- Opowiadanie: James Braddock - Nowy Londyn

Nowy Londyn

Po zastanowieniu się nad udzielonymi radami pod moim pierwszym opowiadaniem, postanowiłem w pewnym sposób zreflektować się i wrzucić coś innego, stosując poprzednie uwagi. Jest to moje opowiadanie sprzed trzech miesięcy, zatem już wcześniej naniosłem kilka poprawek (wyjątkowo). Oddaję je do waszej dyspozycji ;)

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Nowy Londyn

Zginiemy tutaj. Zamarzniemy na śmierć. Ile dałbym żeby się chociaż trochę ogrzać…

 

Tylko te myśli towarzyszyły Thomasowi. Siedział, tak jak reszta, skulony i oparty plecami o niewielki głaz. Opatulony grubym kożuchem nadal jednak odczuwał straszliwe zimno. Niektórzy mówili, że mróz przekroczył już granicę czterdziestu stopni. Czterdziestu stopni na minusie! Temperatura, praktycznie nie do pomyślenia dla zwykłego mieszkańca Londynu, którym niegdyś sam był. Był, ponieważ kataklizm wszystko zmienił.

 – Mmmoże rozpppalimy ognisko? – zapytał, szczękając zębami starszy mężczyzna.

– Za wcześnie. Za wcześnie. Mamy niewiele drewna. W nocy temperatura jeszcze bardziej spadnie i wtedy będzie potrzebne – usłyszał zatem zdawkową odpowiedź od kogoś z grupy.

Siedzieli więc dalej, powoli przymarzając do ogromnego kamienia. Wszyscy nawzajem bacznie się obserwowali. Jeśli ktoś przymykał oczy, choć na chwilę, był natychmiast szturchany i napominany, aby nie zasypiać bo nigdy już się nie obudzi… Pośród nich znajdował się bałagan. Porozrzucane plecaki na długą podróż, puszki po konserwach, dwa angielskie sztucery, utopione w morzu śniegu płachty od prowizorycznych namiotów, które bez namysłu rozebrali z drewna i teraz musieli marznąć na prawie otwartej przestrzeni. I tak oczekiwali. Oczekiwali obiecanego konwoju, który miał ich zabrać. Ale nikt się nie zjawiał…

– Patrzcie! Jakieś postacie na horyzoncie! – Zerwał się nagle Thomas, wskazując palcem coś w oddali.

– Chłopcze, uspokój się. Na pewno majaczysz z zimna… – wycedził z brakiem nadziei starzec, który najpewniej pogodził się już z losem.

– On nie kłamie – odezwał się kolejny głos, pełen zaskoczenia i w tym przypadku powracającej nadziei.

– Ja też to widzę! To ludzie! Mamy ratunek! – Natychmiast powstała na równe nogi reszta grupy.

Nie pomylili się. Byli to niewątpliwie ludzie, jakkolwiek to dziwnie nie zabrzmi, w liczbie czterech osób. Poruszali się dość powoli, nieśpiesznie, na konwój raczej zbyt skromnie, jeśli nie liczyć załadowanych sań, ciągniętych przez trzy pary psów husky.

 

– Skąd was Bóg tutaj przygnał. – Pierwszy ku grupie skierował słowa idący na przodzie zwiadowca, któremu śnieg pokrywał całą bujną brodę.

– Jak to skąd? – Zdziwił się Thomas – Czekamy na was od czterech dni!

– Na nas? – Zdumiał się nie na żarty brodaty mężczyzna, przyjmując minę zastanowienia.

Nastał moment konsternacji.

– Z jakiego transportu jesteście? – odezwał się w końcu.

– Z Londynu i Portsmouth. Przypłynęliśmy tutaj na pokładzie parowca Britannia.

W stronę którego generatora mieliście zmierzać? – dopytywał dalej.

– Dokładnie nie wiemy. – Niezręcznie ktoś się wypowiedział – Na statku mówili tylko, że docelowo mamy budować osadę na Białych Równinach.

Ponownie zapadła cisza. Zwiadowca wymienił spojrzenie ze stojącym za nim kompanem, po czym zwrócił się do wszystkich ocalonych.

– Muszę was zmartwić. Nie jesteśmy konwojem którego oczekujecie. I nie jesteśmy z żadnej osady z Białych Równin, ani żadnej tam nie znamy. Idziemy z Nowego Londynu w poszukiwaniu żywności i surowców. Po prostu się na was natknęliśmy.

Szok przeszył zamarzających. Starzec, w którego oczach rozpaliły się iskry wiary w przeżycie, ponownie zgasły. Jedna z kobiet zaczęła głośno szlochać, a jej kilkuletni syn, trzymając kurczliwo matczyną rękę, zaczął dopytywać się dlaczego płacze. Poczęły pojawiać się pytania co z nimi będzie.

– Peary, chyba nie zostawimy ich na pastwę tego mrozu! – wtrącił się niespodziewanie drugi ze zwiadowców. Wtórował mu kolejny kolega.

– Nie po ludzku ich tak zostawiać. Straciliśmy wszystko. Zostawmy w sobie chociaż człowieczeństwo.

Wspomniany Peary nie miał wyboru.

– Nie powiedziałem, że ich zostawimy. Lecz będziemy musieli wrócić do osady i ich odprowadzić. – Spojrzał po towarzyszach.

– Miasto nie zginie przez ten czas – dorzucił od siebie czwarty z nich, pilnujący psiego zaprzęgu.

 

Razem więc wyruszyli w podróż przez dziewicze tereny zimnej Arktyki. Gdyby nie od czasu do czasu pojawiające się lasy niskich i pokrytych zmarzliną drzew oraz wyśrubowane ku niebu i oczywiście przysypane białym puchem góry, brnęliby niczym przez białą pustynię, pełną bezkresności, nigdy się nie kończącą. Thomas kroczył w pewnej odległości od czterech zwiadowców, czy to z nudy, czy z ciekawości przyglądając się i podsłuchując ich. Jak się dowiedział, właśnie w taki sposób, Peary był Amerykaninem i służył jako porucznik w amerykańskiej marynarce. Jego rodakiem był Cook, który wstawił się za nimi. Cook całym tym szaleństwem mieszkał w Nowym Jorku i pracował najprawdopodobniej jako lekarz. O dwóch ich towarzyszach wiele się nie dowiedział. Odpowiadający za sanie John odzywał się tylko wtedy, kiedy sytuacja tego wymagała bądź kiedy został wywołany. Jego sposób obycia z psami sugerował, że bardzo je kochał i miał rękę do zwierząt. Czwarty ze zwiadowców był jakby nieobecny, zatem Thomas nie zdołał dowiedzieć się jakie nosi imię.

– A ty młodzieńcze jak tu się znalazłeś? – Wyśledził go wzrokiem Peary, najwidoczniej zdając sobie sprawę, że bacznie ich słucha i obserwuje.

Wywołany przez swoją wścibskość musiał odpowiedzieć, choć tego nie chciał.

– Tak jak wszyscy tutaj. Parowcem z Londynu.

Peary roześmiał się głośno a Cook i John uśmiechnęli pod wąsem.

– Doprawdy fascynujące. Z twoich kilku słów płynie taka prostota i lekkość, że gdybym nie znał wydarzeń, pomyślałbym, że jesteś tutaj na kuracji wypoczynkowej. – I ponownie się roześmiał.

Thomasowi nie było jednak do śmiechu i nie miał na celu okazania ignorancji wobec trudów podróży. Chciał jedynie zbyć to uciążliwe pytanie, które przypominało mu o pozostawionym życiu i doświadczeniach. Jednak słowo się rzekło.

– Robercie, zostaw młodzieńca w spokoju. – Ponownie wtrącił się Cook – Jaką ty miałbyś ochotę na pogadanki, rzucony w te białe piekło?

Słowa lekarza wytrąciły z rozbawienia krzepkiego Peary’ego, który po chwili zreflektował się.

– Wybacz przyjacielu. Jeszcze najwidoczniej wspominasz stary świat, którego już niestety nie ma… – Wywróżył prawdę co do joty. – Ja – skrzywił się – Po takim czasie spędzonym tutaj zapomniałem o wszystkim. Przyzwyczaiłem się do tej nowej sytuacji. Codziennie otaczający nas smutek i rozżalenie sprawia, że człowiek potrzebuje chwili na śmiech i pożartowanie – Podszedł bliżej Thomasa i poklepał go po ramieniu.

Zaskoczyło go pełne zrozumienie ze strony tych ludzi. Jednak wszyscy najpewniej z nich przeszli to samo co on, tylko wcześniej. Odważył się zatem na powiedzenie więcej.

– Długo już tutaj… – Zabrakło mu słowa. Chciał powiedzieć żyjecie, lecz jak można nazwać egzystencję w tak nieprzyjaznych człowiekowi warunkach? Raczej nie życiem – … jesteście?

– Z rok już minie – odpowiedział jako pierwszy Cook. – Przypłynąłem wraz z jedną z pierwszych amerykańskich ekspedycji. Wzięli mnie bo byłem lekarzem i potrzebowali wykwalifikowanych medyków do budowy amerykańskich obozów uchodźczych.

– Ja natomiast już drugi rok przemierzam tą przeklętą ziemię – wycedził tym razem niepocieszony Robert. – Jako dowódca kanonierki często patrolowałem akweny Arktyki… Wtedy marzyłem aby kiedyś zdobyć biegun północny… Dziś chciałbym to wszystko rzucić w cholerę i znów ujrzeć zielone lasy Pensylwanii…– rzekł z pełną melancholią, zapatrzony na południe, jakby pragnął z tego białego pustkowia jednak dojrzeć te lasy.

Po chwili jednak wyrwał się z tego snu na jawie i kontynuował.

– Barrow – Wskazał palcem na Johna, zajętego w tej chwili poprawianiem ładunku na saniach – Jest Kanadyjczykiem i gdy anarchia zaczęła ogarniać nowy kontynent, wsiadł na trałowiec i tak przedostał się tutaj. Było to siedem miesięcy temu, a wydaje się jakby minęła wieczność.

– Natomiast ten milczący?

– To Hansen. Duńczyk. Niewiele rozumie po angielsku dlatego się nie odzywa, ale jest przydatny. Zna te tereny, a że dogadać się trudno, to sobie rękami radzimy. – Uśmiechnął się Cook, który wyciągnął dłoń w stronę Thomasa – Frederick.

– Thomas – odparł mu, odwzajemniając gest.

– Czas na postój – rozkazał nagle Peary, przystając niedaleko klifu, rozpościerającego widok na zatokę u brzegów Nowej Ziemi. – Tu się zatrzymamy na noc.

 

Ciągnięte z oddaniem przez psy sanie okazały się bezcenne. A raczej bezcenne okazały się rzeczy na nich przewożone. Ciepłe, futrowe śpiwory (chociaż tylko dla czterech zwiadowców), obrobione futra z lokalnych zwierząt, zapas konserw, kilka upolowanych uprzednio lemingów oraz niezbędne drewno na opał pozwoliły zorganizować tymczasowy obóz. Gdy słońce zniknęło poza horyzontem rozpalili duże ognisko, które dało wszystkim styranym trochę ciepła. Zanim jednak to nastąpiło, Thomas przechadzając blisko klifu, ujrzał widok, który mocno go nurtował.

– Co to za wraki stoją zatopione przy wybrzeżu? – Nie wytrzymał w końcu i zapytał.

– Resztki dumy brytyjskiej floty – odparł beznamiętnie Frederick, pałaszując dosyć dokładnie zawartość puszki z konserwą.

– To znaczy?

– Okręty przecież – odpowiedział zdumiony pytaniem. Po chwili jednak zrozumiał intencję.

– Kiedy zaczęto transportować osadników, klimat i tu pogorszył się. Wody zaczęły coraz mocniej przymarzać i skuwać się większym lodem. Niektóre z parowców, które przybiły do brzegu potem nie mogło ich już opuścić. Inne, które spróbowały wpłynąć do zatoki, bądź z niej wypłynąć – skończyły na dnie.

– Jakbym jeszcze dwa lata temu powiedział, że największe imperium w dziejach świata upadnie w przeciągu roku z powodu zimna, wzięliby mnie za wariata. – Dodał gorzko Peary.

– Stal i para dodawały nam, ludziom, pewności siebie. Uważaliśmy, że jesteśmy panami świata a rozwój gwarantuje wszelkie powodzenie. Myliliśmy się. Dziś jedynie one przypominają nam o dawnej sile i stanowią jakieś oparcie dla naszej wegetacji jako najsłabszy element nowej przyrody.

– I w taki oto sposób kończy się rasa ludzka… – Pociągnął nosem z zimna starzec, który nadal przejawiał beznadziejny pogląd.

– Nie. Nie skończy się dopóki my żyjemy i będziemy walczyć o przetrwanie – zaoponował Frederick Cook, odciągając wzrok od ogniska.

– Co to za życie? Pozbawione celu? Co nas niby utrzyma przy życiu?

Zamilknął lekarz, speszony tymi pytaniami. Starzec chciał odwrócić się i położyć spać, lecz niespodziewanie uzyskał odpowiedź.

– Nadzieja – wyrzekł to metafizyczne słowo Thomas – Nadzieja. To ona nas utrzymuje przy życiu i będzie utrzymywać. Dopóki, dopóty będziemy wierzyć w lepsze jutro i w nas samych – przetrwamy.

Wszystkie oczy zwróciły się ku niemu. Starca również. Wszyscy zadumali się, głęboko analizując to co powiedział. Zadali sobie pytanie, że jeżeli wszystko stracone, dlaczego wytężają ostatnie siły aby przejść jeszcze kolejny krok i dotrzeć do bezpiecznego miejsca? Dlaczego nie skapitulują i nie dadzą się pochłonąć białemu zimnu? Strach przed śmiercią? Nie. Wielu z nich , nawet młodych, ujrzało zbyt wiele śmierci na swojej drodze. Widzieli wymierające z zimna wielkie metropolie. Ludzi pogrążonych w panice i z tego powodu mordujących się nawzajem o każdy kawałek opału, jedzenia, ubrania. Śmierć stała się dla nich pospolita i nie mogła ich już wystraszyć, bo na każdym kroku czyhała na nich, zabierała ich bliskich. Tym samym dochodzili do smutnego wniosku, że pomimo prawienia katastroficznych mów, godzenia się z losem straceńców, tak naprawdę w głębi duszy dalej wierzą w lepsze jutro, zaznanie spokoju, ciepła i miłości. Tak jak Thomas. Czuł dalej pustkę po stracie całej rodziny, nawet znienawidzonego ojca sadysty, czuł niechęć do świata po stracie w wyniku zamieszek kobiety swojego życia. Jednak dar od losu, jakim było spotkanie tych czterech mężczyzn, tchnął go aby dalej wierzył i nie pogrążał się w otchłaniach żalu. Z pewnością Marta by tego nie chciała…

– Idźcie spać. Jutro kolejny ciężki dzień – wyszeptał porucznik Peary.

 

Poranek nastał dość prędko. Nie wiadomo czy było to wynikiem zmęczenia czy poprzedzających ten dzień przemyśleń. Cała grupa dość zgrabnie zwinęła obóz, zapakowała wszystko na sanie i ruszyła dalej, wiedziona przez Duńczyka. Szli minuta po minucie, kwadrans po kwadransie, godzina po godzinie. Krajobraz ich otaczający mógłby zachwycić, gdyby nie myśl, że to jest ich nowy dom. Zimny, niesprzyjający, wręcz wrogi dom. Jednak napędzani tą nadzieją, szli dalej przemierzając góry, laski, pustynie lodowe. Wszędzie otaczała ich biel. Nawet zwierzęta – lokalne ptaki, czy trzymające się na razie od nich z daleka niedźwiedzie polarne były ubrane w futro takiej maści. Aż do znudzenia. Jednak w tej wędrówce były i rzeczy zachwycające. Przemierzając wzdłuż gór widzieli liczne jaskinie, do których wejścia udekorowane były lśniącymi w słońcu stalaktytami i stalagmitami. Obraz był przecudowny, niczym z baśni. Niedługo jednak przyszło im spotkać się z widokiem nie baśniowym a jeszcze tak niedawno wielce pospolitym.

Wdrapawszy się na wzniesienie, za smugami dymu i pary z krateru, ujrzeli to nareszcie.

– Nowy Londyn. 

Koniec

Komentarze

James, przeczytam całość z ciekawości, czy rzeczywiście zastosowałeś się do rad, jednak z przykrością muszę stwierdzić, że na samym początku… nie jest za dobrze. Spójrz:

 

Zginiemy tutaj. Zamarzniemy na śmierć. Ile dałbym żebym chociaż trochę się ogrzać… Siedział, tak jak reszta, skulony i oparty plecami o niewielki głaz.

 

Po pierwsze:  Ile dałbym żebym chociaż trochę się ogrzać – że jak? Chyba: żebym mógł choć trochę się ogrzać – na przykład. 

Po drugie: zaczynasz narracją pierwszoosobową, a nagle ni z gruchy ni z pietruchy zmieniasz narrację. Ok, możesz tak zrobić, ale albo myśli bohatera zapisz kursywą, albo oddziel osobnym akapitem, albo dopisz – pomyślał ktoś tam. 

 

Ok, przeczytałem. James, wygrzebałeś opowiadanie sprzed trzech miesięcy i co zrobiłeś? Zastosowałeś się do rad, które dostałeś nie tylko ode mnie? Czyli przejrzałeś na spokojnie i poprawiłeś choć w jakimś stopniu tekst? Wydaje mi się, że nie. Nie będę teraz wypisywał błędów, może wieczorem, a może do tego czasu zrobi to ktoś inny ale spójrz na pierwszy z brzegu przykład:

 

Niektóre z parowców, które przybiły do brzegu potem nie mogło ich już opuścić.

Może raczej: Niektóre z parowców, które przybiły do brzegupotem nie mogły go już opuścić. – Parowce nie mogły, a brzeg to chyba liczba pojedyncza czy coś.

A tak co do fabuły jeszcze, to jak dla mnie jest to fragment, wstęp do jakiejś historii, a nie skończone opowiadanie. Przez większość tekstu robisz wprowadzenie do Twojego świata, przedstawiasz wszystkich bohaterów i… koniec. 

 

 

 

 

usłyszał zatem

Po co te “zatem”? Być może to jakieś nowe rozwiązanie, ale chyba nigdy nie widziałem czegoś takiego w dialogu.

znajdował się bałagan

Czy bałagan może się znajdować?

wycedził z brakiem nadziei starzec, który najpewniej pogodził się już z losem.

– On nie kłamie – odezwał się kolejny głos, pełen zaskoczenia i w tym przypadku powracającej nadziei.

Czy aby na pewno można coś “wycedzić z brakiem nadziei”? Jest to problem tej natury, że “z brakiem” mówi “z czymś, czego nie ma”, czyli nie “z”, a – “bez”.

“wycedził pogodzony z losem starzec, którego dawno już opuściła nadzieja” – to trochę fantazyjna wersja.

Czym jest “w tym przypadku powracająca nadzieja”? Domyślam się, co miałeś w głowie, ale jest to na tyle abstrakcyjne określenie, że naprawdę sugerowałbym usunięcie całego drugiego wytłuszczenia.

Byli to niewątpliwie ludzie, jakkolwiek to dziwnie nie zabrzmi, w liczbie czterech osób

To rzeczywiście dziwnie zabrzmiało, i podobne “dziwne zabrzmienia” sugerowałbym usunąć lub zmieniać do momentu, w którym przestaną dziwnie brzmieć.

Poruszali się dość powoli, nieśpiesznie, na konwój raczej zbyt skromnie(??????????????????), jeśli nie liczyć załadowanych sań, ciągniętych przez trzy pary psów husky.

Tutaj coś bardzo nie pykło, chyba że faktycznie poruszali się zbyt skromnie, cokolwiek to znaczy.

– Skąd was Bóg tutaj przygnał. – Pierwszy

To chyba pytanie, więc znak zapytania.

Starzec, w którego oczach rozpaliły się iskry wiary w przeżycie, ponownie zgasły

Z takiej konstrukcji zdania wynika, że “starzec ponownie zgasły”.

Poczęły pojawiać się

Począć to się może dziecko, a jeśli nie jest mowa o dziecku, to muszą być do tego zachowane jakieś szczególne warunki stylistyczne – nie może jednocześnie coś się “począć”, i “jakkolwiek dziwnie to zabrzmi”, “w tym przypadku” itd. Przynajmniej taka jest moja opinia, może komuś nie przeszkadzają podobne, hehe, poczynania.

pełną bezkresności

Bezkresna pustynia to jeszcze, ale pełna bezkresności – już średnio.

Cook całym tym szaleństwem mieszkał w Nowym Jorku

Być może chodzi o “PRZED” całym tym szaleństwem.

 

Dobra, doczytałem do końca (ale z trudem) i jest zdecydowanie zbyt ciepło, żeby cytować następne potknięcia (czy “nadzieja” to metafizyczne słowo? Metafizyczne słowo to np. “dasein”, ale “nadzieja”?). Absolutnie nie widzę poprawy poza dialogami, ale to akurat łatwo poprawić. Nie dziwne zresztą – minął jeden dzień. Większość z nas, czyli osób piszących cokolwiek:

→ Najpierw ma pomysł 

→ Pomysł odkłada na chwilę, celem zobaczenia, czy jest naprawdę fajny, czy to tylko początkowy entuzjazm 

→ Pisze pierwszą wersję 

→ Odkłada pierwszą wersję na jakiś czas, tutaj prowadzone są eksperymenty, ale podejrzewam że ~~tydzień to minimum 

→ Poprawia, nierzadko pisze całość od nowa, i znów odkłada, i znów poprawia, i tak aż do momentu, w którym uzna tekst za superancki

→ Wtedy pokazuje go jakiejś drugiej osobie

Tymczasem tutaj jest pomysł jak z gry Frostpunk, a wykonanie jakby nikt tego nie przeczytał (a już szczególnie nie na głos). Nie mam pojęcia, czy jest sens poprawiać ten tekst, sugerowałbym intensywne czytanie i pisanie (wprawek), wtedy nauczysz się pisać przez osmozę i nie będziesz musiał tak dużo poprawiać.

Porozrzucane plecaki na długą podróż, puszki po konserwach, dwa angielskie sztucery, utopione w morzu śniegu płachty od prowizorycznych namiotów, które bez namysłu rozebrali z drewna i teraz musieli marznąć na prawie otwartej przestrzeni

Papiery i kartony! Niech no wypchają nimi ciuchy, bo zapewniają bardzo dobrą izolację.

 

– Miasto nie zginie przez ten czas – dorzucił od siebie czwarty z nich, pilnujący psiego zaprzęgu.

Ja bym szabrowników/zwiadowców tak niedbale podchodzących do obowiązków (w obliczu nie wyjaśnionej nigdzie “katastrofy”) powiesił po prostu za przyrodzenie. Bo teraz nie wiem, czy walczą o przeżycie, czy wyszli na zakupy?

 

Razem więc wyruszyli w podróż przez dziewicze tereny zimnej Arktyki. Gdyby nie od czasu do czasu pojawiające się lasy niskich i pokrytych zmarzliną drzew

 

Jeśli to naprawdę rejon Artyki, to mówimy w większości o wiecznej zmarźlinie. Nawet na jej krańcach drzewa nie mają szansy wyrosnąć. Używając słów, których znaczenie jest powszechnie utrwalone, licz się z tym, że szafowanie nimi według zasady “tak mi się widzi”, spowoduje dysonans u czytelników. Każde słowo ma swoją konotację – a zmiana jej to trudne zadanie.

 

Cook całym tym szaleństwem mieszkał w Nowym Jorku i pracował najprawdopodobniej jako lekarz.

Nie rozumiem tego zdania.

 

Nie podoba mi się styl i narracja, napompowana, nieco barokowa, nieco przerysowana. Są fragmenty, które brzmią, jakby cały tekst był opowiastką wygłoszoną przy ognisku:

– Nie po ludzku ich tak zostawiać. Straciliśmy wszystko. Zostawmy w sobie chociaż człowieczeństwo.

– Na nas? – Zdumiał się nie na żarty brodaty mężczyzna (…)

(…)Codziennie otaczający nas smutek i rozżalenie sprawia, że człowiek potrzebuje chwili na śmiech i pożartowanie

Przemarźnięci, zmęczeni i zapwne głodni ludzie tak nie mówią.

To tylko fragment, który poza mottem “żyjcie nadzieją” nie przekazał właściwie… nic.

Co to za kataklizm nawiedził świat? Co jest w Nowym Londynie, jak właściwie wygląda to miasto? Co teraz robią jego mieszkańcy?

 

PS. Przyczepię się tagowania: gdzie wcięło science, w tym fiction?

Nie ujęło. Przede wszystkim, to nie wygląda na zamkniętą historię. Raczej wstęp. O elemencie fantastycznym piszesz, że jest – zdarzyła się jakaś tajemnicza katastrofa. Ale ja jej nie widzę. No, nie dziwi mnie, że w Arktyce jest zimno. Raczej to, że mimo oziębienia klimatu, ludzie kręcą się w okolicy bieguna, zamiast pchać się na równik.

Wykonanie. No, nadal nie jest dobrze. Powtórzenia, interpunkcja, nienaturalne konstrukcje…

Peary był Amerykaninem i służył jako porucznik w amerykańskiej marynarce. Jego rodakiem był Cook, który wstawił się za nimi.

Byłoza.

Cook całym tym szaleństwem mieszkał w Nowym Jorku

Czemu to zdanie jeszcze nie poprawione? Chyba każdy o nim wspomina.

Jednak wszyscy najpewniej z nich przeszli to samo co on,

Szyk dziwny bardzo zastosowałeś tu. I nie tylko tu.

Przemierzając wzdłuż gór widzieli liczne jaskinie, do których wejścia udekorowane były lśniącymi w słońcu stalaktytami i stalagmitami.

Hmmm. IMO, raczej przemierza się coś niż przez coś. Po drugie, czy w wejściach do jaskiń powstają stalaktyty i stalagmity? Wydaje mi się, że tam za bardzo szaleją warunki atmosferyczne, zwierzęta łażą, erozja niszczy skały…

Babska logika rządzi!

Przeczytałam na ostrym fejspalmie, nawet domowej roboty sangria nie pomogła. To jest co najwyżej szkic kawałka projektu, na pewno nie opowiadanie. Wykonanie woła o pomstę do nieba. Realia też, ale o Arktyce wspomniał już przedpiśca.

 

Łapanka stylistyczna z pierwszego rozdzialiku. Nie będę przepisywała całego tekstu, a dalej nie jest lepiej… Tekst sprawia wrażenie, jakby nie pisał go native speaker języka polskiego, jest tak kuriozalny stylistycznie.

 

“Pośród nich znajdował się bałagan.” – bałagan to jakaś osoba? Tej konstrukcji mógłbyś użyć w sytuacji w rodzaju: wokół ogniska siedziało dwadzieścia osób, a pośród [raczej w dodatku: wśród] nich policjant

 

“utopione w morzu śniegu płachty od prowizorycznych namiotów, które bez namysłu rozebrali z drewna” – w morzu śniegu jest fatalną metaforą, zwłaszcza w kontekście utopienia, a poza tym, co to znaczy, że rozebrali z drewna??

 

“On nie kłamie” – nikt mu nie zarzuca kłamstwa, co najwyżej majaczenie, więc “on ma rację” albo coś w tym rodzaju byłoby bardziej na miejscu

 

“Mamy ratunek!” → Jesteśmy uratowani!

 

“Natychmiast powstała na równe nogi reszta grupy.” – może jednak po prostu “wszyscy poderwali się na równe nogi”?

 

“Byli to niewątpliwie ludzie, jakkolwiek to dziwnie nie zabrzmi, w liczbie czterech osób.” – pray tell me, co w tym może brzmieć dziwnie???

 

Logika też leży:

 

“Cook całym tym szaleństwem mieszkał w Nowym Jorku i pracował najprawdopodobniej jako lekarz.” – wszyscy mówią po angielsku, więc skąd te niewiadome?

 

“Wywołany przez swoją wścibskość musiał odpowiedzieć, choć tego nie chciał.” – mózg mi się na tym zdaniu zawiesza

 

Zdarza się też absolutnie czystej wody radosna grafomania, jak chociażby to: “Czuł dalej pustkę po stracie całej rodziny, nawet znienawidzonego ojca sadysty, czuł niechęć do świata po stracie w wyniku zamieszek kobiety swojego życia. Jednak dar od losu, jakim było spotkanie tych czterech mężczyzn, tchnął go aby dalej wierzył i nie pogrążał się w otchłaniach żalu.”

http://altronapoleone.home.blog

Kolejne fatalnie napisane opowiadanie, tym razem traktujące o grupie ludzi wędrujących przez Arktykę. Z ich rozmów dowiaduję się, że coś się stało ze światem, ale, niestety, nie dowiedziałam się, co i dlaczego się z nim stało. Mam wrażenie, że przeczytałam fragment czegoś, co zostało pozbawione początku, końca, że o braku fantastyki nie wspomnę.

 

trzy­ma­jąc kurcz­li­wo mat­czy­ną rękę… –> …trzy­ma­jąc kurcz­owo mat­czy­ną rękę

Poznaj znaczenie słów: kurczliwykurczowy.

 

Gdyby nie od czasu do czasu po­ja­wia­ją­ce się lasy ni­skich i po­kry­tych zmar­z­li­ną drzew… – Czy aby na Arktyce na pewno rosną drzewa?

Za Wikipedią: Okres wegetacji w Arktyce właściwej trwa tu tylko od czerwca do sierpnia. Na tych obszarach nie może być mowy o istnieniu drzew, pominąwszy małe, złożone z form karłowatych, lasy w południowej części Grenlandii.

 

oraz wy­śru­bo­wa­ne ku niebu i oczy­wi­ście przy­sy­pa­ne bia­łym pu­chem góry… –> Na czym polega wyśrubowanie ku niebu?

 

rzu­co­ny w te białe pie­kło? –> …rzu­co­ny w to białe pie­kło?

 

Wzię­li mnie bo byłem le­ka­rzem i po­trze­bo­wa­li wy­kwa­li­fi­ko­wa­nych me­dy­ków do bu­do­wy ame­ry­kań­skich obo­zów uchodź­czych. –> Czy dobrze rozumiem, że wykwalifikowani lekarze budowali obozy?

 

– Ja na­to­miast już drugi rok prze­mie­rzam prze­klę­tą zie­mię… –> – Ja na­to­miast już drugi rok prze­mie­rzam prze­klę­tą zie­mię

 

i znów uj­rzeć zie­lo­ne lasy Pen­syl­wa­nii…– rzekł… –> Brak spacji przed półpauzą.

 

jakby pra­gnął z tego bia­łe­go pust­ko­wia jed­nak doj­rzeć te lasy. Po chwi­li jed­nak wy­rwał się z tego snu… –> Nadmiar zaimków.

 

– Czas na po­stój – roz­ka­zał nagle Peary, przy­sta­jąc nie­da­le­ko klifu… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

nie­da­le­ko klifu, roz­po­ście­ra­ją­ce­go widok na za­to­kę u brze­gów Nowej Ziemi. –> …nie­da­le­ko klifu, z którego roz­po­ście­ra­ł się widok na za­to­kę u brze­gów Nowej Ziemi.

Klif nie rozpościera widoków.

 

Cie­płe, fu­tro­we śpi­wo­ry… –> Cie­płe, fu­trzane śpi­wo­ry

 

Do­pó­ki, do­pó­ty bę­dzie­my wie­rzyć w lep­sze jutro… –> Do­pó­ty, do­pó­ki bę­dzie­my wie­rzyć w lep­sze jutro

 

Wielu z nich , nawet mło­dych… –> Zbędna spacja przed przecinkiem.

 

Śmierć stała się dla nich po­spo­li­ta i nie mogła ich już wy­stra­szyć, bo na każ­dym kroku czy­ha­ła na nich, za­bie­ra­ła ich bli­skich. –> Nadmiar zaimków.

 

Prze­mie­rza­jąc wzdłuż gór wi­dzie­li licz­ne ja­ski­nie… –> Co przemierzali?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Opowiadanie to nie jest na pewno. Brak fabuły (trudno za takową uznać spotkanie dwóch grup, które postanawiają iść dalej razem. The End) to wyraźny sygnał, że mamy do czynienia z zaledwie fragmentem lub wstępem. Ja mam wrażenie, że jak wielu innych nowych portalowiczów wrzuciłeś tutaj fragment dzieła, które dalszego ciągu nie posiada. A jeśli posiada, to tylko w głowie autora. Ot wrzucę sobie, może zachwyci, wtedy napiszę resztę, bo na pewno napiszę. Kiedyś. No już niedługo. No może nie dziś i nie jutro, ale na pewno.

Jednak sam fragment coś w sobie ma. Bardzo rozmazanego i nieuchwytnego, ale jednak. Dlatego podczas lektury miałem wrażenie, że słucham nawalonego faceta, który ma coś do powiedzenia, ale język mu się plącze i nie potrafi wysłowić się i wyrazić całkiem konkretnych obrazów, jakie mu się w głowie zarysowały. Czyli coś tam jest w tle za tym szumem, jakiś zaczątek i historii, i świata, i klimatu nawet. Ale urwana fabuła i pojawiające się co rusz niepoprawne, niechlujne i często bełkotliwe (a może grafomańskie nawet) zdania psują całą satysfakcję czytelnika i niweczą pracę autora. Do tego kuleje interpunkcja, składnia, gramatyka. Podam przykłady wyrwane na chybił trafił z tekstu:

 

Starzec, w którego oczach rozpaliły się iskry wiary w przeżycie, ponownie zgasły.

Czyli starzec ponownie zgasły?

 

Ciągnięte z oddaniem przez psy sanie okazały się bezcenne.

Co to za szyk zdania? Chyba się słowny zaprzęg poplątał autorowi.

 

Ciepłe, futrowe śpiwory (chociaż tylko dla czterech zwiadowców), obrobione futra z lokalnych zwierząt (…)

Futrowe? Nie futrzane, nie futrzaste, nie futerkowe nawet, ale futrowe??? I jak obrobione? Na obrabiarce?

 

Reszta niech będzie milczeniem. Ćwicz, Autorze. Ćwicz i nie poddawaj się.

Po przeczytaniu spalić monitor.

Pierwsze skojarzenie: Frostpunk. Nasunęły mi to język (wszyscy brzmią dla mnie sztywno), ciągłe mówienie o Londynie.

Logicznie opowiadanie siedzi, podobnie jak riserczowo. Poprzednicy wymienili większość wad w tym kierunku. Mnie najbardziej uwierało beztroskie zbieranie kolejnych gąb do wykarmienia przez zwiadowców w momencie, gdy sytuacja w Nowym Londynie wcale a wcale nie była tak wesoła.

Jednak dorzucę łyżkę cukru do tego wypominania – mnie też, jak Mr.Marasa, coś ruszyło. Pomysły masz, problem leży w technicznej obróbce. Notuj znalezione błędy, wywieszaj je sobie nad monitorem, by o nich nie zapominać i by je eliminować. Nie bój się betowania – jeszcze nie widziałem twórcy, który potrafiłby wyłowić wszystko sam w swoim dziele.

Linki dałem Tobie pod poprzednim opowiadaniem – skorzystaj z nich koniecznie! :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Ja ograniczę się do stwierdzenia, że właśnie zebrałeś (ostatnio też) szereg naprawdę cennych uwag. Śpisz je tak aby kolejny tekst, który napiszesz, można było zweryfikować przy ich zastosowaniu. Inaczej będziesz się potykał o te same błędy co wcześniej. Oczywiście nie twierdzę, że ten sposób to łatwizna, ale rzadko kiedy jest łatwo;) Pozdrawiam Czwartkowy Dyżurny

Nie porwało mnie :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka