Kruszka chwyciła oburącz gałąź i podciągnęła się z całych sił. Poszukała stopami stabilnego oparcia, odetchnęła głęboko.
Była na szczycie wysokiego, starego buku.
Wynurzyła głowę ponad koronę drzewa, strącając jesienne, wielobarwne liście. Wiatr smagał jej kruczoczarne, krótko przystrzyżone włosy.
Rozejrzała się.
Na wprost widniała gęsta puszcza, której kresu nie mogła dostrzec. Daleko za plecami rozciągały się niezmierzone dzikie stepy, zamieszkałe przez koczownicze ludy. Gdy obróciła głowę w prawą stronę, ujrzała pasmo gór o ośnieżonych wierzchołkach. W lewo zaś, w oddali, widziała kontury palisady okalającej wioskę, w której mieszkała. Nie chciała tam wracać. Już nigdy.
Nikt ani nic mnie już nie trzyma w tym miejscu. Nienawidzę tej wiedźmy! I tak bardzo tęsknię za rodzicami…
Jedyne, co lubiła w życiu robić, to wspinaczka na drzewa. Czuła się wtedy wolna od wszelkich myśli. Sprawiało jej to niezwykłą radość, choć sama nie wiedziała do końca, dlaczego tak jest. Ale i tym razem, mimo wewnętrznego buntu, wściekłości i bezradności, jakie ją ogarniały, widząc promienie zachodzącego słońca (które przypominały, że zaraz ma stawić się w rodzinnej chacie), zgrabnie, gałąź po gałęzi, zaczęła schodzić ku ziemi. Kiedy była zaledwie parę stóp od leśnego pokrycia, skoczyła. Jedna z dolnych, niewielkich gałęzi przecięła jej skórę wzdłuż prawego uda, rozrywając przy tym lniane, brązowe gacie.
Będzie zła. Oj, będzie zła. Stłucze mnie na kwaśne jabłko. Nie wrócę…
Ale, biegnąc prędko przez leśne zarośla, ledwo zdążywszy przed zmrokiem, wróciła.
I szybko tego pożałowała.
Złasława stała na progu chaty, w ręku trzymała długi kij. Była bardzo szczupłą kobietą, o długich, jasnych włosach i wydatnych piersiach. Twarz wydawała się łagodna i miła, co jednak było pozorem.
– Do środka, ale już! – rzuciła, gdy tylko ujrzała dziewczynę.
Kruszka weszła posłusznie do chaty, która niegdyś należała do jej rodziców. Stanęła na środku głównej izby, czekając na to, co się wydarzy. A dobrze wiedziała, czego może się spodziewać. Złasława biła ją regularnie, używając do tej czynności różnorakich przedmiotów. Dziewczyna próbowała się stawiać, nie raz i nie dwa, ale brakowało jej siły i uporu. Po śmierci rodziców stała się cieniem, który błądzi w ciemnych zakamarkach nie mogąc odnaleźć drogi. Nie widząc sensu w swoim istnieniu. Miewała różne myśli. Nawet te najgorsze…
– Zdejmuj ubranie – rzekła stanowczo Złasława.
Kruszka wykonała polecenie bez słowa. Wiedziała, że wszystko co powie tylko pogorszy sprawę. Izbę wypełniał zapach ziół i pieczonego mięsa. Dziewczyna obróciła się, naga, w stronę swej opiekunki i czekała. Chciała tylko jak najszybciej znaleźć się w swoim łóżku i tam przemyśleć plan ucieczki.
Choćby na koniec świata.
– Kolejny raz zapuściłaś się do lasu i łaziłaś po tych przeklętych drzewach. Mylę się? – zapytała kobieta patrząc na ranę na udzie Kruszki.
– I co ci do tego? – odpowiedziała dziewczyna, choć wiedziała, że tego pożałuje.
Złasława podeszła do niej na wyciągnięcie ręki.
– A to, że już tyle razy ci powtarzałam, że masz tego nie robić! Mam cię chronić, a skacząc po gałęziach jak jakiś dziki zwierz, narażasz swój kark, głupia! Dałam słowo twemu ojcu, zanim wyruszył na wojnę z tą głupią suką, i mam zamiar go dotrzymać.
Kruszka cała poczerwieniała, zacisnęła pięści, wysyczała przez zęby:
– Nie obrażaj mojej matki!
– Gdyby nie ona, to ja byłabym z twoim ojcem! Nie, zaraz. Gdyby nie ty, to byłabym z twoim ojcem! Zawsze mnie kochał, ale zanim mnie poznał, sypiał z twoją matką. Urodziła cię, a Wielodar był zbyt szlachetnym i honorowym człowiekiem, żeby ją wtedy zostawić.
– Nieprawda! Ojciec kochał mamę, a ty jesteś zwykłą…
Padło pierwsze uderzenie. Kij trafił prosto w zranione udo, Kruszka zwaliła się na kolana. Drugi cios trafił w plecy. Zawyła z bólu, choć starała się jak mogła tłumić wszelkie odgłosy słabości. Trzeci raz kij zdzielił ją prosto w potylicę. W oczach pojawiły się łzy a w głowie myśli:
Przeklęta!
Złasława biła Kruszkę, cios za ciosem, aż dziewczyna nie straciła przytomności, leżąc naga na drewnianej posadzce. Czerwone wstęgi na ciele dziewczyny dołączyły do innych, zabliźnionych już ran. Mimo braku reakcji ze strony ofiary, Złasława postanowiła zadać ostatnie trzy uderzenia. Skierowała je prosto w palce u dłoni Kruszki.
– Nie będziesz więcej…
Pierwszy cios.
– Łazić…
Drugi.
– Po drzewach!
Trzeci, zadany z całych sił.
Gdzieś w lesie, tuż za osadą, wataha wilków przywitała zbliżającą się noc.
*
Od czasu ostatniej wyprawy Kruszki poza palisadę minął prawie miesiąc.
Powinien pojawić się już pierwszy śnieg, jednak ten rok był wyjątkowo ciepły, a jesień nadal nie chciała ustąpić miejsca zimie. Na drzewach wciąż tańczyły złote liście, a słońce przyjemnie ogrzewało pracujących w osadzie mieszkańców. Kruszka większość czasu spędzała w swojej chacie. Leżała, czując nadal poobijane palce i rany na plecach, i patrzyła w ścianę. Opuszczała dom jedynie wtedy, kiedy było to naprawdę konieczne. Każdego dnia miała inne myśli.
Raz chciała poderżnąć gardło śpiącej Złasławie, ale była jeszcze wstanie myśleć na tyle racjonalnie, żeby wiedzieć, iż prócz osobistej satysfakcji nie przyniesie to żadnych dobrych skutków.
Innym razem biernie przyjmowała każdy dzień. Nie chciała widzieć żadnych ludzi, pragnęła tylko znowu położyć się spać. Z nadzieją, że może jutro wszystko samo się rozwiąże.
Kiedy zaś miewała lepsze dni, planowała ucieczkę. Ucieczkę na zawsze. Jednak planów i map, które chowała w swoim kufrze, przybywało, a na ostateczną decyzję zawsze zabrakło odwagi.
Bywały też te najgorsze chwile i myśli. Myśli o wspinaczce na drzewo, ale w innym celu, niż dotychczas.
Był słoneczny, ciepły jesienny dzień, a Kruszka czekała na swojego nauczyciela. Był nim kapłan Smerowita, Zniewko, w dawnych latach przyjaciel ojca dziewczyny. Przychodził rzadko, jednak Kruszka go uwielbiała. W zasadzie był jedyną osobą, z którą chciało jej się rozmawiać. Nie był jak większość kapłanów, wyniosłych i nudnych. Zawsze opowiadał coś ciekawego, a ona słuchała go jak zaczarowana. Nie mogąc się doczekać tej wizyty, chodziła po izbie w tę i we w tę, rozmyślając, czy nie zdradzić mu swoich planów ucieczki.
Może mógłby mi jakoś pomóc? Na pewno by mnie nie zdradził…
Łuup! Łuup!
Ktoś mocno załomotał w drzwi, a następnie bez czekania na reakcję, wszedł do środka. Kruszka rozpromieniała, kiedy ujrzała blade oblicze kapłana. Ściągnął kaptur odsłaniając glacę. Miał podkrążone oczy i zapadnięte policzki. Czarna, kozia bródka sięgała mu klatki piersiowej.
– Sama? – zapytał donośnym głosem.
– Tak – odpowiedziała Kruszka, radując się, że Złasława wróci dopiero po zmroku, gdyż ma pełno pracy w zagrodach.
Zniewko podwinął długą, czerwoną szatę i usiadł przy stole. Dziewczyna usadowiła się po drugiej stronie, czekając z niecierpliwością na kolejną opowieść.
– Dziś nie będzie żadnej opowieści.
Uśmiech na twarzy Kruszki zniknął w mgnieniu oka.
– Ale mam za to dla ciebie coś innego. Gdzie ja to… – Kapłan zaczął grzebać w skórzanej torbie. – No gdzie ja to kurw… Och, przepraszam, wciąż zapominam, że jesteś jeszcze dzieckiem. O, mam!
– Nie jestem już dzieckiem! I znam więcej przekleństw, niż ci się wydaje – oburzyła się Kruszka.
– Tak, tak, oczywiście kruszynko. A Smerowit słucha i czyta w twoich myślach, więc bacz na to, aby owe przekleństwa pozostały jedynie w sferze wiedzy.
– Ach, przestań tak prawić, to do ciebie nie pasuje.
– Chyba masz rację, na wszystkie biesy tego świata. Mała mądralo. Spójrz na to!
Zniewko rzucił na stół grubą, starą księgę w skórzanej oprawie. Dziewczyna spojrzała na okładkę. Dąb. Widniał na niej dąb. Nie pomyliłaby tego drzewa z żadnym innym. Były najlepsze do wspinaczki.
– Przyniosłeś mi książkę o drzewach? Myślałem, że bardziej mnie zasko…
– Nie mądruj się! Pierw mnie wysłuchaj, potem ujadaj.
Kapłan zaplótł ręce udając obrażonego.
– No dobra, słucham zatem – powiedziała zniecierpliwiona Kruszka.
Stuknął palcem w księgę i rzekł:
– To prezent od twojego ojca. Dla ciebie.
– Od… ale… czemu dajesz mi to dopiero dziś?
Zniewko pochmurniał.
– Miałem ci dać tę księgę w dniu, kiedy ziszczą się przewidywania Wielodara. A, na wszystkie chędożone biesy tego świata, niestety twój ojczulek miał nosa.
– Nie rozumiem…
– Ku naszym ziemiom zbliżają Herneci, barbarzyńcy, którzy przeszli przez góry, a celem ich jest jedynie zniszczenie. Jest ich tak wielu, że nawet, jeśli połączymy siły ze wszystkich osad, szanse na stawienie oporu są nikłe. Wielodar przewidział, że kiedyś na nas napadną. A teraz się to dzieje. Zeszli już z gór, więc to tylko kwestia czasu.
– Więc… co teraz z nami będzie? Co zarządził nasz…
– To nieistotne, młoda niewiasto. Nie dla ciebie, przynajmniej. Twoją rolą jest przejąć tę księgę i dobrze ją przestudiować. Nie wiem, co miał na myśli twój ojciec, gdyż nic mi nie zdradził. Wiem, że lubisz skakać po drzewach, ale to raczej chodzi o coś więcej. Rzekł tylko coś w tym rodzaju: Nie mogę nic powiedzieć nawet tobie, gdyż Kruszka musi odkryć prawdę sama. Tylko wtedy będzie to miało znaczenie.
Milczeli przez dłuższy czas. Dziewczyna przyciągnęła do siebie ciężką książkę, wpatrując się w ilustrację dębu.
– Jeśli tego życzył sobie mój ojciec, tak uczynię.
– Dobrze, że nauczyłem cię czytać, co nie, kruszyno? Ej, coś tak spochmurniała? Barbarzyńcy to jeszcze nie koniec świata, wszystko się ułoży.
– Nie chodzi o nich. Po prostu… Gdy w głowie pojawiają się rodzice…
– Wiem, wiem. Też nie mogę pogodzić się z ich śmiercią. Ale pieprzona wojna nie zna litości. Wytrzebiła połowę naszej ludności, i pech chciał, że twoi rodzice znaleźli się w tej połowie.
Zniewko wstał, narzucił kaptur i położył dłoń na ramieniu Kruszki. Dodał, ściszając głos:
– Nie wiem, czy jeszcze się kiedyś spotkamy. W najbliższym czasie wiele się zmieni. Ale wiedz, że jesteś kurews… że jesteś bardzo mądrą i zdolną dziewuchą.
– Dziękuję, Zniewko. Dziękuję za wszystko. Byłeś najlepszym nauczycielem.
– Ach, przestań tak prawić. To do ciebie nie pasuje.
Kruszka uśmiechnęła się, wyskoczyła zza stołu i przytuliła się do kapłana, odpowiadając ze łzami w oczach:
– Chyba masz rację, na wszystkie biesy tego świata.
*
Gdy minęła polanę, na środku której leżał omszały głaz, z wyrytym wizerunkiem przedstawiającym trzy głowy Smerowita, była bardzo podekscytowana.
Pierwszy raz w życiu zapuściła się tak głęboko w puszczę, zostawiając osadę daleko za sobą.
I czuła, że w końcu żyje.
Miała na sobie skórzane, połatane spodnie, których nogawki włożyła do wysokich, męskich buciorów. Ukradła je chłopcu, którego nigdy nie lubiła (nie lubiła prawie nikogo, ale jego akurat wybitnie). Uznała, że będą idealne na tą wyprawę. Na lnianą koszulę narzuciła uszytą kiedyś dla niej przez matkę ciemnozieloną tunikę, a barki dziewczyny oplatało srebrne, lisie futro. Wielki wór, który dźwigała na plecach, zaczął dawać się we znaki przy każdym kolejnym kroku, gdyż zwędziła swojej prześladowczyni sporą część zapasów. Ale w końcu musiała się spakować na daleką podróż.
Studiowanie księgi zajęło jej zaledwie trzy dni (i w zasadzie trzy noce). Okazało się, że nie musiała wertować każdej strony. Ktoś, a miała nadzieję, że to ojciec, zaznaczył ochrą strony, które powinny ją interesować. A dokładnie rozdział o Obłokostrzelu, drzewie, które według księgi było sercem natury całego świata. Było też ponoć najwyższym i najstarszym drzewem, jakie kiedykolwiek wyrosło. Ta informacja sprawiła, że Kruszka nie zwlekała ani chwili. Kto jak kto, ale ona musiała wspiąć się na najwyższe drzewo świata. Nadal nie wiedziała, co chciał jej przekazać ojciec, ale stwierdziła, że może przekona się na miejscu. Jeśli nic nie znajdzie i nic się nie wydarzy, ruszy na północ, szukając nowego życia. W księdze, prócz opisu i pięknego malowidła drzewa, była też mapa. Kruszka z łatwością ją rozgryzła, zresztą zawsze była całkiem dobra w docieraniu do wyznaczonego celu. Tym razem ów cel miał znajdywać się tuż przy granicy ze stepami koczowników. Nieopodal rzeki Zagrzuchy.
W rozdziale o Obłokostrzelu było coś jeszcze. Jakaś przepowiednia, której dziewczyna nie potrafiła dokładnie zrozumieć, gdyż była napisana w starym języku. Kruszka rozumiała może co piąte słowo. Zdecydowanie za mało, aby skleić z tego jakąś sensowną całość. Zniewko gdzieś wyjechał a nie miała się do kogo zwrócić, nie chciała też wpaść ze swoimi planami, dlatego mimo i tak już ciężkiego wora zabrała księgę ze sobą. Na wszelki wypadek.
Jest!
Szeroka rzeka wiła się między trawiastymi zboczami. Kruszka zbiegła, napełniła róg mętną wodą i ruszyła dalej, wzdłuż Zagrzuchy. Po długim marszu krajobraz nieco się zmienił. Drzewa nie rosły już tak gęsto obok siebie. Były też o wiele niższe. Za to wszędzie walały się różnej wielkości głazy, które otaczała wysoka trawa. Nagle rzeka zaczęła ostro zakręcać na wschód. Dziewczyna zdjęła z obolałych ramion wór, zawieszony na linie i zaczęła szukać mapy. Nim jednak się do niej dogrzebała, usłyszała warknięcie. Podniosła głowę.
Tuż przed nią stał wilk.
Był na tyle blisko, że nawet nie próbowała sięgnąć po schowany w bucie sztylet. Nie miałaby szans. Serce biło jej tak głośno, że musiał je słyszeć sam zwierz, ale jedyne, co zrobił, to odwrócił się i zaczął się oddalać, wolno powłócząc łapami.
Nagle przystanął. I czekał bez ruchu. Kruszka podniosła się na drżących nogach, zarzuciła wór na plecy i bardzo powoli ruszyła w stronę zwierzęcia. Kiedy była jedynie parę kroków od srebrnego, dorosłego wilka, ten w końcu również się ruszył. Szedł na wprost, zostawiając za sobą Zagrzuchę. Kruszka, nieco już pewniej, choć nadal pełna strachu, poszła za nim. Nie trwało to długo. Wielkie drzewo widoczne było już z daleka. Kiedy tylko dziewczyna je dostrzegła, zwierz czmychnął w zarośla. Kruszka pobiegła przed siebie na tyle szybko, na ile pozwalały jej siły po całodniowym marszu z niemałym obciążeniem. Zanim jednak zdążyła się porządnie spocić, stanęła przed drzewem, jakiego nie widziała jeszcze nigdy w życiu.
Olbrzymi dąb rzeczywiście wyglądał tak, jak przedstawiało go malowidło z księgi. Kora przypominała skórę pomarszczonego starca, a wysokość i rozpiętość mówiły o jego długim i bogatym w doświadczenia życiu.
Podeszła bliżej. Mając pień przed nosem stwierdziła, że trzeba by co najmniej pół tuzina rosłych mężczyzn, aby go objąć. Nie zastanawiając się długo, rzuciła swój ekwipunek na ziemię i złapała pierwszą gałąź. Potem kolejną, następną, i jeszcze jedną. Wspinaczka okazała się dziecinnie prosta. Ramiona staruszka były grube, solidne, i gęsto rozłożone. I tak, bez większych problemów, z paroma przerwami, przedarła się do korony drzewa. Gdy wystawiła głowę nad ostatnie, kolorowe liście dębu, uderzył w nią silny podmuch wiatru. Słońce chyliło się już ku horyzontowi. Niebo było krwistoczerwone. Stado wron zerwało się gwałtownie, nurkując i zostawiając dziewczynę samą na szczycie najwyższego drzewa (przynajmniej w okolicy). Przycisnęła otwartą dłoń do czoła i spojrzała przed siebie. Usta same rozchyliły się w wyrazie zachwytu.
Nigdy nie widziałam czegoś podobnego.
Mniejsze drzewa rozpościerały się jeszcze daleko, z czasem jednak przechodziły w mniejsze, aby w końcu ustąpić miejsca niekończącej się równinie, której kresu nie było widać. Mimo, że nie mogła tego dostrzec, widziała oczami wyobraźni jak brązowe trawy falują na wietrze, a drobny pył tańczy nad wyschniętą ziemią.
Co jest dalej? Czy po drugiej stronie, za suchymi stepami, znowu są drzewa?
Kruszka chciała się obrócić, aby spojrzeć w stronę, z której przybyła.
Może zobaczę małą jak mrówka osadę?
Zaraz po tych myślach poczuła przeszywający, palący ból nad kolanem. Noga natychmiast jej zdrętwiała, jakby ukąsił ją silnie jadowity wąż. Następnie poczuła, że paraliż przechodzi na drugą nogę, a potem wyżej. Zanim zaczęła bezwładnie obijać się o gałęzie, tłukąc wszystkie części ciała, zobaczyła wbitą w udo strzałkę z krwistym piórem na zakończeniu. Obijanie się o gałęzie sprawiało ogromny ból, jednak wszystko szybko się urwało, kiedy drobna głowa dziewczyny uderzyła o jedną z nich. Resztką świadomości była w stanie stwierdzić, że już nie spada. Miała wrażenie, jakby jakaś niewidzialna siła, powoli i delikatnie, położyła ją na ziemię. Zamglony obraz ukazał gołe, owłosione stopy, a wypowiadane podnieconym, charczącym głosem, niezrozumiałe słowa, były kołysanką do głębokiego snu.
*
Łysa głowa kapłana błyszczała w świetle świecy niczym wypolerowana stal.
Siedział na niskim stołku, ze skrzyżowanymi nogami i dłońmi schowanymi w rękawach czerwonej szaty.
– Tego wieczoru przybliżę ci nieco sztukę czytania, kruszynko.
Dziewczynka, która leżała tuż obok kapłana, na wyścielonym skórami łożu, zaprotestowała głośno:
– Nuda! Chcę posłuchać o wielkich bitwach albo o wielkich bohaterach!
Spodziewający się takiej odpowiedzi kapłan rzucił starą, zakurzoną księgę w kąt i wyszczerzył swoje wybrakowane, żółte zębiska.
– Ale zaraz potem przeczytasz mi chociaż jedną stronę! No dobra, O kim ci jeszcze nie opowiadałem… Może chcesz posłuchać o największym kurwiarzu w cał… ekhm, przepraszam. O największym babiarzu w całej Loandii zwanym Jeden Ruch, albo o najmocniejszej głowie…
– A mógłbyś mi opowiedzieć… o… o… o tym, jak zginęli… jak zginęli moi rodzice?
Dziewczynka wypowiedziała to z trudem, przykryła się skórą po sam czubek nosa i czekała na odpowiedź.
– Niech będzie. W zasadzie jest to opowieść zarówno o wielkiej bitwie, jak i o wielkich bohaterach, którymi twoi rodzice niewątpliwie byli.
– To było na rzeką, prawda? Nad Pirdawą?
– Pizdawą, dziecko, PIZDAWĄ. Uwierz mi, że ta niewielka rzeczka odmroziła by ci twój malutki tyłeczek jeszcze zanim byś go w niej zanurzyła. No dobrze, a więc…
Kapłan usadowił się wygodniej i utkwił wzrok w ogniu świecy, stojącej na niewielkim stoliczku pod oknem.
– Wiedz, że nasza kraina jest podzielona granicami, grodami, murami i władcami. Ale to, co jest w niej piękne, czego nie spotkasz w innych zakątkach świata to to, że w razie zagrożenia wszyscy potrafimy się zjednoczyć. Stawić opór wspólnemu złu, mimo osobistych zwad i utarczek. Zapamiętaj to, kruszynko. Możesz nie przepadać za wszystkimi, ale rodak, to rodak. Twoi rodzice oddali życie w walce nie tylko za ciebie, wasz dom, ten gród, ale za całą krainę i wszystkich braci krwi. To bardzo ważne.
Dziewczynka usiadła na łóżku ze skrzyżowanymi nogami wpatrując się w swojego nauczyciela. Przez chwilę miała wrażenie, że poczuła jakieś wstrząsy, jakby ziemia pod nimi zadrżała. Szybko jednak wróciła myślami do opowieści. W pokoju unosił się zapach niedojedzonej kolacji w postaci nadgryzionych pieczonych jabłek i przepiórczych skrzydełek.
– Nasze ziemie zaatakowali Atmici. Na czele z tym skurw… Hogonem. Ale bez zanudzania, przejdźmy do samej bitwy, nad Pizdawę!
Ziemia znowu zadrżała?
– Twoi rodzice byli tarczownikami, i to najlepszymi. Chronili boki samego Szczypka, naszego legendarnego przywódcy. Atmici mieli konie. Ich kawaleria rozgromiła nasze pierwsze szeregi, ale Szczypka miał plan w zapasie. Upozorował odwrót i rozpaczliwą ucieczkę w stronę lasu. I stało się dokładnie tak, jak to przewidział. Wroga kawaleria nie wycinała naszych od tyłu, lecz minęła ich bokami, usiłując zastąpić drogę przed lasem. Aby armia nie mogła rozproszyć się w zaroślach i cieniu. Z tyłu zaś podążali Atmici bez wierzchowców, ze swoimi małymi toporkami i drewnianymi tarczami. Więc mieliśmy znaleźć się w pułapce bez wyjścia…
– I co było dalej, co dalej!? – przerwała podekscytowana dziewczynka.
– To oni wpadli w pułapkę! Szczypka nakazał dzień przed bitwą przygotować wilcze doły wzdłuż linii lasu, tak w razie czego. Rozpędzona atmicka kawaleria wpadła w najeżone naostrzonymi palami doły! Następnie Szczypka szybko rozkazał zmienić kierunek, i ucieczka zamieniła się w atak na tych, którzy jeszcze chwilę wcześniej nas gonili. Bitwa oczywiście była dla nas zwycięska, niestety… gdy Atmici domyślili się, że przegrają, za ostatni punkt honoru uznali zabicie Szczypki. Wszyscy rzucili się tylko na niego, a tarczownicy bronili naszego dowódcę, poświęcając własne życie. Wielu wtedy zginęło, broniąc go, w tym twoi rodzice.
Kapłan splunął na ziemię. Dokładnie tam, gdzie chwilę wcześniej po kolejnym wstrząsie wylądował talerz z resztkami jedzenia. Nauczyciel wydawał się tego nie zauważyć, a dziewczynka, mimo, że zaczęła odczuwać lęk, nadal wsłuchiwała się w opowieść jak zaczarowana.
– Bitwa wygrana, Szczypka przeżył. Jest naszym bohaterem, ale wcale nie większym niż twoi rodzice, niż inni, którzy go bronili i niż wszyscy, którzy walczyli w obronie naszych ziem. Na wielkiej tarczy w sanktuarium Smerowita wyryto imiona najbardziej oddanych tarczowników. Są tam imiona twoich rodziców. Pamiętaj, za co zginęli. Pamiętaj, że…
Tym razem ziemia zatrzęsła się tak, że dziewczynka aż krzyknęła, chowając się pod skórą. Wyściubiła tylko nos, nie mogąc uwierzyć w to, co się działo. Przez okno zaczęły wdzierać się do wnętrza gałęzie drzew, wszystko spadało i wywracało się do góry nogami. Kapłan miotał się na siedzisku, próbując się na nim utrzymać mimo mocnych wstrząsów. Uśmiechał się. Szczerzył zęby. Gałęzie zaczęły oplatać mu nogi. Dziewczynka zobaczyła, jak wspinają się po łóżku podążając w jej stronę.
– Jeszcze śpi? – Usłyszała zza okna słowa wypowiedziane w jakimś dziwnym języku, których znaczenie, nie wiedząc jak, zrozumiała.
– Chyba się przebudza. Mówiłem, żeby dać jej mniej żabiego snu. To jeszcze dziecko. – odpowiedział kapłan w stronę okna.
– Trzeba było ją zabić! – wykrzyczał ktoś z zewnątrz.
– Posiadasz oczy, a nie potrafisz patrzeć? Przecież chcieliśmy to uczynić, jak tylko zobaczyliśmy, że ktoś bezcześci święte drzewo. Ale duchy ją uratowały, wszyscy to widzieliśmy. Nie możemy sprzeciwiać się ich woli. Możliwe, że to ona jest…
Dziewczynka krzyczała teraz tak głośno, jak tylko potrafiła. Na łysej czaszce kapłana wyrosły długie, siwe kręcone włosy opadające na nagie ramiona. Ramiona, które jeszcze chwilę przedtem przykrywała szata. Wśród włosów pojawiły się zaplecione z nimi rzemyki i sznurki o różnych barwach. Na nagim torsie ukazało się malowidło skrzyżowanych ze sobą dzid. Postać wstała, stołek huknął o podłogę. Gałęzie rozstąpiły się przed mężczyzną, aby mógł bez problemu nachylić się nad dziewczynką. Był bardzo stary, chyba starszy od jej nauczyciela. Usta miał pomalowane ochrą, tak jak czoło i policzki. Przemówił spokojnym głosem:
– Jesteś już z nami, Chodząca po Drzewach?
Gdy otworzyła oczy, światło dnia gwałtownie ją oślepiło. Uchyliwszy lekko powieki ujrzała białe, pojedyncze obłoki oraz korony niskich drzew, które cofały się w równym tempie. Poczuła dziwny smród, spróbowała wstać.
Nic z tego.
– Spokojnie, Chodząca po Drzewach. Przywiązaliśmy cię, abyś nie spadła podczas snu. Mam nadzieję, że ten był lekki i spokojny, gdyż różnie z tym bywa… Żabi sen często przynosi ze sobą wspomnienia, ale niejednokrotnie miesza je w dziwaczny sposób z rzeczywistością.
– Ggdzz… gdzie ja jestem? – zaczęła przerażona i spanikowana, ale kiedy spostrzegła, że pod jej głową i plecioną z trawy matą, porusza się rytmicznie kuper wielkiego ptaka o szarawych piórach, do którego była przywiązana, wpadła w szał. – Zostawcie mnie, dzikusy! Mój… ojciec jest wielkim wojownikiem! Przyjdzie po mnie ze swoją armią i wtedy zobaczycie!
Było to jedyne, co udało jej się na szybko wymyślić.
W rzeczywistości przecież nikt nie będzie mnie szukał. Bo nigdy kto miałby to zrobić?
Próbowała rzucać się na wszystkie strony, jednak była związana na tyle mocno, że mogła poruszać jedynie głową. Wzięła w zęby sznur, którym była przywiązana od stóp do szyi i zobaczyła przy okazji tańczącą szyję ptaka, która była o wiele dłuższa od samej Kruszki. Kiedy ptaszysko przekręciło na moment łeb, ukazało zakrzywiony, czerwony dziób o wielkości katowskiego topora.
– Nie trudź się… – zaczął idący szybkim krokiem tuż obok starzec, którego widziała w swoim śnie. Burza siwych loków wraz z zaplecionymi w nie rzemykami skakała na wietrze. – To włókno kamiennej trawy, z którego robimy też cięciwy do łuków. Nie przegryzą go takie młode ząbki.
Kruszka szybko sama się o tym przekonała i odpuściła, kładąc bezradnie głowę na zadzie ptaszyska. Był on lekko uniesiony w stosunku do reszty tułowia, co pozwalało przyjąć nawet całkiem wygodną pozycję.
Gdyby nie wstrząsy, można by przespać się na nim i bez pomocy żabiego snu. -Pomyślała, ale kiedy wróciła do rzeczywistości poczuła, że zaraz się rozpłacze. Nie w taki sposób chciała uciec z domu… Mężczyzna klepnął otwartą dłonią w bok ptaka.
– To stepowy biegacz. Lepszy od waszych koni i wszelkich innych czworonożnych wierzchowców. Ma jedynie dwie kończyny, a jest szybszy i zwinniejszy. I o wiele wierniejszy.
– Nie obchodzi mnie to! Uwolnijcie mnie!
Pociągnęła nosem, w oczach zbierały się łzy.
– Wszystko sobie wyjaśnimy, Chodząca po Drzewach. W swoim czasie i miejscu. A teraz prześpij się jeszcze. Biegacze narowią się, gdy ktoś się złości.
Zanim zdążyła jakkolwiek zareagować poczuła mocne ukłucie w ramię.
– Spokojnie, tym razem to tylko jad szelestnika. Po nim nic ci się nie przyśni.
Przesuwające się obłoki zasłoniły opadające powieki.
*
Kiedy znów otworzyła oczy ujrzała nad sobą nocne niebo. Nie czuła pod plecami miękkiego ciała stepowego biegacza lecz twardą ziemię, a smród zwierzęcia zastąpił zapach dymu.
Cała się trzęsła.
Deszcz sączył się leniwie rzadkimi kroplami. Wystarczyło to jednak, żeby dziewczyna przemokła i zziębła do szpiku kości. Leżała skulona na splecionej z trawy macie, niczym nie przykryta. Skórzane spodnie, długa, lniana koszula, tunika oraz buty – wszystko doszczętnie przemokło. Sparaliżowana strachem i zimnem nie była w stanie się poruszyć. Przewróciła się tylko na drugą stronę, po której mroczną noc rozjaśniało jakieś światło. Ognisko było wielkie. Płomienie buchały rytmicznie, a trzaski drewna mieszały się z zawodzeniem dziesiątki głosów:
– Mmmhhhmmm…
Siedzieli w dużym kręgu, wokół ognia. Wszyscy mieli długie włosy i nagie torsy z wymalowanymi przecinającymi się włóczniami.
– Mmmhhhmmm…
Dłonie opierali na kolanach skrzyżowanych nóg, oczy nieruchomo utkwili w tańczących płomieniach. Kruszka powstrzymała na moment skaczącą z zimna szczękę i obijające się o siebie zęby i krzyknęła:
– Zostawcie mnie! Nic wam nie zrobiłam!
– Mmmhhhmmm… – Usłyszała w odpowiedzi.
Siedzący w kręgu ani drgnęli, nie zwrócili na nią żadnej uwagi. Łzy mimowolnie popłynęły po sinych policzkach. Podskoczyła, kiedy po ciele przeszła kolejna fala lodowatych dreszczy.
Bądź dzielna. Przecież to nie może się tak skończyć…
Spięła wszystkie mięśnie, dygocząc wstała i otrzepała się niczym zmoczony pies.
– Sama sobie poradzę! A wy pożałujecie, odpowiecie za wszystko! Wy… wy…
Nie znalazła odpowiednich słów na określenie swoich prześladowców i widząc, że nadal nie darzą jej nawet najmniejszym zainteresowaniem, obróciła się i pobiegła w nieznanym sobie kierunku. Zza pleców dobiegło ją jeszcze jednostajne zawodzenie:
– Mmmhhhmmm…
Była pewna, że nawet jeśli będą ją ścigać, w lesie zgubi ich bez problemu. Była szybka i doskonale wspinała się na drzewa, potrafiąc chować się w ich koronach. Jednak coś było nie tak.
Nigdzie nie było drzew.
Biegła przed siebie w ciemności nocy, a wysokie, mokre, gęsto rosnące trawy chłostały ją po twarzy.
Byle jak najdalej od tej bandy dzikusów. Resztą będę się martwić później.
Zatrzymała się dopiero wtedy, kiedy zabrakło jej tchu. Kucnęła, łapczywie wciągając powietrze. Poczuła, że żołądek ma przyklejony do kręgosłupa, jakby od dawna nic nie jadła. Stopy miała zesztywniałe, zanurzone w kałużach, które powstały w przemoczonych butach. Zaniosła się straszliwym płaczem.
To koniec… koniec. Umrę tutaj. Sama, wygłodzona, zmarznięta…
Opadła z resztek sił i położyła się na zimnej i mokrej ziemi.
*
Otworzyła oczy. Żółtawe trawy falowały na lekkim wietrze wśród jaskrawych promieni poranka. Krople wody lśniły na czubkach źdźbeł niczym kryształki. Deszcz ustał. Mimo przesiąkniętego na wskroś ubrania, Kruszka czuła dziwne ciepło, które ją otulało.
Leżała obłożona miękkim, brązowym futrem, które poruszało się w rytm oddechu. Łapy zakończone ostrymi pazurami spoczywały na jej młodzieńczych piersiach. Puszyste ogony oplatały nogi. Trzy otwarte pyski z wywalonymi jęzorami i obnażonymi kłami sapały i charczały, tuż przy głowie dziewczyny.
Wilki…
Ten, którego widziała niedawno przy rzece jak i te, na które natknęła się kiedyś z matką w lesie miały co prawda srebrną sierść, jednak pomijając barwę, reszta się zgadzała. Zwierzęta spały spokojnie, ruszając co jakiś czas szpiczastymi uszami. Zanim Kruszka zdążyła otrząsnąć się z przeszywającego strachu i podjąć jakąkolwiek decyzję, usłyszała szelest wśród traw, który zbliżał się w jej kierunku. Wstrzymała oddech. Ciszę przerwały niezrozumiałe dla niej słowa, wypowiadane chłopięcym głosem:
– Atyr, atyr!
Kij uderzył grzbiety trawiastych grzyw. Wilki poderwały łby, zbadały chłopca, i po chwili zniknęły gdzieś w żółtawym gąszczu.
– Sark ti nak? Ko rak, ko. – rzekł chłopiec, wyciągając dłoń w kierunku leżącej dziewczyny.
Był niski i niewiele starszy od Kruszki, jak sama stwierdziła. Dziewczyna miała za sobą piętnaście wiosen, choć już od dawna nie czuła się dzieckiem. Przybysz miał włosy koloru otaczających ich traw, spięte w krótki, koński ogonek, który dyndał trochę ponad karkiem. Od pasa w górę był nagi, nic prócz pierwszych włosków nie zdobiło jednak jego klatki piersiowej. Nogi osłonięte miał szarymi piórami, takimi samymi jakie posiadał stepowy biegacz. Nagie stopy chłopca zatapiały się w miękkiej ziemi. Kiedy mówił, pomalowane ochrą usta otwierały się nadzwyczajnie szeroko:
– Ko rak, Sark ti nak?
Kruszka nie miała pojęcia, o co ją pyta, ale po przeżyciach ostatniej nocy był pierwszą istotą, przed którą nie czuła strachu. Wyciągnęła rękę, a chłopiec uchwycił ją mocno i pewnie pociągnął ku sobie.
– Ko rak, Sark ti nak.
Powiedział i pobiegł, torując sobie drogę kijem. Kruszka podążyła za nim bez chwili zawahania. W końcu co innego mogła uczynić?
Kiedy wybiegli na otwartą przestrzeń, zrozumiała, że wróciła do miejsca, od którego tak rozpaczliwie uciekała. Ognisko wygasło, a wokół niego, na trawiastych matach, spali ludzie, których tak się bała. Teraz dopiero dostrzegła, że ich długie włosy nie należały tylko do mężczyzn. Kobiety zamiast pierzastych spodni miały krótkie opaski osłaniające biodra, z tego samego materiału. Ciało zdobiło malowidło przedstawiające dwie skrzyżowane włócznie, których koniec grotu był na sterczących w chłodzie poranka sutkach nagich piersi. Chłopiec nagle gdzieś zniknął, za to tuż przed dziewczyną stanął pachnący dymem, znany jej już starzec.
– Byłem pewien, że sama do nas powrócisz. Prędzej czy później. Myr ma jednak nadal zbyt miękkie, chłopięce serce.
– Myr… to ten chłopiec?
Kruszka rozejrzała się dookoła. Nagle poczuła falę napływającego gniewu. Przemoczone ubranie przywierało do skóry.
– Jak mogłeś! Jak mogliście mnie tak zostawić! Zresztą, niczego nie rozumiem. I skąd znasz mój język? I gdzie jesteśmy!?
– Pytania należy zadawać z rozwagą, Chodząca po Drzewach. Odpowiem więc jedynie na ostatnie. Witaj na koczowniczych stepach.
Stojąc wśród korony prastarego dębu dziewczynie wydawało się, że widzi w oddali malejące drzewa, które ustępowały miejsca morzu traw. Było to jednak wtedy tak odległe, nieosiągalne miejsce…
– Ale… ale przecież dopiero co byliśmy w lasach przy granicy…
– Przespałaś wiele dni. Jady, które wykorzystujemy, skrywają jeszcze w…
– Co!? Dlaczego mi to robicie, odpowiedz!
Zatupała jak mała dziewczynka. Przy wygasłym ognisku koczownicy zaczęli się już budzić i wstawać.
– Proszę, zjedz to. Jesteś bardzo wygłodzona, a będziesz potrzebować sił.
Kruszka uchwyciła w obie dłonie jakieś podłużne warzywo, a może owoc koloru jej tuniki. Bez zastanowienia wgryzła się w twardą skórkę, gdyż głód nieznośnie dawał się we znaki.
– Fuujjj…
Cierpki i gorzki posmak nie przypominał żadnego znanego jej pożywienia.
– Będziesz musiała się przyzwyczaić, Chodząca po Drzewach, gdyż to najlepsze co rośnie w tych jałowych ziemiach. Teraz są jeszcze młode i niedojrzałe. Poczekaj, aż wyrosną. Gorycz jest wtedy o wiele silniejsza. Polubisz je.
– Wcale nie. To jest obrzydliwe.
Przypomniała sobie zapach pieczonych jabłek i przepiórczych skrzydełek ze swojego snu.
Czy kiedykolwiek jeszcze skosztuję coś takiego?
– Zjedz całą bulwę i odpocznij trochę. Niedługo wyruszysz na swoje pierwsze polowanie. A, i jeszcze jedno. Na przyszłość nie zakłócaj naszych obrzędów, podczas których rozmawiamy z duchami natury. Nie jest łatwo się z nimi porozumieć, a są bardzo płochliwe.
– Rozmawiacie z czym? Jakie polowanie? I kim ty w ogóle jesteś i czego ode mnie chcesz?
Starzec pokręcił głową i powiedział cicho, jakby sam do siebie:
– Dobrze, że duchy nigdy mnie nie zawiodły, inaczej chyba właśnie bym w nie zwątpił.
Przyklęknął na jedno kolano, zniżając się do poziomu dziewczyny.
– Jestem Wan Ychmar, zwany Szeptem Traw. A teraz zabieraj się do jedzenia, chyba, że chcesz tym przeraźliwym burczeniem brzucha odstraszyć wszelką zwierzynę, którą mamy zamiar dziś pochwycić.
*
Mięso kaguna było nawet całkiem smaczne. Przypominało nieco pieczonego dzika, którym zajadali się czasami mieszkańcy osady, w której niegdyś mieszkała Kruszka. Przyzwyczajała się też do goryczy bulwiastego warzywa, które można było wykopać chyba w pierwszym lepszym miejscu, choć cierpki smak nadal wykrzywiał jej usta.
– To twój rik kogun, Sark ti Nak?
– Eee… tak, zabiłam go… hm… – Pokazała na słońce machając rękami, usiłując jakoś przekazać słowo wczoraj.
Chłopiec o imieniu Myr kiwnięciem głowy dał znać, że rozumie.
– Sama – dodała Kruszka nieśmiało.
W osadzie nie pozwalano jej jeszcze uczestniczyć w polowaniach, była bowiem za młoda. U koczowników jednak dzieci o wiele wcześniej stawały się dorosłymi członkami swej społeczności. Chłopiec, który uczył dziewczynę języka ludzi stepu i stał się jedyną osobą, którą polubiła, miał niedługo przejść przez próby Traw, Wiatru i Ziemi, aby stać się dorosłym koczownikiem. Jeśli przejdzie je pomyślnie, malowidła dzid ozdobią jego pierś i będzie mógł posiąść wybraną przez siebie kobietę.
– Ja upolowałem już chyba tikrika.
Myr otworzył i zamknął obie dłonie trzy razy.
– Uważaj, bo ja cię dogonić! – rzekła niezgrabnie Kruszka lecz obydwoje zanieśli się śmiechem.
Uśmiech szybko jednak opuścił twarz dziewczyny. Chłopiec widząc to zapytał:
– Czemu smutna?
– Tęsknię za domem. Jeszcze jakiś czas temu chciałam z niego uciec i nigdy nie wrócić. Ale teraz coś się zmieniło… coś zrozumiałam – odpowiedziała w swoim języku, może nawet bardziej do siebie niż do młodego koczownika.
– Tu jest teraz twój dom – powiedział Myr chcąc położyć dłoń na jej ramieniu, ale Kruszka wstała pośpiesznie i odeszła.
To nigdy nie będzie mój dom.
Powiedziała sobie, że zostanie na stepach do czasu, aż nauczy się polować i pozna tutejszy teren. Gdy już będzie gotowa, aby samotnie przetrwać długą wędrówkę, ucieknie i wróci do swej osady. Zacznie się szkolić, zostanie Tarczowniczką, tak jak matka. Wan Ychmar co prawda przekonuje ją, że nie jest tu bez powodu i wkrótce, kiedy nadejdzie czas, sama się o tym przekona. Nie interesowało ją to jednak. Chciała tylko wrócić do domu. Do nauczyciela Zniewko. I nawet do tej jędzy. Choć sama do końca, jeszcze, nie wiedziała dlaczego.
Teraz, kiedy nauczyłam się posługiwać włócznią, mogłabym jej nieźle odpłacić, kiedy podniosłaby na mnie kij.
Słońce już zaszło za morzem traw i poczuła lekkie dreszcze na nieosłoniętej niczym w większości skórze. Nie chciała chodzić prawie naga, tak jak reszta, więc prócz przepaski na biodrach, nosiła też osłaniającą piersi plecionkę z mieszaniny piór i traw, wykonaną specjalnie dla niej przez jedną z kobiet . Czasami narzucała na to swoją długą koszulę, chociaż zazwyczaj dzień na stepach był bardzo ciepły.
Położyła się przy niewielkim głazie i zasnęła zanim nastała noc.
Kolejny raz przyśnił jej się ten sam sen. Sen, który był zarazem mglistym wspomnieniem z dzieciństwa. Kiedy żyli jeszcze rodzice Kruszki. Szła z matką przez las, zbierając jeżyny i grzyby. Dziewczynka została nieco z tyłu, goniąc zajączka.
Usłyszała krzyk.
Matka stała pod drzewem z wyciągniętym nożem, a przed nią trzech zbirów z toporami w rękach. Zawartość koszyka, do którego zbierały dary lasu, wysypała się u ich stóp. Kruszka zamknęła powieki i krzyczała najgłośniej, jak tylko potrafiła. Kiedy je otworzyła, zobaczyła trzy rozszarpane ludzkie ciała i stado srebrnych wilków z zakrwawionymi pyskami. Wataha podeszła do Kruszki, zwierzęta opuściły łby niczym w pokłonie, a następnie odeszły w las. Od tamtego dnia matkę dziewczyny nazywano Panią Wilków. Po tym śnie przyszedł kolejny, krótki. Również był wspomnieniem, całkiem niedawnym. Dziewczyna czuła na sobie oddech wilczych pysków, widziała ich ciemnobrązową sierść, czuła zapach dzikiego zwierza. I ciepło, jakim ją obdarowały…
– Wstawaj, Chodząca po Drzewach. Dzisiaj twój dzień na polowanie.
Wan Ychmar stał nad nią. Siwe loki błyszczały w świetle przygasającego księżyca.
– Ostatnio ciągle jest mój dzień – odburczała ziewając.
– Powinnaś się radować. Chłopcy w twoim wieku tylko odliczają czas na swoją kolej i patrzą na ciebie z zazdrością. Dla ciebie nie mamy jednak całego roku, a tym bardziej lat.
– Yhy.
Usiadła, wiedząc, że nie ma nic do gadania.
– Dlaczego jesteś dziś taka posępna, młoda łowczyni?
– Wilki mnie prześladują – odpowiedziała wstając.
Podniosła swoją lekko zakrzywioną, krótką włócznię z kamiennym, naostrzonym grotem. Wan uśmiechnął się tylko i rzekł:
– Idź po swojego biegacza. Czas wyruszać, zaraz będzie świtać. Będziemy tu na ciebie czekać, aż wrócisz.
– Jak to czekać?
– Dzisiaj zapolujesz sama, sama też możesz wybrać swoją zdobycz. Pokaż, czego się nauczyłaś, Chodząca po Drzewach.
Lepszej okazji mogę już nie dostać. Przez pewien czas nie będą myśleć o tym, że uciekłam, co pozwoli mi znacznie się oddalić. Wielkie ptaszysko jeszcze nie zawsze mnie słucha, ale potrafię już jeździć na nim na tyle dobrze, aby dać sobie radę.
Przeszła po cichu między śpiącymi jeszcze koczownikami. Minęła wypalone ognisko, wciągnęła mocno powietrze. Noce były już coraz chłodniejsze. Kruszka zastanawiała się, jak daleko jest od domu i czy lasy przy osadzie przykrył już pierwszy śnieg. Mimo zimna, które wkraczało na stepy, mężczyźni spali osobno. Kobiety miały bowiem własną przestrzeń. Dziewczyna tego nie rozumiała, w osadzie ojciec zawsze spędzał noc z matką w jednym łożu, nawet w gorące lato.
Ale zawsze zamykali drzwi, a oni nie mają nawet głupich namiotów. Może po prostu się wstydzą?
Stepowy biegacz, którego Kruszka dostała już podczas pierwszego polowania, był jeszcze młodym okazem. O wiele mniejszym od tego, który niósł ją związaną wiele dni temu. Miał brudne, szarawe pióra, krwisty, zakrzywiony dziób i nogi zakończone długimi pazurami. Dziewczyna podciągnęła się na siodło wykonane, a jakże by inaczej, z trawy. Pogłaskała długą szyję, która potrafiła wyginać się we wszystkich kierunkach, albo przeciwnie, gdy biegacz wyczuwał zagrożenie, być twarda jak stal.
Kopniakiem, jak na koniu, dała znać ptaszysku, że czas ruszać. Ponad trawami wystawał tylko łeb stepowego biegacza i głowa Kruszki, z pomalowaną ochrą twarzą i poplątanymi, byle jak związanymi rzemykiem włosami.
Koczownicy, z którymi przebywała już jakiś czasu (sama nie wiedziała, jak długo), zmieniali miejsce koczowiska co parę dni. Każde wyglądało jednak tam samo: Ziemia wolna od wysokich traw, bowiem niebo musiało być dobrze widoczne podczas ich dziwnych rytuałów. Początkowo dziewczyna starała się zapamiętywać coś odznaczającego się od reszty, jak dziwnie wykręcone karłowate drzewko czy wysoka skała, wystająca ponad trawy. Wszystko jednak było tam na tyle podobne, że szybko się w tym pogubiła. W ten dzień może i nie wiedziała do końca, gdzie się znajduje, ale nauczyła się wyznaczać kierunki świata i potrafiła obrać odpowiednią drogę. Nauczył ją tego Myr.
Wiedziała, że osada, do której chce powrócić, znajduje się gdzieś w kierunku wschodzącego słońca i jakie gwiazdy wskazują tam drogę. Potrafiła też wspomóc się wszędzie obecnymi trawami, które były całkiem dobrym przewodnikiem, jeśli tylko miało się wiedzę, na co zwracać uwagę. Póki co gnała tylko przed siebie, aby zostawić dzikich koczowników jak najdalej za sobą. Przecięty wpół księżyc bladł po jednej stronie nieba, po drugiej zaś pierwsze promienie nadchodzącego poranka rozświetlały mrok nocy niczym płonące strzały.
Co mam czynić… czy jestem pewna tego, czego chcę? Głupia wracam do miejsca, z którego chciałam uciec raz na zawsze! Ale przecież…
Coś sprawiało, że podjęcie decyzji nie było dla Kruszki takie oczywiste. Zrozumiała pewne rzeczy. Choćby to, dlaczego i za kogo zginęli jej rodzice. Ojciec z pewnością nie wysłał jej pod granicę, aby resztę życia spędziła na stepach. Choć powoli wsiąkała w życie koczowników. Wan Ychmar był czasami irytujący i szorstki, aczkolwiek bywał też miły. Denerwowała ją jednak ciągła tajemnica wszystkiego. Inni koczownicy nie byli zbyt rozmowni, nawet między sobą. Najczęściej można było ich usłyszeć podczas nocnych rytuałów, kiedy to ponoć rozmawiają z duchami. Parę razy dziewczynie udało się podsłuchać, jak Wan z kimś rozmawiał i zrozumieć nieco słów. Dowiedziała się, że zwierząt na stepach jest coraz mniej, a co za tym idzie, polowania są coraz trudniejsze i coraz częściej trzeba przenosić koczowisko. Tego akurat nie musiała słyszeć, żeby wiedzieć jak wygląda sytuacja, gdyż bywało, że jeździli od świtu do zmierzchu nie znajdując nawet najmniejszego kaguna – podobnego do dzika zwierza ze śmiesznym, zwisającym nosem. Niedobre bulwy z kolei, które można wykopać niemal wszędzie, rozsiały ponoć duchy natury w postaci orłów i innych ptaków, zrzucając nasiona warzyw, które pochodzą z odległych krain. Podsłuchała też coś o wielkiej armii, która przekroczyła góry. Nie wiedziała jednak, czy Wan się ich obawiał, bowiem rzadko zdradzał emocje, kiedy coś mówił.
A jeśli to wrogowie? Ci sami, o których mówił Zniewko? I mają zamiar ich zabić? Są tacy bezbronni. Mają tylko te swoje prymitywne włócznie. Nie schowają się za żadną palisadą. Ale zaraz, co mnie to obchodzi!? Są zwykłymi dzikusami, którzy chcieli mnie zabić, a potem porwali. Dlaczego miałoby mi być ich żal?
Żal było jej jedynie chłopca o imieniu Myr, którego zdążyła polubić. Gdyby mogła, zabrałaby go ze sobą.
Zatrzymała biegacza, mrużąc oczy popatrzyła w stronę wschodzącego słońca. Potem spojrzała na trawy, głaszcząc ich czubki dłońmi. Kopnęła wielkiego ptaka i ruszyła ponownie.
Jechała najszybciej, jak potrafiła.
Nie ma odwrotu, wracam do domu. Wracam do domu!
Ryk był tak nagły i głośny, że ptaszysko aż podskoczyło ze skrzekiem, zrzucając Kruszkę na ziemię. Nabiła sobie solidnego siniaka na biodrze, ale teraz było to nieistotne. Ryk rozbrzmiał raz jeszcze, niosąc się złowrogo po cichych i pustych stepach. Dziewczyna znała ten dźwięk…
Nie będę wstawać, to może mnie nie znajdzie. Poleżę tak w tych wysokich trawach dopóki nie odejdzie.
Ciężkie kroki zbliżały się jednak w jej kierunku. Zwalczyła obezwładniający ją strach i stając na palcach wynurzyła głowę nad żółtawe źdźbła. Zobaczyła tylko kudłaty, czarny grzbiet i strzygące powietrze uszy, lecz nie miała już wątpliwości.
Niedźwiedź. Czarny jak noc, niedźwiedź.
Skąd się tutaj wziął!?
Kruszka pamiętała, co ojciec mówił, gdy uczył ją jeździć konno i zobaczyli brązowego zwierza po drugiej stronie rzeki. Żyją w lasach, mają swoje jaskinie i lubią bliskość strumyków. A na stepach nie było niczego z tych rzeczy.
Kiedy niedźwiedź stanął na dwóch łapach i znalazł dziewczynę wzrokiem, wpatrując się w nią małymi, czerwonymi ślepiami, zamarła jak zamrożona. Zwierz zaryczał raz jeszcze, runął z powrotem na przednie łapy i ruszył w stronę Kruszki. Chciała zamknąć oczy i zacząć krzyczeć, tak jak w swoim śnie, przypomniała sobie jednak, że nie jest już taką małą dziewczynką i ma ze sobą włócznię.
Trzęsącymi rękami wyciągnęła broń przed siebie i czekała na to, co się wydarzy. A wydarzyło się coś, czego najmniej się spodziewała. Jej dwunogi wierzchowiec, o którego istnieniu zdążyła już zapomnieć, skoczył na czarnego zwierza niczym gigantyczna żaba. Wbił długie pazury w grzbiet, a wielkim dziobem zaczął walić w kark. Stepowy biegacz był naprawdę silny i groźny, przez chwilę wydawało się nawet, że bezradny niedźwiedź przegra tę walkę, gdyż krwawił już porządnie i zataczał się na boki. Wystarczył jednak jeden moment, kiedy wierzchowiec odczepił się od czarnego cielska, aby dosięgnęła go kudłata łapa, przygniatając do ziemi. Następnie w ruch poszedł pysk i rozbrzmiał dźwięk łamanych kości oraz skrzek podobny temu, który towarzyszy ubijanemu kurczakowi.
Niedźwiedź był mocno poraniony, kark miał jak spod brzytwy, ale w oczach nadal widniała siła i złość, które niosły śmierć. Kruszka próbowała uciekać, ale kiedy potknęła się na trzęsących się nogach, odpuściła.
Nie mając innego wyboru, rzuciła się na zwierzę z wyciągniętą przed siebie włócznią.
– Aaarrrggghhh! – wycharczała wymachując mizerną bronią, stojąc tuż przed bestią.
Skakała, tupała i krzyczała, nie mając najmniejszego pojęcia, co najlepszego wyczynia. Trawy łaskotały niedźwiedzi pysk, z którego wystawały fragmenty piór i mięsa.
– Aaarrr… – urwała ze szlochem.
Łzy popłynęły po pomarańczowych od ochry policzkach. Wiara w cokolwiek opuściła Kruszkę. Czarny zwierz wypuścił ze świstem powietrze z nozdrzy, spuścił nisko łeb i…
Położył się u stóp dziewczyny.
*
– Zjedz, to ci pomoże. – Myr wetknął do ust dziewczyny skruszony liść jakiegoś ziela.
Nie poruszyła nawet wargami. Wpatrywała się w szare, zaciągnięte chmurami niebo. Co chwile przechodziła ją fala okropnego bólu, wywołana przez liczne rany. Najgorzej było na twarzy. Dwa głębokie ślady po pazurach ciągnęły się od skroni, rozrywając po drodze odrobinę nosa, aby na końcu rozszarpać połowę wargi. Rany natychmiast zszyto i obłożono specjalnym wywarem, ból był jednak nadal nie do zniesienia.
– To już nie zniknąć, prawda? – zapytała niezgrabnie Kruszka klęczącego obok niej chłopca.
– Tak, nie zniknie! Wspaniale, prawda?
Myr uśmiechnął się, patrząc na nią pełen entuzjazmu.
No tak, mali chłopcy zawsze chcą dorobić się swojej blizny aby chełpić się nią jak starzy wojownicy. Ale ja nie jestem… Kim ja właściwie teraz jestem?
Dziewczyna pomyślała też, że nieprędko odważy się popatrzeć w taflę wody. I nie chodziło jedynie o szkaradne blizny, na które była skazana.
– Idę na polowanie. Dziś mój dzień, może też zostanę bohaterem. Do zobaczenia, Chodząca po Drzewach.
Myr wstał, otrzepał zakurzone kolana i zniknął w trawach.
Jaki znowu bohater? Straciłam wierzchowca, ledwo przeżyłam…
– Przeżyłaś. A tylko nielicznym udaje się przetrwać spotkanie z czarnym niedźwiedziem.
Wan Ychmar pojawił się znikąd i tak nagle, że Kruszka połknęła przez przypadek zmielone, suszone liście, które miała zamiar wypluć.
– Skąd ty… ty czytasz w moich myślach?
Stary koczownik usiadł obok niej, uśmiechnął się ciepło i odrzekł:
– Nie, Chodząca po Drzewach, nie mam takich zdolności. Mam jednak całkowicie naturalną zdolność patrzenia na ludzkie serca. I wiem, co czujesz.
– Nic nie wiesz!
– Ależ oczywiście, że wiem. Tak przewidziałem twój plan. Wysłałem twym śladem paru braci. I dobrze, bo miał cię kto znaleźć i tutaj sprowadzić, zanim się wykrwawiłaś. Ślady stepowego biegacza mówiły o tym, że gnałaś jak najszybciej. Kierunek wskazywał na północ. Więc czy się myliłem? Czy nie chciałaś nas opuścić?
– A dziwisz się, starcze!? Przecież mnie porwałeś, i wciąż nie chcesz powiedzieć, dlacz… aaa… – urwała, kiedy piekący ból przeszył całą lewą część twarzy.
– Wkrótce się…
– Nie! Ciągle to powtarzasz! Zaczynam żałować, że ten niedźwiedź mnie nie pożarł… mam tego wszystkiego dość.
Wan oparł łokcie na kolanach, zgarbił się i położył brodę na splecionych dłoniach. Jego głos cały czas był tak samo spokojny.
– Właśnie, co do niedźwiedzia. Kiedy ocknęłaś się po raz pierwszy, mówiłaś coś o tym, że go dosiadłaś. Tak właśnie było?
Kruszka otworzyła szeroko oczy, jakby właśnie sobie o tym przypomniała.
– Nie wiem już, co było prawdą… ale… wydaje mi się, że tak było. Położył się przede mną, pozwolił na siebie wejść. Przez pewien czas dosiadałam… prawdziwego niedźwiedzia. Czułam coś… niesamowitego, niezwykłą siłę i moc. I nagle wszystko prysło. Zwalił mnie na ziemię z rykiem, prawie zabił i odszedł. I tak po prostu odszedł…
Zakończyła zamyślona. Wszystko to było dla niej niezrozumiałe i dziwne.
– Teraz jestem już pewny, Chodząca po Drzewach. Tak jak myślałem, nie obejdzie się bez pomocy Duchów Natury. Kiedy nieco dojdziesz do siebie, porozmawiasz sobie z nimi.
Odszedł, nie czekając na żadną odpowiedź. Chwilę później poczuła się bardzo dziwnie. W głowie zaczęło wirować jak niegdyś, po wypitym ukradkiem rogu piwa, a ciało stało się lekkie i jakby pozbawione kości. Pomyślała przez chwilę o wciśniętym jej przez Myra zielu i zasnęła.
*
Wiele razy budziła się zlana potem, krzycząc lub szlochając. Rany na twarzy bolały, jakby wpadła głową do ogniska. Zawsze wtedy przybiegał Myr, kruszył suszone liście w kształcie gwiazdy i wsypywał jej do ust. Przeżuwała, połykała bez zastanowienia i po chwili znowu zasypiała.
Kiedy za którymś razem obudził ją żar ognia, nie był w końcu spowodowany setkami rozżarzonych węgielków na twarzy. Pochodził z prawdziwego, wielkiego ogniska. Gałęzie karłowatych drzew trzaskały i syczały, trawione płomieniami. Tysiące iskier wzbijało się ku nocnemu, pełnemu gwiazd niebu. Widziała skaczące, ogniste jęzory, czuła ich ciepło. Podparła się poranionymi rękami, którymi starała się zasłaniać przed ciosami niedźwiedzia, i wstała z trudem. W głowie tak się jej zakotłowało, że prawie upadła. Kiedy świat przestał wirować, zobaczyła całe ognisko palące się na wolnym od traw skrawku ziemi, wokół którego siedziało wielu mężczyzn.
Zaraz poznała Wana, na którego plecy opadały siwe loki z zaplątanymi w nie rzemykami. Dotknęła swoich włosów, które były tak skołtunione i zmierzwione, że wątpiła, czy kiedykolwiek je jeszcze rozczesze. Zanim zdążyła postanowić co z sobą począć, Wan Ychmar obrócił głowę i rzekł głośno:
– Najwyższa pora, Chodząca po Drzewach. Czekamy tu wszyscy na ciebie.
Nie myśląc za wiele, zrobiła parę chwiejnych kroków i stanęła za plecami starego koczownika. Ten wskazał jej wolne miejsce tuż po swojej lewej stronie. Usiadła, krzyżując nogi jak reszta, i czekała na to, co się wydarzy. Koczownik przy jej lewym ramieniu był młody i umięśniony, zamknięte powieki miał pomalowane ochrą, tak samo jak pozostali. Wan Ychmar z kolei wpatrywał się w płomienie, jakby starał się w nich coś znaleźć. Po dłuższej chwili ciszy uniósł otwarte dłonie i zaczął wydawać z siebie znane już dziewczynie jęki:
– Mmmhhhmmm…
W ślad za nim poszli wszyscy pozostali:
– Mmmhhhmmm…
Żar od ogniska drażnił pokaleczoną skórę, jednak dawny ból już się gdzieś ulotnił. Koczownicy podnieśli głowy i wpatrywali się w końce ognistych biczów strzelających w stronę nieba. Zawodzili coraz głośniej. Kruszka dostrzegła puste, gliniane kubki, które walały się pod ich nogami. Pomyślała od razu, że pewnie wypili wywar z ziół, podobnych do tych, które dawał jej Myr, i że ich rozmowy z duchami to zwykłe halucynacje. Niemal zaczęła się śmiać, kiedy w końcu wydarzyło się coś, czego doświadczyła i ona.
Tańczące chaotycznie płomienie zamarły, jakby ktoś zatrzymał czas, po czym stworzyły jeden wielki, ognisty jęzor. Ogień wznosił się do góry niczym płonąca kolumna. Wan mamrotał coś pod nosem. W końcu ogień buchnął ze zdwojoną siłą. Stary koczownik powiedział cicho:
– Nie zobaczysz ich, ale możesz usłyszeć. Wypij prędko. Ten jeden raz. W przyszłości wywar nie powinien być ci już potrzebny.
Dopiero teraz dostrzegła, że kubek stojący tuż przed nią jest pełen jakiejś ciemnej cieczy. Przełykając z trudem, wypiła do dna. Odrzuciła gliniane naczynie i patrzyła z wyczekiwaniem w ognisty słup. Płomienie zaczęły opadać, wracać do swojej pierwotnej formy, kiedy nagle…
Tysiące wilczych pysków, łap niedźwiedzi setka. Pieśń kłów i pazurów. Dźwięki ryków i wycia. Potomkini Erni, przybądź i zadmij w Róg Obłokostrzela…
Wszystko to zarazem usłyszała, widziała i poczuła.
Sparaliżowało Kruszkę, kiedy jakaś niewidzialna dłoń dotknęła jej głowy. Nie wiedziała już, co jest prawdą, a tego co się wydarzyło nie potrafiła nawet odtworzyć, nazwać ani powtórnie sobie wyobrazić. Wan Ychmar wstał, pokłonił się nisko i rzekł:
– Dziękujemy wam, opiekunowie świata. W końcu jest ta, która ponownie uniesie cząstkę waszego daru.
Tym razem była pewna, że usłyszała ludzkie głosy. Tysiące głosów mówiących jednymi ustami. Słowa niosły się echem daleko ku gwiazdom:
Nadchodzą. Już czas.
*
Po raz kolejny dręczył ją ten sam sen. Była z matką w lesie, pojawiły się zbiry. Znowu ocaliły je wilki, tak jak to stało się w rzeczywistości.
Gdy się przebudziła, głowa pękała od natrętnie wirujących w niej myśli.
Co to wszystko oznacza?
Dzicy koczownicy, którzy ją porwali, rzeczywiście potrafili rozmawiać z duchami, czego była świadkiem. Jeden przemówił nawet do niej samej, choć nadal miała wątpliwości, czy to wszystko było prawdą, czy tylko działaniem odurzającego płynu. Pewna była jedynie tego, że od tamtej nocy coś się zmieniło.
A może…? Nie, niemożliwe…
Zgarnęła dłońmi poranną rosę z traw i przemyła twarz. Poczuła, jak żołądek daje o sobie znać, więc zabrała się do gorzkniaka, niedobrą bulwę do której smaku wcale a wcale nie przywykła. Zaczęła rozmyślać o ostatnich wydarzeniach…
Przeżyłam spotkanie z niedźwiedziem. Z jednej strony dał się dosiąść, z drugiej chciał zabić. Mimo to jednak żyję. Gdyby tylko żył tata i mógł się dowiedzieć, że jego córka jeździła na prawdziwym królu lasu…
Zabrała się do kolejnej bulwy.
Nadchodzą.
Rzekła wtedy zjawa.
Ku naszym ziemiom zmierzają Herneci, barbarzyńcy, którzy przeszli przez góry, a celem ich jest jedynie zniszczenie. Jest ich tak wielu, że nawet, jeśli połączymy siły ze wszystkich osad, szanse na stawienie oporu są nikłe. Wielodar przewidział, że kiedyś na nas napadną.
Przypomniała sobie słowa kapłana. Czy to o nich mówił duch?
Nagle usłyszała pomrukiwanie dobiegające z pobliskich traw. Zaraz potem wyłonił się z nich brunatny wilk, zwany przez koczowników stepowym psem. Ten był jednak większy od wszystkich psów, jakie kiedykolwiek widziała, a nawet od szarych wilków, które spotkała w znanych sobie lasach. Nie bała się, gdyż nie raz te zwierzęta już ją odwiedzały. Myr powiedział jej kiedyś, że koczownicy próbowali je oswoić, jednak nigdy się to nie udało. Mówił też, że przez wiele dni wszyscy mówili tylko o tym, jak stepowe psy ochroniły ją i ogrzały.
– Czego ode mnie chcecie, psiaki?
Spróbowała pogłaskać wilka, jednak zwierz cofnął się gwałtownie. Patrzył na Kruszkę jeszcze przez chwilę po czym zniknął w trawie.
Może jednak? Stepowy biegacz, który ratował mi życie, niedźwiedź, stepowe psy, wilki, sen… Sen!
Pobiegła jak szalona w stronę obozu, gdzie koczownicy powinni się już budzić. Na miejscu zastała jednak inny widok. Mężczyźni, kobiety i dzieci stali obwieszeni trawiastymi worami. Podpierali się włóczniami tuż przy stepowych biegaczach, na grzbietach których przytroczono mnóstwo tobołów. Kiedy Wan Ychmar dostrzegł Kruszkę, podszedł do niej prowadząc chyba równie sędziwe co on ptaszysko. Kruszka zaczęła, nie mając świadomości, że krzyczy:
– Co wy robicie? Przecież przybyliśmy tutaj dopiero wczoraj. Wysłuchaj mnie! Ja już wiem, wiem! Przynajmniej tak myślę… Ten sen… Ten dzień, w którym byłam z matką w lesie. Opowiadałam ci o tym. To nie mamie wilki przyszły na pomoc, prawda?
Stary koczownik uśmiechnął się jak nigdy dotąd.
– Prawda.
– Tylko tyle mi powiesz? I tak po prostu sobie idziecie? Dokąd, o co chodzi?
Wan klęknął na jedno kolano, aby zrównać się z twarzą dziewczyny.
– Zawsze musisz zadawać tyle pytań, Chodząca po Drzewach? Odkryłaś w sobie to, co miałaś odkryć. Zrozumiałaś to, co miałaś zrozumieć. Ja i duchy natury tylko trochę ci pomogliśmy. Możesz iść w swoją stronę, którą dobrze już znasz. A my pójdziemy w przeciwnym kierunku, na południe, gdyż nic już tu po nas. Stepy od dawna stały się trudnym miejscem do życia.
Kruszka miała w głowie tyle pytań, mimo to nie zadała żadnego. Po chwili ciszy odezwał się Wan Ychmar:
– Wiesz, że nasza wyprawa do Drzewa Świata była ostatnią przed wędrówką na południe? To nie przypadek, że cię tam spotkaliśmy, młoda łowczyni. Duchy natury tkają nasze losy, czy tego chcemy, czy nie. A tak przy okazji drzew, wiesz, że wiele razy już je spotkałaś?
– Co, drzewa?
Wan popatrzył w niebo.
– Nie, duchy natury. Uwielbiają spoczywać w koronach drzew. Z nich najlepiej widzą świat i to, co go czeka. Nie bez powodu od zawsze lubiłaś wspinaczki. Duchy wołały cię, mówiły do ciebie, choć będąc tego nieświadoma, nie mogłaś ich usłyszeć.
– Jakiś czas temu odpowiedziałabym, że bredzisz. Dziś nie wiem już jednak, w co wierzyć.
– Uwierz w siebie, Chodząca po Drzewach. Tylko to ci teraz potrzebne.
Stary koczownik wstał, zagwizdał, i zaraz pojawił się przy nich drugi stepowy biegacz, z przywiązanymi do trawiastego siedzenia bulwami i zatkanymi, glinianymi dzbanami z wodą. Wan musnął jedno z warzyw i powiedział wesoło:
– To tak na drogę, abyś za szybko o nas nie zapomniała.
Kruszka szczerze się uśmiechnęła.
– Wracaj do domu. Jednak po drodze musisz zrobić jeszcze jedną rzecz, to bardzo ważne. Pamiętasz wielki dąb, przy którym spotkaliśmy się po raz pierwszy? Drzewo Świata, zwane też Obłokostrzelem? Kiedy wrócisz na granicę, wejdź na niego raz jeszcze. Obiecuję, że nikt już cię nie postrzeli.
– I co mam zrobić, kiedy będę już na szczycie?
– To już powie ci ktoś inny. Ktoś, kto żyje w jego koronie.
– Znowu jakiś duch?
Wan Ychmar pochylił się.
– Zrób to. Obiecujesz?
– No… obiecuję.
Koczownik pokiwał głową, wyprostował się i wskoczył na swego wierzchowca. Miał już odjechać, kiedy rzekł:
– A, zapomniałbym. Kiedy zobaczysz się z tym łysym kapłanem waszego boga, pozdrów go ode mnie.
– Ty znasz Zniew…
Odjechał już jednak za daleko, żeby usłyszeć Kruszkę. Wsiadła na stepowego biegacza, który został jej podarowany. Miała wielki mętlik w głowie. Jedna z tysiąca myśli przekrzyczała w tamtej chwili wszystkie inne.
Myr.
Jedyna osoba, z którą chciała się pożegnać. Prawdopodobnie przecież już nigdy się nie spotkają. Pognała ptaka wzdłuż kolumny koczowników, która ruszyła już na południe. Szybko wyłapała w tłumie chłopca, który dosiadał własnego ptaka. Kiedy zrównała się z nim, zobaczyła, że młodzieńczy tors zdobi malowidło przecinających się dzid.
– O rany! Kiedy przeszedłeś próby?
Myr wyraźnie ucieszył się na jej widok.
– Och, jakieś parę dni temu. Wan zabronił ci o tym mówić i z tobą rozmawiać. Twierdził, że nic nie może cię teraz rozpraszać, czy coś takiego.
– Gratuluję! Jesteś teraz prawdziwym koczownikiem, mężczyzną!
– No, tak. Gdybyś z nami została mógłbym cię nawet wziąć jako swoją kobietę. Zajmowałabyś się zwierzętami i przyrządzała pożywienie, a ja bym polował. A wieczorem wspólnie przesiadywalibyśmy przy ognisku, rozmawiając z duchami.
Kruszka zaśmiała się głośno, ale zarazem zrobiło jej się smutno.
– Co wy macie z tymi duchami. Gdybym została to może nawet pozwoliłabym ci mnie wziąć, jak to nazwałeś, ale… muszę wracać.
– Nie miałabyś wyjścia, Chodząca po Drzewach. Koczownicy wybierają swe kobiety niezależnie od ich woli.
– Och, przekonałbyś się, że ja mam swoją wolę!
Roześmiali się oboje. Wraz ze swymi stepowymi biegaczami zostali z tyłu, za resztą kolumny.
– Naprawdę musisz nas opuścić, Chodząca po Drzewach?
Myr zwiesił głowę, głaszcząc ptasią szyję.
– Sark ti nak musi was opuścić. Ty idziesz ze swoją rodziną, a ja muszę wrócić w miejsce, za które moja oddała życie. Tym bardziej, że zbliża się zagrożenie. Może wasze duchy i nasi bogowie sprawią, że kiedyś się jeszcze spotkamy…
Chłopiec wygrzebał coś ze splecionej z traw torby zawieszonej u boku ptaszyska, po czym wyciągnął rękę, mówiąc:
– Weź to. To turi turi.
Dziewczyna zabrała krąg z rzemyka, który zdobiły różnej maści i wielkości kły.
– Co to takiego? – zapytała.
– Amulet, który zrobiła dla mnie moja babka. Chroni przed groźnymi stworzeniami i złem, które czai się wszędzie.
– Ale to twój…
– Nie przejmuj się. Babka jeszcze żyje, zrobi mi drugi.
– Dziękuję.
Kruszka od razu zawiązała amulet na szyi, ciesząc się z podarunku jak małe dziecko. Chciała jeszcze tyle powiedzieć, jednak język odmówił posłuszeństwa. Myr odczuwał chyba to samo, kiwnęli więc tylko głowami i ruszyli w oddzielne strony świata w milczeniu. Kruszka, nie oglądając się za siebie, gnała.
Gnała na północ.
Epilog
Po paru dniach drogi natrafiła na pierwsze połacie śniegu. Dobrze, że w swoich tobołach, przywiązanych do stepowego biegacza, miała ubranie sprzed wycieczki na stepy. Jednak mimo tuniki, spodni, butów czy nawet lisiego futra, wraz z coraz gęściej pojawiającymi się drzewami i coraz wyraźniejszą zimą, było jej okropnie zimno. Nie wiedziała, ile czasu spędziła na dzikich ziemiach koczowników, ale z pewnością wystarczająco, by przywyknąć do tamtejszej pogody.
Zatrzymywała się tylko w razie konieczności i na noc. Pędziła stepowego biegacza, wyciągając z niego wszelkie siły. Nie spodziewała się, że była aż tak daleko od granicy. Że od znanych lasów dzieli ją aż tyle dni szybkiej jazdy.
Ale w końcu je zobaczyła.
Wielkie, wyrastające ponad wszystkie inne w okolicy, drzewo. Obłokostrzel. Drzewo Świata. Dąb z księgi.
Zeskoczyła ze swego wierzchowca, który przyjął to z wielką ulgą. Wielkie ptaszysko wypuściło ze świstem parę z dzioba. Kruszka poklepała biegacza po kuprze i bez zastanowienia ani zwlekania, zaczęła wspinać się na pradawny dąb. Gałęzie były oprószone śniegiem, śliskie i zmrożone. Obłokostrzel pozbył się już wszystkich liści.
Dziewczyna nie wyszła z wprawy. Parę razy ręka jej się ześlizgnęła lub stopa zjechała, ale nie spowolniło to za bardzo szaleńczej wspinaczki.
Zdobyła koronę drzewa.
Oparła się wygodnie o jedną z najwyższych gałęzi i rozejrzała. Las i góry. Prócz białego puchu, który zastąpił kolory jesieni, nic się nie zmieniło. Obejrzała się. W niknące w oddali drzewa. Gdzieś tam, już bardzo daleko, szła karawana ludzi stepu.
A może znaleźli już swoje miejsce? Teraz ja chciałabym znaleźć swoje…
Potarła zmarznięte dłonie, wzięła głęboki oddech i…
Witaj, Kruszko, potomkini Erni. Cieszę się, że w końcu możemy porozmawiać.
Zdawało jej się, że słyszy to w swojej głowie. Rozejrzała się, ale niczego ani nikogo nie zobaczyła.
Jestem tuż obok. Nie musisz nic mówić, wystarczy, że pomyślisz.
Eee…
Kruszka nie bardzo wiedziała, co ma pomyśleć. Kobiecy głos wyręczył ją jednak.
Przychodzisz w odpowiednim czasie. Te święte ziemie ocaleć mogą wyłącznie dzięki twej pomocy.
Dziewczyna przełknęła ślinę. I pomyślała:
Co to znaczy, że jestem potomkinią Erni? Słyszałam kiedyś jakąś legendę o niej, ale niewiele z niej pamiętam.
Erni była matką lasu i wszystkich istot, które w nim żyły. Tysiąc lat temu posadziła drzewo, na szczycie którego teraz rozmawiamy. Było jej domem. Zwierzęta zaś jej poddanymi. Broniła swego boru i ludzi, którzy w nim zamieszkali. Kochała ich, jak matka kocha swe dzieci. Jednak pewnego dnia musiała odejść, jak każdy. Zostawiła po sobie jedynie Róg, wyrzeźbiony z fragmentu pnia Drzewa Świata, oraz krótką przepowiednię, która dziś się spełnia.
Co to za przepowiednia?
Otwórz księgę, którą masz pod tuniką.
Kruszka nie wiedziała, jakim cudem księga znalazła się wraz z nią na szczycie, gdyż była przekonana, że została schowana wraz z innymi rzeczami do worka, który był przywiązany do stepowego biegacza. Wyjęła księgę i otworzyła na stronie z malowidłem drzewa. Spojrzała na zapisany w starym języku tekst, którego wcześniej nie potrafiła przeczytać. W tym momencie jednak był dla niej całkowicie zrozumiały. Przeczytała na głos:
– Tysiąc zim i tysiąc wiosen minie, nim zjawi się ma następczyni. Kiedy nauczy się kochać swych braci i siostry, mimo wszystko, wtedy las da jej siłę. Gdy zrozumie, jak niezastąpiona jest ziemia, na której stawiała pierwsze kroki, wtedy będzie mogła po niej stąpać jak bogini. A kiedy w końcu dostrzeże w swym sercu, jak ważną jest osobą, obudzi w sobie mą moc. Strzeżcie się wtedy wrogowie! Tysiące wilczych pysków, łap niedźwiedzi setka. Pieśń kłów i pazurów. Dźwięki ryków i wycia. Potomkini Erni, przybądź i zadmij w Róg Obłokostrzela!
Teraz rozumiesz? Twój ojciec domyślał się, kim jesteś. Ale nie mógł ci tego powiedzieć. Musiałaś sama przejść przez drogę poznania. Nic, co się wydarzyło, nie było przypadkiem.
Kruszka miała taki mętlik w głowie, że przez chwilę zapomniała, że jest na szczycie wielkiego drzewa i niewiele brakowało, a spadłaby z niego po raz drugi. Wlepiła raz jeszcze wzrok w tekst przepowiedni.
To chyba pomyłka…
Dlaczego tak sądzisz? Za mało przesłanek doświadczyłaś?
Ten niedźwiedź… przecież chciał mnie zabić.
Pojawił się tam, aby zagrodzić ci drogę. Nie byłaś jeszcze w pełni gotowa. My, duchy natury, nie potrafimy w pełni panować na zwierzyną. Możemy dać jej tylko impuls, proste zadania. Ale nie zwalczymy ich instynktu. Gdy siedziałaś na jego grzbiecie, działał za noszą wolą. Kiedy zaś cię zaatakował, przestał nas słuchać. Tylko Erni, a teraz ty, miała moc całkowitego władania nad zwierzętami.
Czyli… czyli… zwierzęta będą mi posłuszne? Dzięki nim ocalę moją osadę?
A tego właśnie pragniesz, Kruszko? Szczerze i z serca? Mimo wrogów, których tam masz, i ludzi, których nienawidzisz?
Nie zastanawiała się nad odpowiedzią. Nie tym razem.
Tak, tego właśnie pragnę. Za to zginęli moi rodzice, za to i ja jestem gotowa poświęcić swoje.
Tuż przed dziewczyną pojawił się błękitny ognik, który oślepił ją swym blaskiem. Kobiecy głos w jej głowie przemówił raz jeszcze:
Potomkini Erni, zadmij zatem w Róg Obłokostrzelu i czyń, co zostało ci zapisane!
Nagle z błękitnego światła wyłonił się pięknie rzeźbiony, drewniany róg. Kruszka chwyciła go pewnie i przytknęła do ust.
Oby nie był popsuty.
Pomyślała jeszcze, nabrała powietrza w płuca i dmuchnęła z całych sił.
Ptaki zerwały się z pobliskich drzew. Las się zatrząsł. Ziemia zadrżała.
Nie zauważyła nawet lecącego w jej stronę stada wielkich orłów. Dwa podniebne drapieżniki pochwyciły ją pazurami za nogi i ręce, i zaniosły na ziemię. Następnie usiadły na gałęziach wielkiego dębu, wpatrując się w dziewczynę. A ta spojrzała przed siebie. I zamarła.
Dziesiątki, jak nie setki srebrnych wilków, stały nieruchomo przed Kruszką ze spuszczonymi łbami. I ciągle nadchodziły kolejne drapieżniki. Obok tej wielkiej watahy były również ogromne stada jeleni, dzików, i innej leśnej zwierzyny. Poczuła ciepły oddech na karku. Obróciła się powoli i…
– Witaj, przyjacielu – wyszeptała ze strachem.
Czarny niedźwiedź z bliznami na pysku i karku mrugnął przyjaźnie. Tuż za nim stała cała niedźwiedzia gromada. Kruszka poczuła nagle napływającą odwagę.
Mam tylko nadzieję, że tym razem nie jest to sen po jakimś przeklętym zielu.
Wskoczyła na grzbiet czarnego zwierza i ruszyła w las. A za nią cała armia natury, wspierana przez ukryte w koronach drzew duchy.
– Tylko tym razem mnie nie zrzuć i nie próbuj zabić, dobra? – rzekła jeszcze do niedźwiedziego ucha, nim ten zaczął pędzić.