Pukanie do drzwi. Nieznośny dźwięk, dobywający się ze świata realnego, żądający rychłego powrotu do rzeczywistości.
– Admirale Rosenthall! – dobył się przygłuszony głos zza grubej, metalowej ściany. – Admirale!
Mężczyzna przekręcił się na drugi bok i przykrył głowę poduszką, by stłumić nachalny harmider.
– Admirale! – Pukanie się nasiliło. – Niosę ważne wieści!
Metaliczne dźwięki nieznośnie wypełniały kabinę.
Westchnął.
Podniósł się leniwie, usiadł na krawędzi łóżka i włożył czarne spodnie. Spał tylko cztery godziny.
– Oby to było coś ważnego – mruknął pod nosem i nacisnął dwa wystające ze ściany przyciski.
Pomieszczenie rozświetliły wbudowane w sufit lampy i jednocześnie rozsunęły się metalowe drzwi. W wejściu stał młody, gładko ogolony mężczyzna. Lekko chłopięce rysy twarzy ozdobiła zdziwiona mina, wywołana nagłym rozsunięciem drzwi, którego przecież oczekiwał. Niski stopień. Wyglądał jakby chciał znów zacząć wydawać za pomocą swojej pięści nieznośny, metaliczny łomot, ale niespodziewany brak drzwi mu to uniemożliwił. Zasalutował do czapki, wyraźnie przejęty.
– Admirale! – powiedział tak głośno, że Rosenthall zwątpił, czy wpuszczenie go do środka było dobrym pomysłem. Aż zmrużył oczy od natężenia dźwięku. – Musi pan pójść na mostek!
Mężczyzna spojrzał na młodzika bez entuzjazmu. Kolejny błahy powód, który, w imię świętych formalności i procedur wymagał jego obecności. Znowu jakiś durny raport, którego wcale nie miał ochoty czytać, durne pytania arcyksięcia, albo cokolwiek innego, równie durnego, z czym nie chciał mieć do czynienia.
– Co takiego się stało, że potrzebujecie na mostku admirała? – spytał, przecierając oko – który właśnie odpoczywa, przypominam.
Przybysz nieco się zmieszał, ale po chwili wyjawił powód swojej wizyty.
– Panie admirale, znaleźliśmy ją!
– Znaleźliśmy kogo? – dopytał, z nutą narastającej irytycji.
– SP273-d! – powiedział drżącym głosem młodzik. – Jerusalem!
Zmęczenie, na dźwięk zlepka tych kilku liter i cyfr, odeszło w niepamięć. Cała sprawa nabrała teraz zupełnie nowego znaczenia.
– Gdzie?
– Dokładne dane ma profesor, panie admirale.
Admirał gwałtownie wstał, założył kurtkę mundury, zarzucił długi płaszcz i minął w drzwiach swojego rozmówcę.
– Idź powiadomić arcyksięcia – rozkazał. – Będę na mostku.
Na miejscu panowało ożywienie. Dane zalewały holograficzne ekrany ustawione pośrodku dużego pomieszczenia. W ogromnej części dane dotyczące planety SP273-d. Profesor stał w samym środku tego wszystkiego przed głównym ekranem, słuchając raportu asystenta i popijając kawę z dużego kubka. Gwar, cyfry, litery. Chaos prawie wymykał się spod kontroli. Tak właśnie wyglądał mostek, miejsce zazwyczaj spokojne, gdzie panowała atmosfera dyscypliny i skupienia. Najważniejsze miejsce na statku i chyba to, którego Rosenthall najbardziej nie znosił.
Admirał wszedł i od razu nakazał gestem, by nie salutowali. Głosy przycichły i wszystko, co wcześniej starało się wyrwać ze swojego miejsca, teraz przysiadło poskromione. Mężczyzna od razu podszedł do profesora, stojącego przy centralnym komputerze.
– Admirale Rosenthall. – Profesor przywitał go skinieniem głowy.
– Profesorze – odpowiedział, witając go w ten sam sposób. – Przejdźmy od razu do rzeczy.
Mężczyzna zwrócił się w stronę komputera, odstawiając kubek z kawą na stolik. Wpisał kilka komend i po chwili hologram wyświetlił najważniejsze dane.
– Dzień dwa tysiące pięćset trzydziesty szósty rejsu, godzina siódma pięćdziesiąt siedem. W odległości nieco ponad dwudziestu jeden jednostek astronomicznych zarejestrowano obecność samotnej planety. Wszystko wskazuje na SP273-d, zwaną potocznie „Jerusalem”.
– To niedaleko. Skierować Arkę w stronę planety! – rozkazał Rosenthall. – Czemu wykryliśmy ją tak późno?
– Jest dosyć zimna – odpowiedział profesor. – Szacujemy, że temperatura powierzchni wynosi około siedmiu kelwinów.
– Cholernie zimna! Co ze schronem? Będzie działał?
Naukowiec milczał przez chwilę.
– Nie mamy co do tego pewności – przyznał. – Bazę budowano dawno temu, kiedy przeciętna temperatura na powierzchni sięgała nawet dziewięćdziesięciu kelwinów. Obawiamy się, że podpowierzchniowy ocean mógł zamarznąć, a razem z nim cały kompleks. Oznaczałoby to, że schrony są niezdatne do zamieszkania.
Admirał zaklął w myślach. Prawie siedem lat poszukiwań mogło pójść na marne. Wolał by arcyksiążę nie dostał znów ataku paniki. Nie tylko przez samą kłopotliwość sytuacji, ale przez wiek i wątłe zdrowie monarchy. Postanowił, że nie będzie mu wspominał o komplikacjach.
– Rozumiem, że w takim wypadku będziemy skazani na dalsze dryfowanie? – spytał Rosenthall, chociaż doskonale znał odpowiedź.
– Tak – odpowiedział profesor. – Nie wystarczyłoby nam energii, by jednocześnie podtrzymywać życie na statku i przebić się przez lód do samego dna. Chociaż, kto wie, ale sam pan rozumie, że to nie jest najlepszy pomysł.
– Jakieś inne propozycje?
– Jest jedna opcja, ale zdaje się zbyt ryzykowna, by wcielić ją w życie.
– Zamieniam się w słuch.
– Na pokładzie mamy trzy batyskafy. Myślę, że dałyby radę przebić się nawet na dno. Moglibyśmy wysłać tam zespół, który przywróciłby bazę do życia. Tyle wystarczyłoby na początek, ale problemem jest czas. Zajęłoby to dwa miesiące. Co najmniej.
– A to oznacza, że statek musiałby przez cały ten czas zostać w pobliżu – dokończył admirał. – Namierzyliby nas, zanim byśmy się obejrzeli. Musimy w miarę możliwości pozostać w ruchu. Dwa miesiące to zdecydowanie za długo.
– Przepraszam, źle się wyraziłem – powiedział. – Jeszcze należałoby przetransportować na dół wszystkich mieszkańców, gdyby okazało się, że główny właz nie działa. W sumie mogłyby minąć nawet trzy miesiące, zanim bylibyśmy bezpieczni. Nawet używając batyskafów z Jerusalem.
Sytuacja przedstawiała się beznadziejnie. Czekając na powierzchni byliby jeszcze bardziej odsłonięci, niż przemieszczając się w przestrzeni międzygwiazdowej. Teraz cały czas zmieniali pozycje, przez co namierzenie statku stawało się niezwykle trudne.
Na mostek przybył arcyksiążę. Wyglądał na zaspanego. Czerwono-złote ubranie wyróżniało się spośród granatowych mundurów. Włosy bardziej szare, niż siwe sterczały na wszystkie strony w nieładzie. Wąsy za to jak zawsze zakręcone do góry i wyglądające perfekcyjnie. Nieco wyłupiaste, błękitne oczy skanowały wszystko, co działo się wokół. Całości dopełniał niewielki wzrost możnowładcy. Sięgał Admirałowi jedynie do ramienia.
– Jaśnie panie. – Rosenthall ukłonił się nisko.
– Witaj, Greg – przywitał się z dozą niepokoju arcyksiążę. – Cóż takiego się wydarzyło, że musiałem przerwać mój odpoczynek? Znaleźli nas?
– Nie, panie. Wszystko jest w porządku.
Profesor drgnął lekko, ale suweren nawet nie zwracał na niego uwagi.
– Więc? – dopytał.
– Znaleźliśmy planetę, której szukamy.
– Jerusalem!? – Nagle rozpromieniał. – Po tylu latach… W końcu bezpieczeństwo. Chwila wytchnienia dla starych, zmęczonych ucieczką kości.
– Niewątpliwie jest to powód do radości. Niedługo tam dotrzemy.
– Wspaniałe wieści, naprawdę wspaniałe… Dziękuję admirale, świetna robota. A, że tak zapytam… Jakieś wiadomości z frontu? Wygrywamy?
Już dawno przegraliśmy.
– Odcięliśmy wszelką komunikację, żeby było trudniej nas namierzyć – powiedział szczerze admirał. – Tak naprawdę nic nie wiemy, ale najważniejsze, że możemy w końcu przestać uciekać.
Arcyksiążę nie wyglądał na przekonanego.
– Niedługo wszyscy będziemy bezpieczni, to tylko dwadzieścia jeden jednostek astronomicznych od nas – dodał po chwili, okraszając wypowiedź przyjaznym uśmiechem, wiedząc, że monarcha wcale nie wie, czym jest jednostka astronomiczna.
– Dobrze… – powiedział możnowładca. – W takim razie, przekażę wieści rodzinie… Z Bogiem Greg.
– Jaśnie panie – admirał ukłonił się, a wraz z nim reszta sali i arcyksiążę wrócił do siebie.
Drzwi zamknęły się za arystokratą, a wszystkie oczy zwróciły się na Rosenthalla.
– W takim razie co robimy, admirale? – spytał po długiej chwili profesor.
– Mam pewien plan – odpowiedział. – Poślijcie po kapitana Harvena i przygotujcie transportowiec do startu.
Batyskafy zostały załadowane do statku transportowego, który stał już gotowy do wylotu. Rosenthall czekał tuż obok, aż załoga, składająca się z dziesięciu inżynierów, pięciu komandosów, trzech naukowców, trzech pilotów i medyka wejdzie na pokład. Wszystko czego potrzebowali już znajdowało się wewnątrz. Potężny zestaw baterii grafenowych, dwa małe reaktory fuzji jądrowej, zapasy jedzenia i wody na trzy miesiące i inne niezbędne rzeczy.
Admirał rozmawiał z kapitanem Harvenem, tłumacząc mu szczegóły misji. Mężczyzna stojący jeszcze jedną nogą w młodości, drugą zaś nieśmiało stawiając krok w poważniejszy wiek, słuchał ze ściągniętymi brwiami słów dowódcy. W końcu zdobył się na komentarz, jako, że Rosenthall zawsze cenił sobie jego zdanie i wiedział, że może sobie na to pozwolić.
– Według obliczeń profesora Slicka zajęłoby to dwa miesiące. Z całym szacunkiem panie admirale, ale dokonać tego w miesiąc wydaje się nierealne.
– Nie mamy wyjścia. Zresztą naukowcy zawsze zakładają ten cholerny margines ostrożności. Dokonywałeś już kiedyś podobnie szalonych rzeczy, Carl. Wierzę, że dasz radę.
– A ludzie? – dopytał kapitan. – Myśli pan, że zgodzą się na hibernację, gdyby musieli czekać? Tylko w ten sposób zdołamy podtrzymać ich przy życiu, gdybyśmy wygasili większość funkcji statku. Chodzi mi o to, że w tej sytuacji, nawet żołnierze tacy jak ja, mogliby mieć poczucie, że zapadają w swój ostatni sen. Nie obawia się pan buntu?
– Obyśmy nie musieli iść tak daleko. Poza tym myślę, że wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, że, gdy pozostaniemy w bezruchu, będziemy o wiele łatwiejszym celem do namierzenia.
– Panie admirale. Ludzie będą kurczowo trzymać się życia, nawet ze świadomością, że ten krok to tylko odroczenie wyroku.
– Masz absolutną rację, kapitanie – przyznał Rosenthall. – Ale póki nie przyjdzie do ostateczności, nie muszą o tym wiedzieć. Najważniejsze, by udało wam się uruchomić główny właz, by statek mógł wlecieć do wnętrza planety. Zrozumiano?
– Tak jest! – odparł, wcale nieprzekonany Harven.
W końcu przyszedł czas, kiedy mieli wyruszyć. Kapitan wszedł na pokład, a klapa zamknęła się za nim z metalicznym uderzeniem.
Uruchomili silniki, a przed ich oczami ruszyły potężne wrota hangaru. Statek wzleciał parę metrów nad podłogę i posunął powoli ku czarnej pustce rozciągającej się poza statkiem.
Po chwili opuścili hangar i zostawili za sobą Arkę.
– Kurs na SP273-d. Koordynaty w komputerze pokładowym.
Odbili w prawo i zaczęli przyspieszać, co dało się mocno odczuć. Światło w kabinie przygasło. Wewnątrz kokpitu migotały różnokolorowe przyciski, a ekrany informowały o różnorakich rzeczach dotyczących statku: poziomu paliwa, mocy i innych ważnych sprawach. Teraz mogli dostrzec przyprószoną gwiazdami sferę przed nimi. Gdzieniegdzie widać było słabo żarzące się rozmytym światłem mgławice i galaktyki
– W razie komplikacji będę w swojej kajucie – oznajmił kapitan i udał się na spoczynek. Mimo, że nie dawał po sobie tego zazwyczaj poznać, Harven w głębi duszy czuł ogromne podekscytowanie. Zadanie zdawało się niewykonalne, a takie wykonywać lubił chyba najbardziej, chociaż pełen sukces w podobnych przypadkach należał do rzadkości. Mimo wszystko, była to dla niego chwila podniosła, wypełniona poczuciem celu i sensu. I jeszcze wokół ziała nieprzebrana pustka, nieskończoność możliwości, które mogły się zrealizować.
Dryfowali jeszcze przez kilka dni. Wszyscy zachowywali się raczej cicho. Czas upływał im na grze w karty, przygotowywaniu sprzętu i snuciu się po pokładzie. Harven spędzał wolne chwile w kajucie, studiując prace traktujące o ich celu, lub wpatrując się gwiazdy za oknem. Na mostku zawsze znajdował się pilot i naukowiec, którzy oczekiwali wykrycia zimnej planety.
Piąta doba, ósma godzina, czternasta minuta rejsu.
Wykryto duży obiekt o temperaturze powierzchni około siedmiu kelwinów, wszystko zgodnie z wyliczeniami centralnego komputera Arki.
Kapitan Carl Harven czekał na mostku. Z początku nie mogli dostrzec niczego, poza gwiazdami wokół, później w ich polu widzenia pojawiła się planeta. SP273-d wyglądała po prostu jak czarne, powoli rosnące koło, które zasłaniało coraz większą część strefy niebieskiej. Planeta nie była praktycznie wcale oświetlona, więc nikt się nie dziwił takiej postaci.
Czarne koło rosło, aż zajęło praktycznie całe pole widzenia. Wpadli w sidła grawitacyjne planety. Zeszli pod kątem, stopniowo zmniejszając wysokość, by później zacząć wytracać prędkość. Pod ich stopami mknęła martwa lodowa kraina. Całkowicie pusta, ciemna i zimna, oderwana od jakiegokolwiek układu gwiezdnego. Planeta, która była ich jedyną nadzieją.
Powierzchnia zbliżała się coraz bardziej i bardziej. Statek zwalniał. W końcu zawisł i zaczął powoli opadać.
Wszyscy poczuli zetknięcie się z powierzchnią.
Dotarli.
Pierwsze dni przyniosły niewiele.
Stworzyli tymczasową bazę w okolicy głównego włazu, który mieli za zadanie uruchomić, przygotowywali batyskafy, dzielili się na załogi poszukiwawcze. Zajmowały ich rzeczy niezbędne do dalszych działań. Ze względu na rozkaz ograniczenia aktywności radiowej i jakiejkolwiek innej, która generowała niepotrzebne promieniowanie, mogące zdradzić ich położenie, wszystko szło o wiele wolniej, niż by mogło. Krok po kroku, dzień po dniu zbierali coraz więcej informacji na temat planety i warunków na niej panujących. Środowisko było skrajnie nieprzyjazne dla jakiegokolwiek życia na powierzchni, znaleźli co prawda ślady bytności ekstremofili, ale to akurat nie miało w tym momencie prawie żadnego znaczenia. Stała temperatura siedmiu kelwinów, powoli spadała w kierunku około dwóch przecinek siedmiu. Planeta znajdowała się w jednej z pustek, wystrzelona miliardy lat temu z orbity rodzimej gwiazdy, pewnie na skutek jakiejś ogromnej, kosmicznej katastrofy i wedle obliczeń, miała w tej pustce pozostać przez jeszcze niesamowicie długi czas.
Dwa dni po lądowaniu zaczęli wiercić. Ich celem było dobić się do podpowierzchniowego oceanu, na którego dnie znajdował się ogromny schron.
Kapitan Harven, wracając z rekonesansu, objechał jeszcze dookoła pokryty lodowymi guzami, ogromny właz, który w zasadzie przypominał bardziej krater, niż to, czym naprawdę był. Musieli liczyć, że twarda, zamarznięta skorupa pęknie pod siłą otwierających się wrót. Obkuwanie tego wszystkiego mogło zająć kilka miesięcy, nawet licząc, że mieliby cały sprzęt z Arki. Skierował łazik w stronę grupy przygotowującej batyskaf. Znajdowali się całkiem niedaleko. Według planów podziemnego kompleksu obok głównego wejścia było drugie, awaryjne.
Zimne światła rozjaśniały ciemną, zimną krainę. Harven dotarł do grupy. Wjechał specjalną bramą pod niewielkich rozmiarów kopułę, złożoną z ekranów, pochłaniających promieniowanie elektromagnetyczne i wydał należyte polecenia. Rozpoczął się żmudny proces przebijania się przez skorupę.
W końcu potężny strumień promienia kruszącego, zasilanego małym reaktorem fuzji jądrowej, wbił się pionowo w powierzchnię planety. Jasnobłękitne światło przez chwilę rozjaśniło otoczenie, ale batyskaf, wgryzłszy się w powierzchnię planety, zabrał je ze sobą. Pulsujący błysk dobywający się z wielkiego tunelu powoli gasł. Batyskaf schodził coraz głębiej.
Minęło nieco ponad pięć godzin od rozpoczęcia kopania. Maszyna wróciła na powierzchnię i została zastąpiona przez kolejną. Osprzęt się przegrzał i musiał ostygnąć.
Drugi batyskaf skończył podobnie. Dopiero trzeci w końcu przebił się przez skorupę planety i dogrzebał się do podziemnego oceanu. Harven, nie tracąc cennego czasu, zwołał ludzi, utworzył trzy grupy i popłynął z nimi na dno, zostawiając niewielką część załogi na powierzchni.
Tutaj, pod powierzchnią, mogli w końcu używać pełni dostępnych im środków technicznych. Nie musieli obawiać się, że wyemitują promieniowanie, które przypadkiem mogłoby zdradzić ich położenie w przestrzeni. Wszystko pochłaniała gruba skorupa planety i bezdenny, mogło się wydawać, ocean.
Reflektory ujawniały w zasadzie niewiele. Trzy batyskafy brnęły w głąb dziwnej krainy, równie pustej, co na powierzchni. Wrażenie było nawet podobne do dryfowania w przestrzeni kosmicznej, chociaż tutaj panował niepokojący brak gwiazd. Tylko pusta przestrzeń, wypełniona tak powszechną we wszechświecie materią, która zdawała się być zupełnie tajemnicza i obca. Światło niknęło gdzieś daleko w głębi.
Płynęli tak przez czas, zdający się ciągnąć nader długo. Kapitan Harven, stojący ciągle tuż przy szybie, wypatrujący jakiegokolwiek znaku, że dotarli na miejsce, wbijający wzrok to w radar, to w pustkę za szybą, w końcu odkrył, że cel jest niedaleko. Na radarze wyraźnie widać było ogromną, metalową konstrukcję, niedostrzegalną gołym okiem przez szybę.
W końcu przed ich oczami pojawiło się ogromne, stalowe miasto, ciemne i martwe. Batyskaf kapitana prowadził pozostałe, zaś sam Harven, studiował w towarzystwie jednego naukowca i jednego inżyniera plany schronu, poszukując odpowiedniego włazu. Znaleźli go o wiele szybciej, niż mieli nadzieję i od razu skierowali się w jego stronę, pośród czarnych wież, budynków i korytarzy.
Raport z pierwszej ekspedycji do bazy na dnie wszechoceanu planety SP273-d.
Od razu po przebiciu się przez skorupę planety, popłynęliśmy na samo dno, do kompleksu schronów. Po znalezieniu odpowiedniego włazu, i zaskakującym braku problemów przy dostaniu się do środka weszliśmy na teren podwodnej bazy. Jakie nasze zdziwienie było, gdy spotkaliśmy tam ludzi. Zwyczajnych przedstawicieli naszego gatunku, trochę bladych i wychudłych, zupełnie nie umiejących obsługiwać znacznej części aparatury schronu. Szybko zostaliśmy doprowadzeni do obecnego zarządcy „Jerusalem” imieniem Seph Severill i przedstawiliśmy powody naszego przybycia. Dowiedzieliśmy się jedynie, że ludzi zamieszkujących kompleks wcale nie obchodzi żaden arcyksiążę, żadna arka, ani żadna wojna, że mieszkają tutaj od pięciu pokoleń i wyrażają pragnienie, by pozostawić ich w spokoju. Niemniej udało nam się przedstawić kilka rozsądnych argumentów, które najwyraźniej przemówiły do zarządcy kompleksu. Rozmowy negocjacyjne mają zostać przeprowadzone w przeciągu kilku następnych dób. Lepiej będzie nie uciekać się do używania siły, ze względów zarówno etycznych, jak i ekonomicznych. Następnego dnia, wraz z kilkoma inżynierami, naukowcami i komandosami, będziemy próbować przywrócić kompleksowi dawną świetność, co, mamy nadzieję, przekona obecnego zarządcę o korzyściach wpuszczenia nas na teren bazy.
Kapitan Carl Harven
Dzień ósmy wyprawy, godzina 13:21
Podwodny schron nieco odżył po interwencji wykwalifikowanych inżynierów. Reaktory fuzji jądrowej ruszyły, światło zapłonęło jaśniej, szklarnie rozgrzały się do właściwej temperatury, a wrota do dotychczas niedostępnych części kompleksu otworzyły się. Długie i puste korytarze ciągnęły się kilometrami, wypełnione światłem wbudowanych w sufit lamp.
Sceptycyzm Sepha Severilla – starego człowieka o żylastym ciele i bystrym umyśle – powoli topniał. Na własne oczy przekonywał się, jak przybysze mogą zmienić oblicze bazy. Harvenowi w końcu opowiedział, jak to się stało, że do schronu trafili ludzie. Byli najzwyczajniej w świecie uchodźcami wojennymi, a przypadek chciał, że natknęli się akurat na tę planetę i dziwnym sposobem odkryli jak dostać się do podwodnego kompleksu. Właśnie w ten sposób, pięć pokoleń temu prapradziadek Severilla zamieszkał wraz z rodziną i kilkunastoma innymi na planecie SP273-d.
Kilku naukowców zostało na powierzchni, badając planetę i możliwości otwarcia włazu. Większość załogi znajdowała się w podwodnym kompleksie, pożytkując czas na przywracanie bazy do życia i uzdatnianie jej do zamieszkania. Teraz dopiero zaczynała przytłaczać swoim ogromem, ale też i pustką. Zdecydowanie brakowało tam ludzi, rozmów, wypełniających korytarze, dzieci śpiących w łóżkach i starców grywających w szachy.
Kapitan Harven, uruchomiwszy pełnię swoich umiejętności retorycznych otrzymał w końcu od Severilla oficjalną zgodę na wpuszczenie załogi Arki na teren kompleksu. Starzec, z początku zupełnie przeciwny, złagodniał, zobaczywszy ile dobrego może ten zabieg przynieść miejscu. Zresztą doskonale wiedział, że nie ma żadnego wyboru. Bo co niby mógł zrobić? Stanąć do walki z okrętem flagowym arcyksięcia wypełnionym żołnierzami?
– Co z głównym włazem? – zapytał Harven, podczas jednej z długich przechadzek pustymi korytarzami kompleksu. – Otworzy się?
– Nie wydaje mi się – odpowiedział Seph Severill. – To znaczy my nigdy nie próbowaliśmy, bo i po co? Ale sam widzisz, w jakim tu wszystko jest stanie. Ten właz to ogromna machina. Do tego cała powierzchnia jest zamarznięta na amen. Lód może okazać się silniejszy od silników włazu.
To faktycznie stanowiło problem. Mogliby z łatwością oczyścić górną część włazu z pokrywy lodowej, ale to wiązałoby się z wyemitowaniem ogromnej ilości promieniowania w przestrzeń kosmiczną. A na to nie mogli pozwolić sobie w żadnym wypadku.
– Coś wymyślimy – stwierdził kapitan. – Najwyżej będziemy musieli przewieźć wszystkich za pomocą batyskafów.
Szli przez chwilę w milczeniu.
– A ta cała załoga – zagadnął znów Seph. – Kiedy u nas zawita?
– Powinni się zjawić za niedługo ponad tydzień. Schron jest już prawie gotowy, by ich przyjąć.
Dzięki temu dziwnemu zrządzeniu losu, że w schronach Jerusalem znaleźli ludzi, uruchomienie wszystkich niezbędnych funkcji kompleksu zajęło o wiele mniej czasu, niż przewidywali naukowcy z Arki. Na trzy dni przed planowanym przybyciem statku wszystko było w zasadzie gotowe. Wszystko, nie licząc głównego włazu, który za nic nie chciał się otworzyć. Wygenerowali wystarczająco dużo energii, ale ten ani drgnął. Naukowcy, którzy przylecieli z Harvenem na SP273-d twierdzili, że to wina skorupy, że zbyt dużo lodu zebrało się na zewnątrz. Użyli wszelkich dostępnych środków, zachowując maksymalną ostrożność, generując jak najmniej hałasu elektromagnetycznego. Kapitan podjął decyzję, by skruszyć jak najwięcej skorupy przykrywającej właz, ale tylko pod osłonami, wygłuszającymi promieniowanie. Za każdym razem, gdy prace ustawały, próbowano wejście uruchomić, ale zdało się to na nic. Może gdyby zadziałali z pełną siłą, nie mając na uwadze hałasu, to udałoby im się. Mimo wszystko, postanowiono nie podejmować ryzyka.
Po kilku dobach intensywnej, bezowocnej pracy nadleciała Arka.
Kapitan Harven stał na powierzchni i patrzył przez szybkę hełmu na rosnące z sekundy na sekundę czarne cielsko statku. Admirał Rosenthall zdecydowanie nie będzie pocieszony. Nie było jednak aż tak źle, w końcu dokonali połowy niemożliwego.
Statek osiadł na powierzchni, a Harven od razu został wpuszczony do środka i udał się na mostek.
– Jak to nie działa!? – zadał pytanie admirał, ściągając brwi. – Właz miał być uruchomiony zanim przybędziemy.
– Za dużo lodu – odparł zdawkowo kapitan. – Zdecydowałem, że nie będziemy kruszyć pełną mocą, przez wzgląd na promieniowanie.
Rosenthall wbijał w niego jeszcze przez chwilę gniewne spojrzenie, po czym trochę odpuścił.
– Cholera, masz rację. – Rozluźnił nieco spięte mięśnie ramion i podszedł do biurka, by zerknąć na leżące tam raporty. – Teraz będziemy musieli poddać hibernacji większość załogi. Tego się obawiałem. Co z batyskafami?
– Przy bazie pozostał jeden, w razie gdyby ludzie z dołu potrzebowali nagle popłynąć na powierzchnię. Dwa pozostałe są gotowe do działania, do tego wyprowadziliśmy dwadzieścia kolejnych, należących do kompleksu.
– W jednym zmieści się nie więcej niż dwadzieścia osób. Dwadzieścia dwa razy dwadzieścia – czterysta czterdzieści. Licząc nawet dwa transporty na dobę, zejdzie nam zdecydowanie zbyt długo. Maszyny też nie mogą pracować cały czas. W takim razie pozostaje hibernacja.
– Admirale, jest jeszcze jedna rzecz – dodał Harven. – Kiedy dotarliśmy na dół, zastaliśmy tam ludzi. Przed naszym przybyciem ktoś już tam zdążył zamieszkać.
– Co…?
– Ich dowódca, imieniem Seph Severill, oświadczył, że w żaden sposób nie będą sprawiać kłopotów, żądają tylko, aby pozwolić im spokojnie egzystować w bazie – dodał naprędce. – Wyraził chęć rozmawiania z panem.
– Ilu ich tam mieszka? – zapytał po chwili Rosenthall.
– Jedynie parudziesięciu. Gdyby nie oni, za nic w świecie nie udałoby nam się przywrócić kompleksu.
Admirał znów milczał, a Harven jak zwykle nie był w stanie odgadnąć, co też kryje się w głowie przełożonego.
– Porozmawiam z nim – powiedział – ale to w swoim czasie. Na ten moment mamy ważniejsze sprawy.
Rozkaz obowiązkowej hibernacji dziewięćdziesięciu procent populacji statku wzbudził, jak się spodziewano, silne protesty. Niektórzy kategorycznie odmawiali, inni zaczynali szeptać między sobą o buncie, a jeszcze inni przyjęli tę wiadomość ze strachem, ale i z godnością. Koniec końców żaden bunt nie wybuchł, gdyż akcja została przeprowadzona nader sprawnie i szybko. Żołnierze wprowadzali z bronią w dłoni tych bardziej opornych do komór hibernacyjnych. Głosy sprzeciwu cichły w objęciach chłodu. Tych, którzy nie zostali poddani hibernacji od razu przewieziono na dół, do schronów, gdzie pomagali przygotowywać wszystko na przybycie pozostałych.
Dziwne uczucia obudziło to w kapitanie Carlu Harvenie. Codziennie widział blade twarze ludzi w elektronicznych sarkofagach, pogrążonych w dziwny stan, będącym czymś więcej niż sen, czymś, co niebezpiecznie zbliża się w stronę śmierci.
Arka została wyciszona i w dodatku pokryta siatką maskującą pole elektromagnetyczne. Arcyksiążę został przetransportowany do schronu w pierwszej kolejności, Admirał Rosenthall zawarł umowę z Sephem Severillem. Cała ich grupa miała otrzymać osobną przestrzeń do życia, w którą wojsko miało nie ingerować, ale być pod jego jurysdykcją i przyjąć prawa panujące w pozostałych częściach kompleksu. Żadna ze stron nie była do końca zadowolona, ale takie rozwiązanie musiało wystarczyć. Przynajmniej na razie. Zresztą ludzie Sepha szybko przyzwyczaili się do nowej sytuacji, a przybysze z Arki nie mieli większych sprzeciwów co do obecności obcych. Wszyscy jechali na jednym wózku.
Korytarze i pomieszczenia schronów na planecie SP273-d zaczynały powoli ożywać. Ludzie krzątali się, rozmawiali, oddawali rozrywkom, pracowali, spali, jedli i robili te wszystkie inne czynności, które towarzyszyły im przez całe życie, z tą jedną różnicą – teraz nie uciekali. W powietrzu zaczynało z wolna wisieć poczucie bezpieczeństwa, beztroski. Śmiech dzieci, pomniejsze targowiska, obiekty religijne – wszystko zaczęło wyrastać jak grzyby po deszczu. W tle gdzieś jeszcze grała kontrowersyjna decyzja Rosenthalla o przymusowej hibernacji, ale to powoli odchodziło w niepamięć, w obliczu nowych, dobrych czasów. Wyglądało na to, że ludzkość w końcu znalazła swoje miejsce.
Arcyksiążę rzadko się pokazywał. Czasem rozmawiał z poddanymi, uśmiechając się, gładząc wąsy, czasem wzywał admirała, czyli jedną z niewielu osób, których zdanie faktycznie brał sobie do serca i dzielił się z nim własnymi, paranoicznymi obawami. A to bał się, że baza, pod naporem wielkiego ciśnienia zawali się i wszyscy zginą, a to potrzebował potwierdzenia, że na pewno jesteśmy bezpieczni na tej planecie, czasem nawet wzywał admirała, z powodu bólu brzucha. W tym okresie Rosenthall zyskiwał coraz więcej realnej władzy w kompleksie. Miał ogromny udział w decyzjach arcyksięcia. Władzy wcale nie pragnął, nie zabiegał nawet o nią, ale czuł, że tak będzie rozsądniej dla całego kompleksu i nie ingerował w ów proces. Zresztą mało kto mógł tak naprawdę to zauważyć. Wszystko działo się pod płaszczykiem tajemnicy.
Do bazy dotarł w końcu ostatni transport. Blade twarze powędrowały do specjalnie przeznaczonego pomieszczenia, gdzie zostać miały wybudzone ze stanu hibernacji. Ostatni zbawieni dobili do bezpiecznej przystani.
Minęły trzy lata. Życie w „Jerusalem” kwitło w najlepsze. Ludzie Sepha Severilla zintegrowali się ze społecznością Arki, Rosenthall dalej piastował swoje stanowisko i praktycznie przejął całą władzę w kompleksie. Arcyksięcia nieco przestały męczyć niepokoje, za to kapitan Carl Harven zaczął czuć się w podwodnej bazie coraz dziwniej. Ogrom pustki, pośród której się znajdowali powodował u niego pewnego rodzaju lęk, którego nie potrafił sobie do końca wytłumaczyć. Cała reszta społeczeństwa zdawała się wcale tej przypadłości nie wykazywać i prosperowała nadzwyczaj dobrze. Pewnego razu, natrafiwszy na holograficzny ekran, nadający schronową telewizję w przestrzeni publicznej, stanął jak wryty i wpatrywał się w niego przez dobrą godzinę. Wszystko tam zdawało się naśladować normalne życie, które ludzie wiedli kiedyś, gdzieś daleko stąd. W końcu odszedł z gulą w gardle do swojego pokoju. Wiele dni spędzał w bibliotece, gdzie czytał książki przywiezione na Arce. To dawało mu chwile wytchnienia, ale wcale nie tak długo. Gdziekolwiek spojrzał, widział jakąś dziwną parodię zwyczajnego życia. Schronowe media podszyte wojskową propagandą szczęśliwości i bezpieczeństwa, ludzie, którzy zachowywali się, jak gdyby wcale nic się nie stało – wszystko tak bardzo kontrastowało z całokształtem ich sytuacji, że Carl Harven doznawał wyjątkowo mieszanych uczuć. Z drugiej strony nie mógł przecież winić tych wszystkich ludzi za to, że próbują żyć w normalny sposób.
Harven w końcu wystąpił o przeniesienie go do bazy na powierzchni. Tam prowadzono badania naukowe i nasłuchiwano sygnałów z kosmosu. Zgodę rzecz jasna otrzymał.
Z początku poczuł się lepiej. Może to wszechocean planety przestał ciążyć mu nad głową, może zaczął mieć poczucie, że robi coś bardziej istotnego niż na dole, gdzie zajmował się wyłącznie sprawami wojskowymi, jawiącymi się mu obecnie jako zupełnie bezużyteczne. Albo po prostu przez to, że mógł z powrotem patrzeć w ten bezkres, z którego przybyli i do którego cały czas go ciągnęło. Do poczucia celu, jakiegoś kierunku, chociaż przewidzenia czegokolwiek, co mogłoby być następne. Znajdowali się w stanie bezwładnego dryfowania, gdzieś po pustce, stanie boleśnie statycznym. Mimo tego, że życie w podwodnej bazie toczyło się w najlepsze i tworzyło mnóstwo możliwości. Wiele razy zdarzało się, że wyjeżdżał z małej powierzchniowej bazy, stawał pośrodku lodowej pustyni i wbijał wzrok w rozgwieżdżone niebo. Niewytłumaczalny lęk z wolna powracał.
Wiele czasu spędzał też nasłuchując sygnałów z kosmosu. Docierały do nich czasem różnego rodzaju szumy, urywki słów i zdań. Kiedy udało im się usprawnić działanie anten, wtedy zaczęły docierać do nich rzeczy zupełnie niesamowite. Fragmenty programów, meczów sportowych, wiadomości, nabożeństw, bajek dla dzieci, felietonów na tematy przeróżne. Carl Harven słuchał tego wszystkiego jednocześnie z ogromną radością, ale też bezmierną nostalgią. Oczywiście na dół, do bazy te sygnały nie docierały. Tam istniało przecież osobne radio, osobna telewizja. Wszystko zamknięte pod skorupą planety, pod bezkresnym oceanem.
Pewnego dnia odebrano wiadomość, której się zupełnie nie spodziewano.
Z szumu zaczęły przebijać się słowa o wiele bardziej wyraźne, jak gdyby sygnał był skierowany raczej w ich stronę, niż czystym zrządzeniem losu wyemitowany przez satelitę i odebrany przez nich na SP273-d. Kapitan Harven, który nasłuchiwał bezkresu usłyszał to pierwszy. Najpierw otworzył oczy trochę szerzej. Później coś go ukłuło w brzuchu. Serce zaczęło tłuc, jak gdyby chciało wyskoczyć, a włosy zjeżyły się na całym ciele. Wyskoczył jak oparzony ze stacji, całe szczęście nie zapominając założyć skafandra, puścił się pędem do łazika, pojechał w stronę batyskafów i przerębla i popłynął prosto na dno, by zaraz wpaść do gabinetu Rosenthalla.
– Admirale! – krzyknął już w progu, otwarłszy drzwi nawet nie pukając.
– Harven, do jasnej cholery! – Tamten skoczył za biurkiem, wystraszony. – Puka się!
– Panie admirale, przepraszam, ja… – zaczął, ale wiadomość, którą niósł była dla niego zdecydowanie ważniejsza, niż formułki grzecznościowe. – Stacja odebrała sygnał!
– A to ci nowość! – odpowiedział. – Co tym razem? Kolejny program kulinarny, zwycięzca genoriańskiego talent show, czy powódź na jednej z planet układu Atlantydy?
– Panie admirale – powtórzył się, ale tym razem już miał przygotowane całe zdanie – odebraliśmy sygnał, skierowany prosto do nas, w tę pustkę, w której się znajdujemy, jak gdyby wiedzieli, że tu jesteśmy!
Rosenthall zmarszczył brwi.
– O czym pan opowiada, kapitanie?
– Wiadomość. – Złapał oddech. – Dotyczyła końca wojny. Wzywają wszystkie ukrywające się jednostki do powrotu! Rząd zawarł pokój z wrogiem. Wojna się skończyła. Walki zaprzestane. – Powtarzał treść komunikatu między własnymi słowami. – Wszystko przesłane z rządowym kluczem, nie ma mowy o pomyłce!
Admirał milczał.
– Będzie trzeba wysłać ekipę badawczą – stwierdził Harven. – To oczywiste, że nie możemy im ot tak odpowiedzieć po tym wszystkim… po tym wszystkim, co się działo. Przecież może być tak, że to wróg ostatecznie przejął stolicę. Że próbują w ten sposób wywabić z nor tych, którym udało się przetrwać. Ale nie myśleliby, że jesteśmy tak głupi, by się na coś takiego nabrać, jak durne dzieci.
Rosenthall wbijał w niego zamyślone spojrzenie.
– Panie admirale, jakie rozkazy? – zapytał w końcu, po długiej chwili.
– Harven, gorączkujecie się zanadto – odpowiedział.
– Wcale się nie gorączkuję. Tylko stwierdzam, że właściwe byłoby podjęcie jakichś działań.
– Nie możemy nic zrobić.
– Dlaczego nie!? – zapytał, poirytowany.
– Ponieważ jakakolwiek reakcja naraża nas na ryzyko ujawnienia lokalizacji schronu – odparł admirał. – Przecież wiecie, kapitanie, że człowiek odpowiednio do tego przygotowany mógłby z pewną dokładnością przybliżyć położenie miejsca, z którego statek przyleciał. A jak byśmy mieli niby otrzymać informację zwrotną? Sygnałem radiowym? Czy po prostu mały statek bez potężnych mózgów elektronowych miałby znaleźć z powrotem tę planetę? A nawet jeśli by to się udało – co gdyby ktoś ów statek namierzał?
– Panie admirale, wie pan, że jest wielu, którzy mogliby lecieć bez włączonego komputera pokładowego, chociażby ktoś taki właśnie stoi przed panem. To znacznie zmniejszyłoby ryzyko. A ile moglibyśmy odzyskać! Wszystko prawie!
– Wiem, że nie takich rzeczy już dokonywaliście w swojej karierze, Harven, ale nie mogę na to wyrazić zgody. Zbyt was tam ciągnie.
Kapitan zmarszczył brwi.
– Co pan chce przez to powiedzieć, admirale?
– Tylko tyle, że zauważyłem pewną rzecz i właśnie z jej powodu zgodziłem się na przeniesienie ciebie, kapitanie, na powierzchnię. Nie tylko ty się dusisz w tym miejscu. Nie tylko ty widzisz co utraciliśmy. Tylko ludzie podobni tobie muszą uciekać gdzieś w ten bezkres przestrzeni, niewyobrażalne liczby planet, nieskończoność możliwości. Ale to już nie jest dla nas, bo jesteśmy tutaj uwięzieni. Tak, Harven, nie wytrzeszczaj oczu, uwięzieni, przez to, że nie ma dla nas innego, bezpiecznego miejsca i przez zobowiązanie, wobec tych wszystkich ludzi, że będziemy ich chronić. Tutaj jest ostatnia przystań, znaleźliśmy się w miejscu, które jest celem, a poza nim nie ma już nic.
– Więc w takim razie pozostaje nam siedzieć tutaj, zamknięci głęboko pod powierzchnią planety na wieczność? To ma być cena, którą przyszło nam zapłacić?
– Nie może być inaczej, kapitanie. Przysięgaliśmy. Tutaj dokonamy żywota, tutaj umrą nasze dzieci, wnuki, prawnuki i może jeszcze dalsi potomkowie. I nawet może będą szczęśliwi. Może zapomną o wszechświecie i skupią się na tym, co jest tutaj i teraz. I pewnie tak dla nich będzie lepiej. Chyba, że pewnego dnia przyjdzie komuś na tyle szalony pomysł, by postawić na szali życie tych wszystkich ludzi, po to byśmy mogli jeszcze raz z dumą stawić czoła wszechświatowi i wszystkiemu, co się w nim czai.
Carl Harven stał, zaciskając pięści, emanując niemym buntem wobec losu. Nie patrzył już na Rosenthalla, tylko wbijał wzrok w biurko przed sobą. Wiedział, że ta rozmowa poszła za daleko. Z admirałem nie wchodziło się w dyskusję. Na pewno nie, kiedy miało się stopień kapitana. Mimo, że myśl ta wyjątkowo mu się nie podobała, to argumenty Rosenthalla wydawały mu się całkowicie rozsądne.
– Przyjąłem, panie admirale – powiedział i znów spojrzał w oczy przełożonemu.
– Cieszę się, że rozumiecie, Harven – odparł. – Możecie odejść.
Zasalutował, odwrócił się niespiesznie i ruszył w stronę drzwi.
– Jeszcze jedno – zatrzymał go głos dowódcy, na dźwięk którego znów się odwrócił. – Nasłuchuj tego głosu z nieba. I informuj mnie, o czym mówi. To wszystko.
– Tak jest – odpowiedział w ramach pożegnania, dostrzegając coś dziwnego w oczach admirała. Coś, co istniało ponad stopniami wojskowymi i ponad rangą społeczną. Ale zapomniał zaraz o tym, kiedy tylko wyszedł, a zaczął znów się nad tym dziwnym błyskiem zastanawiać dopiero kilka dni później.
Kapitan Carl Harven wrócił na powierzchnię i zasiadł samotnie z powrotem w radiostacji. Nałożył słuchawki i przez jakiś czas słuchał zapętlonego komunikatu, wzywającego do powrotu, mówiącego o kresie wojny. Później włączył nagrywanie, gdyby coś miało się zmienić i przełączył kanał. Wsłuchał się w szum, z którego wycinały się, raz bardziej, raz mniej wyraźnie, słowa jakiejś audycji. Później grała muzyka. Potem wiadomości, informacje pogodowe i znów muzyka. Rzucił mimochodem spojrzenie w stronę jednego z ekranów komputera. Temperatura powierzchni, jak za każdym razem, wynosiła siedem kelwinów.