- Opowiadanie: AnnaMariaVanitachi - Za dużo B.

Za dużo B.

Niektórzy argentyńscy bogowie mogą być obiektem kultu i żatów jednocześnie. Oto taki prywatny kulto-żart dla jednego z nich. Cytat z Llosy w przekładzie Marty Szafrańskiej-Brandt.

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Biblioteka:

cobold

Oceny

Za dużo B.

Skoro Jorge Luis Borges jest twórcą niezrównanym, nie ma niczego

bardziej irytującego i przykrego niż pomniejsze „borgesiki”,

naśladowcy, u których to, co u Borgesa oryginale, autentyczne, piękne, pobudzające,

okazuje się karykaturalne, brzydkie i nieszczere.

(Szczerość albo nieszczerość nie jest w literaturze sprawą etyki, lecz estetyki).

Mario Vargas Llosa, Listy do młodego pisarza, IV

 

 

Czyż istnieje na świecie coś lepszego niż trzymać w dłoniach tom opowiadań Borgesa? „Naturalnie” – odparłbym, gdybym usiłował być w prymitywny sposób zabawny albo w wysublimowany sposób złośliwy, co przeważnie oznacza zresztą jedno i to samo. „Trzymać i czytać tom opowiadań Borgesa”. Ten żart niskich, przyznajmy, lotów można kontynuować, dodając „w spokojny wieczór na patio”, „z kieliszkiem wina w dłoni”, „w doskonałej samotności” lub, jeśli kto woli, „z psem lub kobietą u boku”. A gdybym chciał być szczery? Wówczas również udzieliłbym odpowiedzi twierdzącej. Jest pewna ekloga Wergiliusza, uśmiech pewnej kobiety na bazarze przy alei Lotników, pewien odgłos kamienia niknącego pod powierzchnią Morskiego Oka, smak sałaty rzymskiej z endywią frise, cykorią radicchio i marchwią oraz sposób, w jakich corgie chwytają frisbee, z którymi opowiadania Borgesa równać się nie mogą. To jednak sąd arbitralny, wręcz sentymentalny. Bliższe prawdy dla tych, którzy nie zgodzą się z taką opinią ani a priori, ani a posteriori, będzie stwierdzenie dotyczące zjawiska, które ucieszyłoby i wspomnianego autora, i jego czytelników – od tomiku opowiadań Borgesa lepszy jest tomik opowiadań Borgesa z komentarzami poprzednich właścicieli.

Myślałem, że doświadczyłem tego rzadkiego szczęścia. Moja siostra, obecnie adiunkt w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego, wypożyczyła dla mnie wydanie krakowskie z 1978 roku, w przekładzie wielu tłumaczy i z uszkodzonym grzbietem. Uczyniła to, szczegół może nie najważniejszy, ale i posiadający pewien potencjał symboliczny, na prośbę osoby trzeciej, którą w tym miejscu pragnę serdecznie pozdrowić, zapytując również o zdrowie szanownego małżonka (jeśli tekst okaże się udany, zadedykuję jej swoje refleksje, mam jednak przykre wrażenie, że tym postanowieniem zniszczę właśnie rozpoczęte i aż do tego momentu spontaniczne prowadzone dzieło). Tomik miał beżową obwolutę, wytarte złote litery i drabinę na okładce. Szczeble drabiny pękały, znikały lub rozszczepiały się, im wyżej, tym bardziej. Jest to obraz duszy dążącej do pojęcia absolutu, pisarza poszukującego formy idealnej lub źle zakonserwowanego sprzętu ogrodniczego. Pożółkłe, wytarte stronnice, niektóre partie w stadium połowicznego rozpadu, dziwnie nudna okrągła pieczątka na stronie siedemnastej (zawierająca, ku mej rozpaczy, jedynie trzy litery: „B”, „U’ i „W”!), a także daty na tylnej wykleinie okładki oraz dopisana odręcznie uwaga „uszkodzony grzbiet” z zamaszystym i nieczytelnym podpisem, nasuwającym – siłą kontekstu – skojarzenie z symbolem nieskończoności, któremu doprawiono zwisający ogonek. To wszystko dodawało książce nieco zgrzebnej, więc niewymuszonej powagi. Najbardziej jednak uradował mnie widok ołówka – wykrzykników, falbanek podkreślających wybrane wyrazy, podłużnych kresek na marginesach, nawiasów kwadratowych obejmujących całe partie tekstu, komentarze na górze i na dole. Borges – palimpsest! Borges żywy w najbardziej Borgesowy sposób!

Jakże wielkie było moje rozczarowanie z każdą przerzuconą stroną. Wielkie, choć nie od początku zauważone. Osoba, której pragnąłbym zadedykować to wspomnienie (jeśli starczy mi a) talentu b) odwagi), szukała tekstu, którego nieobecność w moich borgenaliach odczułem wyjątkowo silnie. Leżące u podwalin cywilizacji indoeuropejskiej, znane kapłanom misteriów ku czci Pierzastego Węża, zapisane na złotych tabliczkach orfickich, a w wieku minionym spopularyzowane przez doktora Murphy’ego twierdzenie, jakoby zawsze najbardziej brakowało nam tego, czego najbardziej potrzebujemy, zaatakowało moją świadomość swoim zatrutym i obosiecznym ostrzem. Wyrachowany gatunek ludzki tylko potrzebom niezaspokojonym poświęca uwagę, co mocno wypacza ogląd rzeczywistości, jaka by ona i czym by ona nie była. Niemniej potrzebny na gwałt Borges nie figurował, jak mi się zdawało, w domowej bibliotece ani osoby bezpośrednio nim zainteresowanej (komentującej jego tekst powstały w nawiązaniu do Lovecrafta), ani w mojej. Wypożyczony przez siostrę tom został pożyczony dalej, potem zaś trafił do mnie, bym mógł przekazać go siostrze, a ta –zwrócić bibliotece uniwersyteckiej jej własność. Nie uczyniła tego, ponieważ zębatka obracająca cykliczny czas wiecznego powrotu zacięła się – z moim skromnym udziałem. Postanowiłem bowiem wykorzystać nadarzającą się okazję i poświęcić zacnemu twórcy kilka własnych spokojnych wieczorów (bez patio, wina, kobiet i psów, dodajmy). Szybko uświadomiłem sobie, że nie znam Borgesa. Echa dawnych lektur nie dawały najmniejszego wyobrażenia na temat tego, co czekało mnie między beżową okładką. Dość przyznać z głębokim zażenowaniem, że Temat zdrajcy i bohatera pomylił mi się z Trzema wersjami Judasza, a AlefZahirem. Wolę tego nie komentować. Dałem się porwać, co było łatwe do przewidzenia, i przez pierwsze kilkadziesiąt stron nie zwracałem uwagi na zdobiące tekst podkreślenia. Konkretniej: nie zwracałem uwagi na nic poza fantasmagorycznymi wizjami niemożliwych planet i niemożliwych traktatów rabinistycznych, busoli, zwierciadeł i labiryntu składającego się z linii prostej, będącej łukiem okręgu o nieskończonej średnicy. Jeśli docierało coś do mnie, to może nieco mętne, niesprecyzowane i trudne do zweryfikowania wrażenie, że autor mógłby się polubić albo znielubić z pewnym drohobyczaninem…

Potem zachwyt ustał, czy raczej przygasł. Mój niewyrobiony umysł reagował jak wyposzczony siedmiolatek przed wielkanocnym stołem. Żarłoczność pochłaniania bab i mazurków musiała przejść w swój rewers, czyli mdłości. Powiedzieć, że miałem dość Borgesa, to bluźnierstwo, ikonoklazm i pospolite chamstwo, zwłaszcza u ustach człowieka bez matury (jestem samoukiem). Wyrażę więc podobną myśl słowami oględniejszymi i przerzucającymi część odpowiedzialności na wyznawców monizmu, którym nie jestem w stanie zaszkodzić ani oni nie są w stanie zaszkodzić mi. Otóż Borges, niezrównany Borges, jest jednak sporą konkurencją dla Borgesa. Wśród dwudziestu opowiadań z motywem labiryntu da się, podejrzewam, wskazać teksty lepsze i gorsze – lub przynajmniej mniej lub bardziej odpowiadające gustom określonego czytelnika. Określenie „mężczyzna z szarymi oczami i szarą brodą” też inaczej brzmi za pierwszym razem, a inaczej za trzecim (autor Autora don Kichota bez wątpienia o tym wiedział). Jako odbiorca z poważnymi brakami w zasobach wiedzy, na dodatek sklerotyk, mogłem przeżywać swoją drugą inicjację, ale przy najlepszych chęciach i kurzej pamięci nie byłem w stanie przyznać ius primae noctis ósmej czy dziewiątej aluzji do zacnej skądinąd Księgi tysiąca i jednej nocy. Borges powtarzał się. Borges pożerał własny ogon. Czynił to najpewniej celowo. Nie byłby Borgesem, gdyby postąpił inaczej. Jego ogląd świata i literatury nie upoważniał do niczego innego. Ten zarzut, który nie jest zarzutem (oraz komplement, który nie brzmi na komplement), pada tu jedynie jako uzasadnienie, czemu nagle ze skupionej lektury przeszedłem w tryb rozkojarzenia pozwalającego dostrzec, że poza prozą Borgesa jest jeszcze jakiś świat, na przykład tekst dopisany ołówkiem do tegoż Borgesa.

Zapewne zgodzicie się ze mną, że Borges kłamie – kłamie w imieniu swoim, swoich bohaterów oraz narratora i pisarza nazwiskiem Borges. Podejrzewam, że nawet najmniej skupiony wzrok zatrzyma się z niedowierzaniem na wzmiance o proboszczu, który z ambony głosi pochwałę Allacha. Nie spodziewałem się, co prawda, ordynarnego znaku zapytania ani wykrzyknika (sam taki postawiłem pośrodku strzałki łączącej przypis z tekstem głównym), ale jakaś reakcja byłaby wskazana. A może zawinił tłumacz? Zaś właściciel ołówka wiedział o tym i nie uznał za stosowne wyciągać wobec tak ewidentnej przewiny najmniejszych konsekwencji? Ja, naturalnie, nie byłem tak pobłażliwy.

Wśród zaznaczonych fragmentów nie znalazłem ani jednego, który przykułby moją uwagę z racji tego, że został w ten sposób wyróżniony przez moich poprzedników. Przede wszystkim – zdań podkreślonych było mało, stanowczo za mało jak na czytanie Borgesa. Nie mogłem uwierzyć. Czy moi poprzednicy niczego z lektury nie wynieśli? A może, siadając przed pachnącymi kurzem stronami, znali już słowa: mistagog, refutacja, glorieta, grandilokwencja i presbiopia, słowa, które ja sobie pracowicie zaznaczałem? (Czułem się upokorzony faktem, że najpewniej tak). Niekiedy ślad ołówka biegł pod linią zdania zupełnie bezmyślnie, jak glony osiadające na burcie starej łodzi, jak wspomnienia sunące za zmęczonym człowiekiem, jak smycz wleczona przez uciekającego na spacerze psa. Czy to możliwe, aby w prozie, której każda zgłoska jest na wagę złota, ktoś zdecydował się zaznaczyć tylko kilka średnio trafionych porównań i jeden niefortunny epitet? Przez chwilę rozważałem, czy te sporadyczne spadki formy autora nie są przypadkiem rodzajem kodu, którego Borges użył, by porozumieć się odbiorcą bardziej, jak widać, wyczulonym niż ja na łączliwość związków frazeologicznych. Odrzuciłem tę hipotezę. Oswajałem się z myślą, że właściciel tępo zatemperowanego ołówka nie ma w kwestii Borgesa do powiedzenia nic – nic poza regularną falbanką przy zwrocie „deszczysta pustynia”.

Jakiś profan – nie potrafię nazwać tego barbarzyńcy inaczej – użył długopisu. Po co? By z uporem godnym lepszej sprawy podkreślać wszystkie imiona i nazwy własne. Na co? Bibliotekarz jeden raczy wiedzieć. Na szczęście ta bestialska zabawa znudziła się niszczycielowi książek w połowie trzeciego opowiadania. Być może tu przerwał lekturę na amen. Sit tibi terra levis. Albo i nie, gnido.

Na moment o szybsze bicie serca przyprawiły mnie dopiski na marginesie wykonane cienkimi liniami grafitu, najpewniej z ołówka automatycznego. Miałem początkowo znaczne trudności z odczytaniem ich, więc wydały mi się podwójnie godne zachodu. Pozwólcie, że przytoczę ich treść. Przy fragmencie: „Dom nie jest taki wielki – pomyślał. Zwiększa go półmrok, symetria, lustra, wiele minionych lat, to, że go nie znam, moja samotność” stało, skulone i samotne, słowo „świat”. Trudno się nie zgodzić, trudno też bronić przekonania, że na pewno chodziło o metaforę. Innym razem zaznaczał wyrażenie „skażone literaturą, fałszem”. Albo pierwsze, najsłynniejsze ze wszystkich zdanie Biblioteki Babel.  Opowiadaniu Podwójna śmierć towarzyszył dopisek „czas dualizm czasu cofanie czasu – przywilej Boga”. Interpunkcja jak w oryginale.

Czy miałem polemizować z tym absurdem niewyszukaną frazą „Nic nie zrozumiałeś, dupo wołowa!”? Pokusa była silna, ale zdobyłem się na wzgardliwe milczenie. Innym razem zauważyłem słowa „lustro i labirynt”. Doprawdy, a czegoż się, zagubiony na pustyni czarnych liter pielgrzymie, spodziewałeś? Lwa z szafy?

Ale wszelkie granice przeszedł nasz komentator, gdy pod wyboldowanym tytułem jednego z najpiękniejszych tekstów mistrza, Domu Austeriona, dogryzmolił kulawo „MINOTAUR”. Gdyby na tytułowej stronie powieści Agaty Christie wypisać nazwisko sprawcy, nie udałoby się popełnić większego nietaktu. Owszem, Borges podaje nam w pierwszym zdaniu wszystkie dane niezbędne, by zrekonstruować sobie postać głównego bohatera – pod warunkiem, że jesteśmy wystarczająco dobrze zaznajomieni z klasyką. A jednocześnie cały koncept opowiadania polega na tym, że perspektywa tak bardzo odmienna od mitologicznej czyni z przedstawionej historii zupełnie inną historię, zupełnie inny mit. Podobny zabieg wykorzystał John Gardner w Grendelu, tyle że, podając imię bohatera, zapraszał czytelników do śledzenia mutacji prawdziwej historii. Puenta Borgesa może wydawać się prostą sztuczką tylko dla niewprawnego oka. W rzeczywistości sensem nie jest odkrycie prawdziwej tożsamości Austeriona, tylko zrozumienie, dlaczego Tezeuszowi udało się go zabić. Ktokolwiek napisał „MINOTAUR”, wbrew swoim aspiracjom udowodnił jedynie, jak niewiele zrozumiał z treści. Ale, faktycznie, zepsuł innym radość lektury. Za to powinni wieszać.

Tak, zawrzałem gniewem, tak, irracjonalnym. Tak, sam byłem sobie winien, oczekując intelektualnej przygody na ziemi jałowej. Tak, z nieskrywaną zawiścią wygrzebałem wspomnienie równie zużytego egzemplarza Moby Dicka, w którym to jeden z czytelników wielce rozgoryczonych uporczywą nieobecnością bohatera tytułowego dopisał u dołu strony poświęconej klasyfikacji wielorybich ogonów skromną odę na ich temat. (Uprzedzając ewentualne pytania – tamta biblioteka nie posiadała ani jednego wydania Czekając na Godota).

Czemu, lamentowałem w duchu, nikt nie wrócił uwagi na sentencję: „Nie szukam przebaczenia, bo nie ma we mnie winy, ale pragnę być zrozumiany” z Deutsches Reqiuem? Albo na genialne: „Dyskutował z ludźmi, od których wyroku zależał jego los, i popełnił wielką niezręczność czynienia tego z pomysłowością i ironią” z Teologów? Jak można było przeoczyć zdania: „tajemnica jest święta, niemniej jest trochę śmieszna” (Sekta Feniksa), „Moja samotność cieszy się tą elegancką nadzieją” lub „Umrzeć dla religii jest łatwiej niż w pełni nią żyć”? Piękne wyliczenia: „byli młodzi, roztargnieni i żarliwi”, „szczęście i odwaga bijące z pewnego rodzaju muzyki”, „wpływa tylko na rzeczy najdrobniejsze: krzyk ptaka, odcienie kurzu, poranne sny”…Czy cudowne apokatastatyczne wyznanie: „Niech istnieje niebo, choćby moim miejscem miało być piekło. Niech ja będę pohańbiony i unicestwiony, ale niech w jakiejś chwili, w jakiejś istocie, usprawiedliwi się Twoja Biblioteka”? A co z cudowną ironią wezwania Człowieka w progu: „Mój tekst będzie wierny: niech Allach uchroni mnie przed pokusą dodawania krótkich rysów okolicznościowych czy zepsucia egzotycznego klimatu tego opowiadania przy pomocy interpolacji z Kiplinga.” Gdzie gorzko-melancholijne wyznanie z Alefa: „Nie byłbym zmuszony, jak dotąd, usprawiedliwiać się, jak dotąd, z mojej obecności za pomocą skromnych podarunków w postaci książek, które w końcu nauczyłem się przecinać, aby nie przekonywać się w parę miesięcy później, że pozostały nie tknięte.”? Albo choćby leciutkie, niemal w stylu René Goscinnego: „Oczyma duszy widziałem się nocującego we wnękach ulicy Serrano, żebrzącego lub sprzedającego z koszyka brzoskwinie. To ostatnie nie było złe, bo zwalniało z chodzenia do szkoły”? I moje ukochane: „Nie ma zręczniejszej pociechy niż myśl, że sami wybraliśmy sobie nieszczęścia”.

Powiedziałem sobie z przejmującą jasnością – oni nie zasłużyli na Borgesa. Świat na niego nie zasłużył. Ja również nie byłem godny partycypować w misterium lektury jego tekstów, lecz fakt, że poprzedzający mnie właściciele ołówków i długopisów nie zostali w pewnym momencie rażeni piorunem, wydawał mi się wręcz obrazą wyższego porządku. A przynajmniej ten od „MINOTAURA”, spekulowałem, powinien był konać w długich męczarniach. Być może istniał sposób, by znaleźć nazwisko potencjalnych podejrzanych w Bibliotece Uniwersyteckiej. Sprawdzić historię udostępniania Borgesa. Zobaczyć, jakie inne książki brali ludzie z listy, Wypożyczyć te książki i prześledzić, w których znajdują się podobne przypisy. Zacieśnić krąg podejrzanych, zaopatrzyć się w odpowiednio ostre, ale i dostatecznie tępe narzędzie, zaczaić w ciemnym zaułku biblioteki i…

Choć jakaś część mnie rozkoszowała się wizją posoki rozbryzganej na grzbietach przypadkowych książek, wyższa i niższa świadomość zrezygnowane machały ręką na moje mrzonki. Wiedziałem, że tak naprawdę mogę zrobić tylko jedno. Chwyciłem z biurka gumkę chlebową i zacząłem ścierać „MINOTAURA”. To musiał być ołówek automatyczny, użyty z dużą siła nacisku, bo bestia nie ustępowała. Przesunąłem nadgarstkiem raz, drugi, piąty. Litery, choć słabsze, wciąż były widoczne. Ale ja się uparłem i zaparłem. Zabezpieczając drugą ręką papier strony przed rozerwaniem na skutek zbyt gwałtownego ruchu, tarłem ile sił, tarłem, jakby moje życie od tego zależało, tarłem, jakby gumka była paznokciem, a papier swędzącą skórą.

Wreszcie „MINOTAUR” zniknął. Zniknął jednak również, ku mojej ogromnej konsternacji, sam tytuł. Być może patrząc pod pewnym kątem, z tej oświetlonej strony, dałoby się zauważyć delikatne „n”, niezaleczone znamię po ostatnim z wyrazów, ale nic więcej. Papier nie wydawał się jakoś szczególnie przetarty.

Znów przytrzymałem stronę lewą ręką, całą energię wkładając w ruchy nadgarstka prawej. Tym razem pozbyłem się niemal całej strony tekstu, łącznie z numeracją paginy. Powtórzyłem swój eksperyment na dwóch następnych stronach – skutek był identyczny. Gumka wchłaniała farbę drukarską, przybierając krwistogranatowy kolor. Strony stawały się puste, a w dotyku – gładsze i jakby nieco śliskie. Pracowałem jak w amoku przez sześć dni, robiąc jedynie krótkie przerwy na dwie, trzy godziny snu i zaspokojenie najbardziej podstawowych potrzeb fizjologicznych. Rozpierał mnie entuzjazm. Wycierając zadrukowane strony, czułem się, jakbym spełniał nieodzowny obowiązek, a jednocześnie spłacał przed wiekami zaciągnięty dług, odprawiał pokutę, usuwał drzazgę ze stopy i wypuszczał zabłąkaną w katedrze jaskółkę na wolność. Dokonywałem zemsty na wszystkich bezmyślnych użytkownikach biblioteki, a tym, którzy korzystali z niej jak należy, wyświadczałem wielką przysługę. Myślałem: Czyż istnieje na świecie coś lepszego niż trzymać w dłoniach tom opowiadań Borgesa bez opowiadań Borgesa?

Gdy skończyłem, odłożyłem pustą już książkę na biurko siostry i przystąpiłem do spisywania tego niezwykłego czynu. Miałem bowiem wrażenie, że dokonałem czegoś wzniosłego i doniosłego, ale nie potrafiłem z całym przekonaniem uargumentować tego subiektywnego uczucia. Co więcej, pamięć niektórych fragmentów zaczęła mi się zamazywać. Na przykład zaraz po ukończeniu pracy nie mogłem sobie przypomnieć, czy zdanie „celem pielgrzymki jest inny pielgrzym” zostało podkreślone ołówkiem czy długopisem, czy sam wypatrzyłem „świętą latrynę zwaną Quaphqą” i czy wyrażenie „o świcie bez ptaków” wydało mi się raczej wzruszające czy przerażające. Bałem się, że za jakiś czas nie zdołam zrekonstruować wszystkich irytujących interwencji nędznych czytelników – jestem pewien, że i tak, przy spisywaniu tych wspomnień, przeoczyłem kilka zbrodni niewiele lżejszych niż ta towarzysząca Domowi Austeriona.

Kilka godzin spędziłem nad kupionym w pobliskim Lewiatanie szesnastokartkowym zeszycie w linie, z Myszką Miki na okładce, postanawiając, że gdy tylko skończę ostatni etap mojego zadania, wezmę ciepły prysznic i udam się na spoczynek. Tak też uczyniłem.

 

***

Wczoraj za kanapą znalazłem szesnastokartkowy zeszyt z Myszką Miki na okładce. Nie mam pojęcia, skąd się tam wziął. Wypełniały go notatki. Pismo było odręczne, chybotliwe, lecz raczej czytelne, przypominało nieco moje. Upewniłem się, że zeszyt nie należy do mojej siostry. Tekst wyglądał na impresje z lektury, mógł to być również pamiętnik. Ale kiedy przeczytałem pierwszych kilka stron, zrozumiałem, że opowiada historię o człowieku czytającym książkę pisarza nazwiskiem Borges, która bardzo go zainteresowała. Zapisałem sobie „BORGES” w kalendarzu. Muszę spytać siostry, co to za jeden i czy może mi go wypożyczyć.

 

***

Treść zapisków z zeszytu z Myszką Miki na okładce ukazała się drukiem w dodatku kulturalnym 38 numeru „Głosu Wybrzeża” z bieżącego roku, bez dedykacji.

 

 

 

Koniec

Komentarze

O, to jest coś ciekawego, zostawiam komentarz żeby nie zapomnieć wrócić :-)

Hmmm, nie przypadło do gustu.

Może nabierzesz chęci na lincz, ale nie czytałam Borgesa. W efekcie kilkanaście tysięcy znaków o wrażeniach kogoś, kto to zrobił i polubił, brzmi jak opis jedzenia ciastka. Co mi z tego, że Iksińskiemu ciastko smakuje, skoro ja nie czuję ani słodyczy, ani aksamitnej gładkości polewy?

W końcówce dopiero coś się zaczyna dziać, ale i tu szału nie ma.

Babska logika rządzi!

Hmmm, nie wiem, co sądzić. Pomysł jako pomysł niezły, choć czterech liter nie urywa, ale wewnątrzopowiadaniowa borgesomania utrudnia mi nieco immersję, ponieważ od kiedy zetknęłam się z prozą iberoamerykańską, nie jestem w stanie zrozumieć fenomenu fascynacji owąż. Pomysł może zresztą by więcej urywał, gdyby w opowiadaniu było więcej o dziwnym zdarzeniu, o tym zjedzeniu książki i śmierci autora (;)), a nieco mniej o Borgesie.

http://altronapoleone.home.blog

Skoro Jorge Luis Borges jest twórcą niezrównanym, nie ma niczego

Wyrównanie do prawej? Ale dlaczego, rabbi? Potknęłam się też na "pobudzają-ce" – jedno i drugie daje dziwne wrażenie estetyczne. Fthaghn.

 sąd arbitralny, wręcz sentymentalny

To nie to samo. Bardzo nie to samo.

 Bliższe prawdy dla tych, którzy nie zgodzą się z taką opinią ani a priori, ani a posteriori, będzie stwierdzenie dotyczące zjawiska

Szczerze – używasz tych określeń technicznych, żeby się popisać, czy żeby pokazać bohatera jako niesympatycznego? Bo nawet nie wiem, jak to naprostować. Prawda jest powszechnie obowiązująca. Opinii (doxa) nie można sensownie przyjmować a priori (Immanuel Kant może nie przewrócił się w grobie, ale na pewno wierzgnął), bo dotyczą tego, co a posteriori. Itepe, itede.

 szczegół może nie najważniejszy, ale i posiadający pewien potencjał symboliczny

Powtarzasz dźwięk i, co ważniejsze, pchasz mnóstwo dezorientujących czytelnika wtrąceń. Przyznaję, że sama potrafię pisać nieznośnie sztywno, ale na miłe Cthulhu! usiłuję z tym walczyć.

 wrażenie, że tym postanowieniem

Powtórzony dźwięk.

 spontaniczne prowadzone dzieło

Dzieło się prowadzi?

pieczątka na stronie siedemnastej (zawierająca,

Pieczątka nie zawiera liter. Nie budujesz jej przecież z tychże.

tylnej wykleinie okładki

Terminem prawidłowym jest "wyklejka". Często mówi się też “na tylnej stronie okładki”.

 nieco zgrzebnej, więc niewymuszonej powagi

To znaczy?

 widok ołówka

Zobaczyłam ołówek w oprawce i dopiero po chwili załapałam, że chodzi o znaki uczynione ołówkiem.

 komentarze na górze

Nagle zmieniasz rodzaj. Dlaczego?

 Borges – palimpsest!

Co to jest palimpsest?

 Jakże wielkie było moje rozczarowanie z każdą przerzuconą stroną.

Raczej: Jakże rosło moje rozczarowanie z każdą przerzuconą stroną.

 swoim zatrutym i obosiecznym ostrzem

Święty Hieronimie. Z góry przepraszam, ale czy na pewno jesteś kobietą? W tym stylu piszą zwykle chłopcy, przekonani, że drzemie w nich niedźwiedź.

 Wyrachowany gatunek ludzki tylko potrzebom niezaspokojonym poświęca uwagę, co mocno wypacza ogląd rzeczywistości, jaka by ona i czym by ona nie była.

To zdanie bierze banał i usiłuje go odlać w spiżu. To nigdy dobrze nie wypada.

zębatka obracająca cykliczny czas wiecznego powrotu zacięła się

Metafory wogonizmu także.

 Żarłoczność pochłaniania bab i mazurków musiała przejść w swój rewers, czyli mdłości.

To jest tak wysilone i przesadne, że smutno się robi.

 zwłaszcza u ustach człowieka bez matury (jestem samoukiem)

W ustach. Samouk na ogół zna wartość wiedzy i nie traktuje jej jako piedestału dla siebie, jak Twój bohater.

 wyznawców monizmu

… teraz to już zupełnie nie wiem, o co chodzi.

 nie są w stanie zaszkodzić mi

Zaszkodzić mnie.

 drugą inicjację

There can be only one.

 ius primae noctis

Warto by było sprawdzić, co to znaczy i jakie ma konotacje, przed wykorzystaniem tego sformułowania w tekście.

 nie brzmi na komplement

Nie brzmi jak komplement.

 Borges kłamie

To słowo nie ma zastosowania do literatury (temat-rzeka).

 zdań podkreślonych było mało

Podkreślenie służy wyróżnieniu – jeśli wszystko jest podkreślone, to nic nie jest.

 które ja sobie pracowicie zaznaczałem

Po co? Żeby sprawdzić później?

 tępo zatemperowanego

Powtórzony dźwięk.

 nie ma w kwestii Borgesa do powiedzenia nic

Ale dlaczego miałby mieć coś do powiedzenia? I mówić to, bazgrząc po cudzej książce (kamień takiemu u szyi)?

 Sit tibi terra levis.

Tak, faceta z długopisem ewidentnie trafił szlag w trakcie czytania, na co sobie przecież zasłużył. Uch.

 dopiski na marginesie wykonane cienkimi liniami grafitu,

Że gruszka?

 Miałem początkowo znaczne trudności z odczytaniem ich, więc wydały mi się podwójnie godne zachodu.

Typowo elitarne podejście.

 wyboldowanym tytułem

Taki kolokwializm wśród takiej piwnicy literackich win?

 śledzenia mutacji prawdziwej historii

Co to jest "prawdziwa" historia? I jak śledzić mutacje?

 wbrew swoim aspiracjom

Skąd znasz jego aspiracje? Może właśnie jest wredny i chciał innym popsuć przyjemność.

 przygody na ziemi jałowej

Dlaczego jałowej? O co chodzi? Teraz wierzgnął T. S. Elliot.

 nie wrócił uwagi

Literówka.

 partycypować w misterium lektury

Święty Hieronimie.

 poprzedzający mnie właściciele ołówków

We właścicielstwie ołówków, jak mniemam.

 powinien był konać

Czas zaprzeszły – po co, skoro wyrażasz życzenie?

 nazwisko potencjalnych podejrzanych

Nazwiska. Podejrzani są potencjalnie winni, ale "potencjalni podejrzani" zahaczają o masło maślane. I powtarzają dźwięk.

 użyty z dużą siła nacisku

Mało po polsku.

 Przesunąłem nadgarstkiem raz, drugi, piąty.

Ścierałaś coś kiedyś gumką? Ten opis nie brzmi prawdziwie.

 Litery, choć słabsze

Litery nie są słabsze, tylko właśnie słabiej widoczne.

nie wydawał się jakoś szczególnie przetarty.

A może być przetarty nieszczególnie?

 krwistogranatowy kolor

Mam szczerą nadzieję, że to archaizm.

 spełniał nieodzowny obowiązek

Dziwne to.

uargumentować tego subiektywnego uczucia

Uczuć się nie argumentuje. Argumentacja jest obiektywna właśnie, nie subiektywna.

 Bałem się, że za jakiś czas nie zdołam zrekonstruować wszystkich irytujących interwencji

Nie po to je wymazał?

 nad kupionym w pobliskim Lewiatanie szesnastokartkowym zeszycie w linie

Nad zeszytem.

 

Styl zadęty, przegadany, z pretensjami do elokwencji – nie przekonałaś mnie, że Twój bohater jest samoukiem, brzmi bardziej jak student elitarnego kierunku, któremu do głowy uderzył cały syfon wody sodowej.

Treść – mało interesująca. Ot, przemyślenia, ani nowatorskie, ani błyskotliwe, jakiegoś tam gostka, mściwego i nielubiącego ludzi. Sam pomysł wymazywania z papieru i z pamięci zarazem nie jest zły, ale przywalony górą ciężkiej, niesympatycznej wobec czytelnika prozy – ledwo widoczny.

Innymi słowy – tu no eres Borges.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Znużyło i, niestety, nie zainteresowało.

Cóż tu więcej pisać, skoro Autorka w ogóle nie jest zainteresowana losami swojego dziełka. :(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie porwało mnie :(

Przynoszę radość :)

Nie porwało mnie :(

Przynoszę radość :)

Nie porwało mnie :(

Przynoszę radość :)

Nie porwało mnie :(

Przynoszę radość :)

Istotnie, Anet, nie porwało Cię czterokrotnie. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ale przynajmniej Anet próbowała. ;-)

Babska logika rządzi!

Hmm, dołożę marudzące “nie” do przedpiśców.

Ja byłam rozkochana w Ibero, teraz już nie wszystko łykam jak kaczka śrut.

Dla mnie opowiadanie to nie rozprawa, lecz opowieść. W związku z tym: a/ za wiele słów nie niosących za sobą znaczenia, b/ ściana tekstu, c/ czytałaś Borghesa, więc wiesz, jak on posługiwał się słowem. Czemu piszesz o czynnościach fizycznych bohatera tak detalicznie, po co? Zrobiłaś zupełnie na opak.

 

Z rozdz. “Metoda” (Powszechna historia nikczemności):

“Kradzież koni w jednym stanie i sprzedawanie w drugim było rzeczą uboczną w zbrodniczej karierze Morella, ale stanowiło pierwowzór metody, która obecnie zapewniała mu poczesne miejsce w Powszechnej historii nikczemności. Metoda ta jest jedyna w swoim rodzaju , nie tylko dzięki specyficznym okolicznościom, które ją wyznaczyły, ale także dzięki nieodstępnej podłości, dzięki zgubnemu kupczeniu nadzieją, dzięki stopniowemu rozwojowi, który przywodzi na myśl stopniowe narastanie okropności w koszmarnym śnie. Al Capone i Bugs Moran obracają wielkimi kapitałami i usłużnymi kulomiotami w wielkim mieście, lecz interesy ich są prostackie. Walczą o monopol i to wszystko…”

 

Edytka: Właściwie jest dopiskiem do wczorajszego komentarza. Piszę ją raczej dla siebie niż Ciebie, Autorko, gdyż nie zostanie przeczytana, sądząc z wcześniejszych wpisów. 

Zastanawiałam się, dlaczego Twój tekst mnie poruszył. Rzadko już miewam tak emocjonalny stosunek do treści. Oburzył? Zezłościł? Zasmucił? Nie wiedziałam i wysłałam sondę, aby lepiej zbadała dla mnie niepojęte.

Informacje otrzymałam niepełne, ujawniające zaledwie fragmenty inwigilowanego świata, które dane jej było penetrować. Oto ustalenia po przefiltrowaniu odrzuconych treści.

*zweirdowany Borghes, a właściwie sytuacja kontaktu z nim. Po części pokłon jemu, osobie, która go poleciła i osobisty brulion literacki. Rodzaj wprawki i zabawy-niezabawy.

*sprawne pióro, które zalało mnie lawiną napuszonych słów i postmodernistycznych zdaniowych tasiemców, w których na próżno szukać sensu, gdyż czai się poza nimi. Chyba właśnie to uderzyło mnie najsilniej w zestawieniu czystej prozy Borghesa z Twoim opowiadaniem. Jego klarowność i Twoja "maniera" zasłaniania i zaciemniania, a przecież sytuacja, o której opowiadasz jest prosta.

*ostatnia rzecz to niejako drugi wątek Twojej historii – żart, rodzaj żartobliwej rozprawy z czytelnikami i/lub też interpretatorami Mistrza. Tu, niestety, żal, bo w zbyt dużym stopniu zmąciłaś wodę. Naprawdę szkoda. Chciałoby się rzec, odwagi, ale może po prostu Ci się nie chciało.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Nowa Fantastyka