- Opowiadanie: ? Eri - Awers. Fałszywy anioł

Awers. Fałszywy anioł

Awers – pierwsza strona monety. Tych, którzy zainteresują się jej drugą stroną, zachęcam do zerknięcia na Rewers. Jednocześnie zaznaczam, że obydwa teksty są od siebie niezależne i wbrew tytułom nie stanowią jednej całości; można więc czytać je zarówno razem, jak i oddzielnie.

Życzę przyjemnej lektury.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Awers. Fałszywy anioł

– Szlachetny podróżniku o zaletach bez liku, czyżbyś był w potrzebie? Dość samotnych dróg, przyłączę się do ciebie!

Samotny jeździec nie zareagował nawet najmniejszym drgnięciem, które mogłoby zasugerować, że dosłyszał nawoływania stojącego na rozdrożu niskiego człowieka trzymającego za uzdę kuca.

– Czy cię słuch zawodzi? Ach, to nie szkodzi! W te pędy idę z pomocą, niech sam nie jedzie nocą!

Słońce już jakiś czas temu zniknęło za linią horyzontu i półmrok spowił nadmorskie łąki, pośród których ciągnął się gościniec łączący dalekie południe z Arborionem, krainą rozległą, pełną malowniczych łąk, wzgórz i niewielkich zagajników. Tu, na samym południu Arborionu, nieodlegle od wschodnich stepów i pustyń, rozciągały się ziemie Oswaldu. Z racji niebezpieczeństw mało kto o tej porze wędrował, lecz czasem zdarzał się jakiś odmieniec, dość szybko wyłapywany przez zaczajonych na rozdrożach samozwańczych przewodników, pragnących zarobić nieco grosza. Ten jeździec właśnie prosił się o podobny los.

– Dobry panie, jestem na twe wezwanie! – Mikrus wsiadł na kuca i zbliżył się do samotnego podróżnika. – Pozwól, że się przedstawię, nim się do twego boku przystawię: jestem Brimo, ten, co wie, gdzie kto ma dobre wino, gdzie kto godnie ugości i gdzie nie bawią się ludzie prości!

Wędrowiec wciąż nie odpowiadał. Brimo zdumiał się, lecz zamiast się poddać, dogonił podróżnego i zagadał ponownie:

– Jakże to tak opuścić potrzebującego w potrzebie? Gdybym się tak zhańbił, diabeł mą duszę pogrzebie! – Nie zauważając odzewu, zaklął pod nosem. – Co by zrobił…

– Dość – uciął jeździec. – Jeżeli wszyscy na północ od Hyolúme są równie natrętni, chyba ominę Oswald szerokim łukiem.

– A więc…

– Skończże też z tymi rymami. Bardziej irytują, niż cieszą uszy. ­– Mimo że wędrowiec mówił o irytacji, jego głos pozostawał dziwnie beznamiętny.

– Po co się tak złościć? – odparł urażony Brimo, jednocześnie nie kryjąc, że słowa jeźdźca nieco go zdumiały. – Pomocy jedynie chciałem udzielić…

– Jeżeli kto pomocy potrzebuje, to sam ją znajdzie. Ja jej nie potrzebuję. Odejdź.

– Oho, to nierozsądne! – Brimo nie dawał się spławić, nie odstępując od niechętnego podróżnego, którego charakterystyczny akcent wyraźnie wskazywał na jego południowe pochodzenie. – Gościniec może i jest strzeżony, ale zbóje, jak to zbóje, też ludzie, jeść muszą, to i pracują, choć po swojemu. Większość to porządne chłopy, mówię całkiem serio, sir! Ale może się i zdarzyć, jak to się zdarzyło nieszczęsnemu kupcowi w zeszły wtorek, że napotka go banda Czarnych Koszul, no i co wtedy? Mówię o tym, sir, że Czarne Koszule to nie są wcale tak sympatyczni goście, jak pozostali. Nie miarkują w przemocy i rychło okradną tego, kto po nocach wędruje samotnie.

– A zatem jesteś głupcem, skoro samemu sterczysz tu jak strach na wróble – odciął się oschle jeździec. – Lepiej zawróć do miasta lub najbliższej gospody. Nic tu po tobie.

– Nie ma mnie kto okraść, bez grosza jestem. – Brimo wzruszył ramionami. – Tutejsi zbóje już mnie znają i nawet nie kiwną palcem, gdy któryś mnie wypatrzy. Stąd mogę służyć pomocną dłonią i informacjami, jeśli będzie taka potrzeba. Oczywiście wszystko za odpowiednią cenę. – Zamrugał.

Wędrowiec zatrzymał naraz konia.

– Mówisz, że jesteś przewodnikiem… – mruknął z namysłem. – Znasz drogę do Giathlonaë?

– Nikt inny nie zna tych ziem lepiej ode mnie!

– A więc zmykaj tam czym prędzej, póki jeszcze nie nadużyłeś mojej cierpliwości.

Niski, korpulentny człowieczek wycofał się wraz z kucem.

– Tak jest znacznie lepiej – stwierdził beznamiętnie wędrowiec. – Męcz innych, którzy będą mieć to nieszczęście i cię napotkają. Powodzenia.

Brimo wbił wzrok w oddalającego się powoli jeźdźca. Przygryzł wargi. Mało kto korzystał kiedykolwiek z jego usług, toteż nie rozczarował się specjalnie. Jeździec ten był samotny, nie miał zbyt wielkiego dobytku i z pewnością nie pochodził z Oswaldu. Musiał tu przybyć z Ban Abairu, a zatem musiał być kupcem. Nikt poza kupcami nie miał interesu w opuszczaniu tego południowego pustynnego kraju, tak różniącego się klimatem i zwyczajami od wszystkiego, co Brimo kiedykolwiek widział. Był więc pewien, że nie napotkał nikogo innego, jak właśnie handlarza, o osobliwym usposobieniu i samotnego, ale wciąż handlarza – a ten musiał mieć jakieś pieniądze.

– Nie dam się tak łatwo spławić, mości podróżny, co biednemu przewodnikowi skąpi jałmużny! – Dogonił wędrowca i uraczył go szerokim od ucha do ucha uśmiechem, którego ten w narastającej ciemności i tak pewnie nie dostrzegł. – A zatem byłeś już w Hyolúme?

Jeździec mruknął jakieś niezrozumiałe słowa.

– To moje miasto. – Brimo przyłożył dumnie rękę do piersi. – Miałem zostać rzemieślnikiem, lecz bogowie poskąpili mi talentu.

– Trudno nie zauważyć.

– Większość życia spędziłem na gościńcu – kontynuował niezrażony mikrus. – Plan tych ziem mam w małym palcu!

– Pewnie też mieści się tam i cały rozum, skoro nie zdołałeś jeszcze pojąć, że twoje towarzystwo nie jest mi na rękę.

– Po co się denerwować, po co narzekać? Ja jedynie chcę pomóc gościom z Ban Abairu, którzy podróżują do naszej wspaniałej stolicy i najpiękniejszego miasta na świecie!

– Pozostaw swoje zdanie dla siebie i przemyśl coś dwa razy, nim to powiesz. Może być też trzy, na pewno nie zaszkodzi. Skąd pewność, że twoja pomoc będzie mi potrzebna?

– Oswald to olbrzymie miasto. Jedynie miejscowi wiedzą, co gdzie jest.

– A zatem odnajdę tam kogoś, kto w razie potrzeby mi pomoże. Dziękuję za poradę.

To mówiąc, wędrowiec poklepał konia po karku, przyśpieszył i zostawił oniemiałego przewodnika w tyle. Brimo westchnął i uniósł w górę brwi. Nawet jak na znane mu standardy, człowiek ten zaskakiwał go coraz bardziej. Matka zawsze mu powtarzała, że zakazany owoc smakuje najlepiej, ale nie była to prawda. Brimo zjadł raz owoce trującego derenia i ledwo umknął śmierci. Ponadto te jagody wcale mu nie smakowały. Jednak tym razem postanowił nie poddawać się tak łatwo.

– Tylko ja wiem, kto zna kogo i który zna innych… i tak dalej. – Dogonił ban abairańskiego wędrowca. – Bez mojej wiedzy może i przeżyjesz w Oswaldzie, ale z pewnością nie zarobisz tyle, ile byś chciał.

– Skąd pewność, że jestem kupcem? Czyżby w ślad za mną podążała karawana wielbłądów lub wozy zaprzężone w konie?

– Każdy Ban Abairańczyk w Oswaldzie to kupiec. – Brimo wzruszył ramionami. – Rozpoznajemy was na mile. Tak samo, jak szajki złodziei.

– Powtarzasz się.

– Nie mówię o zwykłych przydrożnych rabusiach. – Przewodnik parsknął i machnął lekceważąco ręką. – To amatorzy. Mówię o gildii złodziei..!

Wędrowiec obrócił głowę w kierunku niechcianego towarzysza. W nikłym świetle księżyca Brimo dostrzegł, że jego twarz, mimo ogólnej obojętności, miała namalowany delikatny uśmiech przyozdobiony nutą ironii.

– Najpierw Czarne Koszule, a teraz gildia? Nie wiem już, czy bardziej mnie denerwujesz, czy bawisz.

– Lepiej, gdybym bawił. Wspólna podróż w wisielczych nastrojach to jak bieganie z kulą u nogi!

– Nie wyraziłem zgody na to, byś za mną podążał. Nie wiem, czemu ubzdurałeś sobie, że jest lub będzie inaczej, ale choć to na razie tylko moje zmartwienie, wkrótce może się to zmienić. Mam swoje sposoby na tych, co udają, że stracili słuch lub nie mają piątej klepki.

– Samotny kupiec, a grozi, jakby był wojownikiem! – Brimo wyszczerzył zęby. – Oj, nie spodobasz się Oswaldczykom, oj nie…

– To nie moje zmartwienie.

Brimo zdumiał się po raz kolejny.

– Hej! – zakrzyknął za oddalającym się. – Chcesz sprzedać towary, czy nie? Znam ludzi, którzy dobrze płacą!

– Doprawdy?

– Oczywiście! Jestem przecie Brimo i pochodzenia nieszlacheckiego mimo znam tu przeszło połowę ludzi, przez co żaden kupiec się ze mną nie strudzi.

– Pleciesz, co ci ślina na język przyniesie. Jeśliś taki obeznany, co robisz przy gościńcu?

– Żadna praca nie hańbi, a tę lubię. Gdyby mi się chciało, byłbym konsultantem w Gildii Handlowej, ale nie ma co, nie pracują tam ludzie mojego typu. A tu każdy mnie zna i zawsze w gospodzie ugości, da jeść i nieco piwa…

– Dosyć. – Lewa ręka wędrowca wystrzeliła z oszołamiającą prędkością w stronę przewodnika. Dłoń kupca zacisnęła się na odzieniu tuż pod szyją mikrusa. Brimo zapiszczał ze strachu, a potem stracił dech, uniesiony w powietrze.

– Sir..! – wydyszał.

– Miarka się przebrała – wyszeptał podróżnik. Mimo przerażenia Brimo zauważył, że w prawej ręce trzyma on jakieś ostrze wymierzone prosto w brzuch przewodnika. – Zawracaj na rozdroże. Mówię to po raz ostatni.

To powiedziawszy, puścił biednego Brimo i kilka razy przewracając nóż między palcami, schował go w rękaw. Przewodnik ciężko opadł na siodło i odetchnął głęboko.

– Kim ty jesteś, człowieku? – wymamrotał. – Niby kupiec, a silny jak dąb i władasz nożem jak wojownik!

– Jestem… zwykłym kupcem. – Wędrowiec pognał konia przed siebie.

Brimo opanował drżenie całego ciała i wyrównał oddech. Już nie raz wpadał w zasadzkę rabusiów, którzy jednak nigdy nie wyrządzili mu większej krzywdy, jedynie wyśmiewając grubasa i pozwalając mu odejść bez szwanku. Ten człowiek był jednak zupełnie inny – zimny, opanowany i przerażająco szybki. Nigdy dotąd Brimo nie widział, by ktoś tak biegle i w mgnieniu oka obezwładnił drugiego człowieka. Mikrus przestał się dziwić, czemu temu wędrowcowi niestraszne było podróżować samemu. Ze spotkania jego i rabusiów mogłoby się wywiązać ciekawe widowisko.

Wędrowiec zniknął za zakrętem i całkowicie rozpłynął się w ciemnościach. Brimo westchnął głośno z rozczarowaniem i złapał się pod biodra. To była doskonała okazja, aby zarobić nieco miedziaków, zwłaszcza że coś mu mówiło, że ten handlarz musi prowadzić całkiem opłacalne interesy. Wcześniej jedynie się domyślał, ale teraz był pewien, że nie mogą to być jednak układy zgodne z prawem – ten człowiek umiał się doskonale bronić, był nietowarzyski, a kształt jego pakunków budził podejrzenia…

– To jest to! – Brimo klasnął w dłonie i poprowadził kuca za tajemniczym wędrowcem. Choć obawiał się ponownego spotkania z nim, czuł, że gdyby pomógł mu zbyć towar, mógłby dorobić się nie tyle miedziaków, ile nawet srebrników! A kto wie, być może i otrzymałby złotego dukata! Nie mogąc opędzić się od tych wizji, popędził gościńcem na północ.

– Hej, mości podróżniku! – zawołał, wypatrując w oddali sylwetki samotnego jeźdźca. – Znam kogoś, kto by mógł dać całe skrzynie złota za twoje tow…

Wtem rozległ się stukot końskich kopyt i jakiś wielki, ciemny kształt przemknął koło Brimo, nadjeżdżając z przeciwnej strony. Przewodnik poczuł, jak coś uderza go z wielką siłą w pierś i wyrzuca wysoko w powietrze. Krzyknął przeraźliwie i opadł ciężko na trawę za ścieżką.

– To było ostatnie ostrzeżenie. – Usłyszał nad sobą przesycony chłodem głos wędrowca. – Jeśli jeszcze raz wejdziesz mi w drogę…

– Lord Gwenril! – zakrzyknął Brimo. – On z pewnością da mnóstwo…

– O czym ty mówisz, barani łbie?

– O złocie! – wymamrotał mikrus, krztusząc się. To było bardzo mocne uderzenie i dziwił się, że nie skończył ze złamanymi żebrami. – Jeśli szukasz kogoś, kto dużo płaci, idź do lorda Gwenrila.

Powstał z trudem i otrzepał pył z odzienia. Zaklął pod nosem. Ledwo trzymał się na nogach.

– Tylko ja wiem, jak się do niego dostać – kontynuował, starając się zabrzmieć jak najbardziej przekonująco. – Znam złotnika, który zna zarządcę majątku rodziny Ril, której lord Gwenril jest teraz głową. Jak mu się sypnie groszem, to możemy mieć pewność, że dowie się tego i owego…

– Naprawdę? Wciąż myślisz, że jestem w stanie uwierzyć w cokolwiek, co mi powiesz? – Wędrowiec wyraźnie się zdumiał, po czym powrócił do zwyczajowej oschłości: – Jak ktoś taki jak ty może mieć kontakty z rodami z wyższych sfer?

– Pośrednie, przecież nie znam ich osobiście. – Brimo odkaszlnął. – Mówiłem już, że znam złotnika. Kiedyś nieco mu pomogłem…

– A czy twoim zdaniem tak wielki lord przyjmie do siebie zwykłego, biednego kupca?

– Darujmy sobie pozory. – Przewodnik nie zauważył, że znów naraża się na niebezpieczeństwo. – Twoje szybkie ruchy – uderzył w powietrze pięścią, jakby chciał nieumiejętnie odwzorować cios rozmówcy – niechęć do towarzystwa, tajemnicze pakunki… Toż to jasne, żeś szmugler!

Wędrowiec drgnął nerwowo i zszedł z konia.

– Ale nie martw się, o niczym nie doniosę. – Mikrus wystawił przed siebie ręce i wycofał się. – Zaprowadzę cię do złotnika i przy odrobinie szczęścia może uda ci się dostać do lorda Gwenr…

Kupiec niemal wyrósł spod ziemi tuż przed niespodziewającym się niczego przewodnikiem. Brimo zachwiał się i upadł w przestrachu na plecy.

– Pewien święty mej religii powiedział kiedyś: „Głupcom należy wybaczać, oni i tak nie zrozumieją swych błędów” – rzekł beznamiętnie wędrowiec. – Może i jesteś głupcem, lecz ja nie jestem świętym i nie w głowie mi litość nad tobą. – Przyklęknął na jedno kolano, pochylając się nad struchlałym grubasem. – Jeżeli jednak rzeczywiście masz jakąkolwiek komitywę z ludźmi będącymi blisko tego lorda Gwenrila… – Zamyślił się. – Zobaczmy, ile jesteś wart i czy twoje przechwałki są choć trochę zgodne z rzeczywistością. Zaprowadź mnie do lorda Gwenrila, a być może daruję ci nieprzemyślane omyłki.

Brimo wyjęczał coś pod nosem, po czym niepewnie podniósł się na dygoczące nogi.

– Ruszaj się – ponaglił go kupiec, wskakując na swego wierzchowca. – Jeżeli jednak po drodze będziesz mnie zagadywał, umowę uznam za zerwaną i wtedy zawracaj w te pędy w przeciwną stronę.

Brimo pokiwał w odpowiedzi głową i wypuścił wolno powietrze. Cóż, być może nie planował tego wszystkiego w ten sposób, lecz lepszy taki, niż żaden, pomyślał. Wolał nie dopominać się teraz o żadne pieniądze w związku z wyświadczeniem kupcowi przysługi, uznawszy, że znajdzie ku temu lepszą okazję. Uśmiechnął się do siebie. Udało mu się!

Podbiegł chwiejnie do swego kuca i dosiadłszy go, podążył za milczącym podróżnikiem. Ta cisza, mącona jedynie dźwiękami wiatru wiejącego od strony morza i odgłosami nocnych zwierząt w pewnym momencie Brimo zmęczyła i przewodnik w ostatnim momencie powstrzymał się, by nie zacząć podśpiewywać. To był pierwszy raz od dawna, gdy ktokolwiek zgodził się na jego pomoc. Zazwyczaj każdy go ignorował i nawet mimo usilnych starań Brimo jakimś cudem nigdy nie zjednywał sobie towarzyszy, co wprawiało go w niemałe zakłopotanie. Jakże to tak, zwykł rozmyślać, nie pojmując, co w nim jest takiego odpychającego. Chciał pomóc i nieco przy tym zarobić jak każdy inny porządny człowiek.

Ten się zgodził. Takiego wspaniałego zrządzenia losu Brimo dawno nie uświadczył i gdyby nie jeden szkopuł, dziękowałby wszystkim bogom za ich wstawiennictwo. Niestety, żadnego złotnika nie znał, a przynajmniej nie takiego, co by miał kontakty z zarządcą majątku lorda Gwenrila, który należał do jednego z pięciu najbogatszych rodów w całym Oswaldzie i, zdaniem Brimo, był z pewnością jednym z najbardziej majętnych ludzi na całym świecie. Miał jednak to szczęście, że jego stryjeczna siostra mieszkała w stolicy i jeśli go pamięć nie myliła, gustowała we wszelakich drogocennych błyskotkach – z pewnością więc znała jakiegoś złotnika, co by na zamówienie sporządzał jej biżuterię, ów złotnik z kolei musiał znać jakiegoś innego po fachu, co by wyrabiał ozdoby specjalnie dla tych najbogatszych, w tym lorda Gwenrila oraz jego córek, o których urodzie prawiło się niemal w każdym zakątku Oswaldu. Brimo miał więc nadzieję, że uda mu się jakoś doprowadzić do spotkania tajemniczego szmuglera z Ban Abairu z możnowładcą. Choć wiele osób mogłoby stwierdzić, iż mieszanie się w takie sprawy jest jak proszenie się o śmierć, Brimo przeczuwał, że nie tylko wyjdzie z tego cało, ale i zarobi więcej niż przez całe swoje życie.

– Masz jakieś imię, sir? – zapytał naraz, nieświadomie łamiąc niepisaną umowę milczenia.

– Co ci do tego?

– Muszę wiedzieć, jak przedstawić cię w mieście. Masz jakieś imię, prawda?

– Nie sądzę, by było to teraz niezbędne. Miałeś milczeć.

– Czy to tak wiele, przedstawić się? – Brimo parsknął. – Jeśli jesteś poszukiwanym zbiegiem, zawsze możesz coś zmyślić, byleby brzmiało wiarygodnie!

Jeździec zatrzymał się niespodziewanie. Kuc Brimo podążył w jego ślady. Ponownie nastała cisza.

– Nazywam się Ranayart Lehet Aszra-Shinal Mehul-al-Salam i pochodzę z Dal-al-Hadar. Handluję klejnotami z południa – kupiec odezwał się cicho.

– Raynrya… – Brimo próbował powtórzyć długie imię towarzysza, lecz język mu się splątał.

– Ranayart Lehet Aszra-Shinal Mehul-al-Salam – powtórzył wędrowiec. – Ażebyś mógł je wymówić, używaj jedynie pierwszego członu. Ranayart – dodał, starając się zaakcentować wszystkie litery tak, aby nieobeznany z językiem Ban Abairu Brimo mógł je wypowiedzieć.

– Ranayart… – wyburczał przewodnik po kilku próbach. Uśmiechnął się dumnie. Nie umiał mówić po południowemu, a to imię brzmiało tak egzotycznie i płynnie… „Ranayart, Ranayart…” – powtórzył kilka razy w myślach, zastanawiając się, co też może to imię oznaczać w mowie Ban Abairu.

– Ruszajmy dalej – zadecydował kupiec i ponaglił wierzchowca. – Dość już pytań.

– Ma się rozumieć! – Brimo ochoczo przyłożył rękę do piersi, jakby przyrzekając kolejne milczenie. Było mu obojętne, czy imię Ranayart było prawdziwe, czy też zmyślone – jakkolwiek ten człowiek naprawdę się nazywał, dla Brimo nie mógłby już być nikim innym, jak właśnie Ranayartem.

 

Starając się nic nie mówić, przewodnik podążał tuż obok swego towarzysza niczym giermek przy rycerzu. Za dnia z pewnością przyciągaliby uwagę mijających ich podróżnych, co dla Brimo nie stanowiłoby żadnego problemu, lecz z pewnością byłoby takowym dla tego oschłego i zamkniętego w sobie wędrowca podającego się za zwyczajnego kupca. Brimo zaczynał nabierać podejrzeń, że Ranayart specjalnie podróżuje nocami, aby unikać potencjalnych kontaktów z innymi ludźmi. Było to jak najbardziej zrozumiałe, skoro zajmował się szemranymi interesami i być może był poszukiwanym przemytnikiem.

– Widzę światła – oznajmił naraz Brimo, zmrużywszy oczy. Było ciemno i oprócz blasku zawieszonych na niebie gwiazd i księżyca przez dłuższy czas nie docierało do nich nic jaśniejszego. Uśmiechnął się. Zbliżali się do miejsca bardzo dobrze mu znanego.

– Wypatrzyłem je już jakiś czas temu – odparł niewzruszony kupiec. – Domyślam się, że to gospoda.

– Nie mylisz się, mości Ranayarcie. – Przewodnik ochoczo zatarł ręce. – To najlepsza gospoda w całym Oswaldzie!

– Przynajmniej dla tych, co nie zaznali smaku życia arystokraty. W miastach jest wiele innych dostępnych jedynie wybranym.

– Skąd pewność, że ani razu mnie nie wybrano?

– Nie oszukuj się. I tak bym ci nie uwierzył. Przestań żyć ułudą, zacznij patrzeć realnie.

Zastanawiając się chwilę nad sensem słów podróżnego, Brimo przypomniał sobie, że rzeczywiście wspominano mu o miejscach podobnych do tych, o których mówił Ranayart. Nigdy tam nie był i raczej nie znał nikogo, kto mógłby mu opowiedzieć o tym, co też ciekawego działo się wewnątrz takich lokali, lecz odniósł wrażenie, że Ranayart, gdyby chciał, mógłby się stać takim właśnie wybranym. Co naprawdę ukrywał ten człowiek kryjący się pod opończą biednego kupca? Brimo niezmiernie to wszystko ciekawiło.

 – Zatrzymajmy się tam – zasugerował. – Zobaczysz, mości Ranayarcie, nie pożałujesz! Jadło i napitki wyśmienite, właściciel do rany przyłóż, a pracownice… same ślicznotki!

– Jedziemy dalej – zaoponował stanowczo wędrowiec. – Nie będę nadkładał drogi. Chcę zjawić się w Oswaldzie najpóźniej za szesnaście dni i nie zamierzam tracić czasu na głupoty.

– Znam skróty, dojdziemy w dziesięć – zapewnił Brimo. – Wstąpmy jednak do oberży. Gospodarz da nocleg niemal darmo, po znajomości! Dalej, mości Ranayarcie, daj się na jadło dobre skusić i na panienki okiem rzucić!

– Marne zachęty. Powiadasz jednak, że znasz skróty… – Kupiec przystanął. Wyglądał, jakby skrzętnie planował tak dalszą podróż, jak i kolejną wypowiedź. – Jeżeli przyobiecasz mi, że rzeczywiście przybędziemy do miasta szybciej, możemy skorzystać z gościny. Napoję i nakarmię konia – stwierdził i dodał stanowczo: – ale wyruszamy zaraz o świcie i ani chwili później.

– Ma się rozumieć! – Brimo promieniał. Gospodarz oberży był jego starym znajomym i za każdym razem, gdy Brimo przybywał tam z wizytą, dostawał darmowy kufel piwa i jedzenia tyle, by mógł się najeść do syta, nie marnując przy tym ani jednego grosza, którego często zresztą nie miał. Gospodarz nie narzekał na to, gdyż przybytku mu nie brakowało; gdyby tylko chciał, mógłby się przenieść do miasta i tam poprowadzić interes. Całe szczęście jednak nie podjął takiej decyzji, za co Brimo zawsze mu dziękował.

Zajechali przed drzwi gospody. Światło wydobywające się z wewnątrz dawało wrażenie ciepła i gościnności, trudno było jednak stwierdzić, czy prowadzonemu przez Brimo Ranayartowi ten nastrój się udzielił.

– Brimo, czy to ty? – Z ławki stojącej pod ścianą budynku wstał jakiś wysoki człowiek. – Z przyjacielem?

– A jakże – przyznał dumnie przewodnik. – Nakarmisz Arpo i wierzchowca tego zacnego kupca?

– Robi się.

Ranayart bez słowa zeskoczył z konia i począł odwiązywać przytroczone doń juki.

– Nie ma takiej potrzeby – powiedział uprzejmie dozorca. – Spokojna głowa, przy mnie nikt nic nie skradnie, nawet ja sam.

– To bez znaczenia. Chcę je mieć przy sobie.

Nadzorca, nieco zbity z tropu oschłym głosem podróżnego, z początku stał jedynie w miejscu, dopiero po chwili przejmując uzdy od obydwu przybyszy.

– Świetnie. – Przewodnik ucieszył się. – Nie będziemy narzekać na nudę, sir.

Nie czekając na odpowiedź Ranayarta, której się zresztą nie spodziewał, otworzył drzwi. Na jego twarzy od razu zawitał uśmiech. Uwielbiał tu przesiadywać, rozkoszować się darmowymi poczęstunkami, gapić na te cudne, wiecznie uśmiechnięte dziewczęta i słuchać z zapartym tchem opowieści o rozmaitych przygodach. Brimo zawsze siedział z otwartymi szeroko ustami i roziskrzonymi oczami, wyobrażając sobie, jak by to było w nich uczestniczyć. Miał nadzieję, że i tym razem usłyszy coś ciekawego.

– Brimo, witaj! – zagadał zza lady przyjaciel mikrusa i gospodarz w jednej osobie.

– Witaj, Cád! Dobrze cię widzieć. Całe wieki minęły…

– Nie przesadzaj. – Gospodarz przekazał swe miejsce pomocnikowi i podszedł do Brimo. – Byłeś tu dwa dni temu.

– Toż mówię, całe wieki. – Mikrus wyszczerzył zęby. – Zobacz, kogo ci przyprowadziłem.

Gospodarz spojrzał na stojącego za Brimo milczącego wędrowca. Zagwizdał i pokiwał z uznaniem głową.

– Ban Abairańczyk, jak mniemam – stwierdził. – To ci się udało, mały draniu! Z kim mam przyjemność? – zapytał uprzejmie, kłaniając się na wzór zwyczajów ludzi z południa.

Brimo spojrzał w tył. Po raz pierwszy zobaczył twarz Ranayarta w jaśniejszym świetle. Nie wyróżniała się niczym specjalnym, była nieco pociągła i dość chuda, a przede wszystkim tak zdumiewająco obojętna, jak głos jej posiadacza. Nie było tam żadnych emocji, nic, być może poza tlącymi się w jego oczach dziwnie skondensowanymi ognikami.

– Doceniam poszanowanie mych tradycji. – Ranayart również się skłonił. – Jestem kupcem trudniącym się sprzedażą klejnotów z Ban Abairu.

– A to Cáddy, mój przyjaciel i właściciel tego wspaniałego przybytku – Brimo przedstawił gospodarza. – Ale możesz mówić Cád.

– Zapamiętam – odparł krótko Ranayart.

– To co, Cád – zagadał ponownie Brimo – jest dla nas jakieś wolne miejsce?

Mężczyzna pokiwał w odpowiedzi głową i poprowadził gości do stojącego w najbliższym kącie stolika. Odprawiwszy zeń trzech miejscowych, wskazał ręką na ławę. Ranayart bez słowa zajął miejsce najbliżej zejścia się dwóch ścian.

– Co podać? – spytał Cáddy, uważnie przypatrując się nieznajomemu.

– Dla mnie to, co zwykle. – Brimo machnął od niechcenia ręką. – A dla mego szlachetnego towarzysza…

– Woda – powiedział szybko Ranayart, mierząc gospodarza równie czujnym spojrzeniem. – O ile nie macie dobrej herbaty.

– Tu gość jest naszym panem. – Gospodarz skłonił się uprzejmie, wciąż nie odrywając wzroku od gościa, jakby widział w nim coś, czego na pierwszy rzut oka nie dało się zobaczyć.

„Rozpoznał, że to przemytnik?” – Brimo starał się dociec, skąd tak nagła zmiana w zachowaniu przyjaciela, który napotykał już ludzi najrozmaitszego usposobienia i nigdy nie zachowywał się w ten sposób.

Nie minęło zbyt wiele czasu, gdy do stolika podeszła młoda dziewczyna przyodziana w krótką spódnicę z odsłoniętym brzuchem. Uśmiechnąwszy się uroczo do ucieszonego Brimo i jego niewzruszonego towarzysza, podała na stół zdobioną szklankę oraz porcelanowy dzbanek.

– Cudowny widok, co nie? – spytał przewodnik, oglądając się łapczywie za oddalającą się pracownicą.

Ranayart spojrzał na niego spode łba, w skupieniu nalewając sobie do szklanki zielonego, pachnącego świeżą miętą naparu.

– Ile ja bym oddał, móc taką choć raz wycałować… – Brimo cmoknął i obrócił się do stolika. – Niestety, nie mam szczęścia do kobiet.

– Łatwo ulegasz przyziemnym pobudkom. Poza tym miałeś się nie odzywać. Milczenie wychodzi ci znacznie lepiej.

Brimo chciał odpowiedzieć, lecz nie był w stanie wymyślić odpowiednio ciętej odzywki. Wykrzywił usta i zmarszczył brwi, lecz nim coś sensownego obmyślił, przy stoliku pojawiła się następna dziewczyna z kuflem piwa i półmiskiem smakołyków.

– Wspaniale! – Brimo szybko zapomniał o słowach towarzysza. – Skusisz się może?

– Zakazane jest nam jeść waszego nieczystego mięsa – odparł Ranayart. Jego głos nie nabrał ani krzty ciepła, choć Brimo miał nadzieję, że pomoże mu w tym gorąca miętowa herbata. – Zjedz sam. Im więcej będziesz jadł, tym dłużej będziesz cicho.

Brimo jednak nie słuchał, zatraciwszy się całkowicie w ulubionych przysmakach i wspaniałym piwie. Dość szybko spałaszował cały półmisek.

– Hej, Rosie! – zawołał do stojącej najbliżej pracownicy obsługującej właśnie innych gości. Gdy dziewczyna się zbliżyła, podał jej opróżniony kufel, mówiąc: – Poprosisz Cáddy’ego, by nalał jeszcze jednego?

– Jeśli ułożysz jedną rymowankę specjalnie dla mnie. – Zachichotała, zabierając i kufel, i półmisek.

– Być może kiedyś… – Brimo podrapał się w głowę, nie mogąc skupić myśli, przed oczami mając jej gładki, kuszący brzuch oraz równie cudne uda… Jeszcze nigdy nie był blisko z kobietą i niezmiernie go ciekawiło, jak to jest. Niektórzy z jego znajomych mawiali: „Idź na dziwki”, lecz zawsze brakowało mu pieniędzy. Postanowił sobie, że gdy już zdobędzie od Ranayarta zapłatę, wykupi sobie noc z jakąś śliczną dziewczyną w stolicy i zabawi się, jak nigdy.

– Nie nęcą cię? – spytał Ranayarta.

– Kobiety? Marne żądze. Są rzeczy ponad powszednie pragnienia.

– Nie wiesz, co tracisz.

– Nie wydaje mi się, byś ty także wiedział.

Przewodnik wzruszył ramionami. Ranayart zbywał go za każdym razem i nie pozostawiał żadnej możliwości na jakąkolwiek ripostę, której Brimo i tak nie dałby rady wymyślić. Może i nie mógł się poszczycić zbyt wielkim rozumem, cieszył się jednak przynajmniej z tego, że udało mu się przekonać tego skrytego wędrowca do swego towarzystwa. Tyle mu wystarczało.

 

Wraz z nastaniem świtu Ranayart bez słowa wstał z ławy i skierował się do wyjścia. Brimo nie zdążył nawet dokończyć rozmowy z pewnym podróżnikiem, który opowiadał mu fascynującą relację z podróży do dalekiego Ermenoru i z dużym rozczarowaniem podążył za towarzyszem. Wysoki nadzorca, zobaczywszy wychodzących, pośpieszył po ich wierzchowce.

– Dziękuję – powiedział krótko Ranayart i wskoczył na konia.

– Brimo! – rozległ się naraz głos wyłaniającego się z budynku gospodarza. – Chodź na słówko.

Przewodnik podreptał na swych krótkich nogach w stronę przyjaciela.

– Posłuchaj – wyszeptał Cáddy, kątem oka zerkając na milczącego kupca z podejrzliwością i dziwną trwogą – trzymaj się od niego z daleka, Brimo. Ten człowiek… jest niebezpieczny…

– Cád, daj spokój. – Mikrus parsknął, upewniwszy się tym samym, że gospodarz również odgadł prawdziwą tożsamość jego towarzysza. Na szczęście nie musiał się niczego obawiać. Ranayart był świadom tego, że Brimo rozpoznał w nim przemytnika i nic mu nie zrobił. – Jak skończę z nim interesy, to obłowię się tak, że następnym razem kupię u ciebie całą beczkę piwa!

– Nie w tym rzecz… – Gospodarz naraz urwał, blednąc i głośno przełykając ślinę. Wyprostował się. Brimo obejrzał się za siebie. Ranayart siedział na koniu, zwrócony w stronę drogi na północ. Wschodzące słońce padało na jego plecy, skrywając jego twarz w cieniu, lecz nawet poprzez niego dało się dostrzec błyszczącą parę oczu, wpatrującą się przewiercająco w dwóch rozmawiających. Brimo wzdrygnął się mimowolnie. Jeszcze nigdy nie widział tak bezlitosnych i dziwnie nieludzkich oczu… Po chwili jednak to wrażenie zniknęło, a przewodnik odetchnął z ulgą. Zwykłe przewidzenie, nic więcej.

– Owocnej współpracy – powiedział głośno Cáddy, starając się, by jego głos nie zadrżał w ślad za dygoczącymi rękami. – Brimo – dodał szybko i sztywno do przyjaciela – wróć tu szybko… cały i zdrów.

– Nie ociągaj się – ponaglił chłodno wędrowiec. – Marnujesz mój czas. Mamy dziesięć dni na podróż do Oswaldu, zgodnie z tym, co mi obiecałeś. Pora się przekonać, ile warte są twoje obietnice.

Brimo pożegnał się z gospodarzem i czym prędzej wskoczył na kuca. Nim gospoda zniknęła w oddali, zdołał jeszcze zobaczyć przyjaciela wciąż stojącego sztywno przed drzwiami i ruszającego bezgłośnie ustami. Brimo pomachał mu jedynie ręką i obrócił się w przeciwną stronę.

„Przesadza” – pomyślał, głowiąc się, skąd u Cáddy’ego aż taki strach przed przemytnikiem.

 

Przez pierwsze trzy dni jechali gościńcem, napotykając za dnia na licznych podróżnych zmierzających zarówno w ich kierunku, jak i w przeciwną stronę. Brimo z ciekawością przyglądał się każdemu przejezdnemu. W Oswaldzie krzyżowały najważniejsze szlaki z północy na południe, ze wschodu na zachód i we wszystkich odwrotnych kierunkach; ponadto ziemie Oswaldu przecinała w pół wieka rzeka Giathlum, stanowiąca samą w sobie wielką drogę handlową dla okrętów płynących z morza w głąb lądu i w przeciwnym kierunku. Wszędzie można więc było spotkać ciekawych ludzi.

Jednakże Oswald istniał nie tylko dzięki handlowi. Prężnie rozwijająca się nauka oraz całkiem nowoczesne obyczaje nobilitowały ojczyznę Brimo do swoistego centrum świata. Gmach uniwersytetu w stolicy przyciągał ludzi zarówno z kraju, jak i z królestw ościennych. Kobietom nie odmawiano prawa do nauki i mogły one korzystać ze zdobyczy wiedzy tak samo, jak mężczyźni, choć zdarzało się to nieczęsto – mimo przyzwoleń wiele dziewcząt wciąż wolało trzymać się tradycji i nie zagłębiać zanadto w „zajęcia dla mężczyzn”. Zamiast tego korzystały z wielu innych dobrodziejstw i pokus – bogactwo rodów z wyższych sfer było nierzadko akcentowane bardziej niż gdziekolwiek indziej, co niestety tworzyło jeszcze większy rozziew pomiędzy nimi a biedniejszą częścią społeczeństwa. Choć ubóstwo nie było zjawiskiem tak powszechnym, wielu ludzi wciąż trudziło się żebractwem, a jeszcze więcej nie potrafiło czytać i pisać. Brimo także do nich należał, lecz nie przeszkadzało mu to zanadto. Wolał zostawić tę całą wiedzę dla bogatszych, mogących sobie pozwolić na dostęp do ksiąg wypełnionych niezrozumiałymi symbolami i inskrypcjami.

– Ranayarcie – zagadał – potrafisz czytać i pisać?

– Tak.

Brimo pokiwał głową i mruknął zadowolony. Cieszyło go, że znajduje się w towarzystwie osoby wykształconej. Nie żeby podejrzewał tego człowieka o brak oczytania – niemal każdy kupiec przybywający do Oswaldu znał dobrze język używany powszechnie na północy, a także potrafił czytać w nim oraz pisać. Brimo wydawało się nawet, że podróżni z Ban Abairu byli nierzadko bardziej wykształceni niż jacykolwiek inni i Ranayarta musiało dotyczyć to samo.

 

Pewnego dnia zeszli ze szlaku i wstąpili na wąską, wydeptaną przez pojedynczych wędrowców ścieżkę. Brimo dość dobrze znał ten rzadko uczęszczany szlak. Ścieżka prowadziła prosto do miasta Oswald, przechodząc przez niezamieszkałe obszary, w tym spory las. Obierali ją sobie za szlak jedynie niektórzy miejscowi. Brimo pierwszy raz prowadził nią kogoś obcego. Uwielbiał w przerwach wylegiwać się na miękkiej trawie i obserwować przesuwające się powoli po niebie chmury, jednocześnie zadurzając się w cudownym zapachu kwiatów i wsłuchując się w śpiew ptasich pieśniarzy. Ranayart zaś najbardziej lubił siedzieć nieruchomo, patrzeć pusto w przestrzeń w sobie tylko znanym celu i narzekać, że nadkładają drogi.

„Co za maruda” – rozmyślał Brimo. Próbował zachęcić towarzysza do podobnego oddania się przyjemnościom natury, lecz bezskutecznie. – Jakże to tak nie oddać się naturze, gdy słońce wysoko w górze? – Wzdychał, żując końcówkę trawy wystającej mu z ust.

Brimo męczyły nieco te długie trasy bez chwili wytchnienia. Ranayart zaczynał przypominać mu jakąś dziwną maszynę, która nie odczuwała ani znużenia, ani pragnienia, ani łaknienia, a jej jedyną potrzebą było jak najszybsze przybycie do miasta. Zatrzymywali się na krótkie popasy jedynie raz na jakiś czas, aby ich wierzchowce wypoczęły przed dalszą drogą, trwającą niezależnie od pory dnia. Brimo podczas tych okazyjnych przerw zasypiał niemal od razu, lecz Ranayart zawsze budził go, nim zdołał porządnie wypocząć. Jeszcze nigdy żadna podróż nie była dla niego tak męcząca, a wnioskując po charakterystycznych drzewach i skałach, byli dopiero w połowie drogi!

 

– Spisałeś się. – Po raz pierwszy chyba Ranayart sam zaczął rozmowę. Co więcej, to była pochwała! – Przybyliśmy tu szybciej, niż zaplanowałem. Nie jesteś jednak tak gołosłowny.

Mikrus uśmiechnął się, starając opanować ziewanie i powstrzymać opadające powieki. Zaraz po wyjściu z lasu ścieżka połączyła się z kamiennym gościńcem prowadzącym prosto do miasta. Było tuż przed południem i po drodze mijali coraz więcej podróżnych. Dość szybko wmieszali się w tłum i parę chwil później, stając na szczycie pagórka zasłaniającego im widok na dalszą drogę, ujrzeli malujące się przed nimi mury oraz ukryte za nimi budynki.

– Witaj w Oswaldzie. – Brimo wyciągnął przed siebie rękę.

Widywał to miasto wielokrotnie z tej samej perspektywy, lecz za każdym razem krajobraz ten wprawiał go w równie silny zachwyt. A było się czym zachwycać. Miasto leżało w dolinie Giathlumu pośród wysokich wzgórz Hen Pemë, tworzących naturalną osłonę od wschodu i zachodu, okalając oswaldzkie budowle pospołu z miejskim murem. Ta pierwotna bariera nadawała umiejscowionemu wewnątrz miastu niezwykłego i niemal baśniowego uroku, którego nie sposób odnaleźć w żadnym innym zakątku świata. Patrząc ze szczytu wzgórza, można było podziwiać ten widok w całej okazałości: masę kolorowych budowli przecinała niczym potężna, błękitna blizna rzeka, po której pływały najróżniejszych rozmiarów statki, począwszy od maleńkich łodzi, a skończywszy na sporych handlowych żaglowcach.

– Cudowne, prawda? – spytał rozmarzony Brimo, zapominając o zmęczeniu.

– Miasto – mruknął niewzruszony Ranayart, ustępując miejsca wielkiemu wozowi jadącemu właśnie w dół doliny i starając się jednocześnie nie stratować kilku dzieci biegających wokoło. – Ale żyje już daleko poza murami. – Przeczesywał uważnie wzrokiem po wszystkich podróżnych. – Jak dostaniemy się do lorda Gwenrila?

– Spokojna głowa, sir. Zdaj się na mnie.

Zaczęli zjeżdżać w dół po łagodnym stoku. Lekki wiatr znad rzeki przyjemnie muskał twarze, chłodząc ciała i pozwalając na wytchnienie od prażącego słońca. Był środek lata i wkrótce miał się odbyć coroczny festiwal z okazji przybycia do Oswaldu okrętów handlowych z Eladioru. Przybysze z odległych krain rozbijali namioty na zielonych łąkach łagodnych stoków wzgórz po obu stronach rzeki, by przez mniej więcej miesiąc koczować tu i korzystać z uroków zabawy. Brimo rozglądał się wokoło, przyglądając ciekawsko każdemu namiotowi i wozowi. Większość ludzi krzątała się i usiłowała jakoś zorganizować, lecz część po prostu leżała i wygrzewała się na słońcu; Brimo chętnie by do nich dołączył, lecz musiał poprowadzić Ranayarta do miasta i poznać go z lordem Gwenrilem. Miał nadzieję uwinąć się z tym jak najszybciej, aby móc samemu rozkoszować się urokami festiwalu.

Wmieszani w tłum zajechali w końcu przed otwarte bramy miasta. Grupa strażników nadzorowała cale przedsięwzięcie, uważnie przypatrując się wchodzącym i wychodzącym masom. Z okien budynków wyglądały ciekawskie głowy mieszkańców, obserwujących zamieszanie z góry.

– To dzielnica Nowego Targu – wyjaśnił Brimo, unikając staranowania; zarówno on, jak i jego kucyk niemal topili się w tłoku znacznie wyższych podróżnych. – Tu mieszkają kupcy, rzemieślnicy i co bogatsi mieszczanie – urwał, uderzony niechcący przez mijającego go przechodnia. – Zatrzymamy się – ledwo uchronił się przed kolejnym zderzeniem – w domu mojej stryjecznej siostry.

– Nie właź pod nogi mego konia – ostrzegł Ranayart, ściągając cugle, by jego wierzchowiec nie stratował Brimo, który, unikając zmiażdżenia przez innych, stopniowo zachodził drogę kupcowi. – Rzeczywiście, to bardzo tłumne miasto – mruknął. – Prowadź.

Skręcili w węższą uliczkę. Przybysze z zewnątrz zaglądali tu dość rzadko. Gdzieniegdzie dało się dostrzec koty polujące na stada miejskich ptaków siadających na oknach kamienic lub szukających resztek jedzenia na ziemi.

– To tu – oznajmił Brimo, skręcając w prawo i zatrzymując się naprzeciwko domu obrośniętego jakimś ukwieconym pnączem. Uśmiechnął się. Był tu dotąd jedynie raz, dokładnie trzy lata temu z okazji festiwalu. Jego stryjeczna siostra ugościła go na dzień i miał wówczas okazję zapoznać się z życiem pośród arystokracji. Bardzo mu się to spodobało, lecz ostatecznie powrócił na gościniec, gdzie nie ograniczały go miejskie mury i gdzie miał zaufanych przyjaciół.

Zeskoczył z kucyka i zastukał kołatką w drzwi. Nie minęło wiele czasu, a w progu pojawił się służący.

– Pan do kogo? – zapytał, rzuciwszy okiem na sięgającego mu do piersi przewodnika, dopiero po chwili spostrzegając jeźdźca z Ban Abairu. – Nie potrzebujemy niczego. Proszę odejść.

– To ja, Brimo! – Mikrus wyszczerzył zęby i rozłożył ramiona. – Nie pamiętasz mnie? Jestem krewnym Diory.

Służący zmarszczył brwi.

– Proszę zaczekać. – Zamknął zdumionemu Brimo drzwi przed nosem. Przewodnik podrapał się po głowie i już miał jakoś zacząć tłumaczyć się wyraźnie zniecierpliwionemu Ranayartowi, lecz wtem drzwi otworzyły się ponownie. Tym razem pojawiła się młoda kobieta w złotych lokach i ciemnoniebieskiej sukni.

– Brimo… – wydukała. Nie wyglądała na zachwyconą.

– Kochana Diora! – Przewodnik podszedł bliżej i próbował uściskać krewną, lecz ta odsunęła się. – Trzy lata…

– Brimo! – Kobieta poczerwieniała i z przestrachem rozejrzała się po ulicy. – Co ty tu robisz?

– Nie zajmę ci zbyt wiele czasu, droga Dioro. – Przewodnik zamrugał. – Pozwól, że wejdę.

– Nie byłam przygotowana na wizytę – zaprotestowała. Rzuciła spojrzenie służącemu. – Daj mu trochę jedzenia i odpraw.

– Nie przyszedłem żebrać, droga Dioro. – Brimo w ostatnim momencie zatrzymał zamykające się przed nim drzwi. – Gdzieżby tam ja, wspaniały przewodnik, miał ubłagiwać o jedzenie niczym nędzarz! Niedługo to ja będę kupować jedzenie potrzebującym! Zobacz sama. – Wskazał entuzjastycznie na milczącego towarzysza. – To kupiec z Ban Abairu o przymiotach bez liku, które w mig zbiłyby cię z pantałyku!

– Dosyć. – Diora jęknęła, nerwowo rozglądając się po alei. – Dobrze już, wejdźcie, byle prędko… Qönchat, zajmij się… końmi – powiedziała do sługi, zerkając z obrzydzeniem na małego, brudnego kucyka.

Sługa przywołał pstryknięciem dwóch chłopców ubranych podobnie jak on i wydał im polecenie. Ranayart zeskoczył z siodła i począł odwiązywać swoje pakunki. Bez słowa podążył za rozpromienionym Brimo, dumnie wkraczającym do bogatego domu. Gdy tylko obaj znaleźli się w holu, sługa błyskawicznie zamknął za nimi drzwi.

– Och… – Pani domu złapała się za głowę. – Nigdy więcej… Qönchat, poprowadź ich do salonu. Wkrótce tam przyjdę.

Sługa bez słowa wskazał przybyszom korytarz w lewo. We trójkę przemierzyli długi hol z ozdobnym dywanem i znaleźli się w obszernej, jak na miejskie standardy Nowego Targu, komnacie. Na ścianach dało się zobaczyć ornamentalne malowidła przedstawiające splatające się ze sobą egzotyczne rośliny, gdzieniegdzie wisiały okazałe portrety w ramach większych i ozdobniejszych niż same obrazy, pomiędzy którymi umieszczono dekoracyjną broń; w kącie zaś stała pełna zbroja z emblematami przedstawiającymi poroże i czaszkę jelenia.

Sługa wskazał gościom miejsce w wytwornych fotelach tuż przy błyszczącym stole zapełnionym kryształową zastawą. Brimo i Ranayart usiedli wygodnie. Pierwszy z nich nieprzerwanie rozglądał się wokoło, jak gdyby był tu po raz pierwszy, drugi zaś zesztywniał, przeczesując oczami jedynie niektóre elementy wystroju salonu. Jakiś czas później weszła pani domu, tym razem w innym stroju. Miała na sobie suknię mieniącą się złotem i idealnie wpasowaną w kolorystykę kunsztownych zdobień komnaty.

– Nie mogę znaleźć słów na to, jak bardzo się cieszę, móc ponownie gościć cię w mym skromnym domu – powiedziała dwornie, siadając w fotelu naprzeciwko gości.

– Daj spokój, Dioro. – Brimo zamrugał. – Wychowaliśmy się na jednej ulicy w Hyolúme, nie musisz udawać, żeś taka kurtuazyjna. – Zachichotał.

– Skądże… – wysyczała przez zaciśnięte zęby, znów czerwieniąc się z zakłopotania. Delikatnie uniosła dłoń w górę. Stojący za jej plecami sługa podał jej srebrny puchar i nalał doń przyjemnie pachnącego wina. Diora wzięła niewielki łyk i kontynuowała, starając się zachować opanowanie: – Ostatnim razem, kiedy tu byłeś… cóż… miałam nadzieję – urwała i poprawiła się: – …zastanawiałam się, czy przybędziesz tu ponownie. Nie było cię przez trzy lata i myślałam, że o mnie zapomniałeś.

– Nigdy bym o tobie nie zapomniał, moja droga! – zapewnił przewodnik. – O krewnych należy pamiętać.

– Słusznie. – Wzięła kolejny łyk wina, nieco większy. – A zatem… co cię tu sprowadza?

– A gdzie podział się Edrym? Nie zdążyłem go jeszcze poznać, trzy lata temu też go nie widziałem.

– Udał się z wizytą do lorda Brane’a. Mój mąż z rzadka bywa w domu… Zdaje się, że męczą go ciągłe krzyki Einor. – Spuściła wzrok.

Brimo niespodziewanie wydał okrzyk triumfu.

– Ha! – Zaśmiał się głośno. Twarz kobiety z czerwieni przemieniła się w biel. – A zatem urodziłaś dziecko! Jak cudownie!

– Opiekunka się nią teraz zajmuje – wymamrotała Diora. – Zasnęła, więc lepiej, gdybyś nie krzyczał. Wkrótce do niej wracam, więc może wyznasz mi w końcu cel wizyty? Nie mam wiele czasu.

– Och… – Brimo opanował się niechętnie. Naprawdę bardzo go ucieszyło, że jego rodzinie przybył nowy członek, w dodatku pierwszy będący od narodzin arystokratą. Od wielu pokoleń wszyscy mieszkali na południu i trudnili się pomniejszym rzemiosłem, nigdy nawet nie zamarzywszy o tym, by stać się jednym z mieszkańców stolicy Oswaldu. Diorze udało się to jako jedynej – wzięła ślub z jednym z możnych, który, nie bacząc na opinię reszty rodziny, zabrał ją ze sobą tutaj, a teraz miał z nią córkę. To była wspaniała wieść i Brimo niemal zapomniał o celu swego przybycia tu – a wkrótce przecież sam mógł stać się jednym z bogaczy!

– Pozwól, droga Dioro, bym przedstawił ci kogoś niezmiernie ważnego. – Starając się mówić elegancko, wskazał ręką milczącego Ranayarta. – Szlachetnego kupca z Ban Abairu, który samotnie przemierzył mordercze pustynie i dzikie ostępy, aby dotrzeć do Oswaldu.

– Wystarczy – wtrącił Ranayart, przerywając swemu przewodnikowi i zwracając na siebie uwagę zaniepokojonej Diory. – Dosyć już tych prowadzących do niczego słów. – Jego stalowe oczy świdrowały panią domu. – Pani krewny sprowadził mnie tu, zapewniając, że uda mu się porozumieć mnie z niejakim lordem Gwenrilem. Czy to tu właśnie miałbym spotkać pośrednika?

Diora wypuściła puchar z ręki. Resztki wina rozlały się po posadce.

– Lord Gwenril… – Wyglądała, jakby szok ją sparaliżował. – Brimo… coś ty naopowiadał?!

– Nic… – Brimo przełknął głośno ślinę. – Twój złotnik, Dioro… zapoznasz mnie z nim?

– Po co?

– No wiesz… – bąknął, starając się poukładać myśli, co w tym momencie było niezwykle trudne. – Ten kupiec przybył z tak daleka specjalnie po to. – Starał się nadać swemu głosowi rzeczowy ton, co mniej więcej mu wyszło. – Obiecałem, że poznam go z lordem Gwenrilem.

– Szlachetny panie – Diora zwróciła się do Ranayarta, mówiąc przesadnie wyraźnie, jakby się obawiała, że obcokrajowiec jej nie zrozumie. – Z pewnością już spostrzegłeś, że Brimo to… cóż…

– Nie inaczej. Nie wierzyłem w żadnego złotnika ani inne bajki. Chciałem po prostu dostać się do Oswaldu, by tu samodzielnie postarać się o audiencję u rzeczonego lorda. Niemniej jednak bardzo ułatwiłaby mi pani życie, gdyby zgodziła się pomóc. Z pewnością jest pani bliżej lorda Gwenrila niż jakiś złotnik.

Diora uśmiechnęła się przesadnie. Sługa, uprzątnąwszy upuszczony kielich, przyniósł nowy i ponownie nalał tam wina. Diora przyłożyła usta do naczynia.

– Cóż… – wymamrotała niepewnie. – Być może nie jest to panu wiadome, lecz… – Mieszała się coraz bardziej. – Lord Gwenril to nie byle oswaldzki arystokrata. To najpotężniejszy człowiek w tym kraju niebędący członkiem rodziny królewskiej. – Wypuściła głośno powietrze. – Zajmuje najwyższą pozycję w Izbie Lordów i nikt nie śmie mu się sprzeciwiać.

– Co to zmienia w mojej sprawie?

– Spotkanie z nim nie jest możliwe ot tak. Co więcej, to niemożliwe dla większości Oswaldczyków, a co dopiero obcokrajowców. Mnie akurat przypadł ten zaszczyt. – Opróżniła puchar do końca. – Ten jeden, jedyny raz dostałam wraz z mężem zaproszenie na doroczny bal z okazji Święta Odrodzenia. – Uśmiechnęła się nieznacznie, a jej oczy zabłyszczały. – Był… olśniewający. Pod każdym względem. – Pochyliła się do przodu i dziwnie ożywiła. – Czcigodny niczym król, dostojny niczym anioł, potężny niczym bóg…

– Bal, czy lord?

– Pan raczy wybaczyć!

– Proszę mi darować śmiałość, ale czy porównywanie człowieka do boga nie jest wyrazem grzechu?

Służący Qönchat postąpił o krok do przodu, lecz pani domu wstrzymała go wyciągnięciem ręki.

– Tu, w Oswaldzie, ludzie są bliscy bogom i nie boją się tego – stwierdziła z nieumiejętnie ukrywaną dumą. – Ale rozumiem, że taki komentarz mógł dotknąć pana wyznania. – Zrozumiawszy swój błąd, poprawiła się i struchlała. Nastała niezręczna cisza. – Wierzy pan w coś? – spytała, blednąc jeszcze bardziej.

– W pani błyskotliwość. A przynajmniej próbuję.

Brimo słuchał tej wymiany zdań z zapartym tchem. Nie wiedział dokładnie, co wyznawał lud Ban Abairu, lecz miał świadomość odmienności ich wiary i czasem przysłuchiwał się mniej lub bardziej pokojowym dyskusjom w gospodach goszczących akurat miejscowych i przybyszy z południa. Jedni zarzucali innowiercom ich zdaniem grzeszne czyny, podczas gdy ich oponenci mówili dokładnie to samo, lecz nadając im rangę cnoty. Brimo zazwyczaj nie był w stanie pojąć tych różnic. Dla niego, cokolwiek istniało w niebiosach, sprawowało nad nim całe życie opiekę i był temu za to wdzięczny.

– Rozumiem… – wyszeptała Diora, przypatrując się przez moment lewej dłoni gościa. Ranayart miał na palcu ozdobny sygnet, na który Brimo jakoś nie zwrócił wcześniej uwagi.

– Skoro doszliśmy już do porozumienia – głos Ranayarta spoważniał jeszcze bardziej, jeżeli to w ogóle było możliwe – ponowię prośbę. Naprawdę chciałbym uzyskać pani pomoc. Jest pani wysoko postawioną osobą. Z pewnością ma pani kontakty. Proszę przedstawić mnie lordowi Gwenrilowi.

Kobieta, nie odrywając wzroku od rozmówcy, podała słudze puchar. Qönchat ponownie napełnił go czerwonym trunkiem.

– Mówiłam już, że to niemal niemożliwe – powiedziała, wypiwszy od razu połowę kielicha. – Widziałam go jedynie raz, na balu i nie zamieniłam ani jednego słowa. Niewielu może dostąpić tego zaszczytu. Udało mi się jedynie pomówić z jego starszą córką, Grielril, lecz wątpię, by mnie zapamiętała.

Niemal robi wielką różnicę. Wynagrodzę tę pomoc. – Ranayart sięgnął po swoje pakunki i wydobył z nich niewielką sakiewkę. – Podobnie jak milczenie. W przeciwieństwie do wielu innych wierzę, że nie tylko umarli potrafią dochować tajemnic. – Wyciągnął z woreczka pomarańczowy klejnot, którego fasetki mieniły się pod wpływem promieni słonecznych wpadających do salonu przez okno, rzucając przez kryształ na przeciwległą ścianę niemalże mistyczną grę świateł. – Sądzę, że ten pomarańczowy szafir z Jamaladaru będzie satysfakcjonującym wynagrodzeniem.

Brimo patrzył łapczywie na trzymany przez Ranayarta klejnot i nie mógł się nadziwić, ileż piękna zawarte było w tym kawałku przezroczystego kamienia… Mało tego, klejnot ten był być może wart więcej niż cały ten dom, albo nawet cała ulica! Przewodnik przełknął głośno ślinę i starał się opanować niemal niemożliwe do poskromienia pragnienie błyskawicznego przechwycenia tego nieprawdopodobnego skarbu i ucieczkę jak najdalej stąd… Powstrzymywały go jedynie ciemne oczy Ranayarta, które wydawały się wpatrywać w Brimo bez przerwy, mimo iż ich właściciel skupiał spojrzenie na pani domu.

– Ja… zrobię wszystko… – Diora odłożyła srebrny puchar na stół i wyciągnęła rękę po klejnot. Jej oczy błyszczały, jakby pochłaniając pomarańczowe światło bijące z przechwytującego promienie słoneczne kamienia.

Ranayart patrzył przez chwilę uważnie na kobietę, po czym ułożył skarb na jej gładkiej dłoni. Diora niemal w tym samym momencie cofnęła rękę i z otwartymi ustami poczęła wpatrywać się w otrzymany dar.

– Kiedy mogę się spodziewać spotkania z lordem Gwenrilem?

– Qönchat – Diora schowała skarb w zaciśniętej dłoni – udaj się czym prędzej po mojego męża. Przekaż mu, że w naszym domu oczekuje bogacz z Ban Abairu. – Sługa pokiwał ze zrozumieniem głową. – Ma poruszyć niebo i ziemię, aby ta informacja dotarła do lorda Gwenrila jeszcze dziś.

Mężczyzna skłonił się i opuścił salon, pozostawiając swą panią z kuzynem i tajemniczym gościem.

– Jeżeli pani pozwoli, chciałbym odpocząć po trudach podróży – rzekł Ranayart.

– Naturalnie. – Kobieta wstała. – Zechce pan udać się do gościnnej sypialni?

– Byłbym bardzo wdzięczny.

Zabrawszy swoje pakunki, kupiec podążył za Diorą. Brimo został sam, oszołomiony tym, co się przed chwilą wydarzyło. Sądził, że jego towarzysz sam sobie nie poradzi w obcym kraju z obcymi dlań obyczajami, Ranayart zaś w mig zjednał sobie jego kuzynkę, zapłaciwszy jej za tak niewielką przysługę tak wspaniałym skarbem. A co, jeśli na niego czekało podobne wynagrodzenie? Mikrus zatarł ręce, czując na ciele przyjemne mrowienie. Nie mógł już się doczekać, kiedy i on otrzyma tak wielkie bogactwa, jakie dostała jego krewna. Miał nadzieję, że już wkrótce.

 

– Ruszaj się. Idziemy do lorda Gwenrila.

Brimo otworzył oczy i ziewnął głęboko, przeciągając się. Usiadł, ujrzawszy nad sobą Ranayarta. Rozejrzał się półprzytomnie po pomieszczeniu. Diora pozwoliła im zostać do czasu, aż przyjdą jakieś wieści od lorda Gwenrila. Brimo był wciąż dość zmęczony po wyczerpującej podróży; nim się spostrzegł, zasnął jak dziecko i z tego przyjemnego stanu wybudziły go dopiero ponaglenia przybysza z Ban Abairu.

– Szlachetny panie – zza pleców Ranayarta wyłoniła się Diora – czy to konieczne, aby Brimo szedł wraz z tobą? – Starała się mówić galanteryjnie, lecz jąkała się jak wcześniej. – Jak już uprzednio wspominałam, lord Gwenril nie życzy sobie nikogo innego.

– To mój przewodnik. Bez jego pomocy nie udałoby mi się tak szybko skontaktować z lordem Gwenrilem. Jestem mu winien wdzięczność.

– Pozwolę sobie jednak wtrącić – Diora spuściła wzrok i splotła razem nerwowo dłonie – i przestrzec przed ewentualnym zagrożeniem. Lord Gwenril to potężna osoba, nikt nie śmie mu się przeciwstawić, jego słowa to niemal oswaldzkie prawo…

– Droga pani, prędzej czy później i tak każdy staje przed tym samym sądem.

Diora próbowała się odezwać, lecz przybysz uciszył ją spojrzeniem.

– Jeżeli nie zgodzą się na wpuszczenie go do pałacu i powiedzą mi to osobiście, przystanę na to. Dopóki jednak to nie nastąpi, będę robić to, co uznam za słuszne. Pozwoli więc pani, że wezmę Brimo ze sobą. Nie wydaje mi się, aby szczególnie zależało pani na jego towarzystwie.

– Ależ…

– Powóz na nas czeka. – Ranayart nieprzerwanie mówił tym samym, monotonnym i niewyrażającym nic głosem. – Proszę mi wybaczyć bezceremonialność oraz ostre słowa, które być może pod tym dachem uważane mogłyby być za nieprzyzwoite oraz przyjąć wyrazy wdzięczności za pomoc i gościnę. Mam nadzieję, że rozstaniemy się w przyjaźni.

– Naturalnie… – wymamrotała Diora i dygnęła. – Qönchat, odprowadź gości.

– Ha ha, niemożliwe! – Brimo wykrzyknął i błyskawicznie wstał z fotela. Nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu. – Wybacz, Dioro, czeka na mnie powóz. – Zamrugał i wyszczerzył zęby. – Wpadnę z wizytą później, muszę koniecznie poznać twoją córkę!

– Idziemy. – Głos Ranayarta nabrał jeszcze większej oschłości. – Nie będę dłużej na ciebie czekał.

– Do zobaczenia, Dioro. – Brimo pożegnał się z kuzynką, która odsunęła się, w ostatnim momencie uchylając przed jego przytuleniem.

Na dworze było już ciemno. Przed domem stało kilku ludzi przy zaprzężonym w szlachetne konie powozie. Nie mówiąc nic, otworzyli drzwi pojazdu i pozwolili taszczącemu przy sobie swój tajemniczy dobytek Ranayartowi wejść do środka; niemniej jednak obecność Brimo wielce im się nie spodobała.

– Kto to? – spytał surowo jeden z emisariuszy. – Miało się obyć bez świadków. Lord Gwenril zaznaczył, że nie życzy sobie nikogo innego.

– To mój przewodnik. Dzięki niemu twój lord zdołał się ze mną skontaktować. Należy mu się za to wynagrodzenie i uważam, że lord Gwenril w swej dobroci i sprawiedliwości osobiście zechce mu podziękować.

– Rozkaz lorda jest dla mnie najwyższą wartością – odparł niewzruszony emisariusz. – Być może w Ban Abairze dworskie powozy i domy są otwarte na plebs, lecz lord Gwenril dba o swą renomę i nie pozwala nawet na to, by ktokolwiek urodzony niżej niż mieszczaństwo czyścił mu buty. Osobiście pilnuję tego porządku w rodzinie Ril od dwóch pokoleń.

Ranayart zmierzył go wzrokiem, westchnął, po czym sięgnął za pazuchę i wydobył mieszek. – Masz, to zapłata. – Rzucił go prosto w ręce zdezorientowanego Brimo. – Wydaj te pieniądze rozsądnie, a zwrócą ci się po stokroć.

Drżącymi z przejęcia dłońmi Brimo usiłował rozplątać rzemień ciasno oplatający skórzany woreczek. Gdy mu się to w końcu udało, ledwo zdusił w sobie okrzyk niedowierzania. Uniósł wzrok, lecz Ranayarta już nie dojrzał. Powóz niemal w tym samym momencie ruszył przed siebie, niknąc za rogiem alei.

Brimo stał tak jeszcze chwilę kompletnie osłupiały, po czym, oderwawszy wzrok od ulicy, ponownie spojrzał na trzymany w rękach skarb.

– Niemożliwe… – Wyciągnął z mieszka jedną z monet i przypatrzył się jej dokładnie ze wszystkich stron. W delikatnym świetle ulicznych latarni lśniła złotym blaskiem. Przypominając sobie, co w takich momentach robili zazwyczaj kupcy, przygryzł ją delikatnie. Choć nie miał pojęcia, co miałby przez to osiągnąć, w jakiś sposób upewnił się w swych podejrzeniach. – To złoto! – wykrzyknął, wypuszczając dukata z dłoni i chwytając się za usta. Rozglądnął się nerwowo po alei. Nikt obcy nie mógł go teraz zobaczyć. Podniósł upuszczoną monetę i wysypał sobie na dłoń kilka następnych.

– Jeden… dwa… siedem… cztery… – Próbował je policzyć, lecz nie dość, że nie potrafił tego w ogóle robić, ze zdenerwowania pogubił się już zupełnie. Na wszelki wypadek schował trochę złota do kieszeni i wciąż nerwowo rozglądając się po ulicy, podreptał do drzwi domu kuzynki i delikatnie zastukał w nie kołatką. W drzwiach stanął służący Qönchat.

– Pani nie chce cię więcej widzieć. Odejdź i nie zawracaj jej już nigdy głowy.

– Dioro kochana, wpuść mnie! – Brimo krzyknął w głąb domu i próbował przebić się przez zastawiającego mu przejście mężczyznę. – Musisz to zobaczyć!

W tym samym momencie poczuł, jak coś godzi go najpierw w brzuch, a potem prosto w twarz. Nieszczęsny przewodnik z głuchym jękiem padł na plecy na brukowaną aleję, łapiąc się za obolały brzuch i usiłując zatamować krwawienie z nosa.

– Powiedziałem, nikt cię tu nie chce! Pierzchaj do gnoju, gdzie twoje miejsce. Jeśli… – sługa urwał i otworzył szeroko oczy, ujrzawszy rozsypane po ulicy złote monety.

Ujrzawszy jego łapczywe spojrzenie, Brimo czym prędzej przeczołgał się po ulicy i ignorując ból, wyzbierał wszystkie dukaty, które wypadły mu z mieszka.

– Co się tu dzieje? – Dosłyszał głos Diory. – Brimo, ty… – Zamilkła, obserwując uważnie zbierającego na czworakach złoto kuzyna. – Skąd to masz?

– Ranayart mi dał – wyjąkał, krztusząc się krwią. Nie mógł przeoczyć ani jednej monety. – Dioro, błagam, wpuść mnie do środka!

– Qönchat, pomóż mu wstać i zaprowadź do salonu – poleciła. – Prędzej, trzeba go opatrzyć.

Służący bez słowa sprzeciwu wykonał rozkaz. Słaniając się na nogach i ledwo potrafiąc cokolwiek zobaczyć, silnie ściskając w rękach swój skarb, mikrus dotarł do salonu, w którym spędził ostatnie kilka godzin.

– Zimnej wody i chustek – powiedziała pani domu do zbliżającej się pokojówki. – Prędko!

Dziewczyna zniknęła, chwilę później przynosząc ze sobą misę. Qönchat przemył twarz przewodnika i zatamował krwawienie. Dopiero po jakimś czasie Brimo odetchnął z ulgą.

– Dioro, spójrz. – Opróżnił mieszek, wysypując dukaty na stół. Dostrzegł w oczach kuzynki błysk. – Ile tego jest? Z pięć? Pięć sztuk złota? – pytał z przejęciem.

Diora w milczeniu zaczęła układać złote monety w stosik. Służący i pokojówka zawiśli nad stołem.

– Dziesięć… – wyszeptała pani domu. – Dziesięć dukatów… To wszystko dał tobie, Brimo?

Brimo pokiwał głową i uśmiechnął się w szoku. Nie miał pojęcia, czy dziesięć to więcej niż pięć, czy osiem, lecz jeżeli Diora mówiła prawdę, w kieszeni miał przecież jeszcze połowę tyle! Uświadamiając sobie, ile można kupić za tylko jednego dukata, serce zabiło mu jak szalone.

– To ogromna suma pieniędzy – ciągnęła Diora, otwierając szeroko oczy. – Na pewno nie powiedział, że masz się nim podzielić?

– Nie – Brimo zaprzeczył zgodnie z prawdą. „Wydaj te pieniądze rozsądnie, a zwrócą ci się po stokroć” – tak powiedział Ranayart i Brimo był tego pewien tak, jak tego, że tu siedział i właśnie patrzył na otrzymany skarb. Z drugiej jednak strony ta chwila wydawała się tak nierealna, że gdyby nie trzymał właśnie jednej z monet i nie gładził jej po powierzchni, nigdy by w to nie uwierzył. Spodziewał się co najwyżej jednego srebrnika, co i tak stanowiłoby dla niego całkiem pokaźną sumę, o dukacie zaś rozmyślał w kategorii mrzonki. Nie spodziewał się, że dostanie kilka razy więcej.

– Nieprawdopodobne. – Diora też nie była w stanie w to uwierzyć. – Jak Brimo…

– Bogowie nade mną czuwają – odparł przewodnik, uśmiechając się od ucha do ucha. – Zesłali mi anioła!

– Cóż… Być może.

– Nalej wina, droga kuzynko! – Brimo wyskoczył w powietrze i wykrzyknął dziko. – Trzeba to uczcić!

Z wnętrza domu dobiegł naraz płacz dziecka. Pokojówka rzuciła się w tamtym kierunku.

– Wybacz. – Brimo zatkał sobie usta dłonią. – Nie chciałem obudzić twojej córki. Pozwolisz mi się z nią zobaczyć?

– Nie teraz. Umyj się najpierw. – Diora złapała się za głowę. Musiała być bardzo zmęczona ciągłą opieką nad dzieckiem, pomyślał przewodnik. – Qönchat, przygotuj kąpiel.

Sługa skłonił się uniżenie i odszedł. Brimo nie mógł uwierzyć własnym uszom. Diora sama z siebie zaproponowała mu kąpiel w jej własnym, możnowładczym domu! Bogowie naprawdę nad nim czuwali, a Ranayart musiał być ich emisariuszem.

– Usiądź spokojnie i ochłoń. – Diora usiłowała posadzić rozochoconego kuzyna na fotelu, jednocześnie unikając jego dotyku. – Powiedz mi teraz, co zamierzasz uczynić z tak wielką sumą pieniędzy?

– Cóż… – Mikrus zmarszczył brwi. Nie jeden raz marzył o bogactwie, lecz gdy już miał przed sobą ten stos dukatów na stole i garść złota w kieszeni, nie był w stanie przypomnieć sobie ani jednego marzenia, ani wymyślić żadnego nowego. – Jeszcze niczego nie planowałem.

– Niedługo festiwal – zauważyła Diora. – Przypłyną okręty z Eladioru. Może w coś zainwestujesz.

– To jest myśl! – Brimo klasnął w dłonie, orientując się po chwili, że ponownie zakłócił spokój małej Einor. – Cáddy od zawsze powtarzał, że przydałyby mu się jakieś wschodnie arrasy. Nareszcie spełni się jego marzenie. A stary Gebbo…

– Nie mówię o innych. – Diora skrzywiła się. – Pomyśl o sobie. Zobacz, jak wyglądasz. – Wskazała na jego zniszczony przyodziewek. Rzeczywiście, mogłoby mu się przydać nowe ubranie i buty. – Może kupisz sobie też jakiegoś konia. Ten stary kuc cuchnie jak świnia.

– Arpo to mój przyjaciel – Brimo zaznaczył stanowczo. – Kupię mu nowe podkowy, wyczeszę i dam nowe, wspaniałe siodło!

– Jak sobie chcesz. Jeżeli jednak masz już myśleć o innych, nie patrz na przyjaciół, którzy w każdej chwili mogą się od ciebie odwrócić. To rodzinę łączą nierozerwalne więzy krwi.

Brimo pokiwał z namysłem głową.

– Racja. – Pstryknął palcami. – Gdyby mój ojciec jeszcze żył, postawiłbym mu nowy warsztat. – Spochmurniał na moment. – Oprócz ciotki Yeny i wuja Franka moją najbliższą krewną jesteś ty, droga kuzynko.

– W rzeczy samej. – Diora uśmiechnęła się przyjaźnie. – Wybacz, że tobą pogardzałam. Wstyd przyznać, ale dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że moglibyśmy działać wspólnie. To dobry czas na kupienie udziałów w Gildii Handlowej. Jeśli wyłożymy wspólne środki, możemy dorobić się i zwielokrotnić wpłaconą sumę. Możemy teraz nareszcie się do siebie zbliżyć tak, jak w dzieciństwie…

– I będę mógł widywać się z tobą codziennie? – Oczy Brimo zaiskrzyły się ze szczęścia. – Będę mógł patrzeć, jak twoja córka dorasta?

