Nie wszyscy wiedzą, ale Trzech Króli jest tak naprawdę czterech.
Król pierwszy – Król Pik. Smutny i samotny, opuszczony przez Damę Pikową wieki temu, zasłuchany w puls bębnów, które – wraz z bębniarzami – kazał zamknąć w lochu, na tyle głęboko, że dudnienie w rytmie ósemkowym dociera do niego stłumione przez ściany i stropy oddzielające go od instrumentów i tych, którzy na nich grają.
Gdy ma dość tego walenia, Król Pik wychodzi czasem na balkon, już nie w dzień, a jeszcze nie w nocy, tak w połowie drogi między żarem a chłodem, i próbuje patrzeć jak najdalej, nie interesuje go tłum, który zebrał się u bramy, ważny jest horyzont i to, co poza nim, a czego król nigdy nie widział i nigdy nie zobaczy, bo na zobaczenie zawsze brakowało mu i brakować będzie albo czasu albo odwagi.
Balkon przylepiony jest do wieży, wieża osadzona na murach, mury wzniesione na szczycie, szczyt opleciony schodami, schody prowadzą do bramy, brama zaś jest zamknięta od kilkunastu lat – sam król kazał ją zamknąć, po to, żeby nikt mu nie przeszkadzał, gdy w samotności czeka, aż ktoś go odwiedzi. Nikt nie odwiedzał – bo już z daleka widać stromość schodów i zamkniętość bramy, więc nawet gdy pojawia ochota, to nie wystarcza woli i determinacji. Zresztą nic przyjemnego przebywać w towarzystwie Króla Pik, bo albo milczy pijąc herbatę z chińskiej porcelany, albo zadaje pytania, nie oczekując żadnych odpowiedzi, a niekiedy – co najgorsze i na szczęście rzadkie – zadaje pytania oczekując odpowiedzi. Mówi niewyraźnie, słowa grzęzną na dodatek w gąszczu zaniedbanych wąsów, by wydostać się na zewnątrz w zaskakującym, nowym nieporządku, zduszone i niewyraźne. Król pik nie jest głupcem, wiele zrozumie zanim inni zauważą, dlatego coraz częściej mówi wyłącznie do siebie, przez grzeczność jedynie udając, że rozmawia. To znaczy – tak było kilkanaście lat temu, teraz już nawet grzeczność nie jest mu do niczego potrzebna. Ma swój balkon, swoją herbatę i swoje wiecznie dudniące bębny, nie potrzebuje do swojego nieszczęścia niczego więcej.
Król drugi – Król Kier, jest tak naprawdę kobietą, mężczyzną jest Dama Kier, ale jego wiecznie nie ma w pobliżu. To nie ten sam numer, co u Pików, nikt nikogo nie zostawił, po prostu obowiązki i przyjemności tak się rozjechały geograficznie, że nie zdarzają się już momenty wspólne, nie ma okazji ani możliwości, żeby stuknąć się – z obowiązku, czy też dla przyjemności – kieliszkami. Król kier na zmianę tyje i chudnie w równych odstępach czasowych, żaden z lekarzy, ani magów nie wie, czym to wyjaśnić, nie pasują do tego rytmu ani diety, ani fazy księżyca, ani pory roku, ani kolejne urojone ciąże, w które Król Kier co i rusz zachodzi. Przyzwyczajono się więc na dworze, że garderoby królewskiej się nie wymienia, tylko przechowuje, aż do momentu, w którym znowu będzie potrzebna.
Wiadomo, mody, ale w skarbcu od dawna się nie przelewa, więc ochmistrzyni z garderobianym i armią krawców, tak zarządzają futrami, sukniami, paltami, płaszczami, bielizną, koronkami, gorsetami, fularami, krawatami, szlafrokami, garniturami, garsonkami, kapeluszami i całym obuwiem, że cykle sezonowe mijają, a Król Kier wciąż wygląda, jakby właśnie wyszła z butiku.
Król jest raczej ładna, oczywiście nie tak oszałamiająca jak jej Walet, ale wstydu nie ma, zwłaszcza, że jej uroda źródło bierze nie z godzin spędzonych przed lustrem, nie z karafek wypełnionych olejami, nie z puzderek pełnych pudru, ale z głębi duszy, gdzie zawsze, od kiedy najstarsi poddani pamiętają, tli się odrobina radości. I ta odrobina wystarcza nawet w trudnych czasach, a gdy wybucha w czasach lekkich i przyjemnych, ooo, wtedy zjeżdżają do pałacu rycerze z bardzo dalekich okolic, prosić króla o rękę. Ich intencje nigdy jednak nie są do końca czyste, Król Kier znad kieliszka lokalnego cabernet sauvignon krzywo patrzy na całe zamieszanie z konkurami, co studzi ogólny entuzjazm i prowadzi do przygaśnięcia zarówno królewskiej radości jak i nastrojów w całej okolicy, uroda lekko blednie i chowa się w głębi wspomnianej duszy, czekając na lepsze czasy. Które zawsze w końcu przychodzą.
Król trzeci – Król Karo, nie jest warty wiele słów, zajmuje się szkutnictwem gdzieś na wybrzeżu, wieczorami siada na ganku i pali fajkę, latem – ot tak, po prostu, zimą – zawinięty w cztery koce, wszystkie w kratkę. Obok na stoliku stoi wrzątek, którym Karo zalewa starty wcześniej imbir, z czego wychodzi ostry, acz orzeźwiający napój o zbawiennym wpływie na gardło. Przed snem jeszcze tylko kubek ciepłego mleka z miodem i to w zasadzie tyle ciekawego. Nawet o łodziach, które buduje i naprawia, nie ma co się rozwodzić, żadnych fikuśnych ozdóbek, tylko ciężka i solidna robota, dzięki której udało się odłożyć trochę grosza na starość.
Wreszcie król czwarty z Trzech Króli, Król Trefl, ten na którego nikt nigdy nie stawiał, a który mierzył się ze smokami w imieniu całej bandy koronowanych darmozjadów. Gdy oni się pławili, on się uczył – czytać, pisać i fechtować, wyszło mu z jego nauczycielem, że aby osiągnąć mistrzostwo, trzeba ograniczać ilość rzeczy, które zaprzątają umysł. Najpierw więc poznał alfabet, potem zaczął go używać, aż wreszcie dostał w prezencie od ojca chrzestnego szablę, z ostrzem niestępialnym, jelcem prostym, lecz eleganckim, rękojeścią dopełniającą całość do odpowiednich proporcji i wagi. Szabla dobrze leżała w ręku, a król szybko odkrył, że potrafi nią robić, pisząc jednocześnie – to znaczy pisząc w głowie, tak, by po treningu lub walce umieścić jedynie na kartkach to, co napisane zostało wcześniej.
A gdy tylko Król Trefl dorósł, skończyły się lekkie czasy dla smoków – zaczął je gnębić na zmianę raz rycerskimi wyprawami, a raz pozwami komorniczymi o zaległe podatki, co zmusiło niemal wszystkie potwory do wyprowadzenia się daleko na północ, gdzie wieje. Zostało ich w okolicy – znaczy się smoków – raptem kilkanaście, część złagodniała, część zhardziała. Podczas gdy te pierwsze śpią i tyją, drugie zmuszone są znosić ciągłe wizyty szewców i rycerzyków, sam Trefl stara się już osobiście nie angażować, bardziej widzi się w roli zarządzającego projektem. Idzie mu nieźle, smokobójstwo i smokoopodatkowanie przynoszą stały dochód, ludziom żyje się przyzwoicie, a warzywa obradzają rok w rok, na żyznej, spopielonej ziemi. Pije się głównie miody.
Nie da się żadnej historii opowiedzieć, nie odwiedzając wszystkich czterech z Trzech Króli, a dzień dzisiejszy wydaje się najlepszą datą do rozpoczęcia tournee po dwóch zamkach, jednym pałacu i jednej chacie szkutnika. Herbata, wino, napój imbirowy i miód, najlepiej dwójniak – tak może wyglądać przyszłość, a znając królewskie gusta i edukację, możemy przyjąć, że mogło być gorzej. Zawsze może być gorzej. Zawsze.