Inspektor Vidocq nie należał do ludzi łatwo ulegających emocjom, toteż kiedy umorusany ulicznik przyniósł do pałacyku Cardellich w Villiers liścik z krótkim „Potrzebuję pomocy. Przyjeżdżaj. V.”, Adam poczuł się zaniepokojony.
Spojrzał na zegarek: dochodziła czternasta. Wieczorem zamierzał pojawić się w operze, nie tracił jednak czasu na zmianę ubrania: przebierze się w zakupionym niedawno apartamencie w centrum miasta. Nie zamierzał się wprawdzie tam przeprowadzać, ale mieszkanie przydawało się, kiedy współpraca – sam uparcie nazywał ją konsultacjami – z biurem do spraw specjalnych wplątywała go w niespodziewane przygody. Ostatnio zaopatrzył garderobę w zestaw wizytowych ubrań, ponieważ na pomysłach Vidocqa cierpiała głównie jego towarzyska reputacja.
Nie tracił też czasu na szukanie dorożki – mechaniczny omnibus kursował od parku Monceau pod Panteon, skąd już tylko kilka kroków dzieliło go od biura.
W środku panował gwar. Samo w sobie nie stanowiłoby to zaskoczenia, ale było coś niecodziennego w tych dźwiękach. Portier wskazał mu gabinet, a zatem Vidocq miał klienta. To zaś oznaczało raczej sprawę prywatną niż zlecenie policyjne.
Adam natychmiast zidentyfikował źródło niezwykłych odgłosów. W fotelu siedziała elegancko ubrana dama w średnim wieku, opowiadająca coś tak szybko, że dało się wyłapać tylko pojedyncze słowa. Na podłodze przepychali się dwaj chłopcy w wieku lat na oko pięciu i dziesięciu. Kobieta mówiła jednocześnie do Vidocqa i swoich synów, z czego po części brała się niemożność zrozumienia monologu.
Najdziwniejszy obraz przedstawiał jednak sam inspektor. Siedział wyprostowany za biurkiem, z wzrokiem utkwionym w jednym punkcie pokoju. Adam odruchowo spojrzał w tę samą stronę, ale nie dostrzegł ani plamy na ścianie, ani wielkiego pająka, ani ognistych liter.
– O, Adam. Doskonale. Pani jest siostrzenicą jakiegoś malarza, więc na pewno macie wspólnych znajomych – wyrecytował Vidocq, po czym nie spuszczając oczu z tajemniczego punktu w przestrzeni, wstał i sztywnym krokiem wymaszerował z pokoju.
– Och – powiedziała madame, zanim Adam zdążył otworzyć usta. – Pan musi być monsieur Cardelli, inspektor opowiadał o panu w samych superlatywach. – Adam wątpił, czy inspektor zdążył jej cokolwiek opowiedzieć w natłoku wyrzucanych przez nią zdań, ale zachował tę uwagę dla siebie. Zwłaszcza że kobieta w międzyczasie zdążyła wygłosić tyradę do chłopców, którzy dość niemrawo okładali się marynarkami. W jej wymowie było coś nieuchwytnie dziwnego, ale Adam nie miał czasu się nad tym zastanowić. – To cudowne, że zna pan mojego ukochanego wuja, na pewno jest pan koneserem sztuki, jeśli pan zechce, poproszę go, żeby namalował pański portret… – W tym momencie z powodów dla Adama nieodgadnionych wydała rozpaczliwe westchnienie i uroniła kilka łez do koronkowej chusteczki, po czym omdlewającym ruchem wyciągnęła ręce ku synom, usiłując odebrać im marynarki. – Chłopcy, błagam – jęknęła – bo maman dostanie migreny i nic już nie zdoła opowiedzieć panu baronowi… Och, pan na pewno ma już mnóstwo portretów… Chłopcy, zostawcie te krawaty, proszę. Och, czemu nie wzięłam ze sobą bony…
Adam zapytałby raczej, czemu wzięła ze sobą synów, którzy zapewne znacznie szczęśliwsi byliby w parku, ale madame właśnie postanowiła zakończyć dramatycznym akcentem.
– …a na dodatek nie wiem, czy on kiedykolwiek jeszcze coś namaluje! – wykrzyknęła.
– Kto? – zapytał skołowany Adam.
– Mój wuj! – odparła z oburzeniem.
– Pozwolę sobie zauważyć, że nie mam pojęcia, kim jest pani wuj – zauważył ostrożnie.
Madame dramatycznym gestem uniosła dłoń do czoła.
– Czyżby już nikt go nie pamiętał?
Adam odchrząknął, mając nadzieję, że powstrzyma dalszy potok słów.
– Nie podała mi pani jego nazwiska.
– Och.
Przez chwilę milczała, co najwyraźniej tak zaskoczyło jej synów, że znieruchomieli i wpatrywali się w matkę z niepokojem. Adam szybko przejął inicjatywę.
– Madame, jak rozumiem, ma sprawę do rozwiązania? – zapytał. – Czy ma ona związek z pani wujem?
Kobieta wbiła w Adama pełen uwielbienia wzrok.
– Inspektor się nie mylił, pan jest taki… przenikliwy.
Nazwisko, pomyślał Adam. Błagam, niech pani poda nazwisko. Nie będę bawił się w zgadywankę z wszystkimi możliwymi działającymi w Paryżu malarzami.
– Proszę spróbować przybliżyć nieco sprawę – zaproponował jednak, uzbrajając się w cierpliwość. – Czy coś się stało wujowi?
Madame uniosła do oczu chusteczkę.
– Wuj nie maluje – rozległ się zupełnie inny głos. Z podłogi spoglądał na Adama starszy z chłopców.
– Nie maluje? – powtórzył Adam.
– Tak właśnie – oznajmiła teatralnie madame. – Tak. Wuj nie namalował nic od kilku tygodni.
Zapadło niezręczne milczenie. Adam zastanawiał się, jak dać do zrozumienia, że artystyczne kryzysy nie należą do spraw, jakimi zajmuje się biuro inspektora.
Młodszy chłopiec tymczasem podpełzł do okna i wspiął się na parapet.
– To wszystko przez tego pana – powiedział do okna. – Gdzie są moje skrzypce?
Madame spojrzała na Adama zbolałym wzrokiem.
– Proszę nam pomóc – szepnęła.
– Jakiego pana? – Adam zwrócił się do dziecka przy oknie.
– Och, proszę się nim nie przejmować! – Kobieta zerknęła na przyklejonego do okna syna. – Najlepiej będzie, jeśli zobaczy pan wuja. Mogę pana od razu do niego zawieźć.
Adam wyjął zegarek.
– Niestety, madame, za dwie godziny powinienem być w Operze, a muszę jeszcze…
Jednym spojrzeniem dała mu do zrozumienia, że jest okrutnikiem.
– Jutro w południe mogę złożyć państwu wizytę – zaproponował szybko.
– Gdzie są moje skrzypce? – powtórzył młodszy z chłopców, majstrując przy zamku okna.
– Dobrze – powiedziała madame. – Ale błagam, niech pan przyjedzie.
– Muszę tylko znać adres.
– Och.
Poszperała w maleńkiej haftowanej torebce, wykładając na biurko perfumy, lusterko, pudełeczko z pigułkami, kolejną koronkową chusteczkę, srebrny grzebyk i jeszcze kilka przedmiotów, których przeznaczenia Adam nawet się nie domyślał. Torebka najwyraźniej była znacznie większa niż sugerował jej niepozorny wygląd.
– Oczywiście – powiedziała. – Nie mam wizytówki. Pan wybaczy. – Bezceremonialnie oderwała kawałek kartki z notatnika leżącego na biurku Vidocqa, wzięła jego pióro i napisała kilka słów.
– Chłopcy, idziemy – zakomenderowała, wstając, po czym odwróciła się do Adama z groźną miną. – Jutro w południe – przypomniała.
Adam wziął do ręki karteczkę i przez chwilę wpatrywał się w nią, ponieważ adres wydał mu się znajomy. Kiedy dotarło do niego, z czyją siostrzenicą miał właśnie do czynienia, za madame wraz z progeniturą zatrzasnęły się już główne drzwi biura.
Następnego dnia w samo południe czekała go wizyta u nestora malarstwa, pana Horacego Verneta.
***
– Już myślałam, że pan nas zignorował.
Adam stawił się na rue des Martyrs 11 w chwili, kiedy zegar pobliskiego kościoła Notre-Dame de Lorette wybił południe, ale madame powitała go z miną tak męczeńską, jakby usiłowała rzucić wyzwanie nazwie ulicy.
– Nie śmiałbym – odparł z ukłonem.
– Och. – Spłoniła się. – Pan wybaczy, że zwątpiłam. – Rzuciła mu niemalże zalotne spojrzenie.
Służący odebrał od niego kapelusz, rękawiczki i laskę oraz pomógł zdjąć płaszcz, co pozwoliło Adamowi wybrnąć z niezręcznej sytuacji.
– Pozwoli pani, że przejdziemy do rzeczy. Muszę porozmawiać z pani wujem.
– To będzie trudne. – Z salonu po prawej rozległ się głos starszego z jej synów. Chłopiec siedział w bujanym fotelu, trzymając na kolanach książkę.
Adam spojrzał pytająco na madame.
– Zapomniałam wczoraj uprzedzić pana, że wuj w zasadzie również się nie odzywa.
Adam stłumił jęk rozpaczy. Zastanawiał się, co właściwie skłoniło go do zajęcia się tą sprawą. Pana Verneta raz czy drugi spotykał na otwarciach Salonu, więc nie była to z pewnością chęć zobaczenia na własne oczy legendy. Na dodatek wszystko wskazywało, że sprawą powinien się zająć raczej doktor. Dlaczego inspektor od razu nie odesłał madame do któregoś z tych lekarzy, którzy usiłują leczyć melancholię?
– Mimo wszystko pozwoli pani, że zobaczę się z pani wujem?
Madame zrobiła wielkie oczy.
– Przecież po to pan tu przyszedł, nieprawdaż?
Od strony bujanego fotela dobiegło głośne westchnienie. Madame spiorunowała latorośl wzrokiem, a Adam uzmysłowił sobie dopiero teraz, że odkąd tu wszedł, z głębi mieszkania dobiegał dźwięk skrzypiec. Konkretnie granej tam i z powrotem gamy. Ile lat mógł mieć młodszy z chłopców? Pięć? Adam podziwiał jego wytrwałość.
– Monsieur Vernet jest w atelier – powiedział służący. – Poprowadzę pana.
– Wuj praktycznie nie rusza się z atelier – dodała siostrzenica malarza.
– Wuj praktycznie w ogóle się nie rusza – mruknął głos z salonu.
Madame przewróciła oczami.
– Pan wybaczy, moi synowie…
– Ależ to uroczy młodzi ludzie – pospiesznie wymamrotał Adam.
– Prawda? – Kobieta rozpromieniła się. – Są niezwykli. Muszę panu powiedzieć, że…
Szczęśliwie dla Adama służący pociągnął go w głąb korytarza, a chwilę później otwarł dwuskrzydłowe drzwi wiodące do ogromnego pokoju, w którym oczom gościa ukazało się istne panoptikum.
Na podłodze leżały porozrzucane bezładnie rozmaite sztuki broni oraz instrumenty muzyczne, pod ścianami stały nieco upiorne manekiny o pustych oczach, poubierane w mundury z ostatniego półwiecza, a obok nich zawieszone były końskie siodła i uprzęże. Na poobijanych szafkach, żardinierach i stoliczkach leżały palety i pędzle, o meble opierały się blejtramy z naciągniętym płótnem.
Przez środek pokoju powolnym krokiem szedł kilkunastoletni chłopak, prowadząc za uzdę siwego konia. Adam wytrzeszczył oczy na służącego, który wzruszył ramionami.
– Madame chwyta się wszystkich sposobów, żeby zainteresować pana czymkolwiek, ale bezskutecznie – wyjaśnił. – Pan zawsze lubił malować konie.
Kiedy zwierzę przewędrowało w głąb pokoju, oczom Adama ukazał się ustawiony koło piecyka przy oknie fotel na kółkach, w którym siedział nieruchomo chudy, zdecydowanie niemłody mężczyzna otulony wzorzystym wschodnim szalem i w czerwonym fezie na głowie. Wzrok miał utkwiony w nieokreślonym punkcie przestrzeni, ale w przeciwieństwie do Vidocqa, który poprzedniego dnia sprawiał wrażenie zmuszającego się do zachowania spokoju przez skupienie się na jakimś szczególe, oczy pana Verneta były pozbawione wyrazu.
– Pan baron Adam Cardelli – zaanonsował służący, po czym ruszył za koniem i szepnął coś prowadzącemu go chłopcu. Chwilę później Adam zobaczył łeb zwierzęcia za oknem, domyślił się więc, że valet skorzystał z sytuacji, by zakończyć widowisko.
Przeniósł wzrok z powrotem na fotel i ku swemu zdumieniu napotkał wzrok malarza utkwiony w sobie. Moment później oczy skierowały się gdzieś obok, choć głowa nawet się nie poruszyła. Po czym znów spoczęły na nim. I przeniosły się w inny punkt. I znowu. Adam był już skłonny podejrzewać, że to zwykłe zachowanie melancholika, którego niewątpliwie miał przed sobą, kiedy dostrzegł w tym wzroku dziwną natarczywość. Ruchy gałek stały się szybsze, a spojrzenie, jeśli nie było skierowane na niego, zawsze wędrowało w jednym kierunku.
Odwrócił się i zobaczył leżący na pamiętającej lepsze czasy etażerce plik szkiców i rycin. Wziął je do ręki i podszedł do malarza, który wpatrywał się teraz w niego. Położył kartki na kolanach Verneta, ale wzrok nadal wędrował – tym razem od jego twarzy ku stercie papierów. Adam przyjrzał się temu, co leżało na wierzchu: akademickie studium dłoni. Spojrzał pytająco na malarza, ale w jego oczach odnalazł ponaglenie. Zdjął rysunek, pod którym ukazała się rycina przedstawiająca orientalną scenę. Następny: koń w galopie. Studia postaci w mundurach. Fragment krajobrazu. Za każdym razem ten sam zniecierpliwiony wzrok w nieruchomej twarzy. Portrecik dziecka. Szkice architektoniczne. Przymiarki do scen bitewnych. Adam tracił już nadzieję, kiedy jego wzrok napotkał pokolorowaną rycinę z reprodukcją doskonale znanego mu obrazu, znajdującego się w wielkiej galerii historycznej w zamienionym w muzeum pałacu wersalskim. Rozpoznał bitwę pod Jeną, autorstwa siedzącego teraz przed nim człowieka.
Wzrok Verneta był nieruchomy, wbity w Adama, który spojrzał raz jeszcze na rycinę i westchnął. Na pierwszym planie spinał konia człowiek, którego portrety wisiały we wszystkich reprezentacyjnych pomieszczeniach ojcowskiego pałacyku – były król Neapolu, Joachim Murat. Barwny mundur odcinał się bardzo wyraźnie od ascetycznego szarego płaszcza cesarza… Adam westchnął. Obsesja ojca na punkcie ukochanego władcy, obsesja, która kazała mu wierzyć, że rozstrzelany lata temu król powróci, była powszechnie znana w kręgach towarzyskich Paryża.
– Pan mnie poznaje – powiedział do malarza. – Oczywiście jako syna Massima Cardellego – dodał z przekąsem.
Nie zdążył zaobserwować reakcji, ponieważ od drzwi rozległ się kobiecy głos.
– Och, pan jest cudotwórcą! – zawołała madame. Rzuciła się wujowi na szyję, rozsypując wszystkie obrazki na podłogę.
Adam chciał zaprotestować, ale służący Verneta zdążył już wrócić i przyglądał się scenie bez szczególnych emocji.
– Madame wyjątkowo nie bardzo przesadza – mruknął do Adama. – Pan od prawie miesiąca nie reaguje praktycznie na nic. Je, kiedy go karmić, daje się zaprowadzić do łazienki, ale nie położyć do łóżka. Nie da się go zatrzymać w ogrodzie na dłużej niż kilka minut, posadzić w innym pokoju…
– Co wtedy robi? – zapytał Adam.
– Staje w miejscu, a czasem wyrywa się i wraca tutaj.
To nie jest zwykła melancholia, pomyślał Adam.
– Jak to się zaczęło? – zapytał. – Nagle? Zastali go państwo w takim stanie w pracowni?
Służący i siostrzenica jednocześnie otwarli usta.
– Przyniosłem panu Vernetowi kawę…
– Mnie tu oczywiście nie było – westchnęła madame.
Adam spojrzał na służącego.
– Ta kawa? – zapytał, zanim pani zdążyła poinformować go o okolicznościach swej nieobecności. – Czy coś się wtedy wydarzyło?
– Zawsze podawałem panu kawę o jedenastej. Zamienialiśmy wtedy kilka słów dotyczących ewentualnych gości na popołudnie lub wieczór, zamówień rekwizytów, wie pan, takie ogólne domowe sprawy. Tamtego dnia przyniosłem tacę jak zwykle, ale pan siedział zamyślony, jak czasami, kiedy bardzo myślał nad kompozycją. Nie należy mu wtedy przeszkadzać, więc postawiłem tacę na stoliku – odwrócił się ku ścianie – o, tamtym, on wtedy stał bardziej na środku, i wyszedłem. Ale jak wróciłem w porze grand déjeneur, to pan siedział dokładnie tak samo.
– Kilka dni później dostałam telegram – wtrąciła się madame – więc szybko zabrałam chłopców i przyjechałam, no i wie pan, wzięłam się za organizowanie pomocy.
– Pani mieszka daleko? – zapytał Adam.
Spojrzała na niego z oburzeniem.
– Za kanałem!
– Znaczy w Anglii?
W odpowiedzi usłyszał jedynie wymowne westchnienie.
– Jeśli pani pozwoli, chciałbym porozmawiać z… – Spojrzał na służącego.
– Jean-Louis – zakomenderowała natychmiast – zaprowadź pana barona do biblioteki i odpowiedz jak najdokładniej na wszystkie jego pytania.
Jean-Louis skłonił się uprzejmie i wskazał Adamowi drzwi po przeciwległej stronie pracowni.
– Annette! – Z pracowni dobiegł jeszcze nieznoszący sprzeciwu głos. – Podaj do biblioteki kawę! I ciastka, nie zapomnij o ciastkach, tylko nie dawaj szarlotki, pamiętaj, wszystko tylko nie szarlotka, bo się przepiekła!
Chwilę później do pomieszczenia, do którego przeszli, zajrzała zażywna kobieta z tacą pełną smakołyków. Uwagi Adama nie uszły spojrzenia wymienione przez parę służących, podejrzewał jednak, że mają więcej wspólnego z siostrzenicą ich pana niż jego melancholią.
– Od czego to się naprawdę zaczęło? – zapytał, kiedy Annette wyszła. Z nią też trzeba będzie porozmawiać, ale to może poczekać.
Valet pokręcił głową.
– Nie wiem. Jak pan Horace wpadł w ten melancholijny stan, posłaliśmy po… jego siostrzenicę. To teraz właściwie jedyna bliższa rodzina, jaka mu została.
Adam uniósł brwi. Prywatne życie malarza nie było mu znane.
– Pani Vernet zmarła ponad rok temu, a córka… cóż, stracili ją, będzie już dziesięć lat. Choroba – dodał w odpowiedzi na pytający wzrok Adama. – Ale nie będę panu zawracał szczegółami głowy, to już dawna historia.
Adam przyglądał się uważnie rozmówcy. Jean-Louis należał do ludzi, po których bardzo trudno poznać wiek. W zabałaganionym domu zdołał utrzymywać własne ubranie w nienagannym porządku. A pan Vernet, jakkolwiek niemalże unieruchomiony od wielu dni, mógł sprawiać wrażenie wymizerowanego, ale nie zaniedbanego.
Córka zmarła młodo, żona niedawno, sam malarz był już zdecydowanie leciwym człowiekiem – wszystko podpowiadało naturalne przyczyny melancholii. Adam zapewne tak by właśnie zawyrokował po krótkiej wizycie w tym domu, gdyby nie to, że pan Vernet w natarczywy i dziwaczny sposób dał mu do zrozumienia, że go rozpoznaje.
– To może być całkiem zwyczajna melancholia – odezwał się w końcu – prawda?
Służący robił wrażenie, jakby chciał w odpowiedzi wzruszyć ramionami, ale dobre wychowanie nie pozwalało mu na to w obecności człowieka z wyższych sfer.
– Powiem panu tak – odrzekł w końcu po chwili namysłu. – Znałem jeszcze starego pana Carla. Mój ojciec był jego valet, ja się fachu przy nim nauczyłem i zostałem przy rodzinie. Pan Horace nie miał dwudziestu lat, jak przyszedłem na świat, ale pamiętam go, no, jak był może w pana wieku. I choć o chorobach wiele nie wiem, bo uniwersytetów nie kończyłem, to na panach Vernet znam się doskonale. – Zawiesił na chwilę głos, jakby ważył słowa. Utkwił wzrok w drzwiach prowadzących do pracowni. – Pan Horace ma siedemdziesiąt lat, może jego czas już nadchodzi – powiedział w końcu cicho.
Znów zawieszenie głosu, jakby wierny służący nie do końca wierzył w zwykłą demencję swojego pana. Albo nie chciał wierzyć, podpowiedział Adamowi głos rozsądku. To naturalne, że Jean-Louis, związany z tym domem od pół wieku, najwyraźniej przywiązany do rodziny, nie wyobraża sobie pracy w innym miejscu.
Sam jednak czuł głównie bezradność.
– Madame – zaczął ostrożnie – jest przekonana, że bezczynność jej wuja to coś niezwykłego…
Kilka lat współpracy z biurem inspektora nauczyło go bacznie obserwować nawet najdrobniejsze reakcje rozmówców, toteż uwadze nie uszły oznaki lekkiego zniecierpliwienia Jean-Louisa.
– Pan Horace jest… był człowiekiem niezwykle aktywnym – odparł idealnie uprzejmym tonem służący. – I bardzo dużo malował. A jak nie malował, to uczył innych.
– Nulla dies sine linea – mruknął Adam.
W oczach Jeana-Louisa pojawiło się zainteresowanie.
– Wie pan, on też czasem powtarzał coś podobnego, ale nigdy nie odważyłem się zapytać, co to znaczy. A skoro pan…
– Ani dnia bez kreski – odparł Adam. – Ponoć maksyma jednego starożytnego malarza, najwyraźniej równie pracowitego jak pan Vernet.
Oblicze służącego rozpromieniło się.
– No proszę. Przez czterdzieści lat nie zapytałem o coś tak zwyczajnego. Pan wybaczy – zreflektował się.
Adamowi odpowiadało to rozluźnienie atmosfery, sięgnął więc po ciastko i przesunął paterę w kierunku Jeana-Louisa.
– Gdyby tu był inspektor Vidocq, te ciastka już by znikły – wyjaśnił. – Ale sam nie dam rady.
– A więc to prawda, że madame zgłosiła sprawę na policję – powiedział z westchnieniem Jean-Louis.
– Niezupełnie. Agencja, dla której… konsultuję niektóre sprawy, jest prywatna i działa w pełnej dyskrecji – wytłumaczył pospiesznie Adam.
Służący wziął do ręki ciastko i obracał je teraz w palcach. Adam mógł się założyć, że nurtuje go ta sama wątpliwość, co jego: czy sprawa pana Verneta stanowi materiał dla jakiejkolwiek agencji.
– Załóżmy, że madame się nie myli, że jej intuicja jest prawdziwa – zaryzykował. Jean-Louis potaknął. – Czy w ostatnich tygodniach, zanim jeszcze melancholia opanowała całkowicie pana Horace’a, wydarzyło się cokolwiek szczególnego, dziwacznego? Coś, co by go zdenerwowało, przestraszyło, zirytowało?
Służący pokręcił głową.
– Za mojej obecności nie. A gdyby nocą czy kiedy załatwiam sprawy w mieście, to by mi pan Vernet powiedział albo bym zauważył. Wie pan, na początku roku żona niedomagała, to czasem zastępował mnie tu jej kuzyn, ale jak tylko pan się gorzej czuł, to któreś z nas zostawało na noc.
– Żadne z was tu nie mieszka na stałe?
– Dawniej mieszkała pokojówka, ale pan zwolnił ją po śmierci pani, teraz Annette wykonuje większość prac, a do prania i prasowania przychodzi dziewczyna. Rozważałem przeprowadzkę razem z żoną na poddasze, ale ona nie wejdzie po schodach…
Kolejny ślepy zaułek. Chyba że Vernet miał nocnego gościa, o którym nie powiedział służącemu.
– Może… – Jean-Louis nadal obracał w palcach nietknięte ciastko. – Gdyby w jakimś liście było coś niedobrego, wtedy mógłbym nie wiedzieć. Chociaż pan dużo ze mną rozmawia, bo ostatnio nie bywa tu zbyt wiele osób.
– Dlaczego?
Vernet miał wielu uczniów…
Jean-Louis nadgryzł bezę, jakby chciał odwlec odpowiedź.
– Od śmierci madame Vernet pan Horace nie miał już tyle energii, co dawniej – wyjaśnił. – Przyjmował uczniów, ale niewielu.
– Jest jeszcze kwestia zleceń.
Na te słowa służący skrzywił się, ale szybko wziął następne ciastko, by pokryć zmieszanie. Adam domyślił się, że zapewne nie było ich obecnie tak dużo jak niegdyś. Przypomniał sobie, że widział całą salę płócien Verneta podczas wystawy światowej, ale były to rzeczy dawniejsze, a ostatnio nie słyszało się o nowych wielkich dziełach. Nie było w tym nic szczególnie dziwnego – z trudem wyobrażał sobie tego kruchego człowieka, którego widział skulonego w fotelu w atelier, uwijającego się przy monumentalnym płótnie.
– Pan Vernet ostatnio niewiele tworzył? – zapytał ostrożnie. Madame uważała przecież brak aktywności wuja za oznakę choroby albo czegoś znacznie gorszego.
Jean-Louis pokręcił głową.
– To nawet nie tak. Pan Horace nie potrafi żyć bez sztuki, ale ostatnio zajmowały go głównie ryciny, ilustracje do książek, czasem nieduże obrazki, portrety. Dużo szkicował.
– Czyli bezczynność jest rzeczywiście niezwykła?
Jean-Louis potaknął.
Adam chciał o coś jeszcze zapytać, ale najwyraźniej jego przedłużająca się nieobecność zaniepokoiła w końcu panią, ponieważ drzwi otwarły się gwałtownie, wpuszczając do zacisza biblioteki zapach perfum, szelest sukni i nieznoszący sprzeciwu ton siostrzenicy malarza.
– Jean-Louis – powiedziała z naganą w głosie – mam nadzieję, że nie zanudzasz szacownego gościa opowieściami o dawnych czasach. Pan oczywiście zje z nami déjeneur – zwróciła się do Adama.
„Z nami” oznaczało zasadniczo ją samą oraz jej starszego syna, który przyszedł do jadalni z książką. Adamowi udało się zerknąć na okładkę – było to O duchu praw Monteskiusza. Spojrzał na chłopca, który mógł mieć najwyżej dwanaście lat, z rosnącym zdumieniem, po czym przeniósł wzrok na madame.
– Jeśli pani by chciała – powiedział – mogę przesłać przygodowe powieści, chociażby pana Dumas…
– Powieści są nudne – oznajmił chłopiec. – Proszę wybaczyć – dodał szybko, zgromiony wzrokiem przez matkę.
Pani syknęła coś po angielsku; Adam znał zbyt słabo ten język, żeby zrozumieć, ale domyślił się nagany. Jej syn położył książkę koło talerza i niezwykle metodycznie zabrał się za jedzenie, nie odzywając się do końca posiłku ani słowem. Matka, która najwyraźniej cierpiała na dźwiękową odmianę horror vacui, natychmiast wypełniła pustkę.
– Czy Jean-Louis zdołał powiedzieć panu cokolwiek istotnego? – zapytała. – To niezwykle porządny i uczciwy człowiek, proszę nie mieć co do niego żadnych podejrzeń, jego przywiązanie do rodziny jest nienaganne. Ale właśnie dlatego mógł coś przegapić, rozumie pan, on pewne rzeczy robi rutynowo, kawa o tej, listy o tamtej godzinie…
– Madame. – Adam skorzystał z tego, że weszła Annette z tacą pełną świeżych brioches, a pełniąca rolę pani domu siostrzenica malarza przez moment skupiła się na sprawdzaniu, czy są odpowiednio wypieczone. – Co właściwie skłania panią do podejrzeń, że w braku aktywności pani wuja jest cokolwiek niezwyczajnego? Pani rozumie, że w jego wieku, po tak niezwykle bogatej karierze…
– No właśnie – odparła. – On nigdy nie był bezczynny, on nie potrafił być bezczynny!
Może każdy potrzebuje w końcu odpocząć, pomyślał Adam, ale nie powiedział tego na głos.
– W takim razie – spróbował z drugiej flanki – skoro uważa pani, że nawet wiek nie byłby w stanie skłonić wuja do bezczynności, co pani zdaniem mogło?
Madame rzuciła mu piorunujące spojrzenie.
– To właśnie pan i ten pański gburowaty inspektor powinniście wyjaśnić – oznajmiła tonem takim, jakby pokazywała nowej kucharce, gdzie stoją powidła.
Adam czuł, że jego cierpliwość została wystawiona na szczególną próbę. Przeklinał w duchu Vidocqa za to, że wpakował go w tę kabałę.
– Aby spróbować to wyjaśnić – powiedział spokojnie, pragnąc zrobić wrażenie profesjonalisty – muszę zebrać jak najwięcej danych…
W tym momencie otwarły się drzwi i stanął w nich młodszy z chłopców, trzymając w ręku skrzypce. Jedna ze strun zwisała smętnie z gryfu.
– …połączyć drobne fakty i wysnuć z nich odpowiednie wnioski – dokończył Adam siłą rozpędu.
Chłopiec wyciągnął rękę ze skrzypcami w kierunku matki, ale wpatrywał się w gościa.
– Zepsuły się – oznajmił.
– Jean-Louis! – zawołała madame. – Jean-Louis!
Służący zjawił się niemal natychmiast.
– Bardzo cię proszę – powiedziała madame – napraw to, bo inaczej dostanę migreny.
Jean-Louis wziął instrument i wyprowadził dziecko z jadalni, coś do niego mówiąc uspokajającym tonem. Siedzący koło matki starszy z synów skorzystał z okazji i otwarł książkę, przerzucając kilka stron, zapewne do miejsca, w którym skończył lekturę.
– Może wyjdziemy do ogrodu – zaproponował Adam. – Naprawdę chciałbym, żebyśmy się wspólnie zastanowili, co mogło wprawić pani wuja w taką melancholię.
***
Annette w zasadzie potwierdziła to, co mówił mu wcześniej Jean-Louis: pan Vernet nie spotkał nikogo, kto mógłby go przestraszyć, nie dostał żadnych pogróżek, nie było prób włamania do pracowni, a renta oraz pieniądze z drobnych zamówień całkowicie wystarczały na dostatnie życie.
Mógł w zasadzie wykluczyć domowników z grona podejrzanych – gdyby tylko uważał, że ma do czynienia z jakąkolwiek sprawą dla agencji.
Przejrzał jeszcze raz notatki: nazwiska dwóch uczniów, kilka znanych osobistości, które odwiedziły malarza od początku roku – dyrektor Luwru, jeden z profesorów malarstwa w Akademii, jeden czy drugi członek Instytutu. Większe zakupy: wyłącznie materiały malarskie. Korespondencja – z siostrzenicą, rytownikami, zaprzyjaźnionym podróżnikiem. Nic, absolutnie nic przyciągającego uwagę.
Był już właściwie pewny, że to rozpoznanie wcześniej w pracowni nie miało żadnego znaczenia, niemniej nie dawało mu ono spokoju. Zamknął notatnik, wsunął go do kieszeni i otwarł drzwi prowadzące do atelier. Tak jak poprosił, nie było tam nikogo oprócz siedzącego nieruchomo w fotelu malarza.
Zatrzymał się w progu i po raz kolejny omiótł pomieszczenie wzrokiem. Pracownia była właściwie niską przybudówką, połączoną z klatką schodową głównego budynku, otoczoną niedużym ogrodem; gdzieś na tyłach musiał mieścić się boks dla konia. Dach był przystosowany do potrzeb artysty – częściowo przeszklony.
Podszedł do fotela. Sam odgłos kroków nie wywołał żadnej reakcji ze strony malarza, ale kiedy gość stanął tuż przed nim, na twarzy starego człowieka pojawił się cień zainteresowania albo nadziei.
Adam pochylił się i ostrożnie dotknął palców malarza, ułożonych na pledzie okrywającym nogi. Spodziewał się albo braku jakiejkolwiek reakcji, albo czegoś na kształt łuku elektrycznego, co nierzadko czuł w zetknięciu z wyczuwalnymi dla siebie siłami. Ale dotyk wywołał coś innego. Adam poczuł na sobie wzrok pana Verneta, który następnie przeniósł się nieco na prawo od niego. Odwrócił głowę, usiłując odgadnąć, na co patrzy malarz.
W kącie, mniej więcej na linii wzroku, stała odwrócona do ściany sztaluga. Podszedł tam i zajrzał na stojący na niej obraz. Było to puste płótno… Niezupełnie. Nawet tu, gdzie nie docierało wiele światła z sufitu, dostrzegał jakieś plamy. Obejrzał się – Vernet patrzył teraz prosto na niego, a na jego twarzy malowało się napięcie.
Adam nie chciał wołać Jean-Louisa, toteż nie zważając na kurz osiadający na eleganckim ubraniu, przeciągnął sztalugę na środek pokoju. Vernet wbił wzrok w płótno.
Teraz, w nieco lepszym świetle, plamy i kreski nie układały się w żaden sensowny obraz. Nie przypominały nawet pierwszego szkicu, z którego można by domyślić się tematu dzieła.
– Chce pan malować? – Adam rozglądał się za paletą.
Oczy utkwione w płótnie. Dłonie nawet nie drgnęły.
– Ten obraz jest ważny? – Może to był nowy zamysł, pierwszy, jeszcze niewidoczny dla nikogo poza artystą szkic, pracę nad którym przerwała tajemnicza melancholia.
Przeniósł wzrok z powrotem na starego człowieka siedzącego w fotelu. Oczy pana Verneta patrzyły prosto na niego.
***
– Nie wiem, co to miało być. – Na twarzy Jeana-Louisa malowała się konsternacja. – Wtedy, kiedy pan Horace zapadł w melancholię, sztaluga stała już tak, jak ją pan znalazł. Nawet się nią nie zainteresowałem, choć, jak teraz o tym myślę, nie wiem, dlaczego była odwrócona płótnem do ściany.
Może przypadek, a może pan Vernet nie chciał patrzeć na obraz. Cokolwiek w nim widział. Rozsądek podpowiadał bardzo proste rozwiązanie: artysta, który nie potrafił poradzić sobie z malarską materią i nie zdołał przelać wizji na płótno, stracił chęć życia. A jednocześnie to, że pan Vernet reagował wyraźnie wyłącznie na obecność Adama, niepokoiło, sprawiało, że wszystko przestawało być oczywiste.
Zerknął ponownie na listę zamówień. Nie było na niej sporych rozmiarów obrazu.
Madame nie wróciła jeszcze ze sprawunków, na które wyszła z Annette, więc Adam napisał parę słów na bilecie wizytowym i zostawił go na stoliczku w salonie. Kierując się już ku wyjściu, usłyszał hałas dobiegający z pracowni. Pobiegł tam i zobaczył młodszego z chłopców mocującego się z płótnem, które spadło ze sztalugi.
Podszedł i ustawił blejtram na podstawce. Chłopiec pociągnął go za rękaw.
– Nie tak – powiedział.
Adam popatrzył na niego ze zdziwieniem.
– Nie tak – powtórzył chłopiec. – Obróć.
Adam obrócił obraz o dziewięćdziesiąt stopni, z układu portretowego do pejzażowego, chociaż był pewny, że wcześniej płótno stało pionowo.
– Nie tak – powiedział chłopiec z wyczuwalną irytacją w głosie.
Adam westchnął, obrócił płótno o kolejne dziewięćdziesiąt stopni i spojrzał pytająco na malca.
– Tak.
Przyjrzał się ledwie widocznym kreskom i plamom. W jego przekonaniu ustawienie nie zmieniało nic – szkic pozostawał równie nieczytelny jak wcześniej. Spojrzał na Verneta, który siedział z wzrokiem wbitym w stojące przed nim płótno.
Adam przykucnął przy chłopcu.
– Co tu widzisz? – zapytał, nieszczególnie licząc na odpowiedź, która wniesie cokolwiek do sprawy. – Co tu jest?
– Człowiek.
Adam spojrzał ze zdumieniem na swojego małego rozmówcę.
– Człowiek? – zapytał. – Jaki?
– Ale go nie ma – odparł chłopiec.
Adam nie miał wielkiego doświadczenia z dziećmi. Jego siostra, Paoletta, była młodsza o zaledwie kilka lat, a syna starszego brata widywał jedynie podczas wizyt w Neapolu. Dzieci znajomych były od maleńkiego otoczone niańkami, bonami i guwernantkami, które czuwały nad każdym ich krokiem i dbały o odpowiednie zachowanie w towarzystwie.
– Możesz mi go pokazać? – zapytał, wpatrując się to w chłopca, to w szkic i wodząc ręką po płótnie, jakby usiłował wyczytać z chaotycznych linii zarys twarzy.
W odpowiedzi malec chwycił go za rękę i pociągnął za sobą. Ku zdumieniu Adama wyszli na klatkę schodową, a następnie po dość stromych schodach na piętro. W niedużym pokoiku na jednym z łóżek leżały skrzypce i kilka zabawek.
– Tam – powiedział mały, wskazując na okno.
Adam podszedł bliżej, po czym wyjrzał na ulicę.
Na trotuarze siedział znudzony czyścibut, pod kamienicą naprzeciwko mężczyzna w średnim wieku wysiadał właśnie z dorożki.
– Gdzie? – zapytał Adam.
– Tam. – Chłopiec podszedł do okna, wspiął się na parapet i przyłożył palec do szyby. – Teraz go nie ma.
Zsunął się z parapetu, podniósł z łóżka skrzypce i zaczął grać gamę.
Adam uznał to za koniec rozmowy.
***
– I jak tam sprawa malarza? – Vidocq rozsiadł się, jak zwykle, na delikatnej sofie w salonie Adama i szukał wzrokiem patery ze słodyczami. Adam przewrócił oczami i skinął nieznacznie na ukrytego za drzwiami Jacquesa, by wniósł ciastka. Inspektor ujął bezę masywnymi palcami z niezwykłą delikatnością, co stanowiło jedną z tych jego niezwykłych umiejętności, które nie przestawały zadziwiać Adama.
– Nie wiem – odparł. – To wszystko wydaje się całkowicie normalne. Starszy człowiek, który przez kilkadziesiąt lat był niezwykle aktywnym artystą, przestaje tworzyć. Rodzina nie chce się z tym pogodzić. W tle utrata kilku najbliższych osób, praktycznie samotność. Melancholia.
Zamilkł. Powinien dodać, że pan Vernet reagował na jego obecność.
– Jest coś jeszcze. – Vidocq przyglądał się ciastkom, jakby nie był pewny, czy na drugi ogień ma pójść ekler czy magdalenka. – Coś, co sprawia, że nie odesłałeś madame wraz z jej progeniturą do wszystkich diabłów, tylko siedzisz tu i mi o tym wszystkim opowiadasz.
Adam powstrzymał się od uwagi, że to Vidocq się do niego wprosił, jakby nie mógł się doczekać wiadomości o dziwacznym zleceniu.
– Owszem – odpowiedział niechętnie. – Jest coś dziwnego w tej melancholii.
Inspektor uniósł pytająco brwi. Adam pokręcił przecząco głową.
– Nie – odparł. – Nic takiego wcześniej nie spotkałem. Jakby on zamknął się przed czymś, ale doskonale wiedział, że się ukrywa i bardzo chciał się z tej kryjówki wydostać.
– Nie zdziwiłbym się, gdyby uciekł w melancholię przed własną siostrzenicą – zauważył z sarkazmem Vidocq, pochłaniając magdalenkę. – Wiem, wiem, to było przed jej przyjazdem. Zdążyła mi opowiedzieć całe swoje życie, zanim się zjawiłeś w biurze. Mieszka w Londynie, mąż od kilku lat w koloniach, dwóch synów – z tymi zresztą mieliśmy wątpliwą przyjemność się zapoznać. Nie wraca do Francji, ponieważ zapis bogatego krewnego uzależnia spadek od tego, czy dzieciaki zostaną w Anglii. Nuda, ale ona rozprawia o tym tak rozwlekle jak pan Hugo o wszystkim.
– Pan Vernet zdołał pokazać mi nienamalowany obraz. – Adam odczekał chwilę, aż Vidocq przestanie przewracać oczami, po czym dodał: – Bardzo nienamalowany.
Inspektor przez chwilę siedział całkowicie nieruchomo – kolejny manieryzm, tym razem wskazujący na najwyższy stopień skupienia – i świdrował Adama wzrokiem.
– Albo ja nie znam się na sztuce jeszcze bardziej niż mi się wydawało – mruknął w końcu – albo obraz może być namalowany albo nienamalowany. Bez etapów pośrednich. Chyba że masz na myśli te niewykończone bohomazy, które część pacykarzy postanowiła ostatnio wystawiać po galeriach. – Vidocq skrzywił się.
– Nie – odparł Adam, z trudem powstrzymując śmiech. – Ten obraz jest po prostu… No wie pan, jakby on zamierzał coś namalować, wykonał ledwie widoczny szkic, a potem zrezygnował. Młodszy z jego siostrzeńców uważa, że to portret, ale dziecko w tym wieku zobaczy kształty tam, gdzie ich nie ma.
– Ty też uważasz, że w tym obrazie coś jest.
To było stwierdzenie, nie pytanie. Adam wzruszył ramionami.
– Nie mam innego tropu.
Uświadomił sobie, że niezupełnie. Człowiek po drugiej stronie ulicy. Spojrzał na Vidocqa.
– Przydałaby mi się pańska pomoc.
Inspektor uniósł brwi.
– Potrzebuję kilku agentów do obserwacji. A konkretnie śledzenia osób, które zatrzymają się na dłużej naprzeciwko domu pana Verneta.
Nadal brak reakcji.
– Jeden z tych dzieciaków – dodał niechętnie – kogoś tam widział albo widuje. Chcę to sprawdzić. Tak, żeby te osoby nie zorientowały się…
To wreszcie wywołało reakcję. Vidocq prychnął.
– Zajmuję się taką robotą od pół wieku – powiedział z urazą w głosie. – Wyślę paru ludzi. Doskonałe te eklery – dodał, wstając i zabierając z patery jeszcze jedno ciastko. – Pamiętam, jak były nowością. Ech, dawne czasy.
***
Przez trzy następne dni Adam nadrabiał zaległości towarzyskie. W piątek wpadł na chwilę na raut w ambasadzie bawarskiej, w sobotę wybrał się na premierę nowej opery pana Gounoda, który zdobywał coraz większą popularność w kręgach paryskich melomanów, w niedzielę odbył konną przejażdżkę po Lasku Bulońskim w towarzystwie Feliksa. Starał się nie myśleć o madame, jej dzieciach i pracowni malarza, która jakby cała zastygła nieruchomo. Nie mógł jednak odgonić od siebie wspomnienia pana Verneta, wodzącego za nim wzrokiem, usiłującego coś mu przekazać.
W poniedziałek rano, oczekując raportu od Vidocqa, udał się do szpitala Pitié-Salpêtrière, gdzie przez niemal godzinę czekał na możliwość rozmowy z doktorem Falretem.
W końcu do gabinetu, w którym go usadzono, wszedł potężnie zbudowany mężczyzna.
– Wybaczy pan, panie baronie – powiedział, siadając ciężko w fotelu za biurkiem – ale pańska niezapowiedziana wizyta zastała mnie w samym środku obchodu, a moi pacjenci… No cóż, są zazwyczaj bardzo przywiązani do rutyny. Mam nadzieję, że personel odpowiednio pana potraktował.
Adam wskazał na filiżankę po kawie i potaknął.
– Czym zatem mogę panu służyć?
Adam odetchnął z ulgą: lekarz nie zażartował z manii jego ojca.
– Współpracuję od niedawna z biurem inspektora Vidocqa – zaczął, a Falret uniósł nieznacznie brwi. – I właśnie zajmuję się dziwacznym przypadkiem, który, jakby to powiedzieć, sprawia wrażenie podpadającego nie pod nasze zainteresowania, ale raczej… pańskie?
Pokrótce opowiedział o sytuacji w domu malarza. Falret cały czas notował, po czym zadał kilka pytań o szczegóły tak drobne, że Adam nie potrafił udzielić odpowiedzi. Nie pamiętał, czy pan Vernet mrugał często oczami ani czy poruszał nerwowo palcami. Rozłożył bezradnie ręce.
– Jeśli nie stanowiłoby to wielkiego kłopotu, najchętniej zabrałbym tam pana…
– Zgoda – powiedział lekarz. – Proszę przyjechać o trzynastej, powinienem już móc wyjść ze szpitala. Poza wszystkim będzie to wizyta w domu pacjenta – mrugnął do rozmówcy.
Pod dom malarza zajechali już po grand déjeneur.
– Już myślałam, że pan o nas zapomniał – powiedziała madame z wyrzutem.
– Nie śmiałbym – odparł Adam. – Pozwoli pani… doktor Falret, najlepszy we Francji specjalista od melancholii…
– Enchantée – odparła szybko, po czym zerknęła podejrzliwie na obu mężczyzn. – Mam nadzieję, że nie uważa pan wuja za, no wie pan, non compos mentis? – Ostatnie słowa wypowiedziała teatralnym szeptem.
– Nie śmiałbym – powtórzył Adam. – Niemniej doktor może podpowiedzieć, jak skłonić pani wuja, by wyjawił nam zagadkę tego milczenia.
– Ach. – Madame rozpromieniła się. – W takim razie nie przeszkadzam panom. Annette! Jean-Louis! – Zaklaskała i wydała stosowne dyspozycje.
Valet poprowadził ich do pracowni, dokąd chwilę później wślizgnęła się służąca, stawiając na jedynym w miarę pustym stoliku tacę z czekoladą oraz ciastkami i owocami.
Pan Vernet siedział w fotelu stojącym, na oko Adama, w dokładnie tym samym miejscu, co kilka dni temu, ale miał na sobie świeżą koszulę, pled też był zmieniony. Jean-Louis naprawdę dbał o swojego pana.
Falret rozglądał się po wnętrzu.
– Pan wybaczy – powiedział – zawsze podziwiałem dzieła naszego gospodarza, więc czuję się zaszczycony mogąc obejrzeć miejsce, gdzie powstawały. Niemniej to wszystko – wskazał na wiszące na ścianach i stojące pod nimi rekwizyty – mówi też sporo o człowieku. – Przeniósł wzrok na fotel. – I nie pasuje do stanu, w jakim znalazł się nasz pacjent, prawda?
Adam potaknął. Miał wrażenie, że w oczach malarza dostrzega niepewność, więc podszedł i ujął go za chudą dłoń.
– Przyprowadziłem najlepszego lekarza, żeby panu pomóc – powiedział bardzo powoli i wyraźnie.
Czy tylko mu się wydało, czy też oczy mówiły, że nie tędy droga? Rozejrzał się dookoła: sztaluga ze szkicem obrazu stała znów pod ścianą, odwrócona płótnem do muru. Adam zmarszczył brwi.
– Pozwoli pan, że zostawię go samego z pacjentem? Chciałbym o coś dopytać służącego.
– To nawet lepiej – odparł lekarz.
Adam wyszedł na klatkę schodową i skierował się do kuchni. Jean-Louis siedział w przylegającym do niej kantorku i czyścił buty, ale na widok Adama poderwał się.
– Panie baronie.
– Ten obraz, który kilka dni temu… pokazał mi pan Vernet – zaczął – stoi z powrotem pod ścianą… – Miał zapytać, kto go przestawił i czy malarz nie protestował, ale mina służącego powstrzymała go.
– Wieczorem po pana wyjściu zostawiłem wszystko jak było, ale kiedy rano przyszedłem do pracowni… – Urwał, zagryzając wargę. – Pan Horace oczywiście nadal się nie odzywa, więc nie byłem w stanie uzyskać od niego żadnej odpowiedzi, madame zaklina się, że nic tam nie ruszała, chłopcy zresztą też. Annette unika pracowni jak ognia, więc raczej nie…
Chyba że ktoś tu kłamie, pomyślał Adam.
– Mam prośbę – powiedział. – Czy tej nocy ktoś może przenocować z panem Vernetem w pracowni? Ktoś, kogo ja tu przyślę – dodał szybko. – Niestety nie może to być nikt z domowników.
– Chce mieć pan pewność, że to żadne z nas. Oczywiście, ale ostateczna decyzja należy chwilowo do pani. – W jego głosie słychać było cień zniecierpliwienia.
– Oczywiście.
Madame z początku trochę spazmowała na myśl o obcym człowieku w domu, ale uspokoiła się, kiedy Adam zapewnił ją, że nie będzie to żaden policjant, agent ani inna podejrzana persona, ale jego osobisty sekretarz, młodzieniec o nieskazitelnej reputacji. Widział, że omal nie zaprotestowała, kiedy usłyszała słowo „student”, ale najwyraźniej nie ośmieliła się.
Adam zajrzał do pracowni. Doktor Falret siedział na taborecie i robił notatki. Na odgłos otwierających się drzwi uniósł głowę. W tej samej chwili pan Vernet drgnął i z ogromnym wysiłkiem uniósł rękę, wyciągając ją nieznacznie ku ścianie, pod którą stała sztaluga. Wzrok miał wbity w Adama.
Adam podszedł do obrazu i miał go już obrócić, ale spojrzał jeszcze za siebie. W oczach malarza wyczytał niemą prośbę, żeby zostawił płótno tak, jak było. Poczuł dyskomfort na myśl o eksperymencie, który zaplanował, ale nie miał innego wyjścia. Podszedł do fotela i powiedział cicho:
– Zrobię, co mogę, żeby panu pomóc.
Pan Vernet przymknął powieki i zapadł w rodzaj półsnu.
Doktor Falret wziął Adama pod rękę i poprowadził do ogrodu.
– Muszę panu wyznać, że jest to zadziwiający przypadek. Pacjent wydaje się całkowicie przytomny, a jednocześnie sprawia wrażenie cierpiącego na coś, co w dziele doktora Dubosquet sprzed pół wieku nazywane jest cauchemar. – Falret spojrzał pytająco na Adama, który zmrużył oczy, usiłując sobie wyobrazić, o co może chodzić. – Jestem przekonany – ciągnął – że choć raz w życiu doświadczył pan uczucia, tuż przed zaśnięciem, jakby coś pana chwytało za gardło, unieruchamiało, aż do nagłego przebudzenia z uczuciem przytłaczającego strachu?
Nie raz, pomyślał Adam, potakując.
– Nasz pacjent zdaje się pozostawać w takim stanie permanentnie.
Teraz Adam poczuł bardzo wyraźny ucisk w gardle na myśl o tym, jak potworne musiało być to uczucie.
– On jakby reagował… na moją obecność – powiedział powoli.
Falret przytaknął.
– Zauważyłem. Wodzi za panem oczami, choć poza tym pozostaje obojętny na wszystko wokół. Co też jest nietypowe dla pacjentów dotkniętych halucynacjami. – Pokręcił głową. – Wie pan, oni częściej mają napady nagłych ruchów gałek ocznych, chwile pobudzenia. Bardzo dziwny przypadek.
– Rozumiem, że niewiele jest pan w stanie pomóc?
Lekarz spojrzał na niego badawczo.
– Pan współpracuje z Vidocqiem, zgadza się? Inspektorem cesarskim do spraw specjalnych. – Podkreślił ostatnie słowo.
– Tak, przy niektórych zagadkach. Niemniej – zastrzegł się – staram się pozostawać racjonalistą, na ile pozwalają moje doświadczenia.
– Tylko że czasem dzieją się rzeczy, o których nie śniło się racjonalistom, prawda? Podałem panu diagnozę, a raczej wyjaśniłem, dlaczego jest niemożliwa. Reszta należy do pana, ale niech pan jeszcze zajrzy ze mną do szpitala. Pożyczę panu dzieło doktora Dubosquet.
Kiedy ponad godzinę później żegnali się w gabinecie, Falret zwrócił się do Adama:
– Wie pan, ja też jestem racjonalistą, ale niech pan nie szuka tylko możliwych wyjaśnień. Życzę panu wszystkiego dobrego. I proszę mnie znów kiedyś odwiedzić, jeśli znajdzie pan wolną chwilę dla starego lekarza.
– Z przyjemnością – odrzekł Adam, zaskoczony tą niespodziewaną przemową. – Bardzo panu dziękuję.
***
„Koszmarem nazywamy szczególny rodzaj snu, którego efekty są niekiedy na tyle poważne, aby zaliczyć go do chorób nerwowych. Przypadłość ta charakteryzuje się przede wszystkim uczuciem silnego nacisku, który chory przypisuje jakiemuś ciężarowi, najczęściej żywej istocie, siedzącej mu na piersi. Najczęściej ciężar ten przyjmuje w wyobraźni kształt potwornego konia, zdeformowanego człowieka albo starej kobiety, wskakujących na pierś chorego i siadających lub kładących się na niej”.
Broszurka, którą Adam otrzymał od doktora Falreta, była krótka, zaledwie dwudziestostronicowa, i zawierała, oprócz nazwy koszmaru w innych językach, opisy objawów choroby. Adam nie przejął się szczególnie średniowiecznymi bajaniami o inkubach i sukubach, atakujących ludzi w celach uwodzenia ich diabelskimi sztuczkami, nieco bardziej zainteresowali go rzymscy faunowie, szczególnie jednak zwrócił uwagę na przypadki niedawne, opisane przez nowoczesnych lekarzy. Przypadki ludzi, którzy w koszmarze rozpoznawali dziwaczne postacie napotkane wcześniej w gospodzie lub na drodze.
„Do charakterystycznych objawów koszmaru należy wielkie pragnienie przebudzenia, bez możliwości jego realizacji”. Niema prośba o pomoc, z którą śledziły go oczy pana Verneta. Rozpacz kryjąca się w tym wzroku.
Wreszcie wśród licznych przykładów z różnych czasów, przytaczanych przez autora, znalazł ten jeden, który wywołał w nim dreszcz. „W okolicy miasta Grünberg pewien człowiek przez kilka tygodni doświadczał ataków koszmaru, aż pewnej nocy inkub zerwał mu pierścień z palca. Rozzłoszczony chory udał się po radę do jakiejś czarownicy i oto, co się następnie stało: pewnego ranka do jego domu wszedł nieznany młodzieniec, bez słowa oddał mu ukradziony pierścień i oddalił się nie podając swojego imienia, ale choroba nigdy więcej nie zaatakowała tego człowieka”.
Kto chce, niech wierzy, dodał od siebie autor. Adam sam nie wiedział, czy wierzyć, ale miał poczucie, że ta historyjka jest podobna do sprawy nieszczęsnego malarza. Pytanie tylko, co mu zostało ukradzione. I jaki związek ma z tym człowiek, którego dziwaczny chłopiec widywał na ulicy. „To wszystko przez tego pana” – przypomniał sobie słowa malca wypowiedziane jeszcze w biurze Vidocqa. Po raz pierwszy poczuł, że coś w tej historii zaczyna układać się w większą całość, mimo że wyglądała ona nieprawdopodobnie.
***
Wieczorem Adam posłał młodego Nicolasa Schmitta, swojego lokatora i sekretarza, do domu malarza. Schmitt był Alzatczykiem, synem starego wiarusa Wielkiej Armii, który służył niegdyś w oddziale Massima Cardellego. Poza tym chłopcem o okrągłej rumianej twarzy, drucianych okularach i nieśmiałym uśmiechu, budzącym zaufanie u najbardziej podejrzliwych osób. Studiował języki klasyczne i całymi dniami oraz nocami ślęczał nad książkami, toteż Adam zapakował go do dorożki wraz z odpowiednią lekturą i przykazał po prostu przez całą noc mieć oko na to, czy ktoś zjawi się w pracowni.
Rano pojechał do biura Vidocqa.
– Ma pan coś dla mnie?
– Tak i nie. – Inspektor skrzywił się.
Adam spojrzał na niego pytająco. Vidocq przesunął w jego stronę kilka fiszek z notatkami.
– Najlepiej sam zobacz – powiedział.
„Pierre Chaveau, szewc z Vannes – przeczytał Adam. – Trzy dni z rzędu po południu stał przez około godzinę pod bramą trzy domy dalej. Prawdopodobnie przychodzi do jednej ze służących”. Odłożył karteczkę jako nierokującą nadziei. „Człowiek z wyraźnym akcentem bretońskim, w sobotę wykłócał się na ulicy z kilkoma osobami, w niedzielę wrócił w to samo miejsce i znów zaczepiał przechodniów, nie da się ustalić miejsca zamieszkania ani nazwiska”. Adam wpatrywał się przez chwilę w tę kartkę, zastanawiając się, czy anonimowy pieniacz może być poszukiwanym przez niego człowiekiem. Położył fiszkę obok poprzedniej. „Mathieu Gauzère, aktor wodewilowy, przestaje codziennie kilka godzin na rogu rue des Martyrs i pasażu Saint-Guillaume”. Za daleko, pomyślał, przypominając sobie okolicę. Chłopak nie miałby szans widzieć go z okna domu malarza. Dwie ostatnie kartki szybko wylądowały razem z pierwszą. Jedna dotyczyła kobiety, druga małego gazeciarza, który odpoczywał na progu kamienicy naprzeciwko.
– Nikt nie pasuje – powiedział ponuro Adam.
– Jest coś jeszcze – odparł Vidocq i podszedł do drzwi.
Chwilę później w gabinecie pojawił się jeden z głównych współpracowników inspektora, niejaki Tézier. Rzadko się odzywający człowiek o tajemniczej przeszłości, z którym niełatwo było współpracować. Niemniej inspektor wielokrotnie dawał do zrozumienia, że to nie wątpliwe talenty towarzyskie zapewniły mu posadę w biurze. Tézier miał posiadać nietypowe i rzadko spotykane zdolności, choć Adam nigdy nie odgadł, o co konkretnie chodziło.
Człowiek ten spoglądał teraz na niego pozbawionym wyrazu wzrokiem.
– Obserwowałem okolicę w nocy – powiedział beznamiętnie. – Codziennie tuż przed świtem na rue des Martyrs pojawia się człowiek w szarym płaszczu. Zatrzymuje się przed wystawą kwiaciarni, spogląda na dom z numerem jedenaście i minutę później idzie dalej.
Adam wpatrywał się w niego jak zaczarowany. Tego rodzaju regularność była sama w sobie dziwaczna, a pasowała też na coś, co mógł zaobserwować mały siostrzeniec pana Verneta.
– To nie wszystko – powiedział Vidocq i skinął na współpracownika.
– Śledziłem go, oczywiście – ciągnął Tézier, nadal bez emocji. – Mimo że idzie powoli, a ulice są jeszcze puste, za każdym razem zdołał mnie zgubić. – Po raz pierwszy w jego głosie pojawił się cień irytacji. – Jakby się rozpływał w powietrzu. Nikt nie zdołał wyśledzić, skąd przychodzi, zanim pojawi się o kilka kamienic od domu pana Verneta.
– To on – powiedział Adam.
– Powodzenia – mruknął Vidocq. – Ciasteczko?
***
– Noc minęła zasadniczo spokojnie, aż bałem się, że zasnę – oznajmił Nicolas Schmitt, popijając podaną mu przez Annette kawę. – Tylko rano pan Vernet przebudził się na chwilę, uniósł w fotelu, spojrzał ku ścianie, ale chwilę potem znowu drzemał.
– Która to była godzina?
Nicolas spuścił głowę.
– Nie przyszło mi do głowy spojrzeć na zegarek i zapisać – przyznał – nie sądziłem, że to ważne…
Adam zagryzł wargę. Nie chciał nic sugerować współpracownikowi, ale był przekonany, że zdołałby bardzo dokładnie określić ten moment.
– Ale wie pan co? – rozpromienił się nagle chłopak. – Mam wrażenie, że za oknem właśnie szarzało, więc…
– Tuż przed świtem – powiedział Adam.
Schmitt przytaknął.
– Doskonale się spisałeś, Nicolas. – W oczach młodego sekretarza dostrzegł zdumienie. – Zaraz pojedziesz do domu, dziś już tu pewnie nic nie zwojujemy, ale muszę jeszcze z kimś porozmawiać.
Wyszedł po wąskich schodach na pierwsze piętro i skierował się do pokoju, skąd dochodził dźwięk skrzypiec. Kiedy wszedł do środka, chłopiec przerwał gamę i przypatrywał mu się badawczo. Adam podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. Aktora wodewilowego zauważył, jadąc dorożką, szewc najwyraźniej nie przyszedł jeszcze po służącą z sąsiedztwa, a anonimowego pieniacza nie było nigdzie widać. Usiłował sobie wyobrazić szarą poranną godzinę i cień człowieka przemykający przez ulicę.
– Tego pana tam nie ma – rozległ się głos za jego plecami.
– On przechodzi rano, prawda, zanim jeszcze wstanie słońce?
– Tak – odpowiedział chłopiec. – Zawsze się wtedy budzę. I on jest. A potem znika. Jak na obrazie.
Adam chciał pogłaskać go po głowie, ale chłopiec odsunął się. Nie było w tym geście wrogości, raczej jakby nie przepadał za bliskością innych osób. Adam uśmiechnął się więc do niego i przez moment miał wrażenie, że w oczach malca pojawił się cień uśmiechu w odpowiedzi.
– Bystry z ciebie chłopak – powiedział, po czym powoli zszedł na dół, ku pracowni.
Dopiero kiedy odesłał już Schmitta do Villiers, a sam udał się do apartamentu przy rue du Renard, gdzie zamierzał odpocząć przez większość dnia, uderzyły go te słowa: „Jak na obrazie”. Znika jak na obrazie.
Wykąpał się jedynie i zmienił koszulę na jedną z tych, które żona konsjerża zostawiła wyprasowane w garderobie, po czym wrócił na rue des Martyrs.
Jean-Louis wtaczał właśnie fotel z ogródka z powrotem do pracowni. Na twarzy pana Verneta malowało się lekkie zniecierpliwienie, które ustąpiło w chwili, kiedy Adam stanął w drzwiach.
Nie podszedł jednak do malarza, tylko ruszył natychmiast w kierunku stojącej pod ścianą sztalugi. Odwrócił ją, ale na płótnie zobaczył dokładnie te same nieokreślone, ledwie widoczne plamy i kreski, które były tam w zeszłym tygodniu. Uniósł głowę i nasłuchiwał przez chwilę, nie dosłyszał jednak dźwięku skrzypiec.
– Madame wyszła z dziećmi? – zapytał Jeana-Louisa.
Służący potaknął. Adam wpatrywał się w odwrócone ku pokojowi płótno i całkowicie obojętną minę pana Verneta.
– Przed wczorajszą nocą nikt nie pilnował pana Horace’a, nie obserwował, co robi? – Jean-Louis pokręcił przecząco głową. – Ale domyślam się, że gdyby ktoś wszedł w nocy albo w pracowni rozległy się hałasy, madame czy któreś z jej dzieci obudziłoby się?
– Annette przychodzi o szóstej rano i na pewno zauważyłaby, gdyby ktoś się włamał.
Gdyby się włamał, pomyślał Adam, ale nie gdyby miał klucz albo malarz go wpuścił. Z drugiej strony Tézier nie mówił nic o wchodzeniu do domu, tylko o rozpływaniu się w powietrzu, nawet jeśli jedynie metaforycznie. Ktoś, kto przenika ściany? Potrząsnął głową – jego wiara w rzeczy niemożliwe miała granice.
– Czy od strony ogrodu jest inne wejście?
– Z tyłu jest zaułek między kamienicami, zamknięty furtką – odparł Jean-Louis. – Ostatni raz otwieraliśmy ją, kiedy pan kupił konia. To było jeszcze przed śmiercią pani.
Ktoś mógłby dostawać się do pracowni przez ten zaułek, pomyślał Adam. Jeśli agenci Vidocqa nie spodziewali się, że zniknie tak blisko, łatwo zgubili jego trop… „Niech pan nie szuka tylko możliwych wyjaśnień” – przypomniał sobie słowa Falreta.
Mimo wszystko poszedł na równoległą ulicę i obejrzał ciasną uliczkę, istotnie wyglądającą, jakby nikt tamtędy nie przechodził od lat. Furtkę trudno byłoby otworzyć nawet kluczem, zamek okazał się zardzewiały i brudny. Dałoby się ją jednak przeskoczyć, pomyślał. Wrócił do domu przez frontowe drzwi i wyszedł do ogródka. Trawnik był w dużej mierze zadeptany przez konia i rozjeżdżony kółkami fotela; po murze pięła się rachityczna róża, wypuszczająca dopiero pąki, poniżej stało kilka sporych donic, w których zapewne kiedyś pani Vernet hodowała hortensje lub inne ozdobne kwiaty. Trawa przy furtce była bujniejsza, jakby nikt się tu nie zapuszczał. Ani tędy nie przechodził.
Usłyszał ruch w domu – sądząc z głosów, siostrzenica malarza wróciła wraz z Annette i dziećmi. Niezbyt chętnie porzucił zacisze ogrodu i skierował się w stronę salonu.
– Och, panie baronie! – wykrzyknęła natychmiast madame. – Jakże się cieszę, że znów pana widzę! Jak tam postępy w śledztwie? I oczywiście – zakomenderowała – zostaje pan…
Adam podszedł do młodszego z jej synów, który stał przy wieszaku z paltem w wyciągniętej ręce. Wziął od malca płaszczyk i powiesił go na jednym z haczyków, po czym skinął na niego głową.
– Pójdziesz ze mną do wujka? – zapytał.
Chłopiec przechylił głowę, jakby bardzo usilnie się nad czymś zastanawiał, ale w końcu potaknął i ruszył w stronę pracowni.
***
Po godzinie przestawiania obrazu na sztaludze i słuchaniu zazwyczaj jednowyrazowych komentarzy pięciolatka Adam nadal nie miał pojęcia, co chłopiec miał na myśli. W końcu mały usiadł w kącie pracowni i zaczął z wielkim zainteresowaniem badać starą trąbkę należącą do rekwizytów malarskich jego wuja.
Przez chwilę Adam obracał jeszcze płótno na sztaludze. „Tak” – powiedział w pewnym momencie z kąta chłopiec, mimo że wydawał się całkowicie pochłonięty nowym odkryciem. Pan Vernet wodził oczami za Adamem, ale nie reagował.
– Chciałbym, żeby ta sztaluga pozostała wieczorem na środku pokoju. – Zostawiwszy obraz tam, gdzie stał, Adam odszukał Jeana-Louisa. – I żeby ktoś, może być z domowników, obserwował pracownię przed świtem…
– Spędzę tam noc, jeśli o to panu chodzi – zaczął służący.
– Nie – odparł Adam i wyjaśnił. – Raczej przez okno lub uchylone drzwi – dodał. – I najlepiej, żeby pan Vernet o tym nie wiedział.
Na rue du Renard wracał piechotą, po drodze posiliwszy się w jednej z otwartych niedawno restauracji. O tej porze nie było jeszcze tłumu, a maître sprawiał wręcz wrażenie zaskoczonego pojawieniem się eleganckiego gościa zamawiającego pełny posiłek, ale Adam zignorował to. Wyjął notatnik, żeby naszkicować powiązania i możliwe scenariusze sprawy. Garçon przynosił kolejne dania, Adam zjadał je ledwie zauważając smak, machnął nawet ręką na to, że wino okazało się nie tym, które zamówił – kartka pozostawała pusta. Nie miał pojęcia, co na niej zapisać.
Po drodze do domu sprawdził w bibliotece almanach astronomiczny, po czym kazał konsjerżowi obudzić się o piątej rano i sprowadzić pod bramę fiakra na godzinę szóstą. Rozważał wysłanie umyślnego do Vidocqa, żeby zapewnić sobie obecność wyszkolonego agenta na wypadek, gdyby tajemniczy mężczyzna okazał się niebezpieczny, po czym włożył do kieszeni płaszcza pistolet. Powinno wystarczyć.
Rzadko zdarzało mu się przemierzać ulice Paryża o takiej porze. Może nie tyle rzadko, uświadomił sobie, ile w zupełnie innym nastroju. Kiedy wracał z koncertu, balu czy przyjęcia po premierze, kołysanie dorożki usypiało go, zapowiadało przebudzenie za kilka godzin w pokoju pełnym słońca, gorącą kąpiel i leniwy dzień. Teraz miał wrażenie, że po raz pierwszy widzi miasto pulsujące życiem w spowijającym je wciąż mroku: szmaciarzy powoli zmierzających z ciężkimi wózkami ku ponurym siedzibom na obrzeżach robotniczych dzielnic, znudzone prostytutki, które przez całą noc nie znalazły klienta, przysypiające w bramach tam, gdzie jeszcze nie wdarło się nowe miasto, piekarzy rozpalających ogień, chłopców z długimi kijami, którymi stukali w okna ludzi zamawiających budzenie.
Wysiadł na placu pod kościołem i powoli skierował się w górę ulicy des Martyrs. Z dalszej krótkiej rozmowy z milkliwym współpracownikiem Vidocqa wynikało, że tajemniczy mężczyzna nadchodził od północy, od strony rogatek. Adam przystanął przed wystawą kwiaciarni i zerknął na zegarek. Został mu jeszcze ponad kwadrans czekania, przeszedł się więc przez całą ulicę aż do muru miejskiego, wyburzonego częściowo pod budowę nowego bulwaru.
Uwijali się tam już pierwsi robotnicy, prowizorycznymi uliczkami ciągnęły wozy na targ. Noc właśnie przełamywała się w świt, kiedy Adam wrócił na posterunek w załomie muru tuż za domem pana Vernet. Usłyszał dźwięk sygnaturki na Notre-Dame de Lorette i chwilę później ujrzał dokładnie taką scenę, jaką opisał mu Tézier. Mężczyzna w popielatym płaszczu zatrzymał się przed witryną kwiaciarni, odczekał chwilę, spojrzał na dom numer jedenaście, po czym powolnym krokiem ruszył przed siebie. Adam zerknął w górę – zasłona na pierwszym piętrze poruszyła się i w oknie mignął cień dziecięcej buzi. W tej samej chwili usłyszał trzask dochodzący z ogrodu i stłumiony krzyk. Zerknął w dół rue des Martyrs: sylwetka nieznajomego rozpływała się w porannej mgiełce.
Szybko podbiegł do bramy, otwarł drzwi pożyczonym wczoraj od Jeana-Louisa kluczem i pobiegł do pracowni.
Sztaluga leżała na podłodze, a służący usiłował posadzić malarza z powrotem w fotelu. Adam podniósł obraz i postawił go na podłodze, płótnem do ściany, po czym pomógł Jeanowi-Louisowi doprowadzić pana domu do porządku. Kiedy chciał się podnieść, poczuł dotyk chudych palców na nadgarstku. Pan Vernet wpatrywał się w niego z intensywnością, która była niemalże namacalna. Jego usta poruszały się nieznacznie, jakby usiłował coś powiedzieć, ale nie był w stanie wyartykułować ani jednej głoski. Jakby koszmar usiadł mu na piersi, a on nie mógł się obudzić.
Adam położył drugą dłoń na kurczowo zaciśniętych teraz palcach malarza i bardzo delikatnie wyzwolił się z uchwytu.
Wiedział, że musi to zrobić, ale czuł się bardzo niekomfortowo podchodząc do ściany i odwracając płótno ku pokojowi. Obraz się nie zmienił, ale Adam patrzył głównie na malarza. Pan Vernet zacisnął mocno powieki.
– On zniknął – odezwał się dziecięcy głos od drzwi.
***
Adam wiedział, że od malarza, dopóki pozostaje w tym stanie, nic się nie dowie. Lektura dzieła o koszmarze i jeszcze jedna konsultacja odbyta z doktorem Falretem w południe, kiedy po wczesnym śniadaniu udało mu się uciec od niekończących się pytań madame, utwierdzały go w przekonaniu, że ma do czynienia z ostrym przypadkiem takiej choroby. A jednak w przeciwieństwie do rozumowych wyjaśnień, które dla większości przypadków podawał doktor Dubosquet w swojej broszurze, tu przypominała mu się raczej niemiecka opowieść o ukradzionym pierścieniu. Tylko co tajemniczy człowiek mógł ukraść malarzowi?
Nie ukradł żadnego przedmiotu, uzmysłowił sobie, ale odebrał to, co dla artysty najcenniejsze: zdolność tworzenia.
Tej nocy postanowił ponownie zaczaić się na rue des Martyrs, obstawiwszy jednak wszystkie zaułki i rogi ulic agentami Vidocqa. Inspektor pomrukiwał coś o marnowaniu czasu, pieniędzy i ludzi, ale wysłał kilku zwinnych uliczników. Kiedy Adam przed siódmą zjawił się znów w okolicy, z zadowoleniem stwierdził, że młodociani pomocnicy doskonale wpasowują się w budzące się miasto, które obserwował z dorożki przez dwa poranki z rzędu. Upewnił się, że obraz stoi na sztaludze zwrócony ku ścianie, tak jak chciał malarz, zakładał więc, że dziś nic nie odwróci jego uwagi od tajemniczego przechodnia.
Kiedy tylko mężczyzna zatrzymał się przed kwiaciarnią, a zasłona na piętrze domu pana Verneta poruszyła się, Adam wyszedł z ukrycia i zbliżył się do stojącego na ulicy człowieka. Jeśli rutyna była niezmienna, miał około minuty, zanim dziwak ruszy dalej. Jedną rękę trzymał na wszelki wypadek w kieszeni płaszcza, zaciśniętą na odbezpieczonej broni, drugą natomiast położył zdecydowanym ruchem na rękawie popielatego płaszcza, którego kolor idealnie zlewał się z niezdecydowanym światłem poranka i barwą otaczających ich murów.
Zaskoczenie było kompletne, ponieważ mężczyzna nawet nie drgnął. Nie spuszczając ręki z jego ramienia, Adam zrobił krok i stanął z nim twarzą w twarz. I omal nie krzyknął, ponieważ była to twarz całkowicie pozbawiona wyrazu, nieruchoma jak pośmiertna maska, ale z otwartymi oczami, z których wyzierała pustka.
Musiała minąć minuta, ponieważ człowiek ten poruszył się, odwrócił ku domowi malarza, po czym zdecydowanym krokiem ruszył w dół ulicy. Adam nie był w stanie go zatrzymać. Usiłował sobie przypomnieć wszystko, co kiedykolwiek słyszał lub czytał o somnambulikach, ale jednego był pewny – człowiek, który ciągnął go w dół rue des Martyrs, był zgodnie z tym, co o nich opowiadano, bardzo silny.
Przekonany, że broń nie będzie mu potrzebna, zostawił pistolet w kieszeni, po czym chwycił nieznajomego za rękę – w ten sposób łatwiej mu było za nim nadążyć. Obawiał się, że jeśli straci z nim kontakt fizyczny, tamten rozpłynie się znów w powietrzu. Mężczyzna nie zareagował. Kątem oka Adam dostrzegł jednego z ubezpieczających go uliczników, skinął mu więc głową, żeby szedł za nimi.
Bardzo powoli robiło się coraz jaśniej i nagle Adam poczuł, że uścisk na dłoni nieznajomego słabnie, czy raczej tamta ręka wymyka mu się spomiędzy palców. Postać mężczyzny rozmywała się w zielonkawym świetle, przezierającym przez korony drzew na skwerze wokół Notre-Dame de Lorette. Rozejrzał się – nigdzie nie widział żadnego ze swoich pomocników. Był sam z nieznajomym, którego płaszcz upodabniał się do barw otoczenia, migocząc zielenią i szarością. Adam utkwił oczy w plecach towarzysza i nie zwalniał ucisku dłoni. Szli teraz wolniej, jakby tamten stracił pierwotny impet albo siłę życiową. Jego kroki stały się ociężałe i Adam bez trudu pociągnął go na ławkę stojącą pod murem.
Spojrzał mu w oczy, w których dojmująca pustka zaczęła ustępować zdumieniu. Nieznajomy zamrugał powiekami i spojrzał na Adama niemal całkowicie przytomnym wzrokiem. Płaszcz był teraz w nieokreślonym burym kolorze. Porządny wełniany płaszcz, ocenił Adam, zaledwie nieznacznie przetarty na mankietach i koło guzików. Czyste buty, spodnie w fasonie nieodbiegającym od aktualnej mody, surdut sprzed najwyżej dwóch lat. Skórzane rękawiczki, jedwabny fular. Ten człowiek, starszy od Adama o jakieś dziesięć lat, najwyraźniej należał co najmniej do średnio zamożnego mieszczaństwa.
– Kim pan jest? – zapytał nieznajomy, przecierając oczy. – I czemu siedzimy na tej ławce… – Rozejrzał się po placyku i utkwił wzrok w rue du Faubourg-Montmartre. Zmarszczył brwi. – Jest bardzo wcześnie – powiedział niepewnie. – Co ja tutaj robię?
– Nazywam się Adam Cardelli – przedstawił się Adam. – Szedł pan, najwyraźniej nieprzytomny, ulicą des Martyrs…
Nieznajomy odwrócił powoli głowę w stronę, z której przyszli.
– Niemożliwe – wyszeptał.
– Wie pan co – zaproponował Adam – robi się jasno, na pewno jakaś piekarnia w pobliżu już się otwiera, może zjemy śniadanie?
Kawa okazała się znośna, a świeże bułki znakomite, ale nieznajomy tylko obracał jedną z nich w palcach.
– Nazywam się Laurent Thévenet – powiedział. – Byłem oficerem piechoty – zawiesił głos. – Wiem, że na to nie wyglądam. Brałem udział w wojnie na Bałtyku kilka lat temu, zdobywałem Bomarsund. Po tej bitwie zwolniłem się z armii – dodał.
Zapadło milczenie, jakby nieznajomy uznał, że przedstawiwszy się, nie musi dalej tłumaczyć swojego zachowania. Albo jakby nadal nie przyjmował do wiadomości tego, co się stało.
– Od prawie miesiąca – zaryzykował Adam – przechodził pan tuż przed wschodem słońca przez rue des Martyrs, zatrzymując się przed domem pana Horace’a Verneta, malarza.
Na twarzy Théveneta malowało się całkowite zaskoczenie.
– Niemożliwe – powtórzył.
– Pan zna pana Verneta?
Thévenet siedział nieruchomo, a w jego oczach Adam dostrzegł przez moment cień tej samej pustki, którą widział w nich wcześniej. W końcu były oficer wyprostował się, otarł czoło chustką i spojrzał na Adama z udręką.
– Czy zaufa mi pan na tyle, żeby udać się ze mną do mieszkania, które wynajmuję tu niedaleko? Chyba powinienem coś panu pokazać.
Adam skinął głową.
***
– Byłem u pana Verneta nieco ponad miesiąc temu – wyznał Thévenet, kiedy usiedli w saloniku urządzonym dość prosto i skromnie, paroma meblami sprzed mniej więcej dwóch dekad. Gospodarz zaparzył herbatę i postawił na stoliku dwie filiżanki.
– Jakie zrobił na panu wrażenie? – zapytał Adam.
Thévenet wzruszył ramionami.
– Bardzo solidny, rzeczowy, zwłaszcza jak na artystę. Czy coś się stało? – W jego głosie znać było niepokój.
– Proszę mi opowiedzieć więcej szczegółów o tej wizycie.
– Pan jest rodziną?
Adam pokręcił głową.
– Powiedzmy: przyjacielem domu. Daję panu słowo honoru, że wyjaśnię, o co chodzi, kiedy pan opowie mi swoją historię, ale wolałbym nie robić tego wcześniej.
Tamten potaknął.
– To uczciwe postawienie sprawy. Dobrze. Szukałem kogoś, kto zgodziłby się namalować mój portret.
– Wysoko pan mierzył – zauważył Adam.
Thévenet milczał przez chwilę, wpatrując się w złoty płyn w filiżance.
– Widzi pan – powiedział w końcu. – Próbowałem z kilkoma mniej znanymi malarzami. – Utkwił wzrok w rozmówcy, jakby zastanawiał się, co powinien powiedzieć. – Pan mi zapewne nie uwierzy…
– Proszę mi zaufać – odparł Adam – mało jest rzeczy, w które nie byłbym skłonny uwierzyć.
– Uwierzy pan zatem, że nikt nie był w stanie namalować mojego portretu? Jeden artysta za drugim odmawiał albo nie odpowiadał na moje prośby. A przecież – rozłożył ręce w geście bezradności – nie wyglądam jakoś szczególnie pokracznie ani nie mam twarzy całkowicie pozbawionej cech charakterystycznych. Nie jestem też człowiekiem w niełasce, służbę zakończyłem z najwyższymi pochwałami, nigdy nie splamiłem honoru francuskiego munduru. – Adam miał wrażenie, że jakkolwiek rozmówca wypowiedział ostatnie słowa z pełnym przekonaniem, w jego oczach pojawił się cień nie tyle wątpliwości, ile może raczej strachu.
– Ci artyści podawali konkretne powody odmowy?
Thévenet wstał i podszedł do okna. Przez chwilę stał tam, odwrócony do Adama plecami.
– Mówiłem, że powinienem coś panu pokazać – powiedział w końcu z westchnieniem. Otwarł stojącą obok sekreterę, wyciągnął z niej zwój płótna i rozwinął go przed Adamem. – To jest wszystko, co zdołał namalować jeden z nich przed nagłą śmiercią. Apopleksja – dodał na widok pytającego spojrzenia Adama.
Na płótnie, w przeciwieństwie do tego, co Adam oglądał w pracowni pana Verneta, dało się dostrzec coś na kształt sylwetki ludzkiej, niemniej wewnątrz konturu nie widać było rysów ani szczegółów ubrania, tylko jakby bezkształtną masę, nawet nie przygotowawczy szkic czy plamy barwne.
– Drugi z malarzy na moich oczach wrzucił karton, na którym zaczął szkic, do ognia. Trzeci siedział przez kwadrans, patrząc na mnie, po czym wyszedł bez słowa. Ale to nie wszystko. – Thévenet ponownie sięgnął do sekretery. Tym razem położył przed Adamem staroświecki dagerotyp. – Próbowałem także fotografii, ale to jest najlepsze, co udało się uzyskać.
Zamiast charakterystycznego dla tej techniki niezwykle ostrego konturu Adam zobaczył rozmazany kształt, jakby model powoli, ale zdecydowanie się poruszył.
– Czy pan Vernet… – Głos Théveneta załamał się.
– Jest pogrążony w ciężkiej melancholii – odpowiedział Adam. – Mam wrażenie, że jesteśmy dopiero na początku pańskiej opowieści, ale obiecałem panu wyjaśnienie… – Pokrótce streścił mu wypadki ostatniego miesiąca, znane mu z relacji domowników malarza. – Dziwi mnie tylko, że nikt nie zauważył pańskiej wizyty…
– Wizyt – poprawił go ponuro Thévenet. – Byłem tam tak naprawdę trzy razy. Służba jakby mnie nie zauważała, a może nikogo nie było w domu. – Zamyślił się.
Adam przypomniał sobie uliczników Vidocqa, którzy zgubili trop na skwerze, własne uczucie, że Thévenet wymyka mu się z uścisku. Z agentów obserwujących ulicę widział go jedynie Tézier, poza tym on i mały siostrzeniec Verneta.
– Pan Vernet jest wielkim artystą – odezwał się znów Thévenet. – Myślę, że nie potrafił pogodzić się z tym, że portret mu nie wychodzi, wciąż był niezadowolony. Ale w przeciwieństwie do pozostałych nie chciał się do tego przyznać, próbował.
– Czy za trzecim razem coś się wydarzyło?
Thévenet znów odwrócił się do okna, za którym widać było jedynie szare dachy okolicznych kamienic.
– Za trzecim razem – powiedział głucho – kiedy przyszedłem, portret był praktycznie skończony. Nie wierzyłem własnym oczom. To byłem ja, jak żywy.
– Co się stało z tym obrazem?
Adam wstał i podszedł do stojącego przy oknie mężczyzny. Spojrzał w udręczone oczy, ujął go delikatnie za rękę. Thévenet pokręcił głową.
– Nie wiem, co się stało. Dotknąłem płótna i…
– Pozostały na nim tylko pojedyncze kreski i plamy?
– Pan wie.
– Nie – odparł Adam. – Widziałem szkic, który prześladuje pana Verneta. Kiedy przechodzi pan pod jego domem, pan Horace czuje się tak, jakby dopadł go cauchemar…
Thévenet ukrył twarz w dłoniach.
– Nie chciałem – powiedział. – Nie chciałem tego wszystkiego.
Adam spoglądał na niego wyczekująco.
– Kiedy wróciłem z wojny, nic nie było tak samo – powiedział w końcu. – Moja żona… znalazła kogoś innego, wyprowadziła się z naszego domu. Zwolniłem się z armii, nie miałem pracy. Czułem, że moje życie rozsypuje się…
– Skąd pomysł portretu? – zapytał ze zdumieniem Adam.
– Chciałem cokolwiek poskładać – odparł Thévenet. – Znaleźć punkt, od którego mógłbym rozpocząć nowe życie. Nie jestem jeszcze stary – powiedział.
Wzrok Adama powędrował ku sekreterze. Coś domagało się od niego uwagi, musiał jednak przez chwilę się skupić, żeby to uchwycić. Kurz. Jakby od dawna nikt w tym mieszkaniu nie sprzątał. Uświadomił sobie, że kiedy wchodzili, drzwi nie były zamknięte na klucz. Klatka schodowa wyglądała na zaniedbaną. Spojrzał na herbatę – jego filiżanka była prawie pusta, ale gospodarz nie wypił ani łyka.
– Monsieur Thévenet – powiedział powoli. – Co się stało pod Bomarsund?
– Atakowaliśmy twierdzę, zdobyliśmy ją – odparł gospodarz. – Dowodziłem jednym z oddziałów piechoty, a potem… Potem zwolniłem się z armii i wróciłem do Francji.
Myśli Adama rozbiegły się w kilku kierunkach naraz. Nie był w stanie podjąć decyzji. Coś podpowiadało mu, że nowy znajomy nie ucieknie z tego mieszkania, w każdym razie nie przed świtem.
– Pozwoli pan – powiedział w końcu – że wyjdę teraz załatwić coś w mieście, a potem wrócę po pana i razem odwiedzimy pana Verneta?
– Pana Verneta – powtórzył Thévenet. – Ja nie mam tam po co wracać. Obraz… obraz nie udał się.
– Może się jeszcze uda – odparł Adam, mając szczerą nadzieję, że to, co właśnie wymyślił, jest prawdą, jakkolwiek niemożliwą.
– Dobrze. – Thévenet nie ruszył się spod okna. – Zaczekam na pana.
***
Na szczęście było jeszcze wcześnie rano. Adam złapał fiakra i pojechał do Ministerstwa Wojny, gdzie zaczekał, aż w biurze pojawi się jego przyjaciel. Joseph Zarembski wysłuchał prośby i zapewnił, że powinien uzyskać informacje w ciągu kilku godzin. Adam wskoczył szybko do kolejnej dorożki i pojechał do szpitala Pitié-Salpêtrière, gdzie zastał doktora Falreta jeszcze przez początkiem wizyt u pacjentów na oddziale.
– Witam pana barona szybciej niż się spodziewałem – odezwał się lekarz tubalnym głosem. – Czyżby zaszła zmiana w stanie naszego znakomitego pacjenta?
– Pamięta pan, co sam mi pan powiedział o odrzuceniu możliwych rozwiązań? – zapytał, a kiedy otrzymał potakującą odpowiedź, streścił swoje przypuszczenia.
Falret bębnił palcami w blat biurka.
– To szalona teoria – powiedział w końcu. – Ale sam namówiłem pana do zarzucenia racjonalizmu. Właściwie powinienem pana wysłać teraz do Tybingi, do profesora von Reichenbach… Słyszał pan może o nim? – Adam pokręcił przecząco głową. – Ale o Mesmerze zapewne tak?
– Owszem.
– Von Reichenbach kontynuuje jego teorie… Z naukowego punktu widzenia to oczywiście bzdura, ale czy w ostatnich latach nie widzieliśmy dość rzeczy, o których nie śniło się uczonym? – Adam był ostatnim człowiekiem, który mógłby zaprzeczyć. – Być może zresztą ja też nie przejmowałbym się jakimś niemieckim filozofem, gdyby nie to, że oprócz magnetyzmu wykorzystuje też dzieła mojego mistrza poświęcone halucynacjom.
– Cauchemare – powiedział Adam.
– Von Reichenbach uważa, że świat przenika siła witalna, którą nazywa odycką, odwołując się do skandynawskich mitów… Pan się dobrze czuje? – zapytał nagle.
Adamowi kręciło się w głowie, ale bynajmniej nie z powodu nadmiaru bałamutnych teorii.
– Mówi coś panu nazwa Bomarsund? – zapytał.
Tym razem Falret pokręcił przecząco głową.
– Obawiam się, że nie.
– To twierdza na wyspie między Szwecją a Rosją – wyjaśnił Adam. – Kilka lat temu rozegrała się tam bitwa… Nasze wojsko razem z brytyjskim zdobyło tę twierdzę od Rosjan, Thévenet brał udział w oblężeniu. Skandynawskie mity, siła życiowa… To szalone, ale może być prawdziwe, jeśli odrzucimy zdroworozsądkowe możliwości…
Pół godziny później zostawił zdumionego lekarza w gabinecie i popędził z powrotem do Ministerstwa Wojny.
***
– Gratuluję – powiedział Vidocq – ale naprawdę będę cię podziwiał, jeśli zdołasz wytłumaczyć to wszystko madame.
– Nie zamierzam – odparł Adam. – Przyprowadzę Théveneta przed świtem, kiedy wszyscy będą spali.
Z biura inspektora pojechał na rue du Faubourg-Montmartre. Teraz, jak przyjrzał się lepiej, dostrzegł, że kamienica, do której wszedł, musiała być przeznaczona do rozbiórki. Skierował się ku półotwartym drzwiom, za którymi zastał gospodarza tak, jak go tam zostawił – stojącego przy oknie, wpatrzonego w dachy Paryża.
– Pod Bomarsund – powiedział – dowodził pan oddziałem piechoty.
– Tak – odrzekł kapitan Thévenet. – Atakowaliśmy jedną z wież, to trwało cały dzień. Wieczorem… – Urwał. – Wie pan, nie pamiętam, co działo się wieczorem. Zdobyliśmy tę wieżę, jestem przekonany, zdobyliśmy przecież twierdzę.
– Tak – potwierdził Adam. – Został pan nawet wymieniony w rozkazie dziennym za nadzwyczajne bohaterstwo. Uratował pan dwóch żołnierzy i kaprala, kiedy mur zawalił się na wasz oddział.
Thévenet wpatrywał się w niego z uwagą.
– Wie pan, chyba nawet to pamiętam – wyszeptał w końcu. – Dziękuję.
– A potem… – Adam bardzo się starał mówić pewnym głosem. – Potem spotkał pan kogoś, prawda?
– Spotkałem? Nie… Raczej miałem sen. Świtało już, kiedy zobaczyłem moją żonę, ale to przecież nie mogła być ona. Moja żona nie ma skrzydeł, wie pan – powiedział nagle. – Wyciągała do mnie ręce, ale ja nie mogłem ich dosięgnąć. Potem poczułem, jak ktoś mnie unosi, a jej skrzydła musnęły moją twarz. Wróciłem do Francji…
– Dotknięty mocą Odyna, ani żywy, ani umarły – wyszeptał Adam, przypominając sobie dokument, który pokazał mu Joseph. „Uznany za poległego podczas ataku na wieżę Brännklint w Bomarsund, Wyspy Alandzkie, Rosja. Ciała nigdy nie odnaleziono”.
Po północy udali się na rue des Martyrs. Okna domu pana Verneta były ciemne, tylko w jednym z pokoi na piętrze Adam zauważył ruch firanki.
Weszli do środka dzięki pożyczonemu kluczowi i udali się prosto do pracowni. Adam miał nadzieję, że eksperyment nie zbudzi całego domu, toteż zamarł, kiedy na widok przyprowadzonego gościa pan Vernet cofnął się gwałtownie razem z fotelem, omal nie wpadając na ścianę.
Metodycznie zapalał lampy naftowe, które wcześniej polecił służącemu zgromadzić w pracowni. Podszedł do sztalugi i przysunął ją do fotela. Pozbierał z ziemi przybory malarskie i ułożył je na niewielkim stoliku tuż obok. Następnie wprowadził Théveneta w krąg światła rzucany przez lampy i czekał, nie spuszczając ręki z jego ramienia.
Z początku nie działo się nic. Ale potem malarz podniósł jeden z pędzli, spojrzał na Adama i wypowiedział z wysiłkiem trzy słowa:
– Nie tak. Obróć.
Adam posłusznie zmienił układ płótna z portretowego na pejzażowy.
Przez następne kilka godzin przyglądał się nerwowej pracy artysty, szybkim, sprawnym ruchom pędzla, wydobywającego w marnym świetle kolejne szczegóły sceny. Thévenet obserwował to wyłanianie się obrazu z płótna z rosnącym napięciem, a jego sylwetka robiła się coraz bardziej niewyraźna, w miarę jak malunek nabierał kolorów i kształtów.
***
– Dokonał pan cudu! – Madame niemalże rzuciła mu się na szyję.
– Nie ja – odparł Adam – ale doktor Falret.
– Och… – Uśmiechnęła się do niego czarująco. – Ale to pan sprowadził tu tego cudotwórcę.
Stał w atelier wraz z wszystkimi domownikami. Minęły trzy dni od tamtej nocy, kiedy przyprowadził Théveneta do pracowni i teraz miał przed sobą wykończony obraz. Jak powiedział Jean-Louis, pan Vernet malował niemal nieprzerwanie przez dwa dni, niczym w najlepszych czasach.
Adam wpatrywał się w sporych rozmiarów płótno, na którym skrzydlata Wiktoria wyciągała rękę ku francuskiemu oficerowi, zasłaniającemu własnym ciałem żołnierzy podczas szturmu. Jego oczy wpatrywały się w patrzącego, jakby on sam był tam obecny – a może tylko Adam to widział.
– Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy, panie baronie. – Głos madame wyrwał go z zadumy. – Na nas już czas, chłopcy muszą wrócić przecież do szkoły. Gdzież oni się podziewają? Utrapienie, nie dzieci. Maïcroff! Cherloque! Szybko, bo spóźnimy się na pociąg! – Wybiegła na klatkę schodową, z której dochodziły dźwięki skrzypiec. – Jean-Louis, kufer!
– Tak, madam’Olms – mruknął służący, taszcząc wielką skrzynię.
Pan Horace Vernet spojrzał na Adama.
– Zechce pan zapozować do portretu? – zapytał. – W ramach podziękowania.
Adam uśmiechnął się.
– Z przyjemnością – odpowiedział.