– Naturalnie. – Diora uśmiechnęła się jeszcze bardziej. – Einor będzie na pewno dumna, mając takiego wuja, jak ty.

– Kąpiel gotowa – rozmowę przerwał im nagle głos Qönchata.

Brimo wstał. Nie mógł się doczekać widoku bogatej łazienki, dotyku gorącej wody i zapachu cudownych mydeł.

– Pieniądze nie będą ci teraz potrzebne – powiedziała Diora, widząc, jak Brimo zgarnia swoje dukaty do mieszka. – Zostaw je tu. Nie zginą.

– Muszę się nimi nacieszyć. Nie bój się, nie zgubię ich. Oho! – Przystanął. – Już wiem, co zrobię. – Uśmiechnął się do siebie. – Nareszcie nauczę się czytać, pisać i liczyć, jak ty i Ranayart.

Uszczęśliwiony, trzymając kurczowo skórzany woreczek, ruszył za sługą, który poprowadził go prosto do pomieszczenia wypełnionego cudowną parą i pachnącą płatkami róż, które Diora od dzieciństwa tak uwielbiała. Gdy pozostał już sam, zrzucił z siebie stare odzienie i wskoczył do miedzianej wanny, wylewając na posadzkę strumienie ciepłej wody.

– Cudownie… – wyszeptał do siebie, oddając się przyjemności. Czuł się jak na łące rozświetlonej popołudniowym słońcem, lecz nieco szlachetniej. Postanowił sobie, że część pieniędzy wyda na taką właśnie łazienkę.

– Jestem już, Dioro – oznajmił Brimo, dumnie wchodząc do salonu w nowym, czystym odzieniu przygotowanym dla niego w łazience. Choć nie było ono takiej jakości, jak stroje domowników, przewodnik cieszył się niezmiernie, że ma na sobie coś z możnowładczego domu, nawet jeśli ta koszula była na niego ciut przydługa.

– Nareszcie – powitała go kuzynka. – Myślałam, żeś już się tam ugotował.

– Gdzieżby tam. – Brimo machnął od niechcenia ręką. – Było cudownie! Czy mogę poznać twoją córkę?

– Za chwilę. Siadaj. – Diora wskazała mu miejsce naprzeciwko siebie.

Czekał już na niego srebrny kielich. Gdy tylko usiadł, Qönchat wypełnił naczynie krwistoczerwonym płynem o cudownym aromacie. Brimo przymknął w rozmarzeniu oczy. Choć uwielbiał piwo od Cáddy’ego, aromat tego trunku przyćmił wszystkie inne napoje, z jakimi Brimo miał kiedykolwiek do czynienia.

– Nie wiem, czy wiele ci to powie – Diora z gracją przyłożyła do ust swój puchar – ale ta butelka pochodzi prosto z najlepszej winnicy Valanturu. Podobno sam król Eldoru pija takie. Cóż, smak i aromat mówią same za siebie.

– Niebywałe! – Brimo czym prędzej chwycił za puchar. – Sam król…

– Z pewnością miłościwie nam panujący Pälgaon II również je kosztował – snuła Diora, obserwując uważnie, jak jej kuzyn łapczywie opróżnia kielich. – Lord Gwenril także…

– Ha ha! – zaśmiał się Brimo, uważając, aby nie pobudzić śpiącej na górze Einor. –Nigdy bym się nie spodziewał, że pić będę na równi z królami!

– To wielki zaszczyt. Ciesz się tą chwilą.

– Nie zamierzam inaczej. – Mikrus uniósł naczynie, pozwalając służącemu napełnić je ponownie. Nigdy by się nie spodziewał, że spotka go coś takiego. A to wszystko dzięki przybyszowi z odległego pustynnego Ban Abairu… – Pozwolisz mi w końcu zobaczyć Einor? Jeżeli urodę odziedziczyła po tobie, musi być prześliczna!

– W rzeczy samej, jest przepiękna. – Diora uśmiechnęła się nieznacznie. – Poczekaj jednak do jutra. Nie chcę jej znów budzić.

– Masz rację – przyznał po namyśle Brimo. – Wiesz co, Dioro? – Wydobył naraz z trzymanego za pazuchą mieszka jednego dukata. – Trzymaj. – Podał go zdumionej kuzynce. – To mój prezent dla małej Einor. Teraz, mając pieniądze, będę dla niej dobrym wujem!

– Z pewnością. – Diora uśmiechnęła się i schowała pieniądz w zaciśniętej pięści. – Dziękuję ci za twą szczodrość.

– Każdy na moim miejscu postąpiłby tak samo. – Brimo naraz poczuł, jak zaczyna kręcić mu się w głowie. Czyżby to wino było aż tak mocne? – To mój obowiązek! – Czknął, uderzywszy się w pierś.

– Dobry z ciebie człowiek, drogi kuzynie. Napij się jeszcze, nie żałuj sobie. To w końcu twoje święto.

Rozpromieniony Brimo opróżnił naprędce kolejny puchar, nawet nie zauważając, kiedy Qönchat zapełnił go jeszcze raz. Dawno nie był tak rozradowany, a dobry nastrój rzadko kiedy go opuszczał. Dzięki Ranayartowi tak wiele się odmieniło… To naprawdę musiał być prawdziwy anioł.

Einor nie może mnie zobaczyć w takim stanie – chciał powiedzieć, lecz z ust wydobył mu się niezrozumiały nawet dla niego bełkot. To królewskie wino było niespodziewanie mocne. – Muszę… położyć.

– Ależ oczywiście, drogi Brimo, odpoczywaj. – Jak przez mgłę dotarł do niego głos Diory. – Wkrótce wszystko powróci do stanu takiego, jaki powinien być.

– Mam nadzieję, hehe! – Mikrus czknął trzy razy z rzędu i poczuł, jak wypuszcza z rąk puchar i osuwa się na podłogę. Przez moment miał wrażenie, jak ktoś obraca go na plecy, a potem całkowicie stracił przytomność.

 

Brimo obudził się, czując, że coś chłodnego dotyka jego twarzy. Próbował wstać, lecz jego nogi same się pod nim ugięły, a głowę przeszył tępy ból.

– Oho – szepnął sam do siebie. – Chyba za dużo wypiłem…

Coś ponownie go dotknęło.

– To ty, Arpo? – Poszukał ręką uzdy kuca. – Co robisz w domu Diory?

Przekręcił się na bok i otworzył oczy.

– A to dziwne! – Zmarszczył brwi. Pod plecami, zamiast miękkiej pościeli, wyczuł ziemię i trawę. Poderwał się z miejsca, ignorując ból głowy.

– Ale… jak to? – Nie potrafił pojąć, jak tu trafił. Czyżby wypił tak dużo, że nieświadomie wyszedł z domu kuzynki, przeszedł przez miasto, wyszedł za bramy nie niepokojony przez strażników i trafił tu, na łąkę nieopodal obozowiska przybyszy wyczekujących festiwalu? Coś się tu nie zgadzało…

– Pieniądze! – Wstrzymał oddech, starając się wyczuć pod odzieniem mieszek z dziesięcioma dukatami. Nigdzie go jednak nie znalazł. – Zgubiłem je? – mamrotał.

Gorączkowo rozglądając się po okolicy i przeczesując trawy, próbował napotkać wzrokiem błyszczące powierzchnie monet, lecz nigdzie takowych nie dostrzegł. Rozczarowany sięgnął do kieszeni.

– Całe szczęście… – Odetchnął z ulgą, wyjmując z każdej po jednym złotym krążku. Nim opuścił łazienkę u Diory i przyszedł do salonu, zdążył na wszelki wypadek schować do obydwu kieszeni spodni po jednym dukacie, taką samą ilość wkładając także do trzewików. Zdjąwszy buty, wysypał na trawę dwa dodatkowe pieniądze.

„Cáddy miał rację” – pomyślał, uspokoiwszy się. Przyjaciel zawsze mu doradzał chować skarby po różnych miejscach. „Wówczas nie uciekną czy to na własnych, czy to na cudzych nogach, tak mi powtarzał!”

Zadowolony z ocalonych od zagubienia dukatów, schował je ponownie. Postanowił rozejrzeć się po okolicy i poszukać zapodzianego mieszka. Być może ktoś go widział i z dobroci serca zwróciłby właścicielowi, rozmyślał.

– Hej, szlachetni panowie, jakkolwiek wasz kraj się zowie – zbliżył się do najbliższego namiotu, przed którym siedziało i grało w karty kilku podróżnych – zapodziałem tu gdzieś mą zgubę, mogę was prosić o przysługę?

– Świerszcz z ciebie, jak widzę.

– Świerszcz? – Brimo zdumiał się, zachodząc w głowę, czemu ten człowiek wziął go za owada.

– Tak w naszym kraju nazywamy tych, co dachu nad głową nie mają i ani talentu do żadnej porządnej roboty, i usiłują zarobić, rymując – wytłumaczył drugi gracz, nie odrywając wzroku od kart. – Idź sobie. Nic tu po tobie.

– Nie jestem żadnym świerszczem! – Brimo obruszył się. – Jeśli tak bardzo tego chcecie, mogę nie rymować. Szukam sakwy pełnej złota. Widzieliście taką?

Czwórka wędrowców zaprzestała gry i uniosła głowy.

– Sakwy złota?

– Dziesięć dukatów. Niewielki, brązowy mieszek z rzemieniem. Musiałem go zgubić.

Roześmiali się głośno.

– Dziesięć dukatów? – wyli. – U takiego nędzarza z miejskich rynsztoków? Zejdź nam z oczu.

Nie podejmując dalszych prób, Brimo wycofał się i skierował w stronę drugiego obozowiska. Przyzwyczaił się do wyśmiewania i niewybrednych komentarzy na jego temat i zazwyczaj starał się nie zwracać na nie uwagi. „Tak już bywa i tyle” – powtarzał sobie za każdym razem. Teraz jednak te pełne złośliwości komentarze czterech przybyszy sprawiły, że po raz pierwszy od dawna poczuł się zraniony. Otrzymał przecież od Ranayarta mieszek dukatów i te kilka, które ocalił, wyraźnie świadczyły o tym, że nie śnił. Był całkiem bogaty i nazywanie go nędzarzem z rynsztoków wydało mu się bardzo nie na miejscu.

– Hej! – Przywitał się z młodym mężczyzną samotnie siedzącym przed namiotem i strugającym coś z drewna, pomny poprzednich uwag nie kusząc się na rymowanie. – Widziałeś gdzieś mieszek złota? Było w nim dziesięć dukatów – tłumaczył zdumionemu młodzieńcowi. – Zgubiłem go tej nocy.

Podróżnik skamieniał.

– Mieszek dukatów? – spytał z dziwnym akcentem. – Ty?

– Spójrz. – Brimo wyjął z kieszeni połyskującą złotą monetę. Młodzieniec zrobił jeszcze większe oczy. – Takich monet było tam dziesięć. Dziesięć, rozumiesz? Muszę go odzyskać. Widziałeś taki? – Nim podróżny zdołał cokolwiek odpowiedzieć, Brimo przystawił mu dukata przed nos. – Jeśli pomożesz mi w poszukiwaniach, dam ci tego. Jeżeli znajdziesz mój mieszek, dam ci drugiego dukata. – Dwa dukaty za znaleźne wydały mu się dobrą ceną za mieszek dziesięciu.

Młodzieniec wymamrotał coś pod nosem i pokiwał głową. Ucieszony Brimo umieścił w jego wyciągniętej dłoni złoty pieniądz.

– Wrócę tu dzisiaj wieczorem i spytam, czy znalazłeś – powiedział, wdrapawszy się na kucyka. – Z całego serca dziękuję za pomoc!

Oddalił się, pozostawiając zszokowanego przybysza samego i ruszył w dół wzgórza, kierując się do miasta. Przekroczywszy bramy Oswaldu i ominąwszy po drodze ludzi śpieszących gromadnie ku głównemu bulwarowi, skręcił w aleję, gdzie mieszkała jego kuzynka. Wciąż zachodził w głowę, jakim cudem znalazł się wraz z Arpo tak daleko od jej domu. Być może Diora wiedziała coś więcej i dzięki niej udałoby mu się odnaleźć zagubione pieniądze.

Zastukał kołatką. Nie doczekał się żadnej odpowiedzi. Cierpliwie ponawiał próby, lecz wciąż spotykał się z tym samym odzewem. W końcu, nie zważając na mieszczan w zdumieniu przyglądającym się jego zmaganiom, począł dobijać się do drzwi pięściami, wołając imię kuzynki.

– Dioro, otwórz, błagam! Potrzebuję pomocy!

Wtem w drzwiach niespodziewanie stanął służący Qönchat. Brimo omal nie upadł na plecy.

– Och, to ty. – Mikrus odetchnął głęboko, zadzierając głowę do góry, by móc spojrzeć w oczy rosłemu mężczyźnie. – Jest Diora?

– Moja pani nie ma ochoty na przyjmowanie gości. A ty nie byłeś nawet zaproszony.

– Co? – wydyszał Brimo. – Przecież sama mi wczoraj mówiła, że zawsze jestem tu mile widziany.

– Być może coś ci się pomieszało w głowie od nadmiaru wina. – Qönchat parsknął pogardliwie. – Pani miałaby kiedykolwiek być szczęśliwa, widząc ciebie? Nie rozśmieszaj mnie.

– Ale…

– Zamilcz. – Służący niebezpiecznie postąpił o krok do przodu. – To już koniec, Brimo. Zrozum to wreszcie. Aczkolwiek dla ciebie koniec zawsze był czymś normalnym. Ubogi, plugawy, niewychowany, brudny, małostkowy… Brak ci rozumu, aby pojąć, co te słowa w ogóle znaczą. – Uśmiechnął się z drwiną. Ściszając głos, dodał: – Jedyną rozsądną rzeczą, jaką byłeś w stanie uczynić, było ofiarowanie temu domowi dziesięciu złotych monet. Zostaną dobrze zainwestowane i z pewnością zwrócą się z naddatkiem. Mam nadzieję, że się cieszysz, drogi wujku małej Einor… Nie zbliżaj się nigdy więcej do tego domu, dobrze ci radzę.

To mówiąc, zatrzasnął zszokowanemu Brimo drzwi przed nosem, nim ten zdążył wydusić z siebie jakąkolwiek odpowiedź.

– Ale… – szeptał sam do siebie. – Diora… kochana Diora… mała Einor…

Nie był w stanie wytłumaczyć sobie tego, co zaszło. Nie był w stanie uwierzyć w to, że Diora oszukała go i okradła, lecz nawet on, co rozumem wielkim się nie szczycił i dobrze o tym wiedział, musiał w końcu pojąć prawdę. Został zdradzony i plugawie wykorzystany.

– Ale… – powtarzał wciąż, snując się po alei niczym duch. „Rodzinę łączą nierozerwalne więzy krwi” – w głowie zabrzmiał mu głos kuzynki. Pociągnął nosem i przetarł załzawione oczy. Jeszcze nigdy nie czuł się tak podle.

– Bądź co bądź, mała Einor dostanie coś z tego – stwierdził, rozmyślając o skradzionych dukatach. – Ona w niczym nie zawiniła…

Starając się pocieszyć tym rozumowaniem, dotarł do głównej ulicy w tej części miasta. Nie było już potrzeby szukania mieszka, a ofiarowany za pomoc młodzieńcowi dukat też można było uznać za stracony. Pozostały mu jedynie trzy złote monety: jeden w lewej kieszeni, a dwa w trzewikach. Uśmiechnął się. To wciąż było bardzo, bardzo dużo pieniędzy.

– Dość trosk! – Wziął się w garść. Nie miał zamiaru dłużej przejmować się przeszłością. Przeżył już wiele zniewag i ta, choć najbardziej bolesna z dotychczasowych, powoli przestawała mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie.

Przemierzył ulicę i mijając po drodze budzące zachwyt kolorowe budynki, dotarł do tętniącego życiem bulwaru. Tłum ludzi i wspaniałe widoki od razu odwróciły mu uwagę od zmartwień. Przyszykowania do festiwalu szły niezwykle sprawnie. Do śródmiejskiego portu rzecznego cumowały pomniejsze łodzie kupieckie, głównie te z południa, jako że eladiorańskie okręty miały przybyć dopiero za kilka dni.

Bulwar ciągnął się przez prawie całą miejską część rzecznego wybrzeża, według niektórych osiągając nawet długość kilku tysięcy stóp. Na drugą, zachodnią stronę miasta można się było dostać promem lub jednym z wielu mostów prowadzących z lewego brzegu na śródrzeczne wyspy, z których wychodziły kolejne na brzeg prawy. Po drugiej stronie rzeki, na wyspie, nad miastem górował olśniewający królewski pałac. Jeszcze dalej, za wyspami, gdzie rozciągała się zachodnia część Oswaldu, dało się dostrzec strzeliste wieże dworu lorda Gwenrila. To tam udał się ten, dzięki któremu Brimo spotkały ostatnie niezwykłe wydarzenia. Zastanawiało go, czy Ranayart już odszedł, czy też wciąż korzysta z gościny lorda, pławiąc się w niewyobrażalnych luksusach. Uśmiechnął się. Ranayart nie wyglądał mu na takiego, co by szukał bogactw i salonów, jak było to w przypadku chociażby Diory. Nie, temu człowiekowi z pewnością nie zależało na takich rzeczach. Na czym mu zatem zależało? Trudno było go przyrównać do jakiejkolwiek osoby znanej Brimo czy to z życia, czy też z opowieści. Był przemytnikiem, prawdopodobnie poszukiwanym przez władze swego kraju, lecz mimo to nie wyrządził Brimo krzywdy, gdy ten dowiedział się o jego tożsamości. Mało tego, dał mu pieniądze i potraktował godnie, zapragnąwszy wziąć go ze sobą do lorda Gwenrila. Jaka mogła być tego przyczyna? Brimo nie potrafił wymyślić żadnej. A może… może nie było żadnej przyczyny?

Wałęsając się tu i tam bez większego celu, Brimo zastanawiał się, co ma uczynić dalej. Z trzema dukatami przy sobie wciąż mógł wiele zrobić. Okręty z Eladioru niedługo przybędą do Oswaldu i wówczas będzie mógł nakupować mnóstwo cennych rzeczy, rozmyślał. Jednakże widząc łodzie już teraz stojące w porcie i ludzi rozkładających w pobliżu stoiska, nie potrafił się powstrzymać, by tam nie zajrzeć. Z daleka dostrzegł kupców z Ban Abairu zachwalających swe towary. Wiedziony ciekawością, zbliżył się do nich, by posłuchać.

– Z drogi! – Jakiś wielki mężczyzna przepychał się przez tłum. Brimo próbował odejść na bok, lecz nim zaciągnął za sobą kucyka, przechodzień trafił go swym biodrem. Brimo zachwiał się i wypuszczając z ręki uzdę, wpadł prosto do wody.

– Ratunku! – krzyczał, krztusząc się i próbując ze wszystkich sił utrzymać na powierzchni. – Nie umiem pływać!

Wydawało mu się, że trwały wieki, nim ktoś podał mu rękę i wyciągnął z wody. Trzęsąc się z zimna i trwogi, Brimo wykrztuszał z płuc wodę. Próbował podziękować za ratunek, lecz nie był w stanie nic powiedzieć.

– Spokojnie. – Jakiś mężczyzna o beznamiętnym głosie poklepał go w plecy. – Oddychaj.

Przewodnik w końcu wziął głęboki oddech. Padł na plecy, otoczony tłumem.

– D-dziękuję… – wydukał, przecierając twarz. Rozejrzał się pytająco po gapiach, lecz żaden nie wyglądał na takiego, który by udzielił mu przed chwilą pomocy; mało tego, ludzie zaczęli się rozglądać po sobie, jakby szukali wybawcy topiącego się mikrusa.

– To niemożliwe. – Brimo podniósł się i usiadł. Głos tego człowieka… Nie mógł pomylić go z żadnym innym. – Bogowie czuwają nade mną! – Wyszczerzył zęby w stronę tłumu, który powoli zaczął powracać do swoich zajęć.

Westchnął, po raz wtóry przetarłszy twarz z wody. Nie mógł mieć wątpliwości.

 

 

– A więc powiadasz, że dziesięć dukatów skradła ci kuzynka, jeden oddałeś dobrowolnie za ich poszukiwanie, dwa ukryte w butach utonęły razem z nimi, kiedy wpadłeś do wody, a ostatni oddałeś żebrakowi błagającemu o jałmużnę przy bramie miasta? – wyliczał w niedowierzaniu Cáddy, nalewając przyjacielowi kolejny kufel piwa. – Gdybym cię nie znał, Brimo, to bym pomyślał, że to historyjki mało wymyślnego bajarza.

– A jednak to prawda. – Mikrus łyknął złocistego, gorzkawego trunku. – Też bym sam sobie nie chciał uwierzyć, gdybym to usłyszał.

– Nie do wiary. – Gospodarz westchnął. – Czternaście dukatów… masz pojęcie, ile to pieniędzy?

– Ani trochę. – Brimo zaniósł się śmiechem. – Nie mam pojęcia, ile to jest, Cád.

– Ale wiesz przynajmniej, ile można kupić za jedną sztukę złota – mruknął karczmarz. – A ty miałeś ich aż czternaście! Nie do wiary… Rad jednak jestem, że szczęśliwie tu wróciłeś. Naprawdę się o ciebie martwiłem.

– Daj spokój, Cád! Co niby złego mogło mi się stać? Tak bardzo obawiałeś się Ranayarta, a to właśnie on dał mi pieniądze i uratował od utopienia.

– Fakt, to zdumiewające – przyznał Cáddy. – Jeżeli oczywiście twoje opowieści nie są zmyślone.

– Nie mam powodu, by kłamać. Nie wmówisz mi jednak, że mój towarzysz nie był aniołem!

– Uparte z ciebie stworzenie. Kłócić się z tobą już o to nie będę, żal mi nerwów. Mam jednak nadzieję, że wasze i nasze drogi nigdy ponownie się nie zejdą.

– Ejże, Cád! – Brimo zdjął nogi ze stołu. – Nie wywróż mi niczego złego takim gadaniem! Toż to jasne, że dzięki niemu spotkało mnie samo dobro!

– Cóż… Ofiarowując ci pieniądze, mógł przewidzieć, że ktoś taki jak ty straci je dość szybko, bez urazy. Co niby zyskałeś, utraciwszy tak wielkie bogactwo w ciągu, na świętość wszystkich bogów, jednego dnia?!

– Nie chcę się doszukiwać w tym jakichś szczególnych znaków – Brimo podrapał się po głowie – ale wydaje mi się, że chciał mi w ten sposób coś przekazać. Na pewno przekonałem się co do starego przysłowia, że pieniądze szczęścia nie dają.

– Nie mogę nie przyznać ci racji. Ale co w takim razie daje ci szczęście?

– Kufel piwa i widok pięknych dziewcząt. – Brimo zachichotał, przyglądając się dziewczynie podającej posiłek innym gościom. – Ale nade wszystko świadomość tego, że ktoś jednak nad moim życiem czuwa.

Koniec

Komentarze

Szanowny autorze, dwa teksty, które wrzuciłeś, są chyba fragmentami większej całości, a nie samodzielnymi opowiadaniami z jednego uniwersum? Jeśli tak, to bądź łaskaw je odpowiednio oznaczyć.

http://altronapoleone.home.blog

Wiem, że przez wzgląd na tytuły i długość tekstów ich samodzielność może budzić wątpliwości, ale zapewniam, że są to w pełni niezależne opowiadania, dziejące się po prostu w jednym miejscu i zbliżonym czasie. Są delikatnie powiązane, ale nie stanowią stricte jednej całości – były po prostu pisane równolegle. Nie trzeba czytać ich razem, można osobno, można łączyć i dzielić – jak kto woli.

α Eri, pewnie nie wiesz, że dyżurni nie mają obowiązku czytania opowiadań liczących ponad 80000 znaków? Tak długie opowiadanie, choćby było znakomite, nie może być też nominowane do piórka. :(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ojej.. Word pokazywał mi ich mniej i dopiero teraz zauważyłem, że tu policzone zostało inaczej. Na szczęście drugie opowiadanie mieści się w limicie. Jeśli to możliwe, postaram się jeszcze dziś coś zrobić z tym tekstem i zmniejszyć liczbę znalów.

regulatorzy, dziękuję za zauważenie tego i wrócenie mi na to uwagi.

Bardzo proszę, α Eri. ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Poprawione, jest poniżej limitu, ufff… Teraz tekst spełnia wszystkie kryteria ^^

Mam jeszcze pytanie odnośnie tytułów – Awers i Rewers rzeczywiście mogą aż zanadto sugerować ich  jedność. Może to być mylące dla potencjalnych czytelników, bo teksty, jak już pisałem wcześniej, są niezależne. Lepiej usunąć je i zostawić jedynie podtytuły, czy zostawić, jak jest teraz?

Sugeruję, α Eri, abyś powyższe informacje/ wyjaśnienia podał także w przedmowie do obu tekstów.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Racja, zapomniałem o tej opcji. Już zostało dopisane. To moje pierwsze teksty tu opublikowane i dopiero zapoznaję się ze strukturą strony. Dziękuję za pomoc ;D

Miło mi, że mogłam się przydać. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No dobra, a gdzie tu jest fantastyka?

Ot, przewodnik najpierw irytował namolnością, a potem bezdenną głupotą.

Babska logika rządzi!

Pewnie w tagu, ale wkrótce i tam jej nie będzie ;p

A co do postaci – antybohater moim zdaniem, patrzy na świat naiwnie (no, inteligencją też nie grzeszy), ale ma czyste serce. Ot, jeden z ludzi, jakich wielu mamy i w naszym świecie – ale po prostu uznałem, że i takim należy się uwaga.

Serce sercem, ale nie trawię durnych bohaterów. “Wystrzegaj się osła z przodu, konia z tyłu, głupca z każdej strony”.

Do tego wierzę, że dla ludzkości będzie lepiej, jeśli jeden z drugim idiota nie przekaże dalej swoich genów, więc trudno mi się smucić, kiedy takiemu bohaterowi przytrafia się coś złego.

A Twój nie tylko jest naiwny – nie zna wartości złotych monet, pokazuje je światu przy każdej okazji, a zapłacić obcemu człowiekowi za szukanie zgubionej sakiewki to jeszcze gorzej, niż za ostatnie pieniądze kupić portfel.

Babska logika rządzi!

Pewnie w tagu, ale wkrótce i tam jej nie będzie ;p

Hmm. Z tagów znikła fantasy, ale fantastyki jakiegokolwiek sortu nadal brak, chyba że liczyć za nią jakiś generic fantasyland, w którym to się odbywa. Ale wtedy akurat tag fantasy jest na miejscu, pomimo braku wyraźniejszej fantastyki ;) A serio: to jest portal o fantastyce, więc człowiek jednak spodziewa się fantastyki, a nie obyczajówki w realiach wymyślonego średniowiecza.

Na dodatek w tym drugim opowiadaniu na samym początku zmroził mnie kamerdyner zamykający drzwi (powinny być raczej drzwiczki) powozu, bo kamerdyner to nie odźwierny, no i nie służący w gospodzie czy też ktoś, kto zajmuje się obsługą powozów, ale bardzo określony rodzaj służącego, przynależny w dodatku bogatym domom. I w tych wszystkich średniowieczach mi zgrzyta, bo nawet w niemieckim pojawia się dopiero w XVI w.

http://altronapoleone.home.blog

Finklo, ależ ja go w żadnym wypadku nie gloryfikuję, wręcz przeciwnie; genów dalej nie przekaże, spokojna głowa. Nie umie obchodzić się z pieniędzmi i nie rozumie ich wartości – traci więc je wszystkie, próbując zbliżyć się do świata pieniędzy. To nie jest tylko postać sama w sobie, to alegoria do człowieka zagubionego w świecie innych wartości niż jego własne i próbie poddania ich zmianie, lecz bezskutecznej. Oczywiście to był mój zamysł i nie oczekuję od nikogo, że będzie to tak interpretował – dla każdego coś innego.

drakaino, wiem, znam ten gatunkowy zarzut co do treści moich tekstów z ust innych. Może rzeczywiście po prostu nie skierowałem opowiadań do odpowiedniego audytorium, jeśli chodzi o natężenie fantastyki w moich tekstach ://

Na drzwiczki zmienię i co do kamerdynera też się zastanowię; ale co do osadzenia fabuły i całego świata w naszym, ziemskim okresie historycznym – nie chciałem go osadzać w średniowieczu i gdybym miał to sam interpretować, to na pewno bym nie powiedział, że to odwzorowanie tej epoki. Prędzej renesans, choć tak naprawdę wolałbym oświecenie, ale próbowałem zrobić pomieszanie różnych naszych epok i idei. Oczywiście nie oczekuję, że każdemu się to spodoba ;)

Faktem jest, że świat masz wymieszany, a to niestety nie robi dobrze nikomu (tekstowi, światu, czytelnikowi). Podczytuję te teksty po kawałku, bo niestety akcja nie jest na tyle wciągająca, żebym przeczytała coś tak długiego jednym tchem, i właśnie natknęłam się na bulwary nadrzeczne, co w sumie też jest anachronizmem, bo współczesne znaczenie tego słowa powstało dopiero w połowie XIX wieku… Sama idea nadrzecznych bulwarów zresztą też, a na dodatek wcześniej to słowo oznaczało część fortyfikacji, nie miało więc nic wspólnego z ideą rekreacji i upiększania miasta.

Myślę, że niezależnie od wszystkiego innego (postaci i fabuły znaczy) powinieneś głęboko przemyśleć światotwórstwo i związany z nim język, żeby to wszystko było spójne.

http://altronapoleone.home.blog

Podejrzewam, że najwięcej psuje to czytelnikom, którzy chcą poczuć klimat określonej epoki – w takim wypadku rzeczywiście może im się to nie podobać i nie oczekuję tego; nie jestem jednak specjalnie przekonany do przymusu trzymania się naszej, ziemskiej chronologii dziejów, gdyż jest ona charakterystyczna dla nas, a już dla innego świata nie musi być. Niektóre, pomimo że minęły tysiące lat, nadal tkwią w “średniowieczu”, a mogłoby się wydawać, że dopasowując ich chronologię do naszej, powinno być nowocześniej. Wciąż jednak jest to związane z kontekstem naszego świata. To takie… geocentryczne.

Ale oczywiście, jak już pisałem powyżej, to jest mój punkt widzenia i absolutnie rozumiem, że inni mogą mieć inny.

Zastanawiam się, α Eri, dlaczego bohaterem opowiadania uczyniłeś postać zupełnie się do tego nienadającą. Brimo, człowiek mało rozgarnięty, boleśnie prostoduszny i naiwny jak dziecko, a przy tym irytujący w najwyższym stopniu – już po jego pierwszych wypowiedziach miałam obawy, że coś z nim jest nie tak, a dalsza lektura tylko utwierdziła mnie w tym przekonaniu. Czy celowo uczyniłeś Brimo półidiotą, zbierającym cięgi od całego świata? Opisywanie jego kolejnych niepowodzeń stało się w pewnym momencie nużące i nie ukrywam, że z trudem doczytałam opowiadanie do końca.

Brakło mi dokończenia wątku Ranayarta – był przyczyną/ sprawcą wszystkich opisanych zdarzeń, intrygował, po czym wsiadł do powozu, odjechał i więcej się nie pojawił. Dlaczego?

Dodam jeszcze, że brakuje mi określenia, w jakich czasach dzieje się Twoja opowieść – z jednej strony mam wrażenie, że to quasi-średniowiecze, ale zupełnie mi do tego nie pasują niektóre użyte słowa i wyrażenia, że o usługujących w karczmie dziewczynach, odzianych w spódniczki odsłaniające uda i brzuchy, nie wspomnę.

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia.

 

– Szla­chet­ny po­dróż­ni­ku o za­le­tach bez liku… –> Rozumiem, że człowiek składa proste rymy, ale co to są zalety bez liku?

Może: – Szla­chet­ny po­dróż­ni­ku, mający zalet bez liku

 

pół­mrok spo­wił nad­mor­skie łąki, po­śród któ­rych cią­gnął się go­ści­niec łą­czą­cy da­le­kie po­łu­dnie z Ar­bo­rio­nem, kra­iną roz­le­głą, pełną ma­low­ni­czych łąk, wzgórz… –> Czy to celowe powtórzenie?

 

po­dróż­ne­go, któ­re­go cha­rak­te­ry­stycz­ny ak­cent wy­raź­nie wska­zy­wał na jego po­łu­dnio­we po­cho­dze­nie. –> Drugi zaimek zbędny.

 

Mu­siał tu przy­być z Ban Aba­iru, a zatem mu­siał być kup­cem. Nikt poza kup­ca­mi nie miał in­te­re­su… –> Czy to celowe powtórzenia?

 

Do­go­nił ban aba­irań­skie­go wę­drow­ca. –> Napisałabym: Do­go­nił banaba­irań­skie­go wę­drow­ca.

Tak jak: Nowa Zelandia, ale nowozelandzki.

 

Roz­po­zna­je­my was na mile. –> Literówka.

 

Mówię o gil­dii zło­dziei..! –> Mówię o gil­dii zło­dziei!

Wielokropek ma zawsze trzy kropki.

 

– Sir..! wy­dy­szał. –> – Sir – wy­dy­szał.

Skoro wydyszał, to nie krzyczał, więc wykrzyknik jest zbędny.

 

Już nie raz wpa­dał w za­sadz­kę ra­bu­siów… –> Już nieraz wpa­dał w za­sadz­ki ra­bu­siów

Chyba że wpadał ciągle w tę samą zasadzkę.

 

Brimo wes­tchnął gło­śno z roz­cza­ro­wa­niem i zła­pał się pod bio­dra. –> Raczej: …i zła­pał się pod boki.

Gdyby złapał się pod biodra, musiałby chyba chwycić uda.

 

że gdyby po­mógł mu zbyć towar, mógł­by do­ro­bić się… –> Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …że gdyby po­mógł mu zbyć towar, do­ro­biłby się

 

Nie mogąc opę­dzić się od tych wizji, po­pę­dził go­ściń­cem na pół­noc. –> Jak wyżej.

Proponuję: Nie mogąc opę­dzić się od tych wizji, pognał go­ściń­cem na pół­noc.

 

Co na­praw­dę ukry­wał ten czło­wiek kry­ją­cy się pod opoń­czą bied­ne­go kupca? –> Jak wyżej

Proponuję: Co na­praw­dę taił ten czło­wiek kry­ją­cy się pod opoń­czą bied­ne­go kupca?

 

– Znam skró­ty, doj­dzie­my w dzie­sięć… –> Jadą konno, więc raczej: – Znam skró­ty, doj­edzie­my w dzie­sięć

 

po­pro­wa­dził gości do sto­ją­ce­go w naj­bliż­szym kącie sto­li­ka. –> O ile mi wiadomo, w gospodach/ karczmach nie było stolików. Ustawiano tam duże, solidne stoły.

Stolik pojawia się także w dalszej części opowiadania.

 

po­de­szła młoda dziew­czy­na przy­odzia­na w krót­ką spód­ni­cę z od­sło­nię­tym brzu­chem. –>

Masło maślane. Dziewczyna jest młoda z definicji.

Czy dziewczyna nie miała na sobie nic więcej, jeno tę osobliwą spódnicę z odsłoniętym brzuchem?

 

Dość szyb­ko spa­ła­szo­wał cały pół­mi­sek. –> Raczej: Dość szyb­ko spa­ła­szo­wał całą zawartość pół­mi­ska.

 

Wscho­dzą­ce słoń­ce pa­da­ło na jego plecy, skry­wa­jąc jego twarz w cie­niu… –> Drugi zaimek zbędny.

 

na­po­ty­ka­jąc za dnia na licz­nych po­dróż­nych… –> …na­po­ty­ka­jąc za dnia licz­nych po­dróż­nych

 

W Oswal­dzie krzy­żo­wa­ły naj­waż­niej­sze szla­ki… –> W Oswal­dzie krzy­żo­wa­ły się naj­waż­niej­sze szla­ki

 

zie­mie Oswal­du prze­ci­na­ła w pół wieka rzeka Gia­th­lum… –> …zie­mie Oswal­du prze­ci­na­ła wpół wielka rzeka Gia­th­lum

 

jed­no­cze­śnie za­du­rza­jąc się w cu­dow­nym za­pa­chu kwia­tów… –> Zakochiwał się w zapachu?

Za SJP PWN: zadurzyć się «zakochać się»

Proponuję: Jednocześnie chłonął cudowny zapach kwiatów.

 

sta­ra­jąc się jed­no­cze­śnie nie stra­to­wać kilku dzie­ci bie­ga­ją­cych wo­ko­ło. –> …sta­ra­jąc się jed­no­cze­śnie nie stra­to­wać kilkorga dzie­ci, bie­ga­ją­cych wo­ko­ło.

 

Prze­cze­sy­wał uważ­nie wzro­kiem po wszyst­kich po­dróż­nych. –> Prze­cze­sy­wał uważ­nie wzro­kiem wszyst­kich po­dróż­nych.

Przeczesujemy coś, nie po czymś – przeczesujemy włosy, nie po włosach.

 

Za­czę­li zjeż­dżać w dół po ła­god­nym stoku. –> Masło maślane. Czy mogli zjeżdżać w górę?

Wystarczy: Za­czę­li zjeż­dżać po ła­god­nym stoku.

 

Grupa straż­ni­ków nad­zo­ro­wa­ła cale przed­się­wzię­cie… –> Literówka.

 

na­prze­ciw­ko domu ob­ro­śnię­te­go ja­kimś ukwie­co­nym pną­czem. –> Raczej: …na­prze­ciw­ko domu, ob­ro­śnię­te­go ja­kimś kwitnącym pną­czem.

 

Tym razem po­ja­wi­ła się młoda ko­bie­ta zło­tych lo­kach i ciem­no­nie­bie­skiej sukni. –> Czy dobrze rozumiem, że kobieta była ubrana w złote loki i suknię?

Proponuję: Tym razem po­ja­wi­ła się młoda ko­bie­ta ze zło­tymi lo­kami, ubrana w ciem­no­nie­bie­ską suknię.

 

De­li­kat­nie unio­sła dłoń w górę. –> Masło maślane. Czy można unieść coś w dół?

Wystarczy: Delikatnie uniosła dłoń.

 

Sto­ją­cy za jej ple­ca­mi sługa podał jej srebr­ny pu­char… –> Drugi zaimek zbędny.

 

Diora wzię­ła nie­wiel­ki łyk… –> Łyków się nie bierze.

Proponuję: Diora upiła nie­wiel­ki łyk

 

Wzię­ła ko­lej­ny łyk wina, nieco więk­szy. –> Jak wyżej.

 

Sługa, uprząt­nąw­szy upusz­czo­ny kie­lich, przy­niósł nowy i po­now­nie nalał tam wina. –> Skoro to był nowy, dopiero przyniesiony kielich, sługa nie mógł napełnić go ponownie, jako że wcześniej nie było w nim wina.

Proponuję: Sługa, uprząt­nąw­szy upusz­czo­ny kie­lich, przy­niósł nowy i napełnił go winem.

 

– Diora odło­ży­ła srebr­ny pu­char na stół… –> – Diora odstawiła srebr­ny pu­char na stół

Z odłożonego wylałaby się reszta wina.

 

Nie miał po­ję­cia, czy dzie­sięć to wię­cej niż pięć, czy osiem, lecz je­że­li Diora mó­wi­ła praw­dę, w kie­sze­ni miał prze­cież jesz­cze po­ło­wę tyle! –> Raczej: …w kie­sze­ni miał prze­cież jesz­cze połowę tego/ drugie tyle!

 

– To ogrom­na suma pie­nię­dzy – cią­gnę­ła Diora, otwie­ra­jąc sze­ro­ko oczy. Na pewno nie po­wie­dział, że masz się nim po­dzie­lić? –> Literówka.

 

Nie jeden raz ma­rzył o bo­gac­twie… –> Niejeden raz ma­rzył o bo­gac­twie

 

–Nigdy bym się nie spo­dzie­wał… –> Brak spacji po półpauzie.

 

Brimo opróż­nił na­pręd­ce ko­lej­ny pu­char, nawet nie za­uwa­ża­jąc, kiedy Qönchat za­peł­nił go jesz­cze raz. –> Raczej: …kiedy Qönchat na­peł­nił go jesz­cze raz.

 

Przy­zwy­cza­ił się do wy­śmie­wa­nia i nie­wy­bred­nych ko­men­ta­rzy na jego temat… –> …na swój temat…

 

Nie do­cze­kał się żad­nej od­po­wie­dzi. Cier­pli­wie po­na­wiał próby, lecz wciąż spo­ty­kał się z tym samym od­ze­wem. –> Odzewu nie było, więc: …lecz wciąż spo­ty­kał się z brakiem od­ze­wu.

 

Po­zo­sta­ły mu je­dy­nie trzy złote mo­ne­ty: jeden w lewej kie­sze­ni, a dwa w trze­wi­kach. –> Piszesz o monetach, a ta jest rodzaju żeńskiego, więc: …jedna w lewej kie­sze­ni, a dwie w trze­wi­kach.

 

– Gdy­bym cię nie znał, Brimo, to bym po­my­ślał, że to hi­sto­ryj­ki mało wy­myśl­ne­go ba­ja­rza. –> …hi­sto­ryj­ki niemądrego/ mało rozgarniętego/ mało pomysłowego ba­ja­rza.

Za SJP PWN: wymyślny «bardzo oryginalny, wyszukany»

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Powiem tak: gdyby czytelnik znał bardzo dobrze i rozumiał mechanizmy jego historii, rozwoju cywilizacyjnego itd., to gdybyś potrafił pokazać, że te elementy współgrają, rzeczony czytelnik zapewne przyjąłby ten świat i się nie czepiał. Niestety, kiedy jest rzucany w środek tego świata bez żadnego wyjaśnienia, co to za świat, jak się rozwijał, jaką ma chronologię (ona wcale nie musi odtwarzać naszej, chodzi jedynie o to, żeby rzeczywistość wewnętrzna była spójna – odniesień do “naszej” nie da się usunąć z czytelniczej percepcji), to niespójności rażą. Co więcej, mogą mylić, ponieważ można by sobie wyobrazić na przykład, że to jakieś postapo, w którym pozostały resztki nowoczesnego świata i z kolei czekać na eksploatację tego wątku przez autora.

http://altronapoleone.home.blog

regulatorzy – tak, Brimo jest celowo taki a nie inny. Co zaś do Ranayarta, w tym opowiadaniu przypadła mu rola fałszywego anioła, katalizatora zmian, które ostatecznie nie doprowadziły do niczego nowego. W Rewersie gra on główną rolę (stąd powiązanie obydwu tytułów, choć nie ścisłe i dlatego funkcjonują one jako dwa osobne teksty). Poza tym bardzo dziękuję za dokładną analizę tekstu i wszystkie krytyczne uwagi, przydadzą się bardzo do wszystkich poprawek ;)

drakaino – w tym momencie absolutnie muszę się z tobą zgodzić. To rzeczywiście mój błąd, że nie wprowadziłem czytelnika w ten świat trochę bardziej. Trudno mi było to zrobić w tym opowiadaniu, zwłaszcza że całość tej rzeczywistości opiera się na niezbyt pozytywnych relacjach między magią a rozwojem naukowym (czego nie będę tu raczej przybliżać, bo to bez sensu). W każdym razie nie zamierzam bronić dalej swojego stanowiska w takich okolicznościach i przyznaję Ci rację. Chyba za bardzo wszedłem w ten świat w swoich rozmyślaniach i potraktowałem czytelników tak, jakby sami siedzieli mi w głowie ;). Oczywiście odnoszę to do niniejszego tekstu.

Ogromnie się cieszę, że uznałeś uwagi za przydatne. ;)

Śpieszę teraz do Rewersu, aby poznać losy drugiego bohatera.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No dobrze, zmęczyłam. Ogólnie wydaje mi się, że masz dryg do opisywania światów, ale sama historia mnie w ogóle nie porwała. Nie ciekawił mnie los Brimo. Jego przygody dłużyły się niepomiernie, a w opowiadaniu jak na 80 tys. znaków naprawdę niewiele się działo. Sam wstęp mógł być przynajmniej o połowę krótszy, moim zdaniem. Nie wiem, co jeszcze mogłabym powiedzieć. Tekst po prostu mnie nie poruszył, choć same opisy były przyjemne. Warto popracować nad nieco bardziej wartką akcją. Najgorsze chyba to, że koniec końców, chłopek niczego się nie nauczył… 

Tomorrow, and tomorrow, and tomorrow, Creeps in this petty pace from day to day, To the last syllable of recorded time; And all our yesterdays have lighted fools The way to dusty death.

Czytało się przyjemnie, choć zgodzę się, że głupota bohatera nieco irytująca. Pytanie, czy ktoś tak nieprzystosowany do świata mógłby w nim przeżyć bez szwanku tyle lat? I dlaczego był niedostosowany, skoro żył na ulicy? Chyba że przyjąć, że urodził się półgłówkiem i rzeczywiście miał dużo szczęścia. Masz styl, który gładko wchodzi. Bohaterowie są jacyś. Świat już średnio oryginalny. Fabuła sunęła wolno i końcówka mogłaby bardziej zapadać w pamięć, mimo to cały czas byłem ciekawy, co stanie się dalej.

Powiem szczerze: w pewnym momencie uświadomiłam sobie, że przeczytałam mnóstwo znaków, a bohaterowie nadal dyskutują na trakcie (domyślam się, że dalej pójdą razem). I przypomniałam sobie, że jestem tu dla przyjemności.

Nie porwało mnie, więc odpuszczam.

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka