Gdy dzieje się coś złego, nie ma nic gorszego niż rodzina.
– Wstawaj, małolat. – Ciągnę za kołdrę. Brat podnosi się razem z nią. Nieprzytomnym spojrzeniem toczy po ciemnym pokoju.
– Co jest, człowieku?
– Ojciec nie wrócił z pasterki – mówię, szarpiąc. Jakbym przeciągał linę.
– I co w tym dziwnego? – pyta, a ja czuję jak niewiele dzieli mnie od tego, by go uderzyć. – Próbowałeś do niego zadzwonić?
– O, faktycznie. Nie pomyślałem o tym, dzięki.
Małolat chowa się pod kołdrą jak spłoszone zwierzę. Nic go nie martwi, nie ma w nim krzty zmartwienia. Za to ja się martwię. Po matce. Zawsze taki byłem.
– Wstawaj, cymbale. – Zrzucam kołdrę na podłogę. Brat patrzy na mnie spod skołtunionych włosów. – Zostawił telefon. Idziemy go szukać.
Zaczyna do niego docierać, że mówię poważnie. Wstaje niepewnie i szuka spodni. Ubiera się szybciej niż się spodziewałem, ale wolniej niż tego potrzebuję. Spoglądam niespokojnie przez ramię.
– Rusz się – głośno szepczę do niego niczym najgorszy konspirator. – Nie obudź mamy.
Kiwa głową i wciąga na siebie bluzę.
*
– Może poszedł gdzieś na wódę.
– Ojciec? – pytam małolata i czuję jak mróz wpycha mi się pod kurtkę. – W wigilię?
– Nie wiem, człowieku. – Człowieku, jego nowa odzywka. Kończy tym niemal każde zdanie. Na początku było nawet zabawnie. Teraz dostaję tików nerwowych. Chociaż może nie od tego.
Idziemy szeroką ulicą, po której obu stronach w ostatnich latach wyrosły paskudne, kwadratowe domy.
– Zamknij się i szukaj.
Małolat zamyka się. Wyciąga z kieszeni spłowiałych dżinsów paczkę papierosów i wkłada sobie jednego do ust.
– Ty palisz? – pytam zupełnie zaskoczony.
– Nie, tak sobie potrzymam w mordzie.
Nie odpowiadam. Mogłem się tego spodziewać. Nie komentuję. Jedyne, co dzięki temu osiągnie to smród i krótszy oddech. W najlepszym wypadku. Nie moja sprawa.
Mijamy te klockowate paskudy, które łypią na nas ślepiami okien. Gdzieniegdzie pali się światło. Post pasterka. Post adwent. Post post.
– Nie obudziłeś matki?
– Nie.
– Dobrze.
Śnieg złośliwie skrzypi nam pod butami. Jakby chciał nam coś powiedzieć. Jakby się śmiał.
Powoli dochodzimy do kościoła. Bezkształtna bryła czerwonej cegły. Wielka czarna dziura w środku panoramy miasta. Stoimy pod pobazgranym graffiti murem i zastanawiamy się, co robić. Niedaleko miga mi szyld całodobowej apteki. Rozglądam się nerwowo wokół.
– Tam! – rzuca razem z kiepem małolat.
Wskazuje palcem drzewo rosnące na pobliskim parkingu, upstrzone białymi fałdami śniegu. Nie ono mnie interesuje. Nie śnieg. Nie mróz wciskający się przez każdą szczelinę ubrania.
Pod drzewem ktoś leży. Rozpoznaję szary płaszcz.
Podbiegamy, wypuszczając z ust kłęby pary. Brat klnie, panikuje. Ma to po matce. Wszyscy mamy. Dobrze, że najstarszy pojechał do teściów, bo byśmy tu zwariowali.
– Tato? To on? Tato? – Głupie pytania wypadają z ust małolata jak naboje z karabinu. Nie odpowiadam.
Przewracam ojca na plecy. Byłem pewien, że to on, ale teraz świadomość uderza mnie ze zdwojoną siłą. Kurwa, pasterka, a mój ojciec leży pod drzewem. Zabiję.
Jego głowa bezwładnie opada na ramię, odsłaniając pomarszczoną szyję. Sine żyły przebijają się przez cienką jak papier skórę. Dostrzegam dwie zaschnięte krople krwi. No nie.
Zębami ściągam z dłoni rękawiczkę. Przykładam palce do jego twarzy. Dobrze, nie jest lodowata. Nie ciepła, nie gorąca, ale letnia. Jest w porządku. Biorę głęboki oddech, a mróz wbija mi w płuca lodowe igiełki. Czuję jak maluje wewnątrz mnie jeden ze swoich mroźnych obrazów. Jak na szybach.
– Dawaj płaszcz – mówię do małolata, a ten patrzy na mnie, jakbym właśnie wylądował tu statkiem kosmicznym. – Dawaj płaszcz – powtarzam.
Podaje mi go oszołomiony. Przykrywam ojca, po chwili dokładam swoją kurtkę. Zasłaniam swetrem wystający zza paska pistolet. Brat nie musi go widzieć. Zaciskam palce na szorstkiej pięści ojca. Zostawiam na niej blade ślady. Jest niedobrze, jest bardzo niedobrze.
– Na co ty się patrzysz? – warczę na brata. Wiem, że to nie jego wina, ale jestem wściekły. Gniew szarpie mi wnętrzności, nie pozwala skupić myśli. – Dzwoń po karetkę i jedź z nim do szpitala.
– A ty co? – pyta mnie, podnosząc oczy znad ekranu smartfona.
– Muszę coś sprawdzić – rzucam na odchodne i znikam w ciemności.
*
Wiem, co zostawia takie ślady.
Biegnę po oblodzonym chodniku, ryzykując utratą zębów. Ulice są puste. Mijam park, którego przebudowę zaczęli latem. Połowa drzew jest już wyrwana, kostka brukowa czeka na paletach, by zająć miejsce trawy. Czarne, poskręcane drzewa milczą.
Ten park jest jak ranne, drapieżne zwierzę. Odstrzelono mu pół ciała, ale wciąż tu jest. Patrzy i szczerzy na mnie swoje kły.
Przyspieszam.
Kłęby pary wiją mi się wokół głowy.
Takie ślady na szyi zostawiają wyłącznie złodzieje snów. A w moim mieście jest tylko jeden. Wiem, bo to moje miasto. I nic tu się nie dzieje bez mojej wiedzy. Prawie nic.
Dobiegam do znajomej, starej kamienicy. W jednym oknie jest zapalone światło. Dobrze. Kontrastuje z nocą i czarnym niebem, jak brak zęba w promiennym uśmiechu. Tylko zupełnie na odwrót.
Wpadam na klatkę, dysząc ciężko.
Skaczę po dwa, trzy stopnie.
Jestem. Właściwe piętro, właściwe mieszkanie.
Nie pukam, walę pięścią tuż obok wizjera aż sypie się tynk.
– Co jest, kurwa, spokojnie… – Dobiega mnie z wewnątrz. Uspokajam oddech. Słyszę zbliżające się kroki. Drzwi otwierają się do wewnątrz. Stoi w nich smukły chłopak o małych oczach i orlim nosie.
Nie czekam. Trzaskam go pięścią w otwarte usta i czuję jak coś pęka. Zanim upadnie poprawiam drugą ręką. Rozpoznaję znajome chrupnięcie.
– W co ty się bawisz?! – krzyczę, zamykając za sobą drzwi. Przekręcam klucz. Chłopak wciąż siedzi, trzymając się za twarz, pomiędzy palcami ścieka mu krew. Dużo. Robię kilka szybkich kroków. Ucieka ode mnie, nieporadnie, na czworaka.
– Co się… o co ci chodzi? – mówi niewyraźnie. Jest przestraszony.
Coś mi tu nie pasuje. Coś mi mocno nie pasuje. Stare mieszkanie, boazeria straszy ze ścian. W pokoju obok miga olbrzymi telewizor. Zajmuje niemal pół ściany. Na blacie w aneksowej kuchni leżą usypane kreski.
– Co jest, Damian? Zwariowałeś? – pyta mnie. Wstaje niepewnie, podpierając się o ścianę.
Na stoliku pod telewizorem leży kartonowe pudło pełne małych czarnych czipów, z których wystają dwa krótkie kabelki, przewody iniekcyjne. Katalizatory snu. Urządzenia pozwalające niemal natychmiastowo usypiać i ingerować w sny. Pokazuje mu ten karton ruchem głowy.
– Mojego ojca? Komendanta policji? – Patrzę mu w oczy. Rozszerza je w kiepsko udawanym zdziwieniu. – Czy tobie się coś nie pojebało?
Reflektuje się szybko. Prostuje. Podchodzi do mnie, choć ukradkiem zerka na moje zaciśnięte pięści.
– Było zlecenie.
Bezczelnie kładzie mi dłoń na karku. Strącam ją z obrzydzeniem.
– Bury wyrwie ci nogi z dupy – informuję go. – Ale mamy tu jeszcze czas dla siebie.
Uśmiecha się, wykrzywiając swoją ptasią twarz. Coś mi tu nie gra. Coś mi tu cholernie nie gra.
Pokój rozmazuje się w bezkształtną plamę.
– Bury mi to zlecił – mówi. Jego głos dociera wprost do mózgu. Wszystko wokół staje się nieczytelne. Jak we śnie. Kurwa. Przykładam palce do szyi. Wyciągam dłoń przed siebie i widzę dwie ciemno czerwone kropki. Ależ ja jestem głupi.
– Niemożliwe – odpowiadam, a czarne bohomazy wirują mi przed oczami.
– Skończyło się, cwaniaczku. – Kładzie mi dłoń na głowie. Jest niesamowicie ciężka. – A teraz śpij.
Upadam, a paskudny peerelowski dywan przyjmuje mnie swoje objęcia.
*
Gdy dzieje się coś złego, czasem nie ma nic innego niż rodzina.
– Ej, człowieku! – Małolat klepie mnie po twarzy. Samymi czubkami palców. Jak dziewczyna. – Żyjesz?
– Filip?
– Nie, kurwa, święty Mikołaj. Wstawaj, grubasie.
Chwyta mnie za ręce i pomaga się podnieść. Świat wciąż wiruje mi przed oczami. Wściekłość rozsadza żołądek. Nie mogę tylko sobie przypomnieć czemu jestem tak zły. I na kogo.
– Skąd wiedziałeś? – pytam go, przypominając sobie złodzieja snów, widząc jego mieszkanie. Uśpiony ojciec, czipy, Bury. O co tu chodzi?
– Mama kazała mi zainstalować nam aplikacje lokalizujące. – Wzrusza ramionami. – Tak na wszelki wypadek.
Macham ręką. Nieważne. Pewnie złaził wszystkich sąsiadów. Może wzięli go za kolędnika. Podchodzę do kartonu z czipami. Szukam właściwego. Jest oznaczony kółkiem. Dwie diody wygaszone, trzecia miga na zielono. To ten. Chyba. Czip wybudzający. Wrzucam go do kieszeni.
– Ej! – Filip krzyczy do mnie, kiedy stoję już w drzwiach. – A ty dokąd?
– Siedź tu – odpowiadam. – I bądź pod telefonem.
Żegna mnie rozłożonymi ramionami i pretensją w oczach.
*
Całą drogę do szpitala biegnę.
Wpadam na korytarz. Jarzeniówki oślepiają mnie na chwilę.
– Gdzie jest mój ojciec? – zaczepiam pierwszą z brzegu pielęgniarkę. Jej pomarszczona twarz mówi mi, że jest zmęczona, że spodziewała się mnie i się boi. Szkoda mi jej, naprawdę.
– Pod czternastką na piętrze – mówi, chowając głowę w ramionach, jakby temperatura spadła przynajmniej o dziesięć stopni.
Puszczam się biegiem po schodach.
Drzwi otwierają się z hukiem. Staję w nich oniemiały. Ojciec leży pod cienką kołdrą, jest tylko niewielkim wybrzuszeniem na starym materacu. Na poręczy przy jego nogach zaciskają się grube paluchy Burego.
Wielki, nabrzmiały czerwony pysk, świńskie oczka, wąs, którym można by zamiatać ten szpital. Brzuch, który ostrzega świat, że zawał jest tylko kwestią czasu. Pies. Stary esbek.
– Bury? – pytam. – Co ty tu, kurwa, robisz?
– Dla ciebie wujku lub proszę pana.
Krzywię się, jakby podsunął mi coś obrzydliwego pod nos. Ostatni raz nazwałem go wujkiem na mojej komunii. Potem widziałem, jak próbował złapać moją matkę za tyłek. Nigdy nie mogłem pojąć, jakie zrządzenie losu sprawiło, że jesteśmy rodziną.
Dopiero po chwili dostrzegam w kącie wątłą postać. Złodziej. Zrywam się, ale Bury uspokaja mnie uniesioną dłonią.
– Czego tu chcesz? – pyta mnie. Jest wypity. Czerwone plamy rozlewają się na jego niedokładnie ogolonej mordzie.
– Więc to prawda? Nasyłasz złodzieja snów na własnego brata?
Trzęsą mi się ręce. Nie skończy się tylko na słowach. Muszę coś zrobić. Muszę w coś uderzyć.
– Twojemu ojczulkowi zachciało się cudzych pieniędzy – odzywa się Karolek. Przypominam sobie jak na niego wołają, nie Karol, Karolek.
Nie wytrzymuję. Wyciągam broń zza paska i strzelam. Huk rozdziera nam uszy. Karolek łapie się za nogę, krzyczy. Chyba drasnąłem go w udo. Celowałem w kolano. Trzeba będzie poćwiczyć.
Bury przewraca oczami i unosi ręce w teatralnym geście zrezygnowania.
– O czym on mówi? – pytam, patrząc w te nabiegłe krwią świńskie oczka.
– Opuść broń, Damian.
Przypomniał sobie jak mam na imię. Wujaszek, kurwa jego mać. Przyciskam dłoń z pistoletem do uda. Strzeliłem w szpitalu. Niedobrze. Zaraz zbiegnie się tu cały personel. Mama się dowie. Zmartwi się. Niedobrze.
Nogą zamykam drzwi. Kiwam głową do Burego, by mówił. Mam zaciśniętą krtań. Nie dam rady się odezwać. Strach i gniew skręcają mi wnętrzności. Karolek piszczy pod kaloryferem.
– Hajs się nie zgadzał.
Mam ochotę go uderzyć. Nie ruszam się. Gdybym to zrobił, jutro przyszłoby do mnie paru smutnych panów, by połamać mi ręce. Coś tu nie gra. Złoty łańcuch Karolka błyska spod brudnej koszuli. Coś tu nie gra, znowu.
– Czy nie przestał się zgadzać, odkąd kręci się koło ciebie ten mały skurwiel?
– Co? – Bury nie rozumie. Karolek przestaje piszczeć. Jest blady jak papier.
Podchodzę do Burego i łapię go za spocony kark. Jest zbyt zaskoczony, by zareagować. Są. Ślady wkłuć.
– Coś ci się przyśniło, Bury – mówię i podchodzę do śpiącego ojca. – Ale mam coś, co obudzi nas wszystkich.
Wyciągam czip wybudzający. Karolek, jeżeli to możliwe, zbladł jeszcze bardziej.
Już wiem co mi nie grało. W tej samej chwili dzwoni mój telefon.
– Co jest, małolat?
– Człowieku – zaczyna podekscytowany Filip – tu jest z pół kilo koksu. Nowa konsola, telewizor, skąd ona ma tyle siana?
– Dokładnie, młody – rozłączam się. To mi się nie zgadzało. Ktoś tu nagle się wzbogacił bez pytania mnie o zgodę.
Bury chyba zaczyna rozumieć. Zaczyna łączyć fakty, że ktoś go wyślizgał, że zrzucił winę na mojego ojca. Karolek też rozumie, bo cichaczem próbuje dostać się do drzwi, które otwierają się z hukiem, znowu.
– Obudź go, Damian – cedzi moja mama. Jest zmartwiona. Pielęgniarki musiały po nią zadzwonić. – A ty, Władek, trzymaj swojego kundla przy nodze. Nie skończyliśmy.
Przykładam czip do szarej skóry. Ktoś ma grubo przejebane.