Historia, którą opowiem, wydarzyła się w listopadzie zeszłego roku – gęsta mgła wypełniła ulice miasta, a ja chodziłem dookoła pomnika Admirała. Jedno okrążenie to dokładnie sto czternaście kroków i nie jest to liczba przypadkowa, bo jedna szósta takiego okrążenia to kroków dziewiętnaście, czyli dokładnie tyle, ilu było kapitanów, którzy w swoim czasie zbuntowali się przeciwko Admirałowi i postanowili go w imię wyższych racji – czyli własnych interesów – powiesić.
Kamienny Admirał stał na wielopiętrowym cokole, ozdobionym złotymi arabeskami, i patrzył wprost przed siebie, w jednej ręce trzymając lunetę, a w drugiej historycznie problematyczną mapę Mórz Północnych. Na ukazanej pod rozchylonymi połami płaszcza kamiennej koszuli, opinającej szeroką pierś, pierś bez orderów i odznaczeń, wprawne oko mogłoby – w dzień mniej mglisty, niż tamtego listopada – dostrzec taką samą lilię, jaką do dziś stempluje się dokumenty portowe.
Ja oczywiście nic nie widziałem – bo mgła, bo liczenie kroków, bo patrzenie pod nogi na szorstkie kamienie brukowe, bo w ogóle cała ta sprawa z Admirałem wtedy akurat interesowała mnie mało. Choć przyznaję, że liczbę sto czternaście i jej podzielność przez dziewiętnaście odnotowałem.
Myślę, że wieszanie admirałów w ogóle jest zajęciem trudnym, głównie dlatego, że najczęściej brakuje ludzi z doświadczeniem w materii. Z technicznego punktu widzenia do powieszenia admirała potrzebne są sznur, reja, oraz admirał. Dziewiętnastu kapitanów, ludzi bądź co bądź nieprzypadkowych, sprawnie poradziło sobie ze znalezieniem sznura i rei, gorzej im poszło z samym admirałem, nie chodziło im bowiem o byle jakiego admirała, ale o Admirała, a ten akurat w tamtych miesiącach spędzał znacznie więcej czasu w swojej okazałej kamienicy przy Placu Admirała, niż w pobliżu rej i sznurów, które upatrzyli sobie kapitanowie. Nie zostaje się jednak kapitanem, jeśli nie potrafi się zdobyć raz na jakiś czas na odrobinę elastyczności, wzięli więc kapitanowie sznur i poszli pod kamienicę, wyciągnęli Admirała w stroju domowym, wersja wieczorna, na plac Admirała i zaczęli szukać odpowiedniego zamiennika dla rei. Po krótkiej dyskusji doszli do wniosku, że najłatwiej będzie powiesić Admirała na pomniku Admirała, tym z lunetą i problematyczną mapą.
Oczywiście, upraszczam historię. Pod kamienicę nie poszli sami kapitanowie, tylko grupa komandorów podporuczników wraz z kadetami. W ludowej historiografii przyjęło się jednak mówić o wieszających kapitanach, bo to jednak brzmi lepiej. Kadeci generalnie nie byli przekonani do wieszania kogokolwiek, ale trzech z nich, kadet Hiu, kadet Guinamp i starszy kadet Lee-Ermorse, wykazało na tyle determinacji i charyzmy, że cała grupa szła pod kamienicę Admirała, a potem wyciągała go na plac, w podziwu godnej dyscyplinie, którą komandorzy podporucznicy obserwowali z, co tu dużo mówić, nieskrywaną dumą – bo choć oni również nie uważali, że wieszanie jest konceptem słusznym i wskazanym (o ile oczywiście nie dotyczy buntowników i dezerterów), to jednak kolektywnie stali na stanowisku, że bez dyscypliny w korpusie podoficerskim cała marynarka runie jak domek z kart.
Prawie nic mnie to nie obchodziło, gdy chodziłem dookoła pomnika. Zrobiłem trzy okrążenia zgodnie z ruchem wskazówek zegara, potem dwa w stronę przeciwną, jedno znowu jak wskazówki i na końcu ponownie dwa odwrotnie i jeszcze trzydzieści osiem kroków, po czym zatrzymałem się i zacząłem czekać.
Pierwszy wyszedł z mgły samotnie, dwóch następnych razem, z drugiej strony. Ten samotny podszedł do mnie, by zignorować moją wyciągniętą na powitanie dłoń. Pozostali stanęli trochę dalej.
– Dokładne instrukcje dostaniesz w swoim czasie – powiedział. Nie widziałem dobrze jego twarzy, schowanej w cieniu ronda kapelusza i wysoko postawionego kołnierza płaszcza, ale słyszałem, że akcent miał nietutejszy, prawdopodobnie południowy. – Na razie zacznij myśleć, jak dostać się do środka w sposób niezauważony i pozostać tam na co najmniej godzinę, w czasie której musisz mieć łatwy dostęp do składu z beczkami w piwnicy.
– Do środka czego? – zapytałem, ale on już odwrócił się i zniknął w mgle. Jego koledzy po chwili zrobili to samo.
W tym samym czasie, którym trwały przygotowania do wieszania Admirała, kapitanowie zrywali pieczęcie w magazynach portowych – to już na pewno robili osobiście, historycy są zgodni, bo w całej marynarce nie było ani jednego kadeta, ani jednego komandora podporucznika, który odważyłby się samodzielnie na taki krok. Pieczęcie pękały jedna po drugiej, a było ich, oczywiście, dziewiętnaście, po jednej na kapitana, w tym względzie plan przygotowany i przemyślany był perfekcyjnie.
Z wieszaniem – z racji wspomnianego braku doświadczenia – szło już dużo gorzej. Sznur okazał się wprawdzie wystarczająco długi i po kilku próbach udało się go przerzucić dookoła szyi kamiennego Admirała, ale pomimo pokrzykiwań Hiu i Lee-Ermorse’a (Guinamp w międzyczasie gdzieś przepadł) nie znalazł się nikt, kto założyłby pętlę na szyję Admirała żywego. Tutaj bowiem wyszedł najsłabszy punkt planu – Admirał miał zostać pierwszym człowiekiem w historii, który zostanie powieszony na swoim własnym pomniku, co wśród zgromadzonych najzwyczajniej na świecie wzbudziło konsternację, a u niektórych nawet niesmak. Nie da się przewidzieć wszystkiego.
Na placu, mimo późnej pory – mówię teraz o czasach Admirała, a nie moim listopadzie – zaczął zbierać się tłum cywilów, ciekawych zamieszania, co dodatkowo skomplikowało sprawę. Admirał wciąż był postacią raczej lubianą w mieście, choć najlepsze lata miał już za sobą. Kadetów z kolei jakby ubywało, a komandorzy podporucznicy tracili cierpliwość. W końcu jednak zapłonęły garbarnie po drugiej stronie rzeki, co oznaczało, że gra toczyła się już na całego i nie wypadało się wycofać.
Na jednej z ulic promieniście odchodzących od placu kupiłem od straganiarki dwa plastry mielonej szynki i jedząc w pośpiechu wróciłem pod cokół. Światło latarni ledwo przebijało przez mgłę, ale i tak stanąłem poza ich zasięgiem. Nancy znalazła mnie jednak bez trudu, jak zawsze – węch miała czulszy od wyżła. Poczęstowała mnie papierosem.
– Byli?
– Byli – odpowiedziałem, zaciągając dym do płuc.
– Ilu?
– Trzech.
– Niedobrze.
– Wiem.
Admirał podobno nie palił tytoniu, ani fajki, ani cygar, płuca nie trzymały formy reszty ciała. Stojąc wśród kadetów i komandorów podporuczników, wpatrzony jak oni, w łunę nad garbarniami, musiał jednak przynajmniej pomyśleć, że jeśli kiedyś jest czas, żeby się dla relaksu podtruć dymem, to właśnie w tamtym momencie. Sznur wisiał na pomniku, trochę zapomniany.
– Panie Admirale, już czas – miał powiedzieć wtedy komandor podporucznik Este, młody i wiekiem i stażem w służbie, ale człowiek o umyśle chłodnym jak u łysej mewy. Na te słowa Admirał poprawił okulary na nosie i odrzekł:
– Eee.
W kronice Marchanda zapisano jednak jego słowa inaczej:
– Panowie! Jest luty, a to niedobry czas dla nas, prostych marynarzy. Dlatego proszę i apeluję – nie rozkazuję! Rozejdźmy się do domów, przemyślmy całą sprawę jeszcze raz zanim będzie za późno.
Nie mógł tak powiedzieć, bo ktoś taki jak Admirał musiał przecież rozumieć, że łuna nad miastem oznacza, że za późno jest już od dłuższego czasu.