– Będziesz mówić samą prawdę i tylko prawdę?
– Tak.
– Przysięgasz na Boga?
– Nie wierzę w niego.
Przez salę przetacza się szmer wzburzonych głosów.
– Na króla?
– To nie mój król, nie jestem stąd.
– Na honor matki?
– Nie ma na co.
– Na ojca?
– Nie znałem go – odpowiada oskarżony z szelmowskim uśmiechem. – Ale mogę wam przysiąc na sen. Ten, który właśnie wszyscy dzielimy. Tak, nawet ty, grubasie – zwraca się do sędziego.
– Jak śmiesz do wysokiego sądu… – wtrąca się wzburzony oskarżyciel.
– Morda, Clarence – przerywa mu bezceremonialnie Gaist. – Do ciebie wrócę później.
Wychodzi na środek sali. Skupia na sobie spojrzenia wszystkich zebranych. Ławy przysięgłych, sędziego, oskarżyciela, widzów. Obdarza ich szerokim, zgniłym i wybrakowanym uśmiechem.
– Możliwe, że mnie nie pamiętacie – zaczyna, teatralnie poprawiając szubieniczną pętlę pełniącą rolę krawata. – To było dawno temu. Nazywam się Gaist i zostałem przez was skazany.
Na końskiej twarzy Clarence’a powoli pojawia się zrozumienie. Przypomina sobie? Chyba jeszcze nie, ale niedługo bardzo będzie chciał zapomnieć. Sędzia znad podwójnego podbródka krzywi się i chrząka co chwilę, jakby chciał coś powiedzieć. Może to jego własne sumienie próbuje przebić się przez fałdy tłuszczu i zbydlęcenia.
Na ławie przysięgłych pod wielkim portretem monarchy siedzą kolejno Isaac, Ana i Robert. Reszta ginie w mroku. Jest nieważna. Mają głos, ale równoważą się. Są jednością. I są niczym.
Liczy się tylko ta trójka. Zgodnie uznali go winnym.
Gaist patrzy im w oczy. Szuka skruchy, poczucia winy, może nawet bólu. Nie znajduje. Jest tylko krucha hardość, którą przykryli strach.
– Chciałbym, żebyście sięgnęli do kieszeni – podnosi głos. – Możecie wybrać, do której. Nie ma to znaczenia.
Po chwili na sali rozlegają się ciche westchnienia. Wzbierają jak morska fala. Ludzie unoszą dłonie, między palcami błyska im złoto.
– Nawet nie wiecie, ile trudu kosztowało mnie zebranie was tutaj – mówi Gaist, kłaniając się lekko. – Każdego z was musiałem odnaleźć, podarować złotą monetę. A samo ich znalezienie… – wzdycha głęboko. – Ach! Długa historia. Może do niej wrócimy.
Rozkoszuje się spojrzeniami pełnymi strachu i oburzenia.
– Jednak to wszystko było łatwizną w porównaniu do przyprowadzenia świadków. Zwłaszcza, że od dawna nie żyją. Wiecie, jak trudno sprawić, by umarli śnili?
Ludzie krzyczą. Wyzywają od szarlatanów i szaleńców. Mają rację. Ale muszą usiąść. Krzesła i ławki podskakują pod nimi, a zebrani opadają na nie zaskoczeni. Jest jeden pan tego snu. I jest nim Gaist.
– Clarence – zwraca się do oskarżyciela. – Przypomnij, proszę, za co mnie skazaliście.
– Za morderstwo Marii Duvall – cedzi zapytany. Wzrok ma wbity we własne lśniące buty.
– Za morderstwo! – powtarza za nim Gaist, rozkładając ramiona. – Czy miałem jakieś alibi?
– Nie – odpowiada Clarence. Zaraz zaciska usta, które zmieniają się w bladą linię, jak rozcięcie na martwej skórze.
– Nie kłam, Clarence.
Oskarżycielowi szklą się oczy. Jest przerażony.
– Zostało obalone, Porter.
– To nie jest pół litra, by można je było obalić, siedząc przy stole! – Gaist pierwszy raz tego dnia czuje długo ukrywaną złość. Ta wściekłość jest jak lawa, jak jątrząca się rana. Jak dżuma. – Miałem świadka, że nie mogłem być we wskazanym czasie w miejscu zabójstwa.
– Świadek nie potwierdził twojej wersji.
– Bo go zabiliście! – wrzeszczy, a cała sala podskakuje w rytm jego skołatanych nerwów. – Ale spokojnie. Nic straconego. Zapraszam na salę świadka numer jeden: Aaron Paul.
Podwójne drzwi otwierają się powoli. Na salę niezdarnie wkracza strzęp człowieka. Zgniłe więzadła i pasma mięśni zwisają smętnie z nagich, szarych kości. Brnie jednak do przodu z uporem i wytrwałością umarłego. Na jego szyi wisi łańcuszek ze złotą monetą.
Na powrót rozbrzmiewają krzyki przerażenia. Clarence cofa się o krok, ale napotyka ścianę, której jeszcze przed chwilą tam nie było.
– Oto Aaron! – krzyczy rozbawiony Gaist. – Człowiek, który w chwili morderstwa Marii Duvall dzielił ze mną sen! I z kimś jeszcze. Wskaż go, proszę.
Kościsty szpon kieruje w stronę Clarence’a.
– Aaronie, wybacz mi, ale wskaż, proszę, kto cię zabił.
Trup obraca się sztywno jak kukiełka w rękach niesprawnego mistrza. Odchylona koszula odsłania krótką rękojeść noża wystająca z wątłej piersi. Martwym palcem celuje w Roberta.
Nagle na ptasiej szyi ławnika zaciska się pętla. Sznur podrywa go w powietrze, by zawisł nad głowami zebranych. Kark trzaska ogłuszająco.
Cisza i strach osiadają na ramionach niczym kurz.
– Tak, drodzy państwo! – Gaist śmieje się do rozpuku. Bolą go brzuch i policzki, ale nie przestaje. – Moje śpiące ciało zostało podrzucone na miejsce zbrodni, położone obok zwłok biednej Marii. Clarence opuścił sen, który dla nas wytworzyłem i poszedł do baru siedzącej z nami Any. Ona zaś dała mu alibi na ten czas, by całkowicie zdyskredytować moją wersję.
Kobieta na ławie przysięgłych łapie się za serce. Wbija paznokcie w jasną suknię, jakby chciała je wyrwać. Nie robi to na Gaiście wrażenia. Szczerze jej nienawidzi.
– Dziękuję, Aaronie – mówi Gaist, widząc jak kolejna pętla wyrywa z ławy Anę. Skazaniec zdziera łańcuszek z szyi i pozwala, by przyzwany trup rozsypał się w proch.
– Zapraszam na salę ostatniego świadka! – wykrzykuje rozradowany Gaist. – Zarazem ofiarę okrutnej zmowy, Marię Duvall!
Drzwi otwierają się ponownie. Na salę nieśmiało wchodzi drobna kobieta o szarym, wykręconym ciele. Jedynie jej czarne oczy, przepełnione żalem, mają jeszcze w sobie coś z człowieka.
– Witaj, kochanie – mówi Gaist, czując wzbierający w gardle szloch. – Nie mam serca cię dłużej ranić, ale nie zostawiono mi wyboru. – Chwyta złotą monetę na jej szyi. – Kto cię zabił, Mario Duvall?
Maria z twarzą wykrzywioną rozpaczą i bólem wskazuje ostatniego z trójki, Isaaca. Nim ten zdąży choćby zaczerpnąć oddech, by móc bronić się kolejnymi kłamstwami, ostatnia pętla zaciska się na szyi i wyrywa go z ławy.
– Tak, drodzy państwo! – krzyczy Gaist i szarpnięciem dłoni pozwala odejść Marii. Po jego sinych policzkach płyną łzy. – Isaac chciał posiąść Marię, która wybrała mnie. A skoro on nie mógł jej mieć, nikt nie będzie jej miał. Znacie to, prawda?!
Gaist macha ręką jakby odganiał muchę, a wszystkie ściany wokół nich spadają w przepaść. Zostaje tylko sala zawieszona w próżni, w zupełnej ciemności. Z góry spadają na nich tańczące sznury szubienic.
– Ale to jeszcze nie koniec – mówi Gaist, popychając drzwi, które znikają w ciemności jak wcześniej ściany. – Ponieważ nie pozwolę wam się już obudzić.