- Opowiadanie: themechanix - Jack

Jack

Swego czasu naszła mnie chęć napisania opowiadania w moich ulubionych klimatach postapo, tak więc wrzucam pierwszą część poniżej.

Oceny

Jack

– Jack! Jack! – wykrzykiwała błękitnooka staruszka.

– Wstawaj Wright, ty bumelancie! Znowu zaspałeś! – ponawiała wołanie.

Dosypiający młodzieniec mamrotał w pół śnie:

– Ughhhh jeszcze pięć  minutek, jeszcze pięć minutek… – po czym znów wpadł w objęcia Morfeusza.

Śniła mu się niezwykle kręta, prowadząca pod górę, skąpana w blasku wschodzącego, teksańskiego Słońca dróżka. Otoczona była bujną, niezwykle kolorową roślinnością, pomiędzy którą biegała beztrosko wszelkiej maści zwierzyna. Jack szedł w górę drogi, a jego twarz wyraźnie wskazywała na rozkoszowanie się otaczającym go światem i w niemniejszym stopniu tlącym się w jego ustach czerwonym Marlboro. Gorzki smak palonego tytoniu spływał do jego gardła, a oczy przepełniały się rozkoszą. Beztroski, a przy tym bezmyślny stan przerwały migoczące na szczycie kontury. Chłopak przeniósł swe zainteresowanie na ten niewyraźny obiekt. Przymrużając oczy niczym snajper regulujący lunetę starał się dojrzeć celu, a tym samym zaspokoić swą niepohamowaną ciekawość. Niezwykle zawzięcie dążył by dotrzeć na samą górę…

*ŁUP* wydał dźwięk przewracając się.

– NIEEEEEEE, KURWA ZNOWU? – wykrzyczał we śnie.

 Tak jak za każdym razem, sielska droga zamieniła się w śliskie, cuchnące i brunatne błoto. Nie otaczała go już przedwojenna fauna i flora, a niepokojące burzowe chmury objęły swymi objęciami Słońce. Nie dało się zauważyć już ani motyli, ani zwierzyny łownej. Chłopak starał się ze wszystkich sił, aby nie zjechać w dół. Jego opór nie przynosił rezultatu, z każdą chwilą coraz to bardziej, i bardziej oddalał się od upragnionego szczytu.

*PLASK* poczuł na swej twarzy spoconą, pomarszczoną dłoń.

– Ileż można spać? Masz szczęście, że czysta woda jest na wagę złota, bo inaczej wylałabym na ciebie całe wiadro! – krzyczała coraz donośniej wyraźnie rozjuszona starsza kobieta.

– A może napromieniowana postawiłaby cię nawet lepiej na nogi, wypalając przy tym solidny kawał twojej durnej mordy! – dodała po chwili.

Szzz kurwa znowu ta jędza – pomyślał, po czym podniósł się ze swojego łóżka, a raczej cuchnącego, niegdyś śnieżnobiałego materaca, którego obecna barwa bliższa była kolorowi włosów wydzierającej się staruszki, wraz z domieszką brązowo-żółtych plam.

– Już wstaję, pani Margaret – odrzekł zaspanym, lekko zachrypniętym głosem. Trzaskające za staruszką drzwi przywróciły go do stanu pełnej świadomości, niczym lodowata woda trzeźwiąca pijaków na izbie. Jack rozejrzał się po swej izdebce. Jego kompana, Snake’a, nie było zapewne od kilkunastu minut sądząc po unoszącym się, nieco drażniącym zapachu fusu, czyli postnuklearnym odpowiedniku kawy. Natomiast jak co ranek były i czekały na niego przy drzwiach umorusane w błocie, lekko przetarte gumiaki i wiszące nad nimi na prowizorycznym wieszaku: kraciasta, niemniej brudna koszula oraz robocze spodnie – przypominające bardziej dwa worki zszyte ze sobą.

Po opuszczeniu swej składającej się z zespawanej, lekko pordzewiałej blachy izby, przywitał go ten sam widok.

– Good mornin’ Ratville – powiedział z zażenowaniem, po czym splunął na ziemię.

Rozglądając się ujrzał typowy poranek w osadzie. Otoczona wysłużoną, aczkolwiek solidną siatką mieścina tętniła życiem. Zbudowane z podobnej blachy domki piętrzyły się na pagórkach przypominających wydmy nad morzem – przy czym kolor ich zbliżony był do jasnego buraczkowego, a nie barwy złota. Na jednym z takich wzniesień wyróżniał się najbardziej zadbany, z niepordzewiałej i niepowyginanej blachy największy domek. Zamieszkiwał go jeden z założycieli osady – Bill Carmain. Był on staruszkiem, do którego drzwi powoli zaczynała pukać śmierć. Rzadko widywał się już z kimkolwiek z racji swego słabego stanu fizycznego, aczkolwiek wciąż pozostawał osobą o światłym umyśle. To on zarządzał osadą, przydzielał ludzi do odpowiednich obowiązków, a dopóki zdrowie mu na to pozwalało pełnił rolę reprezentanta i dyplomaty w relacjach z innymi osadami. Mieszkał on ze swoją „uroczą” małżonką, która w niewysublimowany sposób zbudziła Jack’a rano – Margaret. W obecnej sytuacji zdrowotnej Bill’a, to ona przekazywała polecenia wydawane poszczególnym mieszkańcom.

– Dzięki, Bill’y… – powiedział z przekąsem Jack na myśl o swoim przydziale do pracy.

– Ani do strażników, ani do konwojentów, nawet nie do głupiej grupy naprawczej – musiał mnie dać na farmę, stary wrzód…

Jack nie był rozjuszony z racji tego, iż musi coś robić zamiast leżeć na pryczy cały dzień. Rozumiał, że dla dobra ogółu każdy musi coś robić, aby utrzymać symbiozę w postnuklearnym społeczeństwie. Po prostu, jak przystało na dwudziestojednolatka był pełen wigoru i chęci do działania. Niestety, monotonia i wszechobecna nuda powodowały wzrost frustracji. Jego marzeniem było wyruszyć w nieznane, zwiedzać powstający z kolan, aczkolwiek dopiero raczkujący po wojnie nuklearnej świat.

Słońce nieśmiało próbowało się przebić przez szaro-zielone chmury, które ponownie wydały wczoraj swoje owoce w postaci śmierdzącego deszczu, przez co gdzieniegdzie znajdowały się jeszcze kałuże. Skupisko izb otaczało centrum osady, w którym znajdowały się nieco popękane, aczkolwiek wciąż wyglądające na solidne betonowe konstrukcje z wystającymi gdzieniegdzie metalowymi fragmentami zbrojenia. Do jednej z nich targał drewniane skrzynki około 40-letni mężczyzna, o jasnej cerze. Jego niezbyt muskularna budowa ledwie podoływała wnoszeniu przez wąskie drzwi opatrzone napisem SKLEP nieliczne, ale wyglądające na ciężkie drewniane skrzynie.

Oooj Klaus, zaraz cię połamią własne towary – pomyślał Jack – W sumie to równowaga w naturze byłaby zachowana, wczoraj pewnie znów złamał kilka kości Christie – dodał, szyderczo unosząc kącik ust.

Klaus, kto go tak nazwał? Pewnie gdybym sam tak miał na imię, też wyżywałbym się na kim popadnie – pomyślał, wciąż spoglądając na betonową część osady, gdzie z kolei idący energicznym, roztrzęsionym krokiem łysiejący mężczyzna po sześćdziesiątce przywitał się ze sklepikarzem. Ubrany był w wymięty, ale dość czysty kitel lekarski.

W ręku dzierżył walizkę opatrzoną czerwonym krzyżem. Tak szybko jak się pojawił, zniknął w innym betonowym domku, na którym widniał sporych rozmiarów, wysmarowany czerwoną farbą lub, co równie prawdopodobne krwią, nieudolnie namalowany eskulap.

Hmmm ciekawe ile prawdy jest w plotce mówiącej, że przed wojną był weterynarzem, a nie chirurgiem… – zastanawiał się Jack, po czym wsadził do ust papierosa opatrzonego marką Collins. Były to produkowane w stolicy hrabstwa o tej samej nazwie fajki, które najbardziej cenili okoliczni mieszkańcy. To właśnie papierosy stały się jednym z pomników starego świata, a niektórzy zwykli mówić o nich jako swoistym zapalniku, symbolu odrodzenia.

 Z fajki powstałeś, w fajkę się obrócisz… Czy jakoś tak… – parafrazował gdzieś zasłyszane słowa.

Kolejnym „betoniakiem” była siedziba miejscowego stróża prawa, który jak co ranek stał z założonymi rękami, opierając się plecami o zimny kompozyt i bacznie obserwował przez swe ciemne okulary mieścinę.

Strażnik porządku, obrońca słabych i ucieśnionych, mąż stanu, ostoja ludności – szeryf Edward Winchest – zrecenzował go w myślach, po czym się głośno roześmiał.

Łamacz palców, pozbawiacz paznokci, chodzący podręcznik tortur – taaak stary, dobry Winchest. Tylko skąd on zna te wszystkie sposoby? – pomyślał, jednocześnie przypatrując się mężczyźnie i zaciągając się raz, po raz.

Ostatnią, a zarazem największą betonową zabudową była ta opatrzona sporym szyldem M O T E L. Był on swoistą mekką handlarzy, poszukiwaczy skarbów czy innych osób podróżujących drogą stanową numer 35, a raczej jej pozostałościami, między Oklahoma City, a Fort Worth. To właśnie dzięki temu motelowi „U Lloyd’ów” możliwa była egzystencja osady. Przybywające osoby nakręcały lokalny handel, co spowodowało że Rats stało się często odwiedzanym ośrodkiem handlowym. Motel prowadziła poczciwa wdowa – Mary Lloyd. Jej mąż, Jeff, był współzałożycielem osady wraz z panem Carmain’em. Podobno mieszkał na terenie byłej miejscowości już przed wojną.

Poranny rekonesans Jack’a został przerwany kolejnym już tego dnia krzykiem.

– JAAAAAAAAAAACK! ILE DO CIĘŻKIEJ CHOLERY BĘDZIESZ WPATRYWAŁ SIĘ W OSADĘ? NIC SIĘ NIE ZMIENIŁO OD WCZORAJ! – zadudnił, niczym ciężka artyleria, głos solidnie zbudowanego mężczyzny.

– Już lecę Silos!odparł Jack, po czym pomyślał z przekąsem:

Tia, masz rację. Od tylu lat nic się nie zmieniło i nie zanosi się na jakiekolwiek zmiany w tej dziurze.

Silos był mierzącym blisko dwa metry, ogromnym kawałem chodzącego mięcha. Jego wielki tors opasała skórzana kurtka pozbawiona jednego rękawa, przez co wraz z dzierżoną w prawej ręce ogromną halabardą, notabene stworzoną przez niego samego z połowy rdzewiejącej maski samochodowej, do złudzenia przypominał pierwotnego wojownika. Jego wiecznie zdenerwowany wyraz twarzy skutecznie uniemożliwiał poznawanie nowych osób – a szkoda, bo w rzeczywistości pomimo, iż nie był osobą górnolotnej inteligencji, to równocześnie był niezwykle życzliwy i oddany. No, chyba że ktoś mu zalazł za skórę – wtedy lepiej go unikać jak ognia. Jego postura i umiejętności przyczyniły się do mianowania go głównym dowodzącym strażników przy wyprawach na pola uprawne, które znajdowały się jakieś 1,5 kilometra od Ratsville. Niektóre nieprzychylne mu osoby, z racji pełnionej funkcji nazywały go Kapo, co miało nawiązywać do ochotniczych strażników w niemieckich obozach śmierci dobrych sto lat temu.

Przy głównej bramie, przed Silosem, stał rząd mężczyzn i kobiet. Wszyscy byli ubrani podobnie do Jack’a – w stroje typowo robocze, farmerskie. Przydzieleni zostali do pracy na polach uprawnych, na których w wyniku niespodziewanie szybkiego obniżenia poziomu promieniowania dało się sadzić fikuśne warzywa, stanowiące jeden z głównych składników tzw. Strawy. Uprawiano chociażby pyraki czyli słodką odmianę powstałej w wyniku promieniowania swoistej krzyżówki ziemniaka z burakiem. Ich smak przypominał do złudzenia niegdyś jadane bataty. Dawało się również sadzić kukurydzę, aczkolwiek jej kolba przybierała kolor zielonkawy, nawet jak była dojrzała, a w smaku przeważał zdecydowanie kwaśny. Mandragi z kolei były miniaturowymi marchewkami, wyrastającymi po tuzin na gałązkę (jak pomidory) z ziemi. Oprócz właściwości odżywczych stawały się pożądanym towarem wśród lokalnych wytwórni narkotyków z racji swych psychoaktywnych właściwości po odpowiedniej chemicznej obróbce. W niezmienionej postaci udało się uprawiać tytoń, który podobnie jak przed wojną stanowił jedną z podstawowych używek. Niektórzy uważali, że taki postnuklearny nie powoduje nowotworów – w końcu przyjął końską dawkę promieniowania, czyż nie?

Jack posłusznie stanął przy grupce osób w jego wieku, które czekały na wymarsz.

– Siemasz Jack! Znowu pospałeś, co ? Darcie mordy tej starej rury dotarło aż tutaj! – zaśmiał się jeden z jego kompanów, którego czarne jak heban włosy sięgały lędźwi.

– No, nie da się ukryć, że Żelazna Marg nie podziela mojego hobby, Tercet – odparł mu nieco jeszcze zaspany dwudziestojednolatek.

Tercet był kilka lat starszym, starym kolegą Jack’a. Tak jak i on, miał opinię nieokrzesanej osoby. Za młodu, jak w sumie i teraz, lubili płatać różne figle, czy najzwyczajniej w świecie robić przeróżne głupoty. W wyniku jednego z ich wybryków narodził się jego pseudonim. Gdy ich lata dało policzyć się u palców jednej ręki wpadli na pomysł, by w nocy nastraszyć Silosa, który wierzył w przeróżne zjawy i inne nocne mary. Weszli po cichu do izby wielkoluda, a za cel obrali udawanie tzw. Strzygi, która w wielu wierzeniach jest nocną marą, siadającą na klatce i duszącą osoby będące na wpół świadome. Młody Tercet wdrapał się na tors Silosa, a mały Jack’ie wydawał mające być straszne odgłosy, które summa summarum przypominały bardziej duszącego się astmatyka. Jednakże, dwumetrowy mężczyzna wybudzony ze snu przestraszył się nie na żarty i odruchowo uderzył w twarz siedzącego mu na klatce dzieciaka, w wyniku czego stracił on wszystkie zęby oprócz trzech – tak narodził się Tercet.

– Próbowałem cię obudzić Jack, ale tak mocno spałeś, że nie dałem rady. Przepraszam. – wtrącił się inny chłopak.

– Daj spokój Snake, dobrze wiesz że tylko stado krów może mnie zbudzić. No i oczywiście Margaret – odparł

– Przecież to jedno i to samo – dodał ironicznie Tercet, po czym cała trójka głośno się roześmiała.

Snake był rówieśnikiem Jack’a i dzielił z nim izbę. Wright zamieszkał z nim i jego rodzicami po stracie swoich. Z całej trójki to on uchodził za tego najspokojniejszego. Cichy, nigdy nie wchodził nikomu w drogę. Jego niezwykle szczupła budowa nadała mu pseudonim – potrafił się wcisnąć w każdą szczelinę. Na jego nieszczęście, ponad pół roku temu nie wrócili z jednej z karawaniarskich wypraw. Opuścili Ratsville udając się w kierunku Forestburga. Później słuch o nich zaginął…

Rzeczywiście muszą go nie kochać, żeby zostawiać syna w takiej dziurze – ironizował w myślach Jack.

Po kilku minutach grupa pracowników wyruszyła na pola. Teksańskie Słońce zaczynało coraz mocniej przygrzewać, co tylko podsycało narzekanie Jack’a. Po kilku kwadransach, pracownicy znaleźli się w miejscu docelowym. Tym razem ich ochrona nie musiała reagować na trasie, z racji braku zagrożeń. Jednakże nie zawsze tak było. Bywały dni, że wędrówka na miejsce pracy przeciągała się do godziny, czy nawet więcej. Spowodowane to było atakami różnych mutantów, aczkolwiek tych mniej groźnych jak Moskity – latające insekty przypominające niegdysiejsze komary, ale kilkukrotnie większe. Same ugryzienia moskitów nie były zbyt groźne, ot zwykłe kilkucentymetrowe, niezbyt głębokie nacięcie. Znacznie gorszym okazywał się wstrzykiwany jad, który po kilku minutach rozchodził się po całym organizmie, powodując początkowo zawroty głowy uniemożliwiające chodzenie, przez utratę czucia w kończynach z racji upośledzania końcówek nerwowych, a w skrajnych przypadkach obumieranie tkanek. Najpopularniejszym antidotum na jad tych insektów był… łyk czy dwa ciepłej gorzały, który odtruwał organizm, o ile nie rozpoczęło się ostatnie stadium zatrucia. Czasami zdarzały się ataki watah rozwścieczonych, dzikich psów, którym promieniowanie wyrządziło nieodwracalne szkody w mózgu. Zadrapania czy ugryzienia tych zwierząt nie powodowało zaaplikowania zaatakowanemu żadnej trucizny, o ile pies czworonóg nie był zarażony żadną wścieklizną czy innym paskudztwem. No i nie zapominajmy, że rozerwanie tętnicy ostrymi jak brzytwa zębami powodowało dość szybką utratę krwi, prowadzącą do śmierci. Większe i groźniejsze mutanty od lat nie pojawiały się w tej okolicy, z racji uszczuplenia ich populacji w wyniku działań lokalnych strażników czy zwykłych karawaniarzy i ich ochrony, którzy zmierzali do Ratsville celem odpoczynku, bądź handlu.

Jak zwykle przy pracy na polach czas mijał bardzo powoli. Każdy z mieszkańców Ratsville próbował umilić go sobie pogawędką. Tematy były różne, kobiety często rozmawiały o pracach w domu czy po prostu plotkowały na temat innych.

– Boże, biedna Christi. Znów przewróciła się na schodach, co ona? Chodzi wiecznie z głową w chmurach? Jeszcze trochę i jej wiecznie połamane i posiniaczone ręce nie będą chciały się zrastać – powiedziała jedna z pracownic ze słomianym kapeluszem na głowie, spod którego wyrastały rudawe włosy.

– Naprawdę w to wierzysz? Jak dla mnie, to ten zakompleksiony sadysta Klaus. Wiesz, najgorszy typ człowieka, wchodzisz do sklepu zawsze się uśmiechnie, powita, niby normalny facet. Ale w środku nie wiadomo co w nim siedzi. Niektórzy mówią, że jego matka strasznie się nad nim znęcała. To by wyjaśniało jego postępowanie – rozwiała wątpliwości nieco starsza kobieta.

Obok nich pracowali przy zbiorze tytoniu Jack, Tercet i Snake. Podobnie jak kobiety i oni ucinali sobie pogawędkę, co stanowiło jedyną rozrywkę w pracy. No, chyba że ktoś uwielbia zbierać lub szatkować tytoń, bądź inne rosnące na polach rośliny.

– Jak tam z Daną? – podpytywał Jack Terceta.

– Ano wiesz stary, jak to w związku. Bywają lepsze i gorsze dni. Ostatnio w sumie częściej te drugie. No, ale taka kolej rzeczy. W końcu po burzy zawsze przychodzi dzień. Podobno. – odrzekł mu, przy czym delikatnie się uśmiechnął.

– Ty dalej sam, co? Może jesteś tym, no, pedałem. Powiedz Snake, dobiera się do ciebie nasz Jack w nocy? – roześmiał się i wyszczerzył resztki zębów.

– Ożesz ty chamie – odparł Jack jednocześnie rzucając żartobliwie bryłką w stronę Terceta. Już miał odpłacić mu tym samym, gdy nagle rozległ się huk wystrzeliwanego pocisku. Po chwili następny i następny – to jeden z ochroniarzy otworzył ogień ze swojej dziewiątki. Ziemia zaczęła drgać. Tak, Jack był pewien – to krętorogi, o których słyszał w opowieściach karawaniarzy, rodziców czy pracowników farmy Ratsville.

– Co się dzieje?! – zadawali pytanie zdezorientowani, a przy tym przerażeni pracownicy.

– Mamoooo, mamooooo! – krzyczała gdzieś przerażona nastolatka.

– ARGHHHHH KREW! – zadudnił Silos włączając się w wir walki, co potęgowało sprawiane przez niego wrażenie człowieka rodzaju co najwyżej homo erectus. Jednakże, sprawność z jaką wymachiwał ogromną halabardą wprawiła w osłupienie wszystkich pracowników. Jednym cięciem kosił dwa, trzy krętorogi.

– Muuuuuuuuuuuuu – wydawały przeraźliwy, ostatni ryk zmutowane zwierzęta, przed nieuchronnym spotkaniem z ostrzem Silosa.

Jego bojowy krzyk nie ustawał, co w połączeniu z tryskająca niczym fontanna krwią z odrąbywanych łbów mutantów, hukiem salw oddawanych w ich stronę z broni strażników, spowodowało powstanie swoistej krwawej łaźni i budzącego strach przedstawienia. Jack przyglądając się temu wydarzeniu miał w głowie zasłyszany z szafy grającej w motelu utwór Richarda Wagnera Ride of The Valkyries. Gdy ustały dźwięki wystrzeliwanych kul oraz umilkły odgłosy ostrza przebijającego wszystko co spotkało na swej drodze, pracownicy wpadli w panikę. Trudno się im dziwić, skoro większość z nich rzadko miała styczność z przypominającymi rogate woły, rozwścieczonymi mutantami. A być może to nie one, ale przerażające, niezwykle agresywne, wręcz pierwotne zachowanie Silosa spowodowało ich strach?

– BLEEEEEE – zwymiotował Snake na widok tryskającej wszędzie posoki.

Innego „zdania” był Jack, którego szczęka opadła praktycznie do samej ziemi z racji wrażenia jakie zrobiło na nim działanie dwumetrowca.

– O w mordę, w życiu nie widziałem czegoś podobnego! – mówił z podziwem o Silosie.

Panikę innych, a także podziw Jack’a przerwał ponowny wystrzał. Wszyscy stanęli jak wryci.

– Spokóóóóóóój ma być – rozległ się doniosły głos Silosa.

– Wy! – wskazał grupkę pracowników.

– Ogarnijcie to, a co nada się do jedzenia to zabierzcie – zlecił, jednocześnie wskazując palcem na grupę cielsk około 10 martwych krętaczy.

Krętorogi były przysmakiem i towarem dość pożądanym w postnuklearnym świecie. Ich smak nie odbiegał od przedwojennych wołów, a zmutowane DNA pozwalało im nabyć niebotyczną ilość mięśni, co oczywiście wiązało się z pokaźniejszą ilością możliwą do zjedzenia, a także większą siłą – rozwścieczony, galopujący krętacz mógł stratować bez problemu kilka osób stojących jedna po drugiej. Co ciekawe, udało się je oswoić i na południe od Ratsville istniała spora hodowla tych zwierząt, która również była dystryktem i własnością osady.

Gdy opadły emocje związane z walką, mieszkańcy Ratsville wrócili do swoich czynności. Całe to zajście, jak nietrudno wywnioskować, stało się tematem numer jeden wśród nich. Po skończonej pracy ponownie ustawili się w kolumnie do wymarszu. Pamiętając zajście sprzed kilku godzin, tym razem odbyło się to bez marudzenia i zbędnej zwłoki. W końcu łatwiej ochronić jest zwartą kolumnę, aniżeli rozproszoną grupę osób.

– Hej, Jack! Wpadasz dziś do Nożyca wieczorem? – zapytał łysy mężczyzna.

– Tak, tak wpadnę na jakieś piwo. Koło 20 na miejscu? – po chwili zastanowienia odpowiedział mu.

– Pasuje mi! Do zobaczenia, maruderze!

Jack’a rozbawił ten pseudonim.

 Czy ja naprawdę aż tak narzekam na naszą dziurę? – pytał sam siebie w myślach.

– Tercet, a tak w ogóle to jak Nożyc stał się Nożycem? – zapytał z zaciekawieniem Jack.

Nożyc prowadził pub w motelu. Swój przydomek zawdzięczał okaleczonej prawej dłoni – nie miał trzech palców, przez co przypominała ona nożyczki.

– Stary, tego do końca nie wie nikt. Niektórzy uważają, że taki już się urodził. Inni twierdzą, że odgryzł mu go zmutowany jaszczur. Słyszałem też plotki, że to niby jakieś porachunki gangów, czy coś i teraz to jest jego brzemię za karę, że odszedł czy jakoś tak. Młody Townley twierdzi, że był męską dziwką, jedną z lepszych w kraju i obciął sam sobie palce, aby zadawać większą przyjemność. No, ale wiesz, że oni za sobą nie przepadają – tłumaczył mu, nieco rozbawiony.

 Ich rozmowy przerwał podniesiony głos Silosa.

– Hej! Gdzie są moje pieniądze? – krzyczał wybebeszając swoje kieszenie na lewą stronę.

– GDZIE JEST ZEGAREK PO TATUSIU? – powiedział podnosząc coraz bardziej swój głos.

– Silos, a może po prostu ich nie wziąłeś dziś ze sobą? – zapytał jeden z pracowników.

– NIE RÓB ZE MNIE IDIOTY! GDZIE MÓJ ZEGAREK? – krzyknął wyraźnie poirytowany wielkolud.

– Spokojnie Silos, szczęśliwi czasu nie liczą! – próbował żartem załagodzić sytuację Tercet, co jak się okazało przyniosło odwrotny skutek. Rozwścieczony dwumetrowiec rzucił się na chłopaka – całe szczęście, że nie zdążył dobyć halabardy, a szybka reakcja innych strażników pozwoliła żartownisiowi zachować resztki uzębienia.

– TY! POKAZUJ KIESZENIE! – wykrzykiwał zasapany ze zdenerwowania Silos.

– Jak masz pamiątkę po moim tatusiujuż nie żyjesz! Silos cię zabije! – odgrażał się.

Przerażony Tercet przełożył kieszenie na drugą stronę. Nic.

– W BUTACH MASZ, W BUTACH! – krzyczał rozwścieczony okradziony.

Przerażony chłopak zdjął posłusznie buty – również pudło.

– Silos, to nie on! Daj spokój! Ma ktoś szluga? Dajcie mu, niech się uspokoi, bo nas pozabija wszystkich! Mark, weź dwóch chłopaków i prowadź do Rats, a my poczekamy tu z Silosem żeby się ogarnął! – trzeźwo pomyślał jeden ze strażników.

Cała kolumna ruszyła bez gadania w stronę osady, zostawiając za sobą rozjuszonego Silosa i próbujących go utrzymać trzech rosłych strażników. Tym razem, nikt nie próbował już plotkować o okradzionym – zapewne obawiając się, że stróżowie nie zdołają go utrzymać.

 Ale dziwny dzień. – rozmyślał Jack, po czym dodał zadowolony: Z drugiej strony, przynajmniej coś się dzieje – na jego twarzy zarysował się szeroki uśmiech, zanikający w dymie z unoszącego się papierosa.

Po powrocie do Ratsville standardowa procedura. Przeliczenie osób, zbiorów, chwila pogaduszek i wszyscy ruszyli do swoich domków, żeby chociaż troszkę się odświeżyć – dziś nawet szybciej niż zwykle, w obawie przed powrotem Silosa. Poza tym, jutro była sobota – dzień wolny na polach.

– Snake, ruszasz na piwko do Nożyca dziś? – zapytał Jack wertując drewnianą szafkę z bielizną.

– Nie, nie, dzisiaj nie mogę niestety. Mam coś do załatwienia. – odparł mu lekko zmieszany.

Taa, jakby mnie to zaskoczyło. Od miesięcy „dzisiaj” nie mogę, ciągle ta sama śpiewka. – pomyślał Jack. Gdzie on tak się szlaja po nocach? Dziewczyny nie ma, znajomych w sumie też chyba nie bardzo. A w sumie, strasznie zamknięty jest w sobie, pewnie przesiaduje pod jakimś drzewem i rozmyśla o czymś. Albo ćpa. – dokończył swe dywagacje, jednocześnie przebierając się w czyste ubrania.

Jack przekroczył próg baru kilkanaście minut przed 20. W środku jak zwykle zastał kilka osób, ale żadnych bliższych znajomych. Przeszył wszystkich wzrokiem i machnął do jednego z pijaczków, który był stałym bywalcem, „degustatorem” miejscowego alkoholu.

Ci niektórzy ludzie to są przyklejeni do tych siedzeń czy jak? Kiedy nie przyjdę to Sznur siedzi pod barem i sączy coś.

– Siemasz Jack! – powitał go Nożyc, wystawiając pozbawioną kilku palców dłoń.

– Jak utarg? Widzę kilku karawaniarzy, zabawiają na dłużej? – zapytał właściciela pubu.

– Słuchaj, siedzą tu już od wczoraj. Mówią, że strasznie dużo mutantów w okolicy, więc poczekają jak ktoś inny przetrze szlak w stronę Oklahomy – odpowiedział nachylając się i dodał – Ale ty już pewnie wiesz, po tym jak odjebało Silosowi dziś.

– Widzę plotki się szybko roznoszą – odparł Jack

– Nie tyle plotki, co smród z gaci Terceta! – rzucił Nożyc, po czym obaj głośno się roześmiali.

– Ale z drugiej strony, przynajmniej dzisiaj działo się coś ciekawego. Niedługo chyba ta nuda mnie zabije… – odrzekł Jack głosem niezwykle pustym, pozbawionym jakichkolwiek emocji.

– Taki sam jak ojciec! Nie usiedzi w miejscu 5 minut! – wypowiedź Nożyca nagle się urwała po tym jak zrozumiał, że nie minęły dwa lata odkąd Jack został sierotą.

Jego rodzice trudnili się ochroną karawan, ale tylko na względnie bezpiecznym i niezbyt odległym odcinku Oklahoma – Fort Worth – Dallas, gdyż chcieli przebywać jak najczęściej z ich synem. Państwo Olivia i Jacob Wright pewnego razu wzięli rutynową, jak się mogło wydawać, robotę – do bram Oklahoma City i z powrotem. Niestety, nie spodziewali się że ich pracodawca przewozi źle zabezpieczone, niezwykle napromieniowane części samolotów z fabryki Lockheed-Martin z Fort Worth. Jak się okazało, przyjęli oni dawkę kilkukrotnie przekraczającą tą opatrzoną w podręcznikach nazwą „Ś M I E R T E L N A”. W ciągu kilku dni, po przejściu niezliczonej ilości cierpień wywołanych niezwykle ostrą chorobą popromienną, zmarli w Ratsville.

– Nożyc. – odparł mu Jack machając ręką na znak, że już oswoił się z ich odejściem i dodał:

– Widzisz, oni przynajmniej coś przeżyli w swoim życiu, a ja? Siedzę w tej dziurze, babram się po pas w błocie na polach całymi dniami. Jak szczęście dopisze, to następnym razem zabije mnie tam jakiś mutant. Śmierć po pachy w gównie, nieźle to brzmi, nie sądzisz? – ciągnął, trzymając obiema rękami swojego drinka i wpatrując się w niego, jakby miał nadzieję zobaczyć w nim swoją przyszłość niczym w szklanej kuli.

– Zobacz tych karawaniarzy, pewnie zwiedzili już cały stan, ba! Może byli kiedyś w Waszyngtonie lub Vegas! A ja? Raz, z ojcem w okolicach Worth… Zgniję w tej dziurze… Nie mam z kim i gdzie się ruszyć… – dokończył swój dekadencki, pełen żalu monolog i wsadził do ust Collinsa.

Zapadła między nimi niezręczna cisza. Nożyc czyścił szklanki, choć zrobił to już kilka minut temu. W myślach „modlił” się by ktokolwiek podszedł coś zamówić, coby przerwać nieprzyjemną atmosferę. Jack sączył swój napój coraz to bardziej łapczywymi łykami. Czuł, jak z wierzchu zimna, a w środku paląca ciecz rozlewa się po jego organizmie, kończąc finalnie gdzieś w brzuchu niczym spalający się lont dynamitu. Rozmyślał nad tym swoim snem, który miał po raz kolejny w życiu, a ostatnio nawet prawie co noc. Jego uwagę od dywagacji na temat interpretacji jawy, przerwała krzątanina na zapleczu, którą ujrzał przez uchylone drzwi. Wzrok Jack’a utknął na dziejących się tam scenach, gdzie kilku mężczyzn prowadziło ożywioną dyskusję. Oczy młodego Wright’a urosły do wielkości talerzy, gdy ujrzał tam Snake’a.

Czyli tam przesiaduje po nocach, ale po jaką cholerę? Nie wydaje się, by czyścił szklanki. Przecież nie pracowałby wtedy na polach – rozpoczął swe dochodzenie Jack, które przerwało energicznie zamknięcie drzwi prowadzących na zaplecze przez Nożyca. Wyraźnie przerażony właściciel baru zaczął udawać, że nic się nie stało, co poprzedziło wymowne spojrzenie w stronę dwudziestojednolatka w stylu: „Tam nic nie ma, kolego. Przynajmniej lepiej, żeby według ciebie nie było.”

 W tej samej chwili do środka wparował Tercet wraz z Phil’em, który zagadał Jack’a na polach. Wieczór zaczął upływać w sielskiej atmosferze, wolnej od rozmów co do chęci wyrwania się z Ratsville czy pytań o spotkanie na zapleczu. W tle leciały przeboje lat ’80 XX wieku, wydobywające się z grającej szafy. Tercet wołał uradowany do Nożyca:

– Barman, lej chłopakom na mój koszt! W końcu niecodziennie Silos daruje ci życie!

– Jak to? Już cię nie ściga?! – zapytał Jack.

– Znacie Siloska naszego! Jak się zdenerwuje, to już w zupełności nie myśli! Wiecie, pierwsze minuty jak wpada w szał, lepiej uciekać! Ale później podejdzie, przeprosi, zaproponuje jakieś zadośćuczynienie… O ile oczywiście nie miał racji! A to nie ja mu zwinąłem ten zegarek! Przysięgam! – tłumaczył podekscytowany swym kompanom.

– Strasznie sentymentalny jest. Taki gównowarty kawałek złomu, a taka awantura! – dziwił się Nożyc.

– Kim był ten jego cały ojciec w ogóle? – pytał Phil.

– Kto wie, może dziś mu skosił głowę na polach! Muuuuuu! – naśmiewał się Tercet, jednocześnie przystawiając palce wskazujące do głowy jako imitację rogów.

Po powrocie do izby, Jack nie mógł zasnąć. Nie było to spowodowane płynącą w jego żyłach, sporą ilością alkoholu, a zżerającej go od środka ciekawością co do nocnych spotkań Snake’a, którego wciąż nie było. Zastanawiał się, czy zapytać prosto z mostu czym się zajmuje po zmroku, a może poczekać, śledzić go. Na pewno nie puścić w niepamięć – o nie, to nie w stylu ciekawskiego Wright’a. Gdy powrócił, Jack nawet nie drgnął – udawał, że śpi.

Może po prostu lubi przyćpać? To by wyjaśniało jego zachowanie. Jakoś to z niego wyciągnę. – dodał po chwili i zapadł w niespokojny, poalkoholowy sen.

*ŁUP* *ŁUP* *ŁUP* – walenie do drzwi wyrwało ze snu Jack’a.

Co znowu?! Przecież dzisiaj wolne w robocie, ehhh… – pomyślał na wpół przytomny chłopak.

– Jack! Otwieraj! Natychmiast! – rozległ się głos szeryfa Winchest’a.

– O co chodzi?! – zapytał zdziwiony młody Wright.

– Nie wiesz po co jesteśmy, hę?! Panowie, rozpocząć przeszukanie! – odrzekł szorstkim głosem, i dodał:

– Kolegi nie ma? Tego zmulonego Skate’a, Snape’a, S…

– Jak widać nie ma S N A K E’a. I uprzedzam: nie, nie mam pojęcia gdzie poszedł, bo jak panowie zapewne wiedzą jest szósta rano, a o tej porze to sypiam w dni wolne od pracy! – odrzekł podniesionym głosem.

– Słuchaj synku, jesteśmy tu w dobrej wierze… – rzekł szeryf, powoli podchodząc coraz bliżej Jack’a i z każdym słowem podnosząc ton,

– Przynajmniej póki nic nie znajdziemy, więc morda w kubeł, siadaj na dupie i nie odzywaj się dopóki nie zostaniesz o to poproszony, jasne?! – huknął stanowczo, odsłaniając teleskopową pałkę.

Jack przypominając sobie jakimi metodami posługuje się główny stróż prawa, szybko zastosował się do rozkazu i patrzył jak strażnicy przetrząsali izbę wywalając do góry nogami praktycznie cały dobytek. Wywracali komodę, podnosili materac, przetrząsnęli nawet szafkę z garnkami. Jack był w szoku. Nie bał się, że znajdą jakąś kontrabandę, bo całą trawę spalili wczoraj między kolejnymi drinkami u Nożyca. Po prostu, nie miał pojęcia o co chodzi.

CO JA ZROBIŁEM?! – zastanawiał się w myślach, jednocześnie próbując przypomnieć sobie ostatnie dni.

Przecież nikomu nie zalazłem za skórę… No dobra, nie zapłaciłem za jednego drinka wczoraj, ale przecież Nożyc nawet nie ogarnął, z chłopakami trawę paliliśmy na uboczu, raczej nikt nas nie widział. Przecież nie spiłem się wczoraj aż tak, żeby dziś nie pamiętać – wyliczał wyraźnie poddenerwowany, a kac wcale nie pomagał oswoić nerwów. Jego rozmyślania przerwało przedstawienie powodu najścia, przez szeryfa, który nie przerywał grzebania w dobytku.

– Słuchaj młody. Co jakiś czas ktoś przyłazi do mnie i mówi, że mu coś zginęło. Do wczoraj puszczałem to mimo uszu. Wiesz jak jest, wszystkie te przypadki pewnie wynikają z gapiostwa czy pijaństwa właścicieli. Teraz jednak miarka się przebrała! Okradli Szefa Ochrony Polowej, Silosa, o czym doskonale wiesz! Stało się to na polu, co po połączeniu faktów pozwoliło mi zawęzić krąg podejrzanych do pracowników…

No nie może być! Brawo, Sherlock’u! – ironizował w myślach Jack,

– …za pozwoleniem pana Carmaine’a, dziś nad ranem weszliśmy na kontrolę do was, jak i innych podejrzanych. Mogę się założyć, że…

– Pudło szefie! – krzyknął jeden ze stróżów, po tym jak przetrząsnęli całą izbę.

– CO?! JAK TO?! – zapytał wyraźnie zaskoczony. – No tak, za głupi jesteś na kradzież kieszonkową, he he – zarechotał po chwili, co wyraźnie jeszcze bardziej zdenerwowało i tak już wydychającego głośno powietrze nozdrzami, niczym krętorogi, Jack’a.

– W takim razie, miłego dnia młodzieńcze! – rzekł kierując się do drzwi i zostawiając za sobą spory bałagan. Nie odwracając się w stronę Jack’a, na pożegnanie rzucił z pogardą tlącego się kiepa na ziemię i wyszedł bez słowa nie zamykając drzwi.

Wściekły Jack kopnął je i siadł na krześle łapiąc się za głowę z bezradności. Wciąż nie mógł uspokoić oddechu. Płytki wdech, szybki wydech, płytki wdech, szybki wydech – zaczął przypominać czajnik, w którym gotuje się woda na fus.

Przychodzi ci taki fiut, rozpieprza wszystko, nie wiesz za co. Wyzywa cię we własnym domu. Szukają. Nie ma nic. Szukają dalej. Nic. Pudło. Wychodzi bez słowa przepraszam, a ty sobie tu ogarnij. „Stróż prawa” się znalazł, psia mać –  rozmyślał wściekły i powiedział do siebie na głos, kręcąc równocześnie z niedowierzaniem głową:

– Zabiję gnojka!

– Co do cholery?! – przerwał rozpoczynający się monolog swego kompana Snake, równocześnie gasząc stopą peta.

– Wiosenne porządki jego ekscelencji szeryfa Edward’a Winchest’a! – odrzekł Jack, patrząc niewyspanymi, zaropiałymi oczami i rzekł, jakby do siebie, o stróżu prawa:

– Gnojek!

– Czekaj, czekaj mieliśmy jakiś nalot?! Za co?! Znaleźli coś?! Ktoś sypał?! O co chodzi?! Pytali o mnie?! – wypluwał serię pytań wpadający prawie w spazmy Snake.

– Zawszony śmieć!

– JACK! Za co?! Dlaczego tu byli?! Czy… oni przyszli po mnie?! – szarpiąc go ponawiał pytanie, co przerwało rzucaną wiązankę w stronę nachodźcy.

– Po ciebie?! Ktoś ostatnio zagląda nie do swoich kieszenie, ot co! Tak, po ciebie, a niby za co haha! – pukał się w czoło z racji głupiego pytania i dodał – Zasrana dziura! Zasrany szeryfik! – krzyknął wściekle. Po udzieleniu odpowiedzi, prawie dało się słyszeć spadający kamień z serca Snake’a, który z emocji uściskał kolegę.

A temu co?! Rzeczywiście myślał, że przyszli po niego! No, to wyjaśniła nam się zagadka nocnych wojaży Snake’usia! – pomyślał Jack i rzucił:

– Czyli jednak coś lubisz czasem przyćpać? Nie musisz się tak z tym kryć. Jakbyś potrzebował to mogę cię kryć. Choć muszę przyznać, chyba nigdy mnie nie obudziłeś w nocy wymykając się!

– Ćpać?

– To co za spotkania macie u Nożyca? Czyżby plotki o jego drugiej profesji były prawdą? Myślałem, że kobiety zabawia, no ale proszę! – odparł wyraźnie rozbawiony Jack, czego zdecydowanie nie można powiedzieć o jego współlokatorze, który zaczął znów wyglądać tak, jak zanim dowiedział się o przyczynie przeszukania.

– CO?! Ja? Chyba mnie z kimś pomyliłeś? Ja… eee… pomagam wieczorami doktorkowi – próbował się nieporadnie tłumaczyć, choć wczoraj ich wzrok spotkał się w uchylonych drzwiach.

Rozbawił tym jeszcze bardziej i tak już chichoczącego kolegę. Powszechnie wiadomym było, że nie potrafi znieść widoku krwi, a co dopiero wnętrzności. Wielokrotnie potwierdzał to, choćby wczoraj na polach, gdy trwało starcie z mutantami, jak również gdy np. próbowano mu podać mega-jodynę w zastrzyku kiedy wpadł w napromieniowaną kałużę, co doprowadziło do wielu siniaków na ciele doktora Ronan’a i jego asystentki, a koniec końców do omdlenia pacjenta.

– To znaczy, Klausowi pomagam rozładować towar w nocy! Wiesz, mylą mi się ich profesje, jeden i drugi służy ludziom, w ogóle to obok siebie mają te swoje klitki! – próbował wybrnąć ze swojej sytuacji, gdy zrozumiał jaką palnął głupotę.

– Przyznam ci, że skradać się umiesz! Ale łgarz jak pięcioletnie dziecko! Prędzej bym uwierzył Tercetowi, jakby powiedział że regularnie widuje się z dentystą!

– Dobra, dobra, dobra! – zatrzymał rozmyślania kolegi Snake

– Słuchaj, skoro i tak już zaczynasz się domyśleć, to błagam! Ani słowa nikomu! – prosił usilnie – słuchaj, mogę dać ci parę groszy! Masz, weź! Proszę cię! – starał się kupić milczenie kolegi, co bardziej zaczęło przypominać błaganie.

– Schowaj to, przecież nieraz mnie kryłeś! Poza tym, jesteś w porządku! – uśmiech zaczął wychodzić na twarzy zatroskanego dotąd kolegi.

– Pozwól, że zażądam jednak czegoś! – Wright nie mógł przepuścić okazji, aby zaspokoić swoją ciekawość. Wolałby umrzeć, niż nie dowiedzieć się o nurtującej go kwestii. Każda zagwostka, nierozwiązana sprawa czy tajemnica powodowało u niego bezsenność i orbitowanie wszelkich jego myśli wokół nieznanego.

Snake skinął głową na zgodę.

– Powiedz, tylko szczerze! – pomachał mu przed nosem palcem wskazującym – Gdzie ty się szlajasz po nocach i dlaczego jest to zaplecze u Nożyca? Przyjaźnimy się od małego, nieraz pomagaliśmy sobie w ciężkich chwilach, nigdy nie skrywaliśmy przed sobą tajemnic powiedz, NO POWIEDZ – wypalił.

Snake usadził swój zad na krześle, jakby zadane pytanie było prawym sierpowym zawodnika wagi ciężkiej, po czym wyciągnął papierosa z pogniecionej papierośnicy. Latał wzrokiem po podłodze, jakby szukając tam odpowiedzi. Nerwowo pociągał dym ze spalanego tytoniu. Zapadła martwa cisza, przerywana jedynie dźwiękiem żarzącego się Collins’a Light’a.

– Jack. Szczerze. Ratsville jest ci, delikatnie mówiąc, obojętne?

– A co to ma do rzeczy niby?

– Odpowiedz.

– Znikasz w nocy po cichu nic mi nie mówiąc. Siedzisz na zapleczu w barze, gdzie nie brakuje rąk do pracy. Masz pełne gacie na wieść o nalocie. Wpadasz w histerię, bo myślisz że to po ciebie. – wyliczał na palcach i postawił sprawę jasno – To ty mi lepiej powiedz, czym do cholery się zajmujesz!

– Słuchaj. Przyrzekam, że od twojej odpowiedzi zależy rozwiązanie nurtującej cię kwestii! Wszystko ci się rozjaś… – nie dał mu dokończyć.

– Tak, mam w dupie to miejsce! Chciałbym zwiedzić kawał świata, a nie użerać się z Marg czy zasranym szeryfikiem! Nie wiem, czy jesteś kablem Carmaine’a, chcecie się mnie pozbyć, wygnać – proszę bardzo! Bylebym w końcu ruszył gdzieś z tej dziury! Choćby nawet sam dajcie mi dziewiątkę i…

– Spokojnie, bo jeszcze ktoś usłyszy – z wyraźną ulgą wypuścił dym ze swoich płuc.

– Słuchaj mnie uważnie. Dowiesz się w s z y s t k i e g o jeśli przyjdziesz o hmm… powiedzmy 23 do Nożyca. Na zaplecze! No i lepiej, żeby nikt cię nie widział.

Coraz bardziej mi się podoba. Prosto do źródełka – pomyślał Jack.

– W sumie, to nawet możliwe że trochę zarobisz.

Za samo przyjście do pubu? Jakbym wiedział wcześniej to byłbym milionerem – ekscytował się.

– Stoi? – przerwał jego ekstazę.

– Niech będzie!

– Dobra, ja na szybko trochę ogarnę w mieszkaniu i pójdę coś załatwić w związku z…

– Nożycem?

– Jack, jeszcze jedno. Żadnych pytań. Do 23. Błagam.

Skinął głową na znak wyrażenia zgody na postawione warunki i od razu zabrał się do sprzątania. Zapomniał o „zasranym” szeryfie, o jutrzejszej pracy oraz o całej złości i frustracji. Jego umysł owładnęła tylko jedna sprawa: „U Nożyca”, tylne wejście, dzisiaj, punkt 23, najlepiej cichcem. Nie mógł przestać się ekscytować. Jego gonitwa myśli wprowadzała coraz to nowe i mniej racjonalne scenariusze, co do tajemnego zaplecza.

Ha! Pewnie jakiś podziemny biznes Nożyca! Jakaś palarnia trawy albo cięższych specyfików! O, może mają sławetny Gigadeath! Albo wiem, pewnie burdel na zapleczu! Dlatego tylu karawaniarzy tu przybywa! A ja zostanę jednym z alfonsów! W końcu nie będę się babrał w gównie na uprawach!

* * *

…19:00…20:00…21:00 No dalej, dalej! – popędzał czas nie mogąc się doczekać, niczym dzieci czekające na prezenty w Boże Narodzenie.

…21:30…22:00…22:15…22:30 Dobra, może przyjdę wcześniej! Nie no, 23 to 23!

…22.45 *TRZASK* – Jack wyskoczył z blaszaka jak wystrzelony pocisk z karabinu maszynowego.

Gdy zbliżał się do umówionego miejsca, niemal skakał z emocji. Ciągle jednak starał się zachowywać normalnie, rozglądał się ukradkiem czy aby na pewno nikt go nie śledzi.

Idź spokojnie. Prosto. Nikt cię nie może podejrzewać. Spokój. Spokój…

Całe szczęście, tego wieczoru wszyscy albo smacznie spali albo siedzieli u Nożyca przy barze.

Dobra, jestem. – zaraportował sobie myślach i rzucił okiem na zegarek – Punkt 23, idealnie! – rzekł uradowany, niemal przybijając sobie piątkę.

*PUK* *PUK*

Podłużny wizjer w metalowych, masywnych drzwiach odsłonił się. Ujrzał w nich oczy, prawdopodobnie Snake’a, gdyż otworzyły się nim zdążył zadać pytanie. Miał rację, Snake szybko rzucił okiem na zewnątrz i zaryglował drzwi. Z kolei, jego domniemania nie sprawdziły się – nikt nie tańczył na rurze, nie było żadnych alfonsów. Nie wyglądało to również jak melina narkomanów czy linia produkcyjna giedeku. Zwykłe zaplecze baru przesiąknięte tytoniowym dymem, pełne skrzynek z piwem, gorzałą oraz innymi alkoholowymi specjałami, a także wszelkiej maści zapasami potrzebnymi do prowadzenia speluny. W środku oprócz Jack’a i Snake’a znajdował się rosły mężczyzna, którego wiek ciężko było jednoznacznie stwierdzić. Spowodowane to było siwymi włosami, a raczej ich resztkami z racji sporych zakoli i gniazda znajdującego się na czubku. Natomiast z twarzy wyglądał na maksymalnie 30-40 lat. Jego zmiażdżony nos wraz z licznymi bliznami na twarzy wskazywał wyraźnie, że jest osobą zaprawioną w barowych bojach. Siedział przy stole, pociągając raz za razem z tlącego się papierosa. Nad głową wisiała lampa, która podświetlała unoszący się dym, przez co żarówka wyglądała jak reflektor „pływający” w morzu mgły.

– Siadaj. – pokazał na stojące vis a vis niego krzesło i zgasił niedopałek w popielniczce.

– Jack. – podał rękę na powitanie, ale nie otrzymał jego personaliów.

– Przejdźmy do rzeczy. Słyszałem, że można na tobie polegać, a ty szukasz dodatkowego zarobku. Domyślasz się w jakiej hmm… branży siedzimy?

– Dokładnie to nie, ale domyślam się, że nie ma potrzeby zbytniego opowiadania o waszej pracy?

– Podoba mi się twoja odpowiedź. – odrzekł kiwając głową z aprobatą – Bo niektórzy mają z tym delikatny problem. No, ale w wyniku tego jesteś tutaj i bardzo możliwe, że wpadka naszego kolegi okaże się dla nas zbawieniem. – dokończył, rzucają lodowate, wymowne spojrzenie na stojącego przy drzwiach Snake’a, który spuścił wzrok w dół na znak wstydu. Po kilkukrotnym zaciągnięciu się kontynuował swój wywód, mówiąc południowym akcentem:

– Rozwieję część twoich wątpliwości. Jesteśmy, powiedzmy, grupką znajomych czy też osób, które połączyła chęć zysku. Jakby to powiedzieć… – zasępił się w płomień zapalniczki odpalając kolejnego papierosa – …o, wiem! Jesteśmy swoistą spółką, o której nie chcemy by ktokolwiek się dowiedział. Paramy się przeróżnymi zadaniami, głównie dostarczamy towar do sklepów… – przerwał na dłuższe zaciągnięcie się szlugiem – …często jeszcze „ciepły” towar – dodał, obniżając ton.

– A czy podróżujecie, to znaczy czy spółka jest… ruchoma? – zapytał podekscytowany Jack.

– O! Trafiłeś w „dziesiątkę”. Tak, kto wie, może i znajdzie się miejsce dla ciebie, o ile wykonasz należycie przewidziany kontrakt. – Wright niemal wyskoczył nad stół z zadowolenia.

– Widzę, że ci się podoba. Więc słuchaj, w waszej wyschniętej studni na samym dnie będzie leżała paczka. Rzecz prosta, nie da się spieprzyć: musisz ją wyciągnąć jutro koło 2 w nocy i zanieść do Klausa. Łatwizna, co?

CO?! Mam współpracować z tym palantem?

– Przekaże ci on zapłatę za towar. Wie dokładnie co to jest, cena ustalona no i uznał, że towar nie jest zbytnio „gorący”, więc transakcja dojdzie do skutku.

– Gorący? – zapytał, przez co mężczyzna głośno wypuścił powietrze z płuc, przecierając nerwowo oczy.

– W sensie, że hmmm… Klaus uznał, że znajdzie się ktoś, kto będzie chciał kupić – wyjaśniał – Jednocześnie nie informując waszego szeryfa. Teraz najważniejsze, bo co z kasą. Uważaj, musisz zupełnie „przypadkowo” wsunąć ją pod te drzwi – wskazał na tylne wejście do baru – Na przykład dziwnym zbiegiem okoliczności wiążąc przy nich buty, czy coś. Ma być calutka kwota, rozumiesz?

– Mhmm – kiwnął głową.

– Aaa i najważniejsze! Prawie bym zapomniał! – powiedział tajemniczy facet nachylając się przez stół w stronę Jack’a, który był pewien, że zostanie poruszony temat jego zapłaty.

Pewnie część teraz, część po skończeniu roboty. No, i tak zarabiać łatwy szmal to ja mogę całe życie! – pomyślał.

Ponownie tego dnia mylił się. Zamiast koperty wypełnionej papierowymi banknotami czy jakimś wartościowym przedmiotem, poczuł coś zimnego. Tak, to była stal. Zimna stal. Był tego pewien. Zimna stal, kolano, szemrany typek… Nagle, zrobił oczy wielkości sporych monet. Zrozumiał, że ten metal to lufa dość sporego pistoletu. Przerażony skierował swój wzrok na Snake’a, który mrugnął kiwając głową „nie zrobi ci nic, CHYBA…”.

– Myślę, że wyraziłem się jasno co do tajemnicy naszej… firmy?

– T-t-tak – odparł, uprzednio ciężko przełykając ślinę.

– Bo już za późno na wycofanie się… Yyy… Na zerwanie kontraktu oczywiście! – uśmiechnął się wymownie – A raczej, na zerwanie kontraktu bez przewidzianej w nim kary! – dokończył, wbijając przy tym coraz mocniej w kolano lufę.

– J-j-j-estem zdecydowany i j-j-j-ak grób milczący.

– Fantastycznie – rzekł wycofując się do pierwotnej pozycji – Snake poinformuję cię o naszym następnym spotkaniu.

Wstał, zabrał leżący obok jego krzesła plecak i wyruszył w stronę drzwi. Przed otwarciem ich odwrócił się do wciąż przerażonego Jack’a i powiedział wypuszczając dym nozdrzami:

– Gordon. Mów mi Gordon, Jack. Dobrej nocy, fellas. – ukłonił się, ubrał kaszkiet i wyszedł.

Jack jeszcze przez pewien czas siedział zszokowany na krześle. Palił jednego Collins’a za drugim. Odniósł wrażenie, że wpakował się w jakieś cuchnące bagno. Po chwili tych paranoicznych rozmyślań, wypogodził się.

Zaraz, zaraz… Cholera, cały czas chcę się stąd wyrwać. Przeklinam to miejsce codziennie, nuda zabija każdą kolejną moją cząstkę, a gdy pojawia się szansa na zrobienie czegoś ciekawego, poznania kawałka świata to ja wymiękam? Może podświadomie nie chcę opuszczać Rats? Co? Nie chcę opuścić Ratsville? Ciekawe co niby mnie tu trzyma…

– Snake, jakieś piwo?

– Jasne stary. Ja stawiam, tylko chodźmy od frontu – odparł odryglowując drzwi, a wychodząc zawołał – Nożyc! Lej już dwa!

Gdy siedzieli przy barze, zegar już dawno przekroczył północ. Zostali tylko oni, dwóch pijaczków śpiących w rogu sali i sprzątający zaplecze Nożyc. Siedzieli tak bez słowa, a jedyne po co otwierali usta to by wziąć kolejnego łyka zimnego, chmielowego napoju. Obaj myśleli o zdarzeniu sprzed jakiejś godziny, ale nikt nie miał odwagi rozpocząć konwersacji.

– Słuchaj – przełamał lody Snake – Przepraszam za tą akcję z pistoletem.

– Luz – machnął ręką i wziął kolejnego łyka – Rozumiem, pewnie tego wymagała sytuacja…

– Jakby ci to powiedzieć… – odrzekł mu, łapiąc oburącz następny, pełny kufel i szukając w nim odpowiedzi – …oni cię nie znają, nie mają do końca zaufania. Musisz to po prostu zrobić, wkupić się. Za następne dostaniesz zapłatę, przyrzekam! Nowi zawsze muszą płacić frycowe…

– Ano, taka kolej rzeczy. – nachylając się do ucha Snake’a ściszył głos i rzekł – A Klaus? Skąd on tam?

– Klaus to w ogóle. Płaci w sumie, jakby nie patrzeć, frycowe ciągle. Sprawa jest taka, że chłopaki dorwali się do kompromitujących go materiałów, wiesz chodzi o to, że znęca się nad Christie. Za cenę milczenia i symboliczną zapłatę dostarczamy mu towary, które on wpuszcza w obieg, a my zbieramy profit ze sprzedaży. Czasem sprzedaje je mieszkańcom, czasem karawaniarzom. No, i jak ci tłumaczył Gordon, gdy towar uzna za gorący, to nie bierze – boi się wpadki.

– Gorący ? O ki chuj tam chodzi? – spytał coraz bardziej podchmielony.

– Ehhh, jakby to… Tu chodzi o drugie dno tych towarów, ich pochodzenie. Słuchaj, najczęściej są kradzione. Więc jak istnieje szansa, że pierwotny właściciel je znajdzie to nie mogą trafić na rynek w Ratsville, tylko lądują w takiej Okla City na bazarze.

– O w mordę! – rzekł podekscytowany Jack – Gordon chodzi aż do Okla?

– Nieee, on jest w sumie kierownikiem naszym. Krąży między Rats, a Kiową, a czasem Forestburgiem.

– Tam też są „nasi”?! – nie mógł uwierzyć.

– Oczywiście, kradniemy na obszarze i okolicach tych osad, praktycznie jedynych w promieniu wielu mil. – Zatopił wzrok na browarze i dodał: – Ale wolę mówić, że po prostu fanty zmieniają właściciela. Ktoś mógł lepiej pilnować przybytku, a jak nie umie to jest idiotą! Jego strata, nasz zysk!

– Nasz zysk! – wzniósł toast Jack.

– To ilu nas jest?

– Tobie to pytania się nie kończą, co? Słuchaj, kilkanaście osób jakoś…

– A Nożyc? Dlaczego udostępnia zaplecze? – dokładał pytań Jack

– Późno już, chodźmy spać. – zamknął wątek zmęczony Snake rzucając na blat zapłatę za piwa i wyszedł lekko chwiejnym krokiem z baru.

Kurwa! Będę sławny niedługo! Jak z tej książki co czytała mama na dobranoc, o jakimś Bill’ym z rewolwerem! Kinzie, Kiwi, Kidzie, aaa nieważne! Mama… Tata… Ciekawe co by powiedzieli o mojej robocie na boku… Skarciliby czy poklepali z aprobatą po plecach, że umiem sobie poradzić? Z resztą, pieprzę to wszystko… Pieprzę co ktoś powie… Czyjaś strata – mój zysk, wa mać, taki już jest świat!

* * *

 

Następnego ranka to samo – pobudka, zbiórka i wymarsz do roboty. Jack myślał tylko i wyłącznie o dzisiejszym zadaniu.

O 2:00. Wyschnięta studnia. Paczka. Do Klausa. Odebrać zapłatę. Wsunąć na zaplecze. – powtarzał jak mantrę podekscytowany Wright.

Przy pracy ani Jack, ani Snake nie rozmawiali. Jedynie Tercet z Phil’em ucinali sobie luźne pogawędki, byleby czas szybko minął.

2:00. Wyschnięta studnia. Paczka. Klaus. Zapłata. Zaplecze. 2:00. Wyschnięta studnia…

– A ty co sądzisz, Jack? – wybudziło go z letargu pytanie Terceta.

– Ja? O czym niby?

– Co was tak dziś wyłączyło ze Snake’iem? Zabiliście kogoś? Trzeba pomóc zakopać? – pytał zaciekawiony, po czym machnął ręką widząc dalej mętny wzrok Jack’a

– Ehh, idę się odlać. Idziesz Phil?

– Jasne stary! Boję się, że jak z nimi zostanę to mi też usta zwiąże! – rzucił.

Gdy oddalili się za drzewa, Snake przybliżył się do Jack’a i powiedział po cichu:

– Słuchaj, jak będą jakieś problemy, staraj się wyłgać – w sumie komu ja to mówię. Żadnej przemocy, żebyś sobie biedy nie narobił. No, i wiadomo – pod żadnym pozorem nie możesz wspomnieć ani o mnie, ani o Gordonie.

Okej, czyli standard – złapią cię za rękę, to nie twoją ręka. Tak jak zawsze.

– Najgorzej jest dotrzeć do studni. Idź trochę okrężną drogą, w stronę południowej bramy, tylko pamiętaj – za domem Owenów! Tamtędy nie chodzą strażnicy. Przynajmniej zazwyczaj.

– Nie idziesz ze mną?

– Coś ty, po co tam ja? Poza tym, jednej osobie łatwiej się ukryć. No i wywinąć w razie wpadki.

– Mhmmm – przytakiwał Jack, jednocześnie patrząc w liście tytoniu co miało potęgować wrażenie, iż pracuje.

– Proszę, miej na uwadze, że ręczę za ciebie.

– Nie zawiodę.

– Nie obiecuj, tylko działaj. Jak nie zawalisz, to wkręcę cię w grubszą robotę.

– Jaką? – od razu nakręcił się Jack, jednak nie otrzymał werbalnej odpowiedzi na pytanie, tylko przewrót oczami w stronę wracających Terceta i Phil’a.

– Dobra, to ja posprzątam kuchnię dziś – zmienił temat jakby nigdy nic, jednocześnie podnosząc głos tak, by wszyscy słyszeli.

Dalsza część dnia upłynęła Jack’owi na rozmyślaniu o wieczornej robocie, co zaowocowało tym, że zarówno czas płyną mu szybciej oraz – ku uciesze innych – nie narzekał na palące, teksańskie Słońce. Dzisiejsze zbiory nie zostały zakłócone przez żadne mutanty czy furię okradzionego Silosa. Niektórym wydawało się jakby wszystko wróciło do stanu sprzed wojny atomowej – przynajmniej do czasu, gdy nie rozglądnęli się dookoła. O tym, że to już nie jest stary, dobry świat przypominał, paradoksalnie, wszechobecny spokój – statyczność fauny i flory. Nie było żadnych pasących się dzikich zwierząt – bo i z czego miałyby się pożywiać. Na nuklearnej pustyni tylko gdzieniegdzie można było dostrzec samosieje, przypominające bardziej roślinność z horroru. Pousychane, obumarłe drzewa, porozrzucane kępki trawy przypominające miniaturowe krzewy cierniowe, ohydne, przepoczwarzone kwiaty. Na pierwszy rzut oka wyglądało to jakby Ziemia wysyłała wiadomość do ludzi – „Gnojki, za to co mi wyrządziliście, jak mnie sponiewieraliście już nigdy nic wam tu nie urośnie, nie dostaniecie żadnych moich owoców…”

 A jednak – człowiek z natury dąży do przetrwania, adaptacji. Na przekór wszystkiemu przystosowuje się, szuka rozwiązań dla teraźniejszej sytuacji, ażeby tylko przetrwać. Potrafi ukierunkować całą swoją siłę, zarówno psychiczną jak i fizyczną, na przeżycie.

* * *

Tej nocy role się odwróciły. To Snake smacznie chrapał, podczas gdy Jack przygotowywał się do zadania. Teoretycznie błahego, nie wymagającego w sumie żadnych umiejętności. Jednak podszedł do niego bardzo poważnie. Jeśli nie nawali, to niedługo będzie miał z kim i po co opuścić tą dziurę. Wydawało mu się, że w końcu odnajdzie swoje miejsce we wszechświecie i zacznie robić coś, co sprawi mu satysfakcję.

Północ. Jeszcze tylko dwie godziny. Dobra, zaleje jeszcze fusa. – rozmyślał Wright odpalając kolejnego Collins’a.

Czekał na ugotowanie się wody w garnku, który stał na czymś przypominającym butlę z gazem. W rzeczywistości była to spora puszka, do której wrzucano coś łatwopalnego przez wycięty kwadratowy otwór, a ogień „wędrował” w górę do przymocowanej rurki na której stał garnuszek.

*BULBULBUL*

2:00. Studnia. Pakunek. Klaus. Kasa. Zaplecze. 2:00. Studnia. Pakunek. Klaus. Zaplecze…

To nie może być trudne! Byleby nie spotkać strażników. A, no fakt mam kierować się w stronę południowej bramy i koło Owen’ów. Zaraz, na pewno południowej? Cholera, a jakiej innej niby! Niedaleko południowej mieszkają przecież! – prowadził ożywioną dyskusję z samym sobą. W mordę, a w co ja się wpakowałem?! Jeśli to ustawiona akcja? Może szeryf ją zaplanował by wytępić czarne owce w stadzie? Ehh, Jack… Weź się w garść! Co ty pieprzysz! Przecież Snake nie zrobiłby tego!

Swą gonitwę myśli przerwał patrząc na zegarek. Energicznie, nerwowo wypuścił dym na tarczę metalowego urządzenia.

1:45, idealnie. Mam zapas w razie problemów. No, to jazda Jack’ie – kto jak nie ty?! – dopił duszkiem ciepły, cierpki wywar i wyszedł po cichu. Na zewnątrz rozejrzał się i jak gdyby nigdy nic odpalił kolejnego papierosa. Nie dostrzegł nikogo – w końcu jutro kolejny dzień pracy, więc nikt nie siedział po nocach. Tylko z motelu dobiegała stłumiona muzyka umilająca czas zmęczonym karawaniarzom i ich ochronie.

U Nożyca zabawa trwa, nic nowego. – pomyślał i wyruszył w stronę południowej bramy, tak jak radził Snake. Łapczywie zaciągając się raz po raz, maglował oczami okolice. Nie widać było żywej duszy, wszędzie pogaszone światła. Mimo to zachowywał czujność. Gdy już miał skręcić na ścieżkę prowadzącą w rejon, gdzie swoją izdebkę mieli Owen’owie usłyszał kroki i jakieś głosy. Rzucił szybko niedopałek na ziemię i obracając głowę szybko niczym działko Gautlinga szukał kryjówki. Rozmowę było słychać coraz wyraźniej.

Kurwa, to chyba strażnicy! Szybko Jack, myśl, myśl, myśl… Gdzie by tu… Wiem! – udało mu się wypatrzeć sporych rozmiarów materiałową płachtę leżącą koło jakiegoś domku.

– No, i słuchaj. Ja mu mówię: Nożyc, to piwo jest chrzczone! Co ty mi za syf tu! A on do mnie podniesionym głosem, że on by nigdy, że to jest świeżutki lagerek z Okla, że ja się nie znam, a w ogóle to go strasznie obraziłem i mam spieprzać!

– No nie, patrz jaki bezczelny… – zaczął kręcić głową z niedowierzaniem jeden z nich.

No to masz Wright… Złapany… Na pierwszej robocie… Dobra, zachowaj spokój, nie mogłeś spać, wyszedłeś zapalić i na spacerek!

Serce Jack’a waliło jak opętane, wydawało mu się że zaraz wyskoczy. Co więcej, oczyma wyobraźni widział jak wyciągają go spod przykrycia, a chwilę później szeryf łamie mu palce na „przesłuchaniu”. Ale nie pęknie, nie wyda nikogo! To nie w jego stylu! Gdy już miał podnieść się z ziemi i zacząć wciskać kit stróżom porządku, uprzedzili go kończąc dialog:

– Chronisz takiego chama dzień i noc, poświęcasz się, a w zamian? Piwo z wodą, a płacisz normalną cenę! Bezczelność!

– No, z chęcią bym mu dał po łbie za te kanty! Ile razy mnie oszukał na reszcie, bo byłem lekko „zmęczony”!

Ufff… – wypuścił powietrze triumfalnie, gdy strażnicy zaczęli się oddalać, a jego twarz ozdobił uśmiech.

Kiedy strażnicy zniknęli za jednym z zakrętów, Jack wyszedł ze swojej prowizorycznej kryjówki. Jego wszystkie myśli skupiły się ponownie tylko i wyłącznie na zadaniu. Zaczął kierować się jeszcze żwawszym niż poprzednio krokiem, niemalże truchtem, w stronę Owen’ów. Gdy dotarł pod ich dom skręcił w ścieżkę prowadzącą do studni. Księżyc był tej nocy w pełni, jego blask dawał dość sporo światła, co wcale nie pomagało w zadaniu. Jack w końcu dotarł do celu. Stojąca na uboczu Ratsville stara, kamienna studnia czekała jakby na niego. Usiadł na niej udając, że odpoczywa i odpalił już któregoś z kolei Collins’a. W środku jednak cały drżał. Serce waliło mu jak opętane, przypominając nerwowo nadawaną w języku Morse’a wiadomość. Rozejrzał się ponownie po okolicy.

Dobra, chyba czysto. Czas działać… Zaraz! Jak ja mam zejść tam na dół!? Nie ma żadnego sznura, ani drabiny… W mordę, spóźnię się do Klausa!

Teoretycznie banalne zadanie po raz kolejny zaskoczyło chłopaka. Zaczął szukać wokół studni czegoś, co ułatwiło by mu zejście, jednak na próżno. Jack doszedł do wniosku, że musi zaprzeć się nogami z dwóch stron i ześlizgiwać się na dno. Na jego szczęście studnia była dość wąska, co miało umożliwić mu zrealizowanie tego planu. Gdy po raz ostatni przed wejściem upewnił się, że nikt go nie obserwuje, ochoczo ruszył w ciemność. Złapał mocno oburącz murek i zaparł się, tak jak planował nogami. Zimno emanowało złowrogo z głębi niczym otwarty grobowiec, a do jego nozdrzy dotarł charakterystyczny smród wilgoci i zgnilizny. Zaczął powoli spuszczać się w otchłań. Po przebyciu jakiegoś pół metra jedna z nóg ześlizgnęła się i runął w dół tak jak w swym śnie. Nie zdążył nawet krzyknąć, gdy wylądował na dnie.

KURWA! Złamałem pewnie kręgosłup… Szczury mnie zeżrą albo co gorsza ktoś mnie wyciągnie i znajdzie towar… No, masz za swoje Jack… Nawet tu śmierdzi jak w grobie…

Nic bardziej mylnego, jego czarny scenariusz nie ziścił się. Mógł bez problemu ruszać nogami, a gdy spojrzał do góry uśmiechnął się. Okazało się bowiem, że studnia ma jakieś dwa metry głębokości. Została ona zasypana pozostałościami zarówno daszku z góry, jak i kamiennych, wyścielających ją wewnątrz ścianek. Na jego szczęście wylądował na czymś miękkim. Przypuszczenia Jack’a sprawdziły się – jego upadek zamortyzowały dość świeże zwłoki blisko metrowego, włochatego z wystającymi pożółkłymi zębami, szczura.

 Chłopak zaczął nerwowo szukać pakunku. Raz, drugi – bez skutku. Napotkał tylko kamienie, ziemię oraz martwego szczura. Zrezygnowany usiadł i chwycił się za głowę.

Cały wysiłek na marne… Tyle cholernego stresu… Nigdy się z tej dziury nie wyrwę… Całe życie w tej wiosce będę gnił… O ile mnie nie sprzątnie Gordon…

Rozwścieczony kopnął nogą w pozostałości kamiennej ścianki, a ta odpłaciła mu zrzucając z trochę większej wysokości kamień na piszczel. Jack zawył zaciskając zęby i zaklął szpetnie pod nosem. Gdy chciał podnieść się korzystając z „wykopanej” dziury w ścianie, jego dłoń wymacała coś w dziurze.

Co jest, ktoś chowa tu jakieś szmaty? Szczury urządzają rewię mody czy co?

W pewnej chwili prawie krzyknął z radości, gdy zrozumiał co to za szmata. Owijała ona niezbyt dużą, podłużną, drewnianą skrzynkę. Wright prawie wyskoczył z tej studni ze szczęścia. Udało mu się wykonać część zadania. Od razu zaczął wspinać się do góry, tym samym sposobem co próbował w stronę przeciwną. Na jego szczęście, tym razem obyło się bez upadku, chociaż było nieco trudniej z racji wsadzonej za pas niedużej skrzyneczki. Gdy złapał gzyms studni, delikatnie wychylił się by sprawdzić sytuację.

Dobra, teoretycznie czysto. Cholera, teoretycznie to też miało być proste zadanie!

W tej chwili, jedyne czego był pewien to to, że jest spóźniony na umówione spotkanie z Klausem. Czym prędzej ruszył w stronę sklepu, po drodze nie napotykając żywej duszy. Zaczęło dopisywać mu szczęście – Księżyc również stanął po stronie Jack’a, chowając się za obłokami. Pod osłoną nocy i bez przeszkód szybko dotarł do sklepikarza. Gdy miał zapukać przypomniał sobie o jednym – nie sprawdził zawartości pakunku. Wszystkie te nerwy i zamieszanie niemalże przyćmiły jego główną cechę – przeklętą ciekawość. Stojąc pod drzwiami, zaczął odwijać materiał by dostać się do drewnianej skrzyneczki. Jego oczom ukazała się zamykana na dwa klipsy nieduża, sosnowa paczuszka w kształcie prostokąta. Chwycił za jeden z zatrzasków i…

*SZCZĘK*

To nie pudełko, a zamek drzwi Klausa wydał dźwięk. Jego oczom ukazała się twarz chudawego żonobijcy.

– To chyba nie twoje, dupku! Właź do środka! Szybko! – syknął.

Jack posłusznie przekroczył próg sklepu. W środku znajdowała się podłużna drewniana lada, z jednej strony podnoszona do góry, aby umożliwić właścicielowi przejście. Za nią znajdowały się drzwiczki na zaplecze. W sklepie można było znaleźć sporo rzeczy – poczynając od najpotrzebniejszych jak zestawy pierwszej pomocy, trochę jedzenia popakowanego tak, by można było zabrać je w podróż, spore zapasy wody, latarki no i to co zawsze przykuwało uwagę Jack’a – broń. Wybór nie był jakoś bardzo zróżnicowany. Parę noży, jakaś maczeta, wiszące nad głową sklepikarza kije baseballowe oraz palna – dwa pistolety kalibru 9mm, w tym jeden z powiększonym magazynkiem, oraz mały własnoręcznie zrobiony rewolwer kalibru .22 cala. Jack zawsze chciał mieć spluwę, ale nie było mu to dane z racji zakazu wniesionego przez pana Carmain’a. Żaden mieszkaniec nie miał prawa posiadać broni palnej z obawy przed buntem czy pijackimi strzelaninami. Wyjątkami byli oczywiście strażnicy czy osoby prowadzące jakąś działalność – w tym Klaus. Za ladą widać było kolbę jego obrzyna. Zdarzało się, że uprzywilejowani musieli po nią sięgać, ale zazwyczaj kończyło się na samym dobyciu jej, gdyż wystarczało to by przestraszeni przestępcy potulnie kończyli swe działanie, aczkolwiek kiedyś Klaus musiał z niej strzelić do grożącego mu złodzieja. Po strzale bandyta udający karawaniarza wypadł razem z drzwiami, a jego wnętrzności z brzucha wysypały się jeszcze kilkadziesiąt centymetrów dalej.

– Dawaj co masz, Wright. – rzucił cierpko sklepikarz i dodał – Myślałem, że już nikt się nie zjawi. No, a już na pewno nie ty! Żeby tylko pakunek gównem z pola nie cuchnął, hehe!

– I vice versa Klaus, nie myślałem, że cię kiedykolwiek spotkam na drugiej zmianie! Wszyscy wiedzą, że jesteś tak zajęty „opieką” nad żoną, a tu nawet masz czas, żeby na boku dorobić! – odgryzł się mu, co spowodowało zniknięcie szyderczego uśmiechu z twarzy. Zamiast niego sklepikarz zaczął ciężej oddychać, a jego policzki zrobiły się czerwone.

– Bierz tą kopertę ścierwojadzie i wydupiaj mi stąd w podskokach!

Jack uradowany, że udało mu się zdenerwować tego chama wyruszył zaliczyć kolejny punkt zadania.

Nooo, teraz to luzik! Żadnej kontrabandy, koperta z dolcami to moje oszczędności jak coś! Strażnicy mogą mi naskoczyć!

Księżyc ponownie wynurzył się zza chmur jakby chcąc pogratulować praktycznie ukończonego pierwszego zadania Wright’owi. On z kolei zaczął rozkoszować się smakiem palonego tytoniu i popatrzył na znajdujące się na niebie gwiazdy. Zadowolony wędrował w stronę zaplecza baru Nożyca. Był z siebie tak zadowolony, że jeśliby tylko mógł to pokolebałby się po plecach.

 Gdy znalazł się w miejscu docelowym, zgasił podeszwą końcówkę papierosa i rozejrzał się ukradkiem – znowu czysto, lepiej nie mógł trafić! Kopertę wsunął udając, że wiąże buta.

*SZUR* Wydał dźwięk papier przesuwany po podłodze.

Ufff… Udało się! No, to teraz powrót do ciepłego łóżka, a jutro pewnie gratulacje i nowe zadanie! Kto wie, może już jutro wyruszę stąd?

Oczami wyobraźni widział siebie żegnającego się z panem Carmain’em i wciskającego mu kit o zostaniu karawaniarzem, ostatni stalowy uścisk dłoni z Silosem, kieliszek bimbru u Nożyca i życzenie szczęścia Tercetowi… A później brama główna i otwarte, pustynne tereny! Tyle miejsc do zwiedzenia z jego nowymi kompanami, niezliczone przygody! Rozmarzony Wright nie zauważył jak blisko swej izby już się znalazł. Gdyby nie krzątanina pod nią pewnie obudziłby się jutro dalej marząc. W rzeczywistości, pod jego i Snake’a domkiem stali jacyś ludzie łomocąc do drzwi i coś wykrzykując. Nie słyszał ani nie widział kto to dokładnie, gdyż znajdował się dopiero na początku prostej ścieżki prowadzącej między innymi domostwami. Jego zmęczony i niewyspany umysł zaczął w końcu trybić.

Cholera pewnie pomyłka, jakieś pijaczki odprowadzają kompana po kolejnej libacji u Nożyca, pomylili domy. Bo przecież kto inny grubo po 3 w nocy dobijałby się?

Ziewnął szeroko i nagle przystanął ze zdumienia. Dotarło do niego kto mógłby zrobić takie najście – szeryf i jego ludzie! Od razu zeskoczył ze ścieżki i schował się za jednym z domostw. Jego akcja serca ponownie diametralnie skoczyła do góry, a pod gardłem zawiązał się węzeł. Przełykając z trudem ślinę rozejrzał się dookoła – pusto, nie ma nikogo. Pomimo, że miał tam wszystkie rzeczy, ani przez moment nie chciał tam iść.

Kurwa mać, wsypa! – pomyślał przerażony.

Zdał sobie sprawę, że przecież musi teraz uciec z Ratsville. Samemu. Tak, jak zawsze mu odradzano z racji praktycznie zerowych szans na przeżycie w pojedynkę. Chcąc nie chcąc nie miał innego wyjścia. Lepsze to niż przesłuchanie, a raczej łamanie wszystkich kości u szeryfa. Jeśli zostałby skazany, to gniłby długie lata w pierdlu i to w dodatku w tej cholernej dziurze lub co bardziej prawdopodobne zostałby powieszony! Natomiast jeśli wsypie, to nawet jakby go puścili i mieszkańcy Rats wybaczyli, i tak bez wątpienia kiedyś dorwałby go Gordon czy reszta członków grupy. Tak więc wybór był prosty. Pytanie tylko – którędy? Wszystkie bramy obstawione, a na tą wielką siatkę nie da rady się wspiąć!

Wiem! Siatka niedaleko południowo-wschodniego narożnika! Oby nie naprawili jej!

Jack przypomniał sobie o lekko odstającej siatce, którą wraz z Tercetem odkryli za dzieciaka. Wydawała im się portalem, przejściem do innego świata. Gdy byli mali, często bez wiedzy innych przechodzili po cichu na zewnątrz udając, że dostali się do Oklahoma City.

Czym prędzej zaczął biec w kierunku zniszczonego ogrodzenia. To była ostatnia jego szansa, a co gorsze czas nie działał na jego korzyść – jeszcze godzina, półtorej i będzie jasno. Przerażony zmierzał w docelowe miejsce, a przez strach nawet nie pomyślał o tym, że nie ma żadnej broni, nie wie dokąd iść, brak zapasów – szedł w nieznane, praktycznie „nagi”. Po przebiegnięciu połowy dystansu, usłyszał zmierzających za którymś domostwem strażników. Co gorsza mieli psa! Jack zlokalizował ich, znajdowali się na ścieżce za dwoma rzędami domostw od jego pozycji. Położył się za stertą śmieci któregoś z mieszkańców i obserwował. Strach połączony zadyszką z powodu jego nocnej przebieżki, spowodował niezwykle głośne sapanie. Musiał aż zakrywać twarz, żeby strażnicy nic nie słyszeli. Leżał tak w napięciu dosłownie od kilkunastu sekund, a wydawało mu się jakby to były całe godziny. Pot spływał mu do oczu, a jego ręce latały jak u pijaka. Są. Między domami zobaczył przebiegających strażników z ich psem, a światło ich latarek latało od prawej do lewej krawędzi ścieżki. Teraz miał stuprocentową pewność – szukają go! Gdy tylko oddalili się, ruszył dalej. Nie zdążył obiec domostwa, za którym się chował, gdy ktoś zaplótł mu się wokół szyi, uniemożliwiając krzyk i obalając go.

No to koniec, psia mać! A mogłem jednak normalnie pracować, nawet na tej zasranej farmie! Po cholerę mi to było! Poszukiwacz przygód, marzyciel zasrany… Podróży się zachciało, zawsze ta ciekawość mi narobi gnoju w życiorysie! – lamentował w myślach.

Dla Jack’a, w przeciwieństwie do wielu osób, ten czekający go publiczny lincz, który miewał miejsce w Ratsville po ujęciu przestępcy i obdarcie jego osoby z jakiegokolwiek honoru czy godności nie był najgorszy. Nie obchodziło go, że ludzie przestaną się z nim witać, rozmawiać. Co z tego, że cała mieścina się od niego odwróci. Najbardziej bał się utraty wolności, tego że będzie musiał całymi dniami siedzieć w cuchnącej celi, jak się poszczęści to pracując przy myciu krętaczy na farmie, nie spełni swego marzenia o poznaniu postnuklearnego świata. Jack chyba po raz pierwszy w życiu zaczynał naprawdę czegoś żałować. Nie dużo brakło, żeby słona łza spłynęła po jego umorusanym policzku. Jego dekadenckie myśli przerwał znajomy głos.

– Jack, kurwa nawet nie wiesz jak się cieszę, że w końcu cię spotkałem! Była cholerna wsypa, nie mam pojęcia kto, to nieistotne, ale wiedzą o mnie i o tobie prawdopodobnie też! Musimy stąd się wyrwać! Sęk w tym, że nie mam pojęcia jak! Po Snake’a przyszli na pewno! Widziałem na własne oczy! – strzelał informacjami jak karabin maszynowy nie kto inny jak niemniej przerażony… Gordon!

Gdy puścił Jack’a ze swych stalowych objęć, chłopak mało nie popłakał się ze szczęścia widząc siwego zleceniodawcę, a nie jednego ze strażników.

– Co się tak szczerzysz durniu?!

– Gordon, cholera myślałem, że już po mnie!

– Synu, ty lepiej skieruj swoje myśli w stronę ucieczki! Emocje zostaw na później do cholery! Jak możemy stąd wyjść niepostrzeżenie?!

– Racja, racja! Słuchaj, jest niedaleko stąd zepsuta siatka. Jeśli jej nie naprawiono to…

– Nie gadaj tylko prowadź! Na miejscu będziemy się martwić!

Jack nerwowo kiwnął głową na znak afirmacji decyzji przełożonego i ruszył na czele. Biegli między domostwami, których zapewne nigdy już nie ujrzy. W sumie spędził tu całe swoje życie, a nawet nie zdąży się z nikim pożegnać. Rzadko rozmieszczone domki skończyły się, a uciekinierzy stanęli przy krańcu ostatniego. Przed nimi została ostatnia prosta ścieżki prowadzącej do jedynej drogi ucieczki. Jack z Gordonem nie mieli czasu by przemyśleć plan działania na otwartej przestrzeni, bowiem za ich plecami w jednym z domków zaskrzypiały otwierające się drzwi, a światło ze środka wylało się na mrok nocy. Wspólnicy popatrzyli przerażeni na siebie, co było jednoznaczne z wypowiedzeniem słów: „UCIEKAMY!” Od razu każdych z nich ruszył ścieżką jak wystrzelony pocisk.

– Co się dzieje?! – usłyszeli stłumione, przez ich tupot, pytanie staruszki za swoimi plecami.

– Jack?! – ponownie starsza kobieta zawołała, tym razem z niedowierzaniem, jakby zobaczyła ducha.

Kawałek dalej dotarli do miejsca. Wright doskonale pamiętał gdzie to jest lub przynajmniej było.

Duży krok w prawą stronę od przedostatniego wspornika.

Po wykonaniu go, Wright kiwnął do Gordona żeby pomógł mu podnieść. Na darmo…

– To na pewno tu?! – pytał przerażony.

– Tak, w mordę czyżby naprawili?! – zadawał sobie pytanie Jack.

– Dawaj, jeszcze raz, z całych sił! – zaproponował.

Pociągnęli do siebie i w górę siatkę na wysokości kości piszczelowej. Do siebie i w górę… Raz, drugi, trzeci… Jest! Siatka zaczęła wychodzić z ziemi! Na tym odcinku rzeczywiście była źle zamonotowana, a samo przysypanie ziemią, jak widać, na niewiele się zdało. Nie mieli czasu na celebrację – od razu zaczęli czołgać się pod, gdyż za ich plecami coraz wyraźniej było słychać pościg i zwiastujące niemałe kłopoty szczekanie psa. Co więcej, staruszka zaczynała, mimo ślimaczego tempa, kuśtykać o lasce w ich stronę. Wciąż pytała:

– Halo! Kto wy? To ty, Jack?!

Staruszką okazała się pani Aris, zajmująca się często Jack’iem pod nieobecność jego rodziców za młodu. Chłopakowi przed oczami stanęły wspomnienia z dzieciństwa, gdy wyprowadzała go na spacer, opowiadała mu jak było przed wojną. Pamiętał jej izdebkę wraz z zawsze zadbaną i czystą kuchnią, w której wiecznie coś pichciła. Nigdy nie pozwalała, żeby ktokolwiek chodził głodny. Była dla niego i wielu innych jak „podręcznikowa” babcia – ciepła, życzliwa, zupełna antagonistka Margaret Carmaine… A teraz spotyka ją w takich okolicznościach…

*ŁUP* *ŁUP*

Jack poczuł soczyste, mocne kopnięcia.

– No spierdalajżesz młody! – gorączkował się stojący nad nim i podciągający do góry siatkę Gordon.

Wright czym prędzej wyturlał się i pomógł przejść koledze. Po opuszczeniu siatka wydała charakterystyczny dźwięk.

– Za mną, szybko! – teraz on stanął na czele ucieczki z Ratsville.

Bezchmurne niebo nad ich głowami zdawało się z jednej strony pomagać, gdyż Księżyc który parę chwil temu wiwatował Jack’owi z racji wykonania zadania, wciąż nie dawał się okryć pierzyną obłoków. Konstelacje gwiazd również były sprzymierzeńcami, bo jak słusznie zauważył Wright, jego kompan używał ich jako drogowskazów tej nocy. Z drugiej strony, światło służyło również grupie pościgowej.

Podczas biegu Jack po raz ostatni odwrócił się w stronę osady, która owiana mrokiem nocy przypominała właśnie takowe sklepienie niebieskie. W niektórych domostwach dało się dojrzeć zapalone światła wyglądające jak część jakiegoś gwiazdozbioru. Przeskakujące gdzieniegdzie niczym iskry latarki strażników gorączkowo poszukujące zbirów imitowały spadające gwiazdy.

Pośród głuszy nocy dało się usłyszeć coraz wyraźniejsze sapanie dwóch uciekinierów. Przepalone płuca mężczyzn coraz wyraźniej prosiły o chwilę postoju. Jednakże, pomimo wyraźnych braków kondycyjnych, adrenalina robiła swoje – niosła ich w coraz to dalsze czeluście nocy.

Wright w głębi duszy z jednej strony był przerażony zaistniałą sytuacją, co wydaje się normalne – ciemna noc, on pierwszy raz na zewnątrz w nocy i nie dość, że uciekając przed pościgiem, to jeszcze z facetem którego widzi drugi raz w życiu, a za pierwszym pożegnał go zimnym pocałunkiem stalowej lufy. Jack nie miał żadnej broni, jedynie kilka dolarów w kieszeni. Mimo to ryzykował, biegł z Gordonem w nieznane nie zważając na dalsze konsekwencje. To właśnie ta druga strona Jack’a cieszyła się – mimo, iż spędził wiele lat w tej osadzie to nic go tam nie trzymało. Rodzice nie żyli, jego najbliższy przyjaciel niedługo miał się żenić. Nie zżył się z nią ani trochę, czasem odnosił wrażenie, iż odziedziczył po rodzicach pęd do karawan. Wydawało mu się, że jego dusza jest właśnie takową karawaną, która służy do przemieszczania się, bycia w ciągłym ruchu, nie zatrzymywania się nigdzie na dłużej. Bez wątpienia – nie był typem osoby, której celem życia jest założenie rodziny, budowa domu, stabilizacja… Przynajmniej nie teraz…

W końcu, gdy znacząco oddalili się od Ratsville Gordon zarządził postój. Byli w ciemnym lesie, w którym drzewa przypominały bardziej kikuty – pozbawione liści czy igieł, połamane, ale mimo to wciąż stały. Usiedli na ziemi za sporych rozmiarów głazem i głośno sapali. Siwy mężczyzna wychylił głowę zza ogromnego kamienia i rozejrzał się próbując dostrzec światła latarek. Szybkim ruchem odwrócił się w stronę Jack’a i przyłożył palec do ust sugerując ściszenie wydawanego sapania. Ponownie wystawił głowę zza winkla. Pusto. Cisza.

Poczciwa Aris chyba nas nie wydała… – pomyślał Jack.

Wciąż nerwowo wyglądając za pościgiem, Gordon wyciągnął z wymiętej paczki Collins’a. Można było zauważyć jak w wyniku połączenia stresu i niebywałego wysiłku fizycznego, ręka mężczyzny „maluje” żarem kreski – góra-dół, góra-dół, góra-dół…

– Gordon, gdzie my właściwie teraz się udamy? – zapytał szeptem Jack, obawiając się, że strażnicy Ratsville ich usłyszą.

Siwy mężczyzna odwrócił wzrok w jego stronę i wypuścił dym z płuc, jednocześnie odpowiadając.

– Na początek nad Red River, później zobaczymy.

– Gdzie to jest?

– Red River? To rzeka graniczna między Oklahoma, a Teksasem.

– Będziemy płynąć czy jak?

– Mało ci sportu przez to bieganie? Mam tam melinę, w której jest trochę zapasów.

– A później?

– Co ty tak wybiegasz w przyszłość?! Może nas za chwilę szeryf złapie? Może krętacze nas po drodze stratują? Albo ktoś napadnie? Chodź, zbieramy się, jeszcze mamy spory kawałek drogi. – zakończył temat wyraźnie poirytowany.

– A Snake?! – zapytał zmartwiony Jack w momencie, gdy dotarło do niego, iż nie miał on szans ucieczki.

– Najpierw uratujmy swoją dupę, później będziemy się martwić o niego – odparł mu, podnosząc się z ziemi.

Jack’a nie zadowoliła ta odpowiedź. Po delikatnym spadku adrenaliny dotarło do niego poczucie winy, że nie pomógł mu.

Może udałoby się jakoś to odkręcić jeszcze? Może trzeba było zostać, jakoś wyłgać siebie i jego – piętrzyły się myśli w jego głowie – dobra, Gordon ma rację, później się ogarnie to jak go odbić, na chłodno, bez pośpiechu, Jack ty zawsze byłeś w gorącej wodzie kąpany… – próbował choć na chwilę zagłuszyć sumienie.

Tym razem już nie biegli. Ruszyli szybkim marszem, co i rusz oglądając się za siebie i wyszukując jakiś znaków, które mogłyby wskazywać o nadchodzących kłopotach. W pewnym momencie las rodem z horrorów skończył się. Oczom Jack’a ukazał się rozległy teren, oświetlany już promieniami wschodzącego Słońca. Niegdysiejsza trawa teraz przypominała uschnięte, pognite zboże. Więcej terenu zajmowała nawierzchnia utworzona z zaschniętego błota. Mężczyźni zaczęli wchodzić na stojący im na przeszkodzie dość pokaźny pagórek. Gdy byli już prawie u szczytu usłyszeli jakieś krzyki! Obaj nerwowo odwrócili się za siebie – pusto, ani żywej duszy. Tak więc głosy musiały dobiegać gdzieś zza pagórka. Gordon gestykulując wskazał Jack’owi, żeby zaczęli się wdrapywać po cichu na szczyt górki. Chłopak był podekscytowany – nie myślał o tym, że mogli to być bezwzględni bandyci. W stan ekstazy wprowadziła go myśl, że rzeczywiście nie są sami w okolicy, że to rzeczywiście nie tylko Rats funkcjonuje a świat jest zamieszkany!

Po dotarciu na szczyt położyli się i przeczołgali, żeby zobaczyć kto jest sprawcą tego hałasu. Ich oczom ukazały się grupki ludzi, które wyraźnie nie pałały do siebie sympatią. Jedna z nich przykuła szczególną uwagę Jack’a. Praktycznie wszyscy z nich posiadali gęste wąsy, nagie torsy, które niekiedy były przepasane jakimś futrem czy wylinami węża niczym wstęgą. Z daleka było widać, że reprezentują jakąś subkulturę, a może jest to zabieg mający na celu odróżnić ich od przeciwników? Niemniej, Silos idealnie wpasowałby się do nich z tym, że ich maczety, kije uzbrojone w kolce, kastety raczej wyglądałyby śmiesznie przy ogromnej halabardzie. Krzyki i szaleńcze śmiechy wymieszane były z przeróżnymi odgłosami bitwy, cięciami, pchnięciami, miażdżeniami czy w końcu…

*PIF* *PAF* *PIF* *PAF*

Gordon odruchowo podciągnął prawą nogawkę i wyciągnął ze schowanej kabury potężny, mieszczący 6 nabojów rewolwer Magnum. Położył go blisko swojej głowy, odciągnął kurek i czekał na rozwój wydarzeń. Trwająca bitwa w końcu przechyliła się na szalę podobnie ubranych i wyglądających mężczyzn, po tym jak ku zdziwieniu Jack’a, ich przeciwników stratowały… ujeżdżane mutorogi! Kilku mężczyzn siedziało na grzbietach zmutowanych zwierząt wbijając pięty w żebra rogaczy, celem pospieszenia oraz rozwścieczenia tychże. Ich ogromne cielska, połączone ze sporą prędkością łamały bezproblemowo kolejne kości wrogów. Wyglądało to niczym przedwojenna, hiszpańska Corrida. Chłopak zastanawiał się, czy aby na pewno nie śni. Po zakończonym starciu, zwycięzcy szybko oddalili się, jakby w obawie przed ewentualnymi posiłkami.

– Hrghhh, tfu! – splunął Gordon – Hunowie, obleśne kreatury.

– Hu… co?! – zapytał zdezorientowany Jack.

Jego kompan rzucił na niego wymowne spojrzenie, które z wydawało się pytać „Żarty sobie robisz?”

– Co ty, o Hunach nigdy nie słyszałeś?

Widząc minę Jack’a, zaśmiał się szyderczo i dodał:

– No tak, całe życie pod kloszem żyłeś to skąd możesz wiedzieć!

Nawet nie wiesz jak żałuję Gordon, nawet nie wiesz… Ponad 20 pieprzonych lat…

– Słuchaj, no najprościej rzecz ujmując to człowiek generalnie, od samiuśkiego zarania dziejów zawsze żył w jakichś społecznościach, no nie? Teraz tak samo, każdy chcąc przeżyć łapie się w jakieś grupki, osady, nie wiem nazwij jak chcesz. Zdarzają lepsi, gorsi, jeżeli w dzisiejszych czasach w ogóle tak można segregować… Hunowie to banda konkretnych oszołomów, takie połączenie bandytów bez skrupułów z dzikusami – chyba nie może być gorzej. Rządzi nimi jakiś Attyla czy ktoś tam, nikt nie wie nawet gdzie mają swoją siedzibę, bo często się przemieszczają. Jak złupią i zgwałcą co się da na jakimś terenie, to ruszają dalej. Znam jednego, Orokar na niego wołają, chyba jeden z normalniejszych. O ile można tak w ogóle powiedzieć! No, ale da się z nimi interesy robić. Sprawa z nimi wygląda tak – jak usłyszysz jakieś dziki darcie mordy – uciekaj! Jeśli ci nie dopisze szczęście, no cóż… Lepiej było trafić na zwykłych bandytów, bo zawsze jest szansa, że zostawią cię przy życiu, a oni? Ich motto to naćpać się, zabić, ograbić.

– To dlaczego nigdy nie zaatakowali chociażby Ratsville?

– Bo jesteście pod protekcją Krusaderów?

– KOGO?! – zapytał wyraźnie zszokowany.

Gordon wyciągając papierosa ciężko wypuścił powietrze nie wierząc, że chłopak nie ma o niczym pojęcia. Nie wiedząc od czego zacząć, podrapał się po swoim nosie barowego boksera i rzucił:

– Nie mamy czasu, idziemy! Po drodze ci wszystko wytłumaczę. – mówiąc to schował swój rewolwer Magnum już nie do kabury przy nodze, ale za skórzany, wysłużony pas obok wojskowego noża – tak, by jak najszybciej go dobyć.

Jack z tego wszystkiego zapomniał o ucieczce. Nie mógł pojąć, że aż tyle się na tym świecie dzieje. Jakieś grupy dzikusów, tajemniczych Krusaderów i co jeszcze?

Gordon nerwowo rozglądał się na boki schodząc z pagórka. Wszak, na swym ogonie mogli mieć nie tylko strażników Ratsville, ale również rozwścieczoną bandę wyrostków. Ruszyli najpierw w stronę pobojowiska w nadziei, że znajdą coś przydatnego.

Po krótkim marszu znaleźli się na miejscu walki. Na wydeptanej ziemi leżało kilka ciał. Większość denatów nie stanowili Hunowie, a grupa, na pierwszy rzut oka, zwykłych ludzi. Jack po raz pierwszy widział z bliska martwe osoby. Ich poszarpane ubrania przybrały gdzieniegdzie charakterystyczną barwę posoki. Bez żadnych problemów można było domyśleć się od czego zginęli. Jedni mieli wielokrotne rany kłute, jakby jedno, dwa ugodzenia nożem w okolice klatki piersiowej nie były wystarczające do odebrania życia. Roztrzaskane czaszki od jakiejś broni obuchowej, połamane kończyny, powykrzywiane twarze z cierpienia, to wszystko potęgowało uczucie niepokoju, lęku u Wright’a. Gdy człowiek patrzy na odbieranie życia z bezpiecznej odległości, nie wiadomo dlaczego, ale odnosi wrażenie, że to go nie dotyczy. Przyjrzenie się takiemu świeżemu cmentarzysku z bliska dopiero uświadamia, że oprócz ulgi która najprawdopodobniej przychodzi po śmierci, czekają najpierw w kolejce: ból, strach, cierpienie. Im dalej człowiek się znajduje, tym śmierć wydaje się mniej rzeczywista, jakby zdegradowana do najzwyklejszego zdarzenia mającego miejsce u wszystkich jak potknięcie się o kamień, „ups, no stało się”.

Ale jak to, kilka ruchów nożem i człowiek znika? To koniec?! Cały jego życiorys, praca, walka o przetrwanie idą na marne? – zadawał w myślach, nie wiedząc komu, egzystencjonalne pytania Jack.

Szczególną uwagę Wright’a przykuł najmłodszy uczestnik zajścia. Maksymalnie 10-letni chłopak leżał na ziemi z rozłożonymi rękami. Z jego ust wylewała się czerwona ciecz, natomiast całą twarz miał poharataną, okaleczoną szkłem z jego rozbitych okularów. Dwudziestojednolatek miał dziwne wrażenie, że gdzieś widział podobną twarz. Nie mogąc sobie przypomnieć skąd ją kojarzy drapał się nerwowo po szyi, a wzrok wędrował po podłożu jakby miała znaleźć się tam odpowiedź… I znalazła. Jack popatrzył jeszcze raz na chłopca i na leżącego nieopodal 40-50-letniego mężczyznę. Podniósł same oprawki z nosa dzieciaka i wytrzeszczył oczy – OJCIEC I SYN?!. Dla pewności rozejrzał się po reszcie zabitych, co definitywnie rozwiało jego wątpliwości – Hunowie wyrżnęli całą rodzinę. Jak udało mu się wyliczyć, ósemka podobnych do siebie, o miodowej barwie włosów, ludzi. Jeden podobny do drugiego, o tym samym ostatnim wyrazie twarzy. Wright usiadł bezsilnie nie mogąc sobie wyobrazić, iż istnieją tak okrutni, pozbawieni wszelkich skrupułów i innych moralnych hamulców ludzie… No właśnie, czy aby na pewno ludzie? W imię czego? Kilku dolców, jakichś pierdół? Cóż oni mogli mieć wartościowego?

*ŁUP*

Huk rzuconego pod nogi Jack’a toporu strażackiego sprowadził go z powrotem do rzeczywistości.

– Weź, przyda ci się w razie czego – wskazał Gordon i dodał – no i ruszajmy, nie ma czasu.

– A oni? – spytał Jack wskazując oczami na leżące trupy.

– Co „oni”?

– Nie sądzisz, że należałoby ich pochować? – odparł zdruzgotany Jack patrząc na leżącego dzieciaka.

– To od razu najlepiej połóżmy się obok nich! Przecież te świry za chwilę mogą wrócić! O, albo poczekajmy jeszcze na pościg z Rats! Otrząśnij się Jack do cholery, w tym świecie nie ma miejsca na sentymenty, współczucie. R U S Z A M Y! – przecedził przez zęby poddenerwowany Gordon.

Dalsza droga do meliny Gordona upłynęła już bez żadnych przygód, a także bez jakiegokolwiek słowa. Obydwaj odpłynęli w swych rozmyślaniach. Jack zapomniał o rabanie w Ratsville, jego niepohamowanej chęci przygód, zobaczenia świateł Oklahoma City – wszystko to przyćmiły niedawne wydarzenia. Nie potrafił pojąć ohydnej zbrodni popełnionej na niemal bezbronnej rodzinie. Odruchowo, na samą myśl ściskał rękojeść toporu, jakby przygotowywał się do natychmiastowej wendetty.

*PLASK*

Do teraźniejszości przywróciło go pacnięcie w klatkę piersiową z otwartej dłoni Gordona, które zatrzymało ich marsz. Gdyby nie ono, Jack najprawdopodobniej wszedłby w ścianę niewielkiego pustostanu, oddalonego o dosłownie kilka metrów, który niegdyś stanowił drewniany domek letniskowy.

– Posłuchaj mnie teraz uważnie, musisz stać się moim cieniem, kroki stawiaj w miejscach, w których ja to robię. – ściszonym głosem powiedział Gordon jakby obawiając się, że ktokolwiek w tej głuszy miałby ich usłyszeć.

– Yyy, jasne. – odparł mu nieco zaskoczony młody Wright.

Na horyzoncie zaczynało już świtać, co umożliwiło Jack’owi szybkie rozejrzenie się po otaczającej ich okolicy. Niedaleko od meliny płynęła rzeka, której barwa przybrała kolor zgniłej zieleni, pełnej dryfujących śmieci, gałęzi. Stan cuchnącej bagnem wody był zdecydowanie niższy od tego przedwojennego, o czym świadczyło częściowo odkryte, mułowate koryto po obu stronach. Za ich plecami rozpościerał się las zdeformowanych, wyglądających jak pale drzew, które pozbawione były jakichkolwiek zielonych elementów. Natomiast za rzeką rysował się otwarty krajobraz, którego końca nie było widać. W oddali, w kierunku północno-zachodnim dało dostrzec się zaniedbaną drogę asfaltową, którą Jack uznał za sławetną 35-kę prowadzącą do bram Oklahomy.

Gdy mężczyźni znaleźli się przed samym wejściem, do nozdrzy Jack’a dotarł specyficzny, wywołujący odruch wymiotny smród. Wright automatycznie złapał się za nos nie pozwalając, żeby do jego zmysłu zapachu ponownie dotarł jakikolwiek zewnętrzny bodziec. Gordon, widząc to kątem oka, odwrócił się i uśmiechnął delikatnie.

– Nie podoba ci się zapaszek naszego śniadania? – zapytał szyderczo.

– Bardzo zabawne, pewnie jakiś mutoróg rozkłada się w okolicy. – odrzekł mu Jack zmienionym przez zatkany nos głosem.

– Nie no, aż tak do syta to nie pojemy!

Były mieszkaniec Ratsville nawet nie zdążył zapytać o co chodzi, gdy Gordon przykucnął przed, jak mogłoby się wydawać, zwyczajną wycieraczką materiałową z ledwo dającym się odczytać napisem „W E L C O M E”. Obiema rękami ostrożnie nacisnął ją, co spowodowało dość głośne kliknięcie i… tuż za progiem podłoga opadła tworząc dość szeroką dziurę! Obydwaj zbliżyli się do progu – Gordon na czworaka, po płycie uruchamiającej zapadnię, natomiast Jack na stojąco, bardzo ostrożnie stawiając kroki, czym dał wyraz tego, że zrozumiał po co miał kopiować ruchy swego przewodnika.

– Muszę podchodzić w ten sposób, bo mam lęk wysokości, a jak jeszcze patrzę w ciemną otchłań to już w ogóle dramat. – uprzedził pytanie Jack’a na temat swojego dziwnego zachowania, po czym wyciągnął kieszonkową latarkę.

 Ich oczom ukazała się głęboka na jakieś cztery metry ciemna czeluść, której dno przypominało nieco łoże fakira – „wyścielone” było naostrzonymi, ustawionymi do góry prętami. Jeden z nich wyróżniał się nabitym, już rozkładającym sądząc po zapachu, psem. Widząc to Gordon uderzył pięścią w ziemię na wyraz swego niezadowolenia.

– W mordę, dla mnie z kolacji nici. Nie ruszam tych oszalałych kundli, słyszałem kiedyś, że ich mięso w wyniku promieniowania powoduje odmianę wścieklizny… – odrzekł niezadowolony, a po chwili dodał – …ale jak masz ochotę, to zaraz ci go mogę wyciągnąć!

Jack, będąc o krok od puszczenia pawia, z napompowanymi powietrzem policzkami kiwnął głową odmawiając. Widząc to, Gordon wstał i stanął na progu. Klapa podniosła się i niemalże zrównała z poziomem podłogi, co uniemożliwiało zauważenie jej na pierwszy rzut oka.

– Tak jak ci mówiłem, rób to co ja. Musisz zrobić duży krok i stanąć na progu po mnie! – poinstruował i stanął na zapadłej wcześniej części podłoża dodając – Widzisz! Wytrzymałe diabelstwo skonstruowałem! – pochwalił się.

Jack po zastosowaniu się do porady również wszedł do środka meliny. Jego uwagę przykuł fakt, iż nie miała ona zadaszenia – najprawdopodobniej ktoś rozkradł ją, gdy udało się wrócić ludziom na powierzchnię. W chwili, gdy wpatrywał się w coraz jaśniejsze niebo usłyszał dźwięk upadającego ciężkiego przedmiotu na podłogę. To Gordon wytaszczył stalową klapę z wnętrza kominka i ostrzegł go:

– Uważaj na ten sznurek. – rzekł wskazując palcem na ziemię dwa kroki od Gordona.

Jack wzrokiem przeleciał do miejsca, w którym sznur przymocowany był z jednej strony do ściany, natomiast z drugiej, naprężając się, odciągał spust kuszy-samoróbki załadowanej naraz trzema bełtami stworzonymi z tych samych prętów wyścielających dno pierwszej pułapki. Ostrożnie przemieścił się do miejsca, w którym znajdował się Gordon i pozostałości kominka, po czym na znak kompana zszedł po drewnianej drabinie w dół, gdzie na końcu stanął na betonowym podłożu.

Po chwili obaj znaleźli się na dole. Siwiejący mężczyzna zapalił po omacku lampę naftową, która rozświetliła nieduże, podziemne pomieszczenie. Betonowa piwnica, czy raczej schron, nie był zbytnio umeblowany. Znajdowały się tam jedynie trzy nieduże materace, małe dębowe biurko, na którym stało radio ładujące akumulatory przez korbkę. W rogu natomiast leżały dwie drewniane skrzynie oraz naprzeciwko nich ogromna meblościanka. Zza regałów gdzieniegdzie wystawały kratki, które umożliwiały dopływ powietrza. Wszędzie walały się niedopałki i puszki po konserwach. Dodatkowo, pomieszczenie wypełniał odór stęchlizny wymieszanej z lepkim zapachem rozkładającego się zwierzęcia.

– Skąd znasz to miejsce? – zapytał zaciekawiony Jack.

– Ehhh… – ciężko westchnął Gordon kładąc się na materac – …to był domek letniskowy mojego dziadka, jakich w sumie wiele było w dorzeczu Red River, z tym że jego obsesja na punkcie bunkrów uratowała nam życie, gdy byliśmy tutaj na wakacjach.

– A te pułapki na górze?

– To już moje dzieło, na wszystkich wścibskich. – odparł, jednocześnie gasząc lampę. Jack słusznie odczytał ten wymowny gest jako znak, że już wystarczy pytań. Położył się więc na wolnym materacu i niemalże natychmiast zasnął.

Po jakimś czasie przebywania na jawie obudził się. Gdy otworzył oczy leżąc na boku zapalił zapałkę i ujrzał pusty materac Gordona. Chłopak uznał, iż jego kompan poszedł poszukać czegoś do jedzenia czy ściągnąć tego cuchnącego kundla z prętów. Tak więc, obrócił się na drugi bok by ponownie zapaść w objęcia Morfeusza i z uśmiechem na ustach pomyślał: „Fantastycznie, żadna stara jędza nie piłuje mordy nade mną, można spać do oporu. Trzeba mieć siłę na następne wojaże!”

Jego uśmiech zniknął tak szybko jak się pojawił – przypomniał on sobie zajścia sprzed kilku godzin. Złapany Snake, pościg, martwa rodzina. Rozmyślania jednak szybko zostały przerwane. Organizm domagał się kolejnych godzin „kimy”. Na jego nieszczęście, znowu miał ten sam sen – palące Słońce, droga pod górkę, błoto, a przede wszystkim ta cholerna, tajemnicza postać na górze. Jack we śnie pomyślał: „Cholera, ciągle lecę w dół, bo zbytnio wpatruję się w nią. Ha, Morfeusz, teraz cię zrobię!”. Tym razem przestał przyglądać się szczytowi i spojrzał w dół, gdzie… zobaczył martwego dzieciaka z wczorajszego miejsca walki! Przestraszył się na tyle, że obudził się cały mokry w pozycji siedzącej.

To tylko sen, to tylko sen… Jack uspokój się… – powtarzał w myślach. Po pewnym czasie znów rzucił się na materac i powiedział:

– Gordon, ale mam jakiś powalony sen ostatnio, ciągle to samo. – powiedział, jednakże nie otrzymał odpowiedzi, więc znów się odezwał – Gordon, jesteś tu?

Nie otrzymując repliki wymacał pudełko zapałek leżące obok niego i zapalił jedną. Delikatne światło wraz z charakterystycznym zapachem siarki wypełniło pomieszczenie. Oprócz niego, nie było tam żywej duszy. Po odpaleniu następnej ruszył po lampę stojącą na biurku i odpalił ją już samą końcówką zapałki, której ogień zaczynał przypalać jego naskórek. Gdy pomieszczenie rozświetliło mocniejsze światło ujrzał leżący na biurku kawałek papieru. Zapisana na niej była lakoniczna wiadomość:

Idź do Okla wzdłuż 35. Uważaj na ewentualny pościg. Znajdę cię na miejscu. Pierwsza szuflada.

Zdruzgotany Jack siadł na krześle i złapał się za głowę z niedowierzania. Pozostał sam na nieznanym mu świecie. W myślach przeleciały mu wszystkie słowa słyszane od niejednej osoby dotyczące braku szans przeżycia w pojedynkę. Nie mógł uwierzyć, że Gordon mu to zrobił. Skazał na niemalże pewną śmierć.

Coś mnie zarżnie jak tamtą rodzinę. Już w sumie czuję się jak w grobie” – pomyślał wdychając smród rozkładającego się psa i widząc otaczające go cztery ściany, po czym do oczu napłynęły mu łzy. Bezsilność, wraz z powracającymi jak bumerang wspomnieniami z ostatnich dni potęgowały jego histerię. W migającym świetle lampy wpatrywał się w krótki list. Po dłuższej chwili zwrócił uwagę na słowa „pierwsza szuflada”. Spojrzał na biurko i rzeczywiście – były tam dwie małe wysuwane szuflady i jedna duża, której drzwiczki otwierały się na bok. Stosując się do polecenia otworzył pierwszą z nich, a tam… ujrzał krótki rewolwer, zdecydowanie mniejszy od niemalże ręcznej armaty Gordona. Sprawdził bęben – 6, pełny. W szufladzie znalazł jeszcze kilka dolarów oraz 8 nabojów, które schował do kieszeni spodni. Przysiadł jeszcze przy biurku i wziął kilka głębszych wdechów. Masując czoło, zobaczył kątem oka konserwę na biurku. Z tego wszystkiego zapomniał jak jest piekielnie głodny. Kolbą rewolweru dosłownie zmiażdżył blaszkę i dostał się do tuńczyka w kawałkach. Jaki tuńczyk! Na takim głodzie czuł się jakby jadł właśnie wyśmienity kawior!

Po szybko skończonej uczcie nabrał sił, jego myśli zmieniły się niemalże o 180 stopni – typowo dla dorastającego jeszcze chłopaka. „Cholera, przecież nie będę tu siedział bezczynnie… Nie mam innego wyjścia, muszę się przebić do Okla. A może Gainsville? Nieee, nawet nie mam pojęcia jak tam trafić.” – pomyślał przez chwilę po czym energicznie wstał, zabrał leżące koło przepoconego materaca papierosy i ruszył w stronę drabiny. Po zgaszeniu lampy zaczął wspinać się na górę. Teraz to on poczuł się jak tuńczyk – nad głową miał metalową blachę imitującą właz. Jedną ręką nie udało mu się podnieść ciężkiej jak mutoróg blachy. Przypierając tors do drabiny celem uniknięcia upadku na dół mocno pchnął obiema rękami blachę, co delikatnie wytrąciło go z równowagi – oblał go charakterystyczny, zimny pot. Ale udało się! Pokrywa uniosła się, umożliwiając mu wyjście po przepchnięciu jej jeszcze kawałek.

Na powierzchni zastał go późny wieczór, a może wczesny ranek? Sam nie był w stanie stwierdzić ile znajdował się w bunkrze. Mrok spowijał otaczający świat, na horyzoncie nieśmiało wystawał kawałek Słońca. Ostrożnie, pamiętając o pułapkach przedarł się do miejsca, w którym niegdyś stały drzwi. Stojąc na progu zrobił spory krok, żeby już nie uruchamiać blokady za jego plecami.

„No, to teraz kierunek Oklahoma” – wskazał w myślach, poprawił swój sześcionabojowy prezent od Gordona i ruszył w stronę zawalonego w połowie mostu na rzece Red River.

Koniec

Komentarze

…tak więc wrzucam pierwszą część poniżej.

Themechanix, skoro to tylko pierwsza cześć, a nie skończone opowiadanie, bądź uprzejmy zmienić oznaