcej wolnego czasu, niż to sobie wyobrażali. Zaczęły się wieczorne wyjścia, szukanie uśmiechów pięknych koleżanek, odnajdywanie ulubionego piwa i dania w pięć minut. Kupił sobie grzebień, a w garderobie wdrożył kołnierze. I choć w relacjach z nowymi kumplami czasem jeszcze posługiwał się ksywką „Kamson”, wymyśloną na potrzeby cyfrowych rozgrywek, komputer jako urządzenie do gier znalazł się już na dalszym planie. I tak pozostało, gdy Kamil Maroń otrzymał magisterski dyplom i znalazł pracę w niewielkiej rodzinnej firmie eksportującej meble do Europy Zachodniej.
Niedługo potem, pewnego luźnego popołudnia, Tomek Koszała zaproponował, żeby usiedli do planszówki. Kamil poczuł się zaintrygowany. Dotychczas miał bardzo powierzchowny kontakt z tego rodzaju grami, ale od razu stanęły mu przed oczami wszystkie sceny z filmów, gdzie wielcy stratedzy przesuwali miniaturowe wojska po mapach. Za to ich wspólni znajomi, Patryk i Artur, nie wyglądali na przekonanych.
– A nie wyrosną nam od tego pryszcze i flanelowe koszule na skórze? – zadrwił Tryki.
– Pewnie zanim skończymy rozkładać te figurki, osiwieję na jajkach – dodał Arti.
– Zanim ja skończę, Artus, zanim ja skończę. Dałbym wam porozkładać, gdybym nie wiedział, że takie zadanie by was przerosło. Skoczcie po browsy, ogry.
Kamil z uwagą przypatrywał się rozkładaniu gry. Ilustrator przyozdobił planszę rysunkami drakkarów, fiordów i górskich szczytów. Zachęcała, by się nad nią pochylić. Trzeba też przyznać, że i Koszała umiał trafić do swoich towarzyszy. Odpowiedni nastrój, tłumaczenie na przykładach i kilka filmowych nawiązań wystarczyło, by cała czwórka przeistoczyła się w dumnych wodzów plastikowych wikingów. Skończyli w dobrych humorach, wygrał Patryk. Kiedy wychodzili na miasto, Kamil zagadnął Tomka:
– Ile dałeś za tę grę? – Do konta Maronia wielkimi krokami zbliżała się wypłata z coroczną premią.
To, co usłyszał, wywołało u niego refleksyjne kiwanie głową, ale nie ostudziło zapału. Gry planszowe to odpowiednie hobby dla średniozamożnych. Droższe niż origami albo szkicowanie węglem, ale wciąż zdecydowanie tańsze niż składanie motocykli albo rekonstrukcje mediewistyczne.
Nieco paradoksalnie, popularność zaawansowanych planszówek zwiększyła się wraz z upowszechnieniem Internetu. Łatwość dostępu do materiałów, instrukcji i objaśnień dodawała otuchy w zmaganiach ze złożonymi regułami kształtującymi mechanikę, a przede wszystkim dawała poczucie, że nie ma nic nienormalnego w uczeniu się czegoś, co przecież na dobrą sprawę mógłby robić za człowieka komputer. Z miesiąca na miesiąc kolekcja Kamila zaczęła się powiększać. W przeglądarce dodał sobie zakładkę do strony Bazy Grywalnych Gier i w wolnych chwilach zaznajamiał się z poszczególnymi gatunkami.
Znajomi nie zawsze wykazywali zainteresowanie, gdy Kamil zapraszał ich na rozgrywkę. Najbardziej drażniło go, kiedy zgadzali się z uprzejmości, a później nieuważnie słuchali, gdy tłumaczył reguły albo spędzali całą partię z nosem przyklejonym do ekranu smartfona. Kolega ze studiów, Romek, był wielkim melomanem i po pierwszej rundzie ekonomicznej strategii najpierw wystukał palcami niespokojne preludium, a potem nagle pacnął dłonią w stół i zażądał:
– Kamilu, włączaj transmisję!
– Jaką transmisję?
– Konkurs szopenowski. Przecież to dziś!
Kamil zmierzył Romka spojrzeniem. Często starał się dobrać tło dźwiękowe odpowiadające tematowi gry. Tym razem wcielali się w pionierów produkcji aut i żaden konkretny rodzaj muzyki nie przyszedł mu do głowy. Mimo wszystko, nieśmiało zaoponował:
– Nie wiem, czy to będzie pasować do „Rewolucji Forda”.
– Rany, włącz mu tego Szopena – żachnął się Tomasz Koszała, dotychczas zawsze wiernie wspierający w budowaniu nastroju. – Odrobina kultury cię nie zabije, Kamson.
– Mogę ci oddać wszystkie linie produkcyjne – dodał Romek. – Szczerze, to ta gra mi za bardzo nie robi, a Niemiec, który ją zilustrował mógłby się uczyć subtelnego malarstwa od Adolfa Hitlera.
– Hitler był Austriakiem – wtrącił Koszała. – I wygooglowałem sobie kiedyś jego obrazy. Całkiem spoko. W sumie odwołanie równie idiotyczne, co spięte grą poślady Kamila. Jesteście siebie warci i w ogóle nie wiem, czemu się ciągle z wami zadaję.
Gospodarz w gorzkim nastroju włączył transmisję. A Romek oczywiście przegrał z kretesem, zadowolony.
Po kilku podobnych incydentach Kamil postanowił odszukać fanów gier planszowych z prawdziwego zdarzenia. Jednej spokojnej środy, poobiednią porą, ruszył do Młodzieżowego Ogniska Kultury. Wiedział, że spotykają się tam miłośnicy pionków i grubego kartonu. Wziął ze sobą torbę z popularnego sklepu meblowego, do której spakował kilka swoich najnowszych pozycji, na wszelki wypadek owijając pudełka folią bąbelkową.
Nie wiedział dokładnie, jakiej grupy ludzi się spodziewać. W mokowskiej suterenie zetknął się z ludzkim melanżem w słownikowym znaczeniu. Przy jednym stole siedział tata z brodą drwala i dwiema córkami, na oko uczennicami podstawówki. Za pomocą kart i żetonów warzyli mikstury, przyglądając się sobie z nieufnością i podekscytowaniem. Nieopodal, nad okrągłym blatem z pokrytą heksagonami mapą tkwił stereotypowy fan muzyki metalowej w czarnym stroju, młodszy od ojca dzieci, ale wyraźnie starszy od współgracza, okularnika w garniturowej koszuli. Tego niełatwo było rozszyfrować, podobnie jak dwóch wesołkowatych dziewczyn z włosami pofarbowanymi jak papuzie pióra. Siedziały przy stole z parą w obrączkach – dużym, pulchnym nim i niziutką nią. Zapamiętale rzucali kostkami, a potem rozmieszczali je na planszy przywodzącej na myśl dwór chińskiego cesarza.
– A idź pan! – zaśmiał się okularnik znad heksagonów i pokręcił głową.
– Imperium znów tryumfuje – odparł metalowiec, zaskakująco delikatnym głosem.
Ich partia dobiegła końca. Kamil szybko przytruchtał do dżentelmenów.
– Panowie, zostajecie jeszcze?
Najpierw popatrzyli po sobie, a potem ten w koszuli od garnituru spojrzał na zegarek.
– Jeszcze z półtorej godzinki mam. Krystian?
– Mnie czas w ogóle nie ogranicza.
Okularnik miał na imię Paweł. Po kolei popodawali sobie ręce i Kamil się przysiadł. Wyciągnął z torby pudełko z „Kuframi i Czachami”. Mapa Antyli i Morza Karaibskiego w ciepłych ziemistych odcieniach wywoływała skojarzenia z historyczną kartografią. Plastikowe miniatury galeonów rozsypane na stole cieszyły oczy całej trójki. Potem Maroń wyciągnął z pudełka kartonowy arkusz z żetonami i zaczął je z niego wypychać.
– Pierwsze granie? – zapytał Paweł. Trudno było odgadnąć, czy w jego głosie brzmi więcej radości z obcowania z nowością, czy niepewności, co do problemów ze zrozumieniem reguł.
– Nie, nie. – Kamil pokręcił głową.
– A tak wygląda.
– Trzymam żetony w wyprasce, tak jak polecają eksperci – odparł, zadowolony z siebie.
– Ubolewam, że muszę cię wyprowadzać z błędu, ale to nie jest wypraska. Wypraska to insert. – Na twarzy metala Krystiana malowało się szczere zmartwienie.
– Insert?
– Takie plastikowe wewnętrzne pudełko. Wypychanie i wpychanie kartonowych żetonów z powrotem w arkusz raczej nie służy ich trwałości. Eksperci polecają protektory numizmatyczne.
Kamil pokraśniał. Mógłby przysiąc, że słuchał wypowiedzi vlogera, z której kontekstu jednoznacznie wynikało, że wypraska to właśnie ten kartonowy arkusz z żetonami.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie druga łyżka dziegciu. Złożyło się tak, że po kilku brawurowych abordażach Kamil opanował akweny wokół Kuby i Jamajki, w rezultacie osiągając zwycięstwo w grze. Paweł zamiast pogratulować, zabrał się do lektury instrukcji i tryumfalnie zakrzyknął:
– Źle głosowaliśmy punktacje rundowe!
– Jak to? – zdziwił się Kamson. – Przecież było napisane, jeden głos na nowe pirackie prawo za każdą kartę pirata.
– Mhm. A teraz zajrzyjmy do definicji. – Elegant zsunął okulary na koniec nosa.
Zaciekawiony Krystian przejął książeczkę z regułami i przeczytał na głos:
– Pirat, oznacza kapitana, oficerów i marynarzy okrętowych. Członek załogi oznacza pirata lub innego członka załogi. A ty miałeś kartografów, kupców i chyba misjonarza.
– To może możemy to jakoś poprzeliczać jeszcze raz?
– Nie, nie wiemy przecież, co kto kiedy miał, a musielibyśmy jeszcze raz głosować punktacje – zauważył Paweł.
– To po prostu zagrajmy rewanż? – zaproponował Maroń.
– Nie, ja muszę już lecieć. Na drugi raz będzie jasne.
Po tym zawstydzającym doświadczeniu Kamil z ulgą odkrył, że oprócz planszówkowych spotkań w MOKu, ma jeszcze do dyspozycji nowo otwarty pub Grywalnia. Możliwość schłodzenia gorących emocji rozgrywki zimnym piwem przemawiała na plus.
Choć jego wolny czas zaczął kręcić się wokół lokalu z grami, sporadycznie odwiedzał też inne puby. Na zaproszenie kolegów trafił do reemigranckiego Glaswegiana, gdzie przy kraciastym wystroju można było posłuchać alternatywnej szkockiej muzyki i pokręcić głową na ceny importowanego Scottish Ale. Przypadek sprawił, że w lokalu obok Kamila usiadła nieznana mu dziewczyna. Patryk i Artur lubili zapraszać kogo tylko się dało, byle było tłoczno i wesoło. Okazało się, że nieznajoma chodziła z Artim do jednego ogólniaka. Kamil wstał podając jej rękę. Mimo delikatnych palców, potrafiła uścisnąć dłoń w sposób mocny i zdecydowany.
– Kamil.
– Dalia.
– Przynieść ci coś z baru?
– Hefeweizen – powiedziała to po niemiecku cholernie poprawnie. Kamson uczył się mowy Schillera ładnych parę lat, ale nie potrafiłby za nią powtórzyć. I nigdy wcześniej nie pomyślałby, że w tym języku można odnaleźć coś pociągającego. Wsunęła mu w dłoń banknot z podobizną Mieszka I, a po chwili rozmawiali już w najlepsze. O tym, jakie kogo spotkały z Arturem zabawne sytuacje, czemu i jego i jej liceum były do bani i co się w życiu zmieniło po studiach. Po godzinie Dalia się pożegnała, ale ośmielony dobrymi wibracjami Kamil poprosił ją o numer telefonu.
Choć trochę się wahał, postanowił zaprosić ją do Grywalni. Ze strachu, żeby nie była żeńskim rodzynkiem, zaaranżował spotkanie w towarzystwie Tomka i jego siostry Ewy, która też była w porządku. Kamil cieszył się, że kolega może wyręczyć go we wprowadzaniu w reguły, bo sam za tym nie przepadał. Nie wybrali co prawda żadnej ciężkiej gry, ot proste rozbudowy gospodarczych „silniczków” w idyllicznej, wiejskiej otoczce. Artur i Patryk pewnie wyśmialiby taki scenariusz pierwszej randki i zasugerowali raczej filmowy seans w ostatnim rzędzie albo park trampolin.
Na przekór temu wydawało się, że Dalii odpowiada przebieg spotkania. Znów piła pszeniczne piwo i z zaciekawieniem wypytywała zebranych o wakacyjne plany. Zwracała uwagę na ceny biletów lotniczych i zakwaterowania. Kiwała głową, jeśli je aprobowała. Nie przeszkadzało jej to w płynnym przemieszczaniu pionków między obszarami planszy. Kamilowi podobało się, że dziewczyna zwraca się do niego z pytaniami o dozwolone ruchy. W odróżnieniu od nużących początkowych objaśnień, bardzo lubił ferować, co wolno, a czego nie. Czuł nawet, że daje mu to nad dziewczyną pewną namiastkę władzy. Kamil zdążył zauważyć, że ludzie dzielili się na tych, którzy sami lubią wszystko sprawdzać w instrukcjach i na tych, którzy zwykle nie mają na to ochoty i do końca będą ufać temu, co powie.
Podobnie jak piwo, gra pochodziła z Niemiec i jak wiele podobnych jej rozrywek znad Menu wykluczała wszelką losowość. Decydowało przewidywanie i matematyka. Tym bardziej Dalia zaintrygowała Kamila, gdy przy podliczaniu punktów okazało się, że sprzątnęła mu zwycięstwo sprzed nosa. Potem siostra Tomka zaproponowała lekką grę opartą na skojarzeniach. Sporo się pośmiali, a na koniec dziewczyny zasugerowały, aby odwiedzić miejsce z muzyką na żywo. Niedaleko mieścił się rockowy pub Pirotechnik. Kamson fanem tańców nie był, ale ścisk i muzyka sprawiały, że w Pirotechniku bardziej się podskakiwało niż tańczyło. I wcale nie tak źle było podskakiwać z Dalią. Spoceni i zdyszani, przysiedli na chodniku. W ciepłym powietrzu unosił się jesienny zapach drzew z pobliskiego parku.
– Wiesz, co twoje imię znaczy po arabsku? – zapytała.
Pokręcił głową.
– Doskonały.
– No to imiona kłamią.
– A moje co ci mówi?
– Że pewnego dnia pojedziesz gdzieś w siną dal.
– Dobry jesteś, trafiłeś.
Liście poopadały z drzew, przyszła szaruga, a po niej mróz. Tamtej zimy Dalia i Kamil nie zaznali chłodu. On ją namawiał na granie, ona ciągnęła na pogo. Polubił smak pszenicznego piwa i jej bliskość. Długie wieczory skąpane w półmroku były na właściwym miejscu jak kurtyna opadająca na scenę po udanym przedstawieniu. Z wyjątkiem czasu planszówek, rzecz jasna. Gry wymagały odpowiedniego światła.
CZAROWĘZŁY
Nie umiałby odpowiedzieć, co skłoniło go do odwiedzenia antykwariatu. Nie miał ochoty na książkę, śpieszyło mu się, a chmury na niebie zapowiadały pierwszą wiosenną ulewę. Zadziałał chyba efekt dekoracji. Nazwę „Dwie Lampy” oddawały zdobione litery naniesione na szkło razem z obrazem dwóch kaganków rodem z „Tysiąca i jednej nocy”. W witrynie piętrzyły się tomy w grubych oprawach. Gdzieś w oddali zamajaczyły zapomniane szachy. Kiedy Kamil otworzył drzwi rozległ się przyjemny dzwonek.
– Dzień dobry – rzucił w przestrzeń.
Pojawił się łysawy staruszek w zielonym swetrze.
– Dzień dobry. Szuka pan czegoś konkretnego?
– Dziękuję, tak tylko patrzę.
– Student? U mnie wszystkie wnuki teraz na studiach.
– Nie. – Kamson się uśmiechnął. – To już za mną.
– To dobrze, że po studiach jeszcze ma pan czas na czytanie.
– Czasami…
– Bo chyba nie przyszedł pan szukać antyków? A może na prezent?
Sprzedawca nie był natrętny, ale wydawało się, że chciałby sobie pogadać. By dać mu szansę się wykazać, Kamil odszukał wzrokiem pudełko szachów:
– Ma pan może jeszcze jakieś gry?
– Prezent dla młodzieży?
– Nie. – Kamil pokręcił głową. Zastanawiał się, jak wybrnie z lawiny pytań na temat swojego hobby i w końcu zmyślił:
– Mój wujek kolekcjonuje rzeczy tego typu.
– Mam dwa egzemplarze „Fortunata”. To taki peerelowski „Monopol”. Mają pewnie ze dwa tuziny lat. Wnuk miał je sprzedać w Internecie, ale podobno nie dało rady znaleźć kupca.
– Pewnie duży współczynnik losowości – mruknął Kamson. Mierziła go myśl, że kości mogą decydować o zwycięstwie i porażce.
Antykwariusz uniósł brwi i wzruszył ramionami.
– I jeszcze coś? – dopytał Kamil.
Tym razem staruszek musiał pomyśleć intensywniej. Sprawiał wrażenie jakby łowił wspomnienia koślawą wędką.
– Jeśli wuj szanownego pana jest kolekcjonerem, mogę pokazać coś jeszcze. Proszę chwilę poczekać.
Mężczyzna w zielonym swetrze zniknął na zapleczu. Wrócił z pudełkiem z jasnego drewna. Wypalono na nim nazwę „Czarowęzły”. Jako dzieciak Kamil naniósł kiedyś nordyckie runy na drewniany miecz. Użył do tego rozgrzanych nad palnikiem kuchenki gazowej drucików. Nie miał pojęcia, że istnieje coś takiego jak pirograf. Wtedy uważał, że wyszło fantastycznie, ale patrząc na przyniesione przez antykwariusza pudełko, wspomniał własną pracę sprzed lat i z szacunkiem spojrzał na przedstawione mu dzieło. Ktoś, kto pracował nad Czarowęzłami, ewidentnie cechował się duszą artysty. Świadomie bądź nie, idealnie odtworzył kursywę Garamonda (tydzień wcześniej Kamson spędził całe popołudnie wybierając czcionki dla firmowych druków i ta nazwa utkwiła mu w pamięci).
Z jakiegoś powodu Kamil nie miał ochoty zaglądać do wnętrza pudełka w obecności właściciela sklepu i od razu zapytał o cenę. Usłyszawszy odpowiedź, zrobił nie do końca zadowoloną minę, ale nie próbował się targować.
Otworzył grę dopiero w domu. Na wierzchu komponentów znajdowały się reguły. Zajmowały czternaście stron. Nie najkrótsze, ale przecież Kamil widywał i bardziej obszerne. Te były wyjątkowe, bo spisano je ręcznie. Pismem równym, starannym; smolistym atramentem. Całości dopełniały czarno-białe ilustracje. Na pierwszej stronie powtórzono nazwę gry, pod którą widniał podpis „K. Kowal”. Na kolejnej znajdowało się narracyjne wprowadzenie. Maroń przeczytał je z uwagą.
Wśród zgliszczy dogorywającego Cesarstwa Arkantii wędrują potężni magowie. Poszukują chaotycznych sił, które przywiodły monarchię do upadku, by z ich pomocą wznieść się na wyżyny władzy i wiedzy. Kryją twarze w kapturach i przyozdabiają skronie koronami z miedzi, srebra i mosiądzu. Zbierają moc w kamiennych kręgach i roztrzaskują bramy ostatnich fortec cesarza. By zdobyć przychylność wyroczni, która wskaże nowego władcę Arkantii, wyruszają odkryć tajemnice Czarowęzłów. Odważysz się do nich dołączyć?
Nie minęły dwie noce, a Kamil się odważył i zabrał z sobą Dalię i rodzeństwo Koszałów. Środek stołu zajmowała plansza. Na poczwórnie składanym kartonowym prostokącie od razu rzucał się w oczy kontur sześcioramiennej gwiazdy. W istocie różnobarwne pola układały się w dwanaście rombów, razem tworzących heksagon. Nie była to jednak zwyczajna geometryczna mozaika. Każda część planszy została odmiennie zilustrowana, choć wyraźnie nieprzypadkowo powtarzały się elementy w różnych układach gór i wzgórz, drzew oraz budynków.
W rogach mapy Arkantii oczekiwali już magowie i ich czeladnicy. Obok niej leżały stosiki z kartonowymi płytkami, awersami do dołu. Wyobrażały grymuary z zaklęciami z rewersami jak czerwonobrązowe oprawy ksiąg. Za płytkami leżały cztery karty, również kryjące swą treść przed graczami. Zawierały fragmenty mapy, które stopniowo miała odsłaniać wyrocznia. Każdy z graczy miał ponadto zestaw figurek w rezerwie i po tabliczce ze skrótem najważniejszych zasad. W zasięgu ręki znajdował się bank monet i punktów mocy, w formie czteroramiennych gwiazd. Jedne i drugie dla wygody występowały w trzech nominałach.
– Moi drodzy, rozpoczynamy od fazy przepisywania ksiąg. Tematycznie, nasi magowie utrwalają sobie teraz zakres posiadanych mocy.
Kamil rozdał każdemu po cztery grymuary.
– Teraz wybieramy po jednym zaklęciu i przekazujemy pozostałe dalej zgodnie z ruchem wskazówek zegara, aż wszyscy dobierzemy cztery.
– A ty czym się kierujesz przy wyborze? – zapytała Ewa.
– Dobre pytanie. Pula zaklęć jest wspólna dla twoich magów, ale każdy z nich indywidualnie zdobywa korony wiedzy.
– Te metalowe pierścionki? – Dziewczyna założyła sobie jeden z nich na mały palec i poruszała nim, jakby czyściła niewidzialne ucho.
– Mhm. One dają dostęp do potężniejszych zaklęć i zwiększają efekt już posiadanych. Nie chcesz skończyć z grymuarem, którego żaden z twoich magów nie będzie umiał użyć. Tematem gry jest w końcu nie tylko zdobywanie władzy, ale i dostęp do tajemnej wiedzy.
– Ależ gęsty klimat! – wtrącił Tomek Koszała tonem wesołka.
– Szkoły magii są trzy – kontynuował Kamil, ignorując kolegę. – Destrukcja, metamorfozy i psychokineza. Nie będę wam teraz opisywał w szczegółach, ale macie do dyspozycji dwie karty pomocy, na których opisano dokładnie każde zaklęcie. Choć ikonografia i tak wszystko tłumaczy…
– Mhm… To co jest właściwie naszym celem? – zechciała upewnić się Dalia.
– Są dwa alternatywne warunki zwycięstwa. Jeśli na koniec rundy kontrolujecie wyrocznię, podglądacie jedną z kart ze wskazówkami. Cztery ukazują wam dokładne miejsce ukrycia berła władcy Arkantii, które trzeba zdobyć. Zamiast tego, można też kontrolować oba czarowęzły przez dwie rundy z rzędu i wyzwolić falę energii, która zniszczy wszystkich pozostałych magów. Nic nie mogę podpowiedzieć, bo w końcu sam gram pierwszy raz.
Kamil z ciekawością śledził postępy przeciwników, ale najwięcej radości sprawiało mu planowanie własnych poczynań. W fazie przepisywania ksiąg wybrał zaklęcie przyśpieszające ruch i Kulę Ognia.
– En garde! – krzyknął Tomek.
– Hej, przecież to magowie, a nie muszkieterzy!
– Tak?! A ja tu na ciebie rzucam czar „Widmowa Szpada”. Głupio ci?
Widmowa szpada strąciła z planszy bezradnego czeladnika, stojący obok mag ocalił skórę. I tak się zaczęło… W ocenie Kamila doskonałe było to, że do końca nikt nie stracił szans na zwycięstwo. Na koniec trzeciej tury Tomek i Ewa kontrolowali po jednym czarowęźle, a Dalia zdążyła już trzykrotnie odwiedzić wyrocznię. Kamil grał najbardziej ostrożnie, ale w tajemnicy szykował zabójczą kombinację ruchów, która miała unicestwić siły rodzeństwa Koszałów. Brak zainteresowania atakowaniem własnej dziewczyny nie wynikał z sentymentów, ale czysto strategicznych pobudek.
To był błąd, bo okazało się, że właśnie wyrocznia skrywała drogę do zwycięstwa. Berło okazało się być ukryte na obszarze kontrolowanym przez Kamila i Dalia bezlitośnie unicestwiła trójkoronowanego maga swojego wybranka, żeby je zdobyć. Porażka obfitowała w fantastyczne emocje i Kamil był za to swojej dziewczynie ogromnie wdzięczny.
Poza tym, że Maroń lubił wydawać pieniądze na gry, pomału odkładał na wkład własny do kredytu. Żal było mu wynajmować dla siebie całą kawalerkę, dlatego mieszkał ze współlokatorem w dwupokojowym mieszkanku. Pokój Kamsona za dnia pełnił rolę salonu, ale Bartek nie był osobą towarzyską i rzadko rościł sobie pretensje do wspólnej przestrzeni. Nie miał nic przeciwko wymianie stołu na większy (tu przydały się znajomości z branży meblarskiej), a choć sam asertywnie odmawiał gry w jakiekolwiek planszówki, nigdy nie protestował, kiedy Kamil robił to ze znajomymi, niezależnie od pory dnia, słuchanej muzyki czy rodzaju spożywanych napojów.
Tym większe było niezadowolenie Kamsona, gdy w sobotni poranek Bartek oznajmił, że wieczorem odwiedzi go dwóch kolegów ze szkoły i posiedzą w salonie do dziesiątej albo jedenastej. Słowa padły tuż przed tym, jak Kamil chciał powiedzieć współlokatorowi, że zaprasza do siebie miłośników strategii, ponieważ w Grywalni odbywa się karciany turniej. Sytuacja przybrała niezręczny obrót. Przy całej niechęci, jaką żywił do zmiany planów, Kamson miał świadomość, że nie powinien robić problemów kumplowi zza ściany. Kiwnął głową i rozłożył się na kanapie. Zachciało mu się raz jeszcze przekartkować instrukcję Czarowęzłów. Przejechał palcem po pudełku. Chcę w ciebie dzisiaj zagrać! pomyślał z pragnieniem rodzącym frustrację. Otrzeźwił go dzwonek z telefonu Bartka. Klasyczna melodia fińskiego producenta komórek długo pobrzmiewała z kuchni. Potem uszu Kamila dobiegł przytłumiony głos współlokatora, a chwilę później w salonie pojawiła się głowa Bartosza.
– Jednak nie przyjdą.
Chłopak nie wydawał się rozczarowany ani smutny, przez co nawet cień współczucia nie zmącił dobrze ukrywanej radości Kamila. Wiedział, że ten wieczór spędzi w Arkantii.
Przed zaśnięciem długo rozgrywał w myślach kolejne partie Czarowęzłów. Zapamiętał już wszystkie kształty mapy. Starannie wycieniowane granice prowincji, dopieszczone detale – pagórki i rozłożyste drzewa. Tak maleńkie i tak pobudzające jego wyobraźnię. Niemal czuł w palcach wypolerowane drewno figurek w koronach z drucianych pierścionków. Odpływał w sen, wizualizując sobie planszę, na której rozwija swoją potęgę, ruch za ruchem realizując zwycięską strategię.
Tkwił poza jawą, kiedy jego zmysłom ukazał się szary całun. Z początku luźny, zaczął się naprężać, aż po drugiej stronie uwidoczniła się kobieca sylwetka. Doznanie było zmysłowe i pozazmysłowe. Sylwetka nie była naga, ale materiał wyraźnie formował się na kształt piersi i ud, nosa i warg. Wizja poruszyła kilka czułych strun w męskości Kamila. Całun naprężył się najbardziej tam, gdzie znajdowały się dłonie kobiety, wyraźnie sięgające w jego kierunku. Usta poruszyły się, jak przy żarłocznym pocałunku. Towarzyszył temu szept, którego nie był w stanie usłyszeć. Kamil obudził się, słysząc niespokojne pohukiwanie puszczyka.
Rano do Maronia zadzwoniła mama.
– Babcia nie żyje.
– Jak to się stało?
– Była chora.
– Była chora?
– Zadzwonię do ciebie, jak będziemy wiedzieć dokładnie, co z pogrzebem.
Mama była słowna. Po jej drugim telefonie dzwonek zabrzmiał raz jeszcze.
– Kamil? – mówił Tomek.
– Mhm?
– Przyjeżdża mój kuzyn Kristof.
– I? – Prognoza pogody budziła w Kamilu znacznie więcej zainteresowania niż ta informacja.
– Kristof zatrzyma się u mnie na jedną noc i będzie miał ze sobą „Anihilację Wszechświata”.
– O jakiej dacie rozmawiamy? – Maroń zerwał się z miejsca i podbiegł do kalendarza.
Przed Kamilem pojawiła się alternatywa rozłączna. Nie mógł rozegrać z chłopakami pełnej partii Anihilacji i wyrobić się na pogrzeb babci. Konieczna była długa podróż, a połączeń nie było wiele.
Babcia często opiekowała się nim, gdy był maluchem i miał o niej ciepłe wspomnienia. Krzyśka Koszałę kojarzył tylko z widzenia, ale w stosunku do jego gry żywił intensywne uczucia. Budziła w nim ekscytację i pożądanie. Nie mógł sobie pozwolić na własną kopię. To była pozycja z górnej półki, z przepięknymi figurkami z żywicy i z metalu. Pozwalała unicestwiać wyobrażony kosmos planetarnymi krążownikami i kroczącymi robotami, wszystko na fantastycznej sześciodzielnej planszy z lnianym wykończeniem.
Gdy dał mamie znać, że w biurze będzie natłok pracy, rodzicielka, delikatnie mówiąc, trochę się zdenerwowała. Na ofertę syna, że chętnie dorzuci się do stypy, i uwagę, że to przecież nie jej własny pogrzeb, niechybnie trzasnęłaby słuchawką, jeśliby tylko telefon komórkowy miał taką funkcję. Kamson westchnął i pomyślał, że babcia na pewno nie robiłaby afery. Zawsze stawiała jego przyjemności na pierwszym miejscu.
A pracy w pracy faktycznie nie brakowało. Maroń nie mógł się oderwać od lektury przedpremierowych recenzji planszowego symulatora tanich linii lotniczych. Kusiła go mapa Europy z największymi portami lotniczymi i miniaturki boeingów. W tym samym czasie szef Kamila zajmował się realną działalnością gospodarczą i nie mógł sobie pozwolić na komfort symulacji. Żeby upewnić się, czy sytuacja z nowymi zamówieniami jest pod kontrolą, wybrał się do biurka podwładnego. Skrót klawiszowy zmieniający przeglądarkę zadziałał jak błyskawica.
– Wszystko pod kontrolą?
– Tak jest, szefie.
– Wyślesz mi sprawozdanie na Beneluks?
– Będzie za godzinkę.
– A nie miało być wczoraj?
Kamil westchnął.
– Młody, wszystko okej?
– Szefie… Umarła mi babcia.
– To bierzesz wolne, nie ma tematu. Grzesiek zrobi mi to sprawozdanie. Ja nigdy nie byłbym tu, gdzie jestem teraz, gdyby nie moja babcia. – Meblarz poklepał pracownika po ramieniu. – Trzymaj się. Zaproś dziewczynę, obejrzyjcie sobie jakiś fajny film. Od twojego roztrząsania, czy coś mogłeś zrobić lepiej, babci ziemia lżejszą nie będzie. – Szef urwał, jakby zastanawiał się, czy dobrał odpowiednie słowa i nie spoufalił za bardzo z podwładnym.
– Dzięki, szefie.
Gra była zajmująca, a pokonanie Krzyśka, który dobrze orientował się w taktykach rozgrywki dało Kamilowi sporo satysfakcji. A jednak… Złapał się na tym, że kilka razy żałował, że nie zaproponował kuzynowi Tomka gry w Czarowęzły.
Przez to, że pociąg, na który nie miał prawa zdążyć, przyjechał opóźniony, Maroniowi udało się wbiec na cmentarz w momencie, gdy trumna z babcią zanurzała się w głębi grobu. Matka ze łzami w oczach kiwała głową, gdy Kamil cisnął garść ziemi na sosnową skrzynię. Ze stypy już nic go nie ominęło. Musiał smutno kiwać głową, gdy cała rodzina odsądzała od czci pracodawcę-krwiopijcę, przez którego młody człowiek musiał spóźnić się na pogrzeb własnej babci. A potem były jeszcze uwagi cioć: “Kamilku, jak ty urosłeś”, “Ela, dolej mu jeszcze zupy, przecież on prosto z drogi”, “Ale ta sałatka, to im się udała”.
***
Dalia wyjechała na majówkę na wieś, odwiedzić dziadków (podobno trzymali się świetnie). Pogoda dopisywała i znajomi Kamila jeden po drugim szli w ślady jego wybranki, opuszczając miasto. Nawet Młodzieżowe Ognisko Kultury zamknięto na cztery spusty. Kamson życzliwie uśmiechnął się do słońca, wychodząc na spacer z Czarowęzłami pod pachą. Postanowił zjeść w pizzerii, po drodze sprawdzając, czy wiele osób odwiedza tego dnia Grywalnię. Pizza, a potem gra – trudno było mu sobie wyobrazić lepszą kombinację. Niestety, karteczka na szybie informowała, że właściciele pubu wzięli sobie zasłużony urlop.
U Giovanniego zamówił sobie neapolitańską z intensywnie pomidorowym, rozmiękłym środkiem. Przeżuwając ser i ciasto, dyskretnie przyglądał się ludziom dokoła, wyobrażając sobie, kto mógłby być jego adwersarzem nad planszą. Chudzielec po drugiej stronie sali miał na sobie długą bluzę z kapturem, która upodabniała go do figurek magów. Przy kolejnym stoliku siedział sympatyczny brodacz o mądrych, szarych oczach i dziewczyna w okularach, z włosami ściętymi na pixie. Wyjadała mężczyźnie bazylię i promieniowała aurą zachęcającego dziwactwa. Typowy geek – pomyślał Kamil. Potem wyobraził ich sobie przy jednym stole, przesuwających figurki i zagrywających moce grymuarów. Położył dłonie na pudełku z grą i skoncentrował się na tej wizji, przymykając oczy.
Cała trójka wstała z siedzeń w tym samym momencie. Ruszyli w stronę Kamila, zatrzymując się przy jego stoliku. Maroń się obrócił, konstatując, że dziwnym zbiegiem okoliczności w tym samym momencie grupa skierowała się do toalety. Wsunął do ust ostatni kawałek pizzy i wstał od stołu, żeby zrobić im szersze przejście. Młodzi ludzie popatrzyli po sobie, jakby nie zdawali sobie sprawy, co właśnie zrobili. Ostatecznie, tak jak podejrzewał Kamil, ustawili się w kolejkę do łazienki.
Gdy wracał, zaczęło go już nurtować pytanie, czy w długi weekend uda mu się w coś zagrać i z kim. Nie widział sensu, by się oszukiwać. Tak bardzo marzył o partii Czarowęzłów. Ułożył zachęcająco brzmiące zaproszenia i rozesłał komunikatorem społecznościowego medium:
Cześć, zapraszam, by z okazji Święta Pracy popracować trochę głową nad angażującą planszówką. Święta Flagi i Konstytucji też będą OK : )).
Z żalem odczytywał kolejne odpowiedzi:
Dzięki, przy takiej pogodzie pora na trawkę.
My jedziemy na rower.
Nas już nie ma w mieście, udanej rozgrywki.
Tym, którzy nie pisali, że już ich nie ma w mieście, szybko odpisywał:
Moglibyśmy przecież zagrać w plenerze.
Riposty były jeszcze szybsze:
: D
; P
xD
Kamil pomyślał o zgoła innym emotikonie, ale zachował go dla siebie. Nerwowo postukując palcami w ramę klawiatury, rozważał inne opcje. Od jakiegoś czasu miasto przemierzali mormońscy misjonarze. Śmiesznie mówili po polsku, ale, wygarniturowani i uśmiechnięci, sprawiali wrażenie inteligentnych facetów. Mogliby szybko wdrożyć się w reguły i stać wymagającymi przeciwnikami, lecz jak by ich skłonić do zajęcia się grą zamiast głoszenia nauk Josepha Smitha? Maroń skreślił tę opcję. Przy dworcu autobusowym zawsze kręciło się trochę bezdomnych, lecz Kamil bałby się ich zapraszać do siebie. Prostytutki? Spory koszt, podobno liczony w godzinach. Choć starał się w życiu nie kierować uprzedzeniami i stereotypami, nie mógł odrzucić od siebie myśli, że kobiety zarabiające ciałem nie wczują się w klimat. Być może robiłyby wszystko, co powie, ale nie cierpiał, gdy nowy gracz czeka na wskazówki przed każdym ruchem… Zagryzł wargi czując, że jego myśli zaczynają przybierać groteskowy obraz.
Wtem niemal nie zakrzyknął, olśniony jak Archimedes w wannie. Meloman Romek opowiadał mu kiedyś o swoim wolontariacie w świetlicy środowiskowej. Kamil się uśmiechnął. Przecież nie brakowało ludzi, którzy przekonywali go, że planszówki są właśnie dla dzieciaków, a dorosły facet powinien raczej oglądać się za spódniczkami i chodzić do kina na gangsterskie filmy. Zawsze istniało ryzyko, że młodzież coś mu zgubi albo uszkodzi, ale który producent nie dośle brakujących komponentów bohaterskiemu wolontariuszowi? Powstał plan doskonały. Tamtej majówki odwiedził świetlicę trzy razy, a na koniec otrzymał od kierownika placówki piękny dyplom na satynowym papierze. Wisienką na torcie był pełen uznania pocałunek, jakim Dalia obdarzyła go po powrocie.
Niestety, relacje z dziewczyną szybko zaczęły się psuć. Coraz częściej napomykała, że spacer jest lepszą okazją do rozmowy niż siedzenie nad planszą. Że wtedy nie trzeba Kamilowi wszystkiego po trzy razy powtarzać, bo poświęca jej słowom choć odrobinę uwagi. Dalia miała specyficzny sposób narzekania, nigdy nie nasączała słów marazmem, raczej tworzyła reportaż o otaczającej ją rzeczywistości. Stwierdzała w nim, że występy ulicznych teatrów albo koncerty na żywo bardziej zaspokajają jej duchowe potrzeby, niż gry planszowe. Nawet te z niedoklejonym klimatem. Maroń wciąż czuł się z nią dobrze i dążył do kompromisów, ale zdążył już zbudować w gronie bywalców Grywalni małą koterię wielbicieli Czarowęzłów. Pokserował dla nich reguły i wprowadził w tajniki strategii. Dalii to towarzystwo w ogóle nie przypadło do gustu. W dodatku nie bardzo sobie radziła walcząc z nim o wolny czas Kamila. Z końcem wiosny konflikt wisiał na włosku.
W tych niesprzyjających okolicznościach, czerwcowego wieczoru, Maroń biegł jak szalony, wdeptując w chodnik ostatnie akacjowe płatki. Spocony jak mysz w połogu wtargnął do westybulu kina Concordia.
– Cześć Kamil – W jej głosie zabrzmiała nuta powagi, która wcale mu się nie spodobała.
– Cześć. Dostałaś mojego esemesa? Przepraszam, że nie dałem rady być na czas.
– Och, nie martw się, w końcu grałeś w grę! To dopiero czwarty raz w tym tygodniu. A wiesz jak często w kinach naszego miasta odbywają się pokazy filmów dokumentalnych o podróżach po Azji Środkowej? Na kameralnej sali, z wejściówkami wyprzedanymi na pniu?
Kamil pokręcił głową, zaskoczony pytaniem. Schował niespokojne ręce do kieszeni, gdzie wymacał dwa bilety.
– Ostatni miał miejsce w 2009 roku.
– No, to rzeczywiście już jakiś czas temu. Nie złość się, Dalijko. Gdzieś ci skołuję ten film i obejrzymy sobie w domu. Kupię jakieś wino, może te twoje ulubione koreczki śledziowe? – Kamil poczuł, że twarz wykrzywia mu mimowolny grymas, gdy próbował z poświęceniem ukryć głęboką niechęć do ryb z gatunku Clupea Harengus.
– Zaszła tu sytuacja, której nie rozwiąże słoik śledzia, Kamil.
– Oj no… Widzę, że miałaś ze sobą książkę, więc czas nie był całkiem stracony. „Magia imion”? Brzmi ciekawie.
– Tak, właśnie poznałam lepiej twoje drugie.
– Rafał?
– Dupek.
Kamila zatkało. Dalia zrobiła moralizatorską pauzę, westchnęła i podsumowała sytuację chłodnym komentarzem:
– Dalej uważam, że mądry z ciebie chłopak i możesz wyjść na ludzi. Ale ja mam już jeden etat i nie potrzebny mi drugi, na którym bym pracowała nad twoim charakterem. Daję tylko ostatnie ostrzeżenie. Jeszcze jedna taka skucha i przy następnej okazji zwijam manatki z twojego życia.
Kamil pokręcił głową w wyrazie sprzeciwu, ale nie przyszła mu do głowy żadna inteligentna odpowiedź.
– Teraz nic nie mówisz. – Smutno pokiwała głową. – Pasowałoby chyba przepraszam.
– Przepraszam… Już przeprosiłem.
– Na koniec zastanów się tylko nad jedną rzeczą. Czy gry są od tego, żebyś w nie grał, czy ty jesteś od grania w gry?
– Przepraszam. Ale cię nie rozumiem.
W ramach godzenia się, Dalia przystała na wspólny seans w multipleksie. Obejrzeli katastroficzny film o wybuchu wulkanu, chwalony przez recenzentów za doskonałe zdjęcia. Operator drona faktycznie znał się na swojej robocie i Kamilowi oglądało się całkiem przyjemnie, ale zapomniał o całej historii, gdy tylko opuścił salę kinową. Jedynym wulkanem, o którym myślał wieczorem, był trzeciopoziomowy czar ze szkoły metamorfoz. Znał już na pamięć wszystkie płytki z grymuarami.
Przy otwarciu gry ciągle powtarzał mu się na ręce ten sam układ zaklęć. „Klucz”, „Uśmiercenie” i „Uspokojenie ducha” (czwarty grymuar się zmieniał). Na początku nie zwracał na to uwagi, ale z biegiem czasu ta osobliwość tylko zwiększyła szacunek, jaki żywił do Czarowęzłów. W życiu nie wierzył we wróżenie z kart tarota i czytanie wiadomości z zaświatów na planszach Ouija. A jednak naszła go refleksja, że za pomocą słów i symboli przedstawionych na kawałkach kartonu przez osobę znaną mu tylko jako „K. Kowal”, można by przekazywać całe historie. Tylko akurat klucz, uśmiercenie i uspokojenie nijak się w żadną nie łączyły.
Zwykle wybierał “Klucz” z psychokinezy, bo ekscytował się analizowaniem połączeń między portalami. Przed snem jeszcze jakiś czas układał sobie w myślach najbardziej synergistyczne kombinacje. Urzekało go, jak dobrze autor przetestował mechanikę. Każda droga do zwycięstwa była równie obiecująca. Kamil nakrył się kołdrą i liczył, o ile obszarów mógłby się poruszyć rozwijając zdolności w tej szkole magii. Otworzyłby bramę pomiędzy czarowęzłami, a potem użył błysku. Musiałby kontrolować punkty many, ale możliwość uderzenia w najsłabszym miejscu… Nie, nie punkty many, to słowo chyba się jeszcze wtedy nie upowszechniło. Kowal napisał w instrukcji „punkty mocy”. Myśląc, jak najwydatniej nagromadzić zasobów niezbędnych do rzucania zaklęć, Kamil usnął.
KOWALE
Było popołudnie, odpoczywali po pracy. Dalia siedziała obok, przeglądając na laptopie zdjęcia znad jeziora Issyk-Kuł. Zerkał jej przez ramię, ale sam szukał czegoś innego. Bardziej i bardziej nurtowała go tożsamość twórcy Czarowęzłów. Wyobrażał go sobie jako artystę-inżyniera pokroju Leonarda da Vinci. Jego dzieło przywodziło na myśl precyzyjnie dopasowane i pieczołowicie naoliwione koła zębate, z równowagą proporcji właściwą człowiekowi witruwiańskiemu. To nie mogła być jego pierwsza gra! W każdym razie, jak to możliwe, że nikt jej nie wydał? Wiadomo, inne czasy… Ale taka gra?! Sieć musiała wiedzieć coś na ten temat.
Internetowa Baza Grywalnych Gier zawierała dziesiątki tysięcy tytułów, niektóre z lat 80., 70., nawet 60. Oczywiście odnalazł kilku projektantów o nazwisku Kowal – Polaków, Amerykanów, jednego Kanadyjczyka. Jak na złość, żaden nie miał imienia na „K”. W kolejnym kroku Kamson utworzył sobie listę kilkunastu numerów telefonów do polskich wydawców gier. Postanowił, że będzie dzwonił do nich z pracy w luźniejsze dni i tak też uczynił. Niektórzy go spławiali, niektórzy przepraszali lakonicznie. Byli i tacy, którzy okazywali szczere zainteresowanie i podsuwali następne kontakty.
Wciąż zaskoczony bezowocnością zdalnych poszukiwań, Kamil zawędrował z powrotem do antykwariatu. W środku wiele się nie zmieniło. Właściciel miał na sobie ten sam zielony sweter, włosów na głowie też mu nie przybyło. Stał na drewnianym stopniu i przesuwał tomy encyklopedii.
– Dzień dobry – powiedzieli sobie obaj w tym samym momencie.
– Pamięta pan grę, którą kupiłem tu jakiś czas temu? Nazywała się Czarowęzły, a autor miał na nazwisko „Kowal”.
– Niestety nie przyjmuję zwrotów. Ten interes i tak cienko przędzie. Ale chętnie pomogę panu znaleźć coś nowego. No, może nowe to tutaj nienajlepsze słowo…
– Dokładnie, potrzebowałbym pańskiej pomocy, tylko nie żeby znaleźć następny antyk, ale autora Czarowęzłów. – Kamil westchnął, bez większych nadziei i mówił dalej:
– Nie pamięta pan może, jak trafiła do pana ta gra?
Staruszek obrócił się z powrotem do półki z książkami. Medytując nad okładkami jakby wróżył ze szklanych kul, zamienił kolejność dwóch z nich. Znów spojrzał na klienta.
– Na temat autorstwa żadnych informacji udzielić nie mogę. Ale pamiętam, jak pudełko z grą trafiło w moje ręce. Mam nawet gdzieś wizytówkę pana Kowala.
Antykwariusz podszedł do biurka, które okazało się nie być eksponatem i w jednej z szuflad odnalazł skórzane etui. Wyciągnął z niego pomarszczoną tekturkę.
– Dziękuję – powiedział Kamil.
– Chwileczkę. Widzi pan, jest jeszcze ta cała ochrona danych osobowych. Wnuki straszą mnie ostatnio jakimś brukselskim prawem Frodo, a ja już trochę za stary jestem na niepotrzebne nieprzyjemności.
– To może ja rzucę okiem i zapamiętam, co jest na tej wizytówce, a pan zaraz ją schowa?
– No nie, bez przesady. Niech pan sobie na spokojnie wszystko przepisze. A w razie czego, cicho sza. Pan powie, że na pudełku było Kowal, a tak jest i na szyldzie warsztatu. Może się gość ucieszy, a może już zapomniał i weźmie za czubka.
– Dziękuję – powtórzył Kamil, niepewny, jak skomentować przebiegłość staruszka.
– Może jeszcze abażur albo zegarek z łańcuszkiem, na prezent dla mamy albo taty szanownego pana?
– Jak tylko będą mieć imieniny, na pewno sobie przypomnę.
Wizytówka powstała co najmniej przed ćwierćwieczem. Na grubym, szarym papierze wydrukowano „Karol Kowal”. A więc Karol – pomyślał Kamil i wyobraził sobie sędziwego Karola Darwina. Druga linijka tekstu informowała, że Karol był ślusarzem, z warsztatem przy Miodowniczej 37. Fach w ręku… To tłumaczy staranne wykonanie komponentów. Spojrzał na zegarek w telefonie. Była sobota, parę minut po dwunastej. Prywatny warsztat powinien być otwarty.
Kamson nie był specjalistą, ale szyld z napisem kwiaciarnia i bukiety na wystawie zasygnalizowały mu, że przy Miodowniczej 37 nie ma już ślusarza. Minął się w progu z jedyną klientką i ukłonił florystce. Mogła mieć i sześćdziesiątkę, ale ciepły uśmiech sprawiał, że wydawała się młodsza duchem o kilka dekad.
– Dzień dobry. Czy znała pani może człowieka o nazwisku Kowal, który miał tutaj warsztat jakiś czas temu?
– No, młody człowieku… Myślałam, że to mnie życie szybko mija, ale w tym przypadku to naprawdę był „jakiś czas”. – Uśmiech nie opuścił jej twarzy. – Masz szczęście, ten interes przeniósł się raptem dwie ulice dalej.
– Dziękuję. – Trudno było nie odwzajemniać życzliwości kobiety.
Na zewnątrz zaczęło padać. Kamson otulił się płaszczem i przemykając pod osłoną wąskich balkonów dotarł z Miodowniczej na Hebrajską. W popeerelowskim domu handlowym odnalazł warsztat. Mieścił się na parterze, przed oknem tkwiła biała krata, z której miejscami odchodziła już farba. Granatowo-żółty szyld informował o firmie „K. Kowal – Ślusarz”. Kamil skrył się przed deszczem pod betonową galerią piętra, wyciągnął pudełko z torby. Potem energicznie wytarł podeszwy o wycieraczkę i wszedł do lokalu. Odniósł wrażenie, że ślusarz jest rówieśnikiem kwiaciarki, w przeciwieństwie do niej nie zdradzał jednak żadnych oznak radości z życia. W rysach pomarszczonej twarzy malowało się jakieś napięcie, cera była niezdrowa, włosy przerzedzone. Zamiast uśmiechu skierował w stronę Kamila pytające spojrzenie.
– Dzień dobry. Szukam pana Kowala.
– To ja. Potrzebuje pan klucza?
– Rzeczywiście, chodzi o swego rodzaju klucz. – Uniósł brwi i wygiął usta w tajemniczym uśmiechu.
– Pan pokaże. – Ślusarz się skrzywił. – Co to ma być?
Kamil spodziewał się innej reakcji, ale spokojnie wyjaśnił:
– Czarowęzły, gra planszowa.
– Kurwa – stęknął Kowal. – Nie może być. Nie… Nie jestem zainteresowany – wydukał.
Antykwariusz musiał coś pokręcić.
– Przepraszam – odparł Maroń, nie bardzo wiedząc, co innego powiedzieć.
Ślusarz wziął pudełko w dłonie. Z oporem, jakby spodziewał się, że sparzy palce. Kamil zauważył, że z pęknięcia w drewnie zaczynają spływać krople szkarłatnej cieczy. Kowal upuścił grę na ladę i obejrzał swoje ręce. Były czerwone, ale nie widać było na nich śladu zadraśnięcia. Coś, co wyglądało jak krew, nie pochodziło z ciała mężczyzny.
– Kurwa! Zabierz to! Zabierz to cholerne pudło. To ja! To ja!
Ślusarz zaczął wrzeszczeć i machać rękami, aż przestraszony Kamil złapał grę i wybiegł na ulicę, już nie zwracając uwagi na deszcz. Antykwariusz nie kręcił. Kowal ewidentnie miał związek z Czarowęzłami. Maroń postanowił raz jeszcze porozmawiać z kwiaciarką. Czuł, że może wiedzieć coś więcej i odczuwał ulgę na myśl, że znów zbliży się do aury życzliwego spokoju otaczającej kobietę. Tym razem jednak, musiał odstać swoje w kolejce.
– Tobie już chyba starczy podlewania na dziś – zaśmiała się, przesuwając konewkę nad rzędem doniczkowych roślin. – Poczekaj, akurat dzisiaj przyniosłam z domu czysty ręcznik. Czemu tak szybko wróciłeś?
Kamil uważnie przyjrzał się swoim dłoniom. Deszcz zmył krew z pudełka i ze skóry, ale dalej wydawało mu się, że czuje metaliczny zapach. Wytarł się dokładnie ręcznikiem kwiaciarki, pachnącym lawendowym płynem do płukania. Westchnął.
– Nie wiem, od czego zacząć. Niedawno kupiłem w antykwariacie starą grę. Podejrzewałem, że ten ślusarz, Karol Kowal, był jej twórcą.
– Pan Karol i gry? Nie, nie. – Pokręciła głową. – Wygląda na to, ze wszystko pomieszałeś.
– On się mocno zdenerwował, kiedy ją zobaczył.
– Wspomnienia. Widocznie nagle przypomniała mu się jego Kasia.
– Kasia?
– Jego żona, świętej pamięci. Kto ci powiedział, że to Kowal zrobił tę grę?
– Było napisane w środku… K. Kowal.
– Katarzyna też jest na „K”. To była niezwykła kobieta, zwłaszcza jak na swoje czasy.
– Pani ją znała?
– Może to przez mój wiek, ale mam wrażenie, że wtedy wszyscy znaliśmy się jakoś lepiej. Można powiedzieć, że żyliśmy z Kowalami po sąsiedzku. Ktoś z rodziny przysyłał jej gry z RFN-u, moje dzieci uwielbiały do niej zachodzić. To było coś nowego. Ale to pani Kasia najbardziej się zafiksowała na punkcie tych gier. W końcu zaczęła robić własne. Pan Karol najpierw patrzył na to życzliwie, potem pobłażliwie, w końcu widać było, że to bardziej bzik niż zwykłe robótki. A już na pewno potężna pasja. Nikt tego nie mógł zrozumieć.
– Mówiła pani, że ona nie żyje?
– O, od bardzo dawna. Trochę się dziwię, że jej mąż jeszcze się z tym nie pogodził. Kolejny raz się przekonuję, że niektórzy mężczyźni są jak żółwie. Z zewnątrz twarda skorupa, a w środku?
Nachylił się nad umywalką i przemył twarz wodą. Kiedy podniósł oczy przeszedł go lodowaty dreszcz. W starym lustrze zamiast własnego odbicia zobaczył oblicze kobiety. Pięknie smutne oczy spoglądały z ciekawością. Bujne włosy wysoko związane w kucyk opadały na obojczyk.
– Witaj, Kamilu – przemówiło odbicie.
– Katarzyna? – wyszeptał, bielejąc ze strachu.
Kiwnęła głową.
– Nie mam wiele czasu. Czarowęzły stały się rekwizytem, dzięki któremu mogłam rozluźnić całun dzielący mnie od świata żywych. Próbowałam z tobą rozmawiać we śnie, ale to okazało się trudniejsze, niż się spodziewałam. Płytki z zaklęciami też zawiodły. Zwróciłeś uwagę, że nie możesz ich potasować, ale nie pojmowałeś dlaczego zawsze na rękę trafiają ci akurat te.
Na bladej twarzy Kamila zakwitł rumieniec. Wspomniał, jak gorąca krew krążyła mu w żyłach, gdy tamtej nocy przebudził go puszczyk. Jak mógł pomylić błaganie o pomoc z rozpustnym kuszeniem!? Poczuł niemalże dziecięcy wstyd za ogrom swojej ignorancji. A więc nieprzypadkowo – „Klucz”, „Uśmiercenie” i „Uspokojenie ducha” – pomyślał.
– Moja śmierć odbyła się bardzo, bardzo niewłaściwie. Nie mogłam odnaleźć się po drugiej stronie, zostawiwszy po sobie ten straszliwy chaos.
Tym razem Kamil przytaknął głową.
– Mąż nie miał ze mną lekko. Trudno było mu zrozumieć, co dzieje się w mojej głowie. Łączyła nas przysięga małżeńska, ale są sytuacje, gdy trudno powiedzieć kiedy ją łamiesz, a kiedy nie. Kłóciliśmy się o to, co robię ze swoim czasem, aż pewnego dnia zdarzył się nieszczęśliwy wypadek i Karol mnie zabił. To roztrzaskało mu duszę w pył. Widziałam oczyma umierania – on rozsypał się po naszym zielonym dywanie. Żal. To był porządny człowiek. Żaden romantyk. Rzemieślnik, który do każdego zamka umiał dorobić właściwy klucz. Zawsze starał się mieć wszystko poukładane. Ale człowiek z niego był porządny. Po tym, co się wydarzyło… Miał brata w milicji i udało mu się uniknąć kary w wymiarze fizycznym, ale jego dusza… Pył i proch. Kamilu?
Ich spojrzenia się zetknęły i poczuł, jak jeżą mu się włosy na karku. Zrobiła przerwę a potem, wydawało się, że walcząc ze wstydem, spytała:
– Powiesz mu, że już poniósł karę? Że pół życia w samotności to wystarczająca pokuta? W zamian możesz zatrzymać dla siebie Czarowęzły. On nie miałby z nich żadnego pożytku, a przecież sama gra nie jest niczemu winna. Wina zawsze leży w człowieku.
Kamil pokręcił głową i podchwycił jej myśl:
– Nie. W dodatku to jest najlepsza gra, w jaką kiedykolwiek grałem.
Katarzyna Kowal rozpłynęła się w delikatnym uśmiechu. W ostatniej chwili widmo w lustrze uniosło palec, jak grożąca uczniowi nauczycielka. Więcej nie widział jej ani na jawie, ani w snach.
Postanowił wrócić do ślusarza w poniedziałek, parę minut przed zamknięciem warsztatu. Mężczyzna spojrzał na Kamila wzrokiem dzikiego zwierzęcia zapędzonego w wąwóz bez ucieczki. Maronia to nie zaskoczyło. Uniósł dłoń w uspokajającym geście i z brzdękiem postawił na stole oszronioną butelkę i dwa metalowe kieliszki.
– Napijmy się wódki i porozmawiajmy – zaproponował. – Mam wiadomość do przekazania.
Kowal spojrzał spode łba i niemrawym krokiem ruszył do drzwi. Przekręcił klucz w zamku i zasłonił szyby. W warsztacie zrobiło się ciemnawo. Obaj jednym haustem wychylili porcje alkoholu, wykrzywiając twarze.
– Zimna – zauważył ślusarz. – Co za wiadomość?
Kamil opowiedział w jaki sposób Czarowęzły stały się jego własnością. Wypił jeszcze jeden kieliszek, westchnął ciężko i dodał:
– A potem stały się medium, za pomocą którego pana żonie udało się ze mną skontaktować z zaświatów.
– Nieprawda.
– Pana żona powiedziała, że pana dusza rozsypała się po zielonym dywanie. To ma znaczenie?
– Ma. Czego teraz ode mnie chcesz? – Mężczyzna wydawał się bardzo, bardzo stary.
– Mam wiadomość do przekazania – powtórzył Kamil.
Kowal zmarszczył czoło w oczekiwaniu. Maroń mówił dalej:
– Żona kazała przekazać, żeby się pan nie obwiniał. Że to, co się wydarzyło to wypadek i ona to wie. Potrzebuje, żebyście się pogodzili, żeby mogła przejść dalej. Jakoś tak. Przepraszam, nie mam więcej szczegółów.
– Mhm – mruknął ślusarz, refleksyjnie kiwając głową.
– Tyle od pańskiej żony. Ja mam jeszcze prośbę od siebie. Mógłby mi pan podpisać takie oświadczenie? To dotyczy autorskich praw majątkowych do Czarowęzłów. Zjawa żony mówiła, że grę będę mógł zatrzymać. Mam wobec niej pewne plany.
Kowal sprawiał wrażenie, że myślami jest bardzo daleko. Bez słowa wziął z lady długopis i podpisał dokument podsunięty przez Kamila, jakby oddawał Charonowi niepotrzebną monetę.
– Dziękuję – szepnął Maroń. – Czy mogę może jeszcze coś dla pana zrobić?
Mężczyzna pokręcił głową, ale na jego zarumienionej twarzy zaczął malować się swoisty spokój.
Z poczuciem wykonanej misji, Kamil ruszył do kwiaciarni przy Miodowniczej 37. Nie miał pojęcia, kiedy kwitną dalie, ale wiedział, kogo zapytać. Idąc chodnikiem przeglądał w telefonie listę kontaktów do wydawców planszówek. Pomyślał sobie, że „Projektant K.” to byłby niezły pseudonim dla debiutującego twórcy gry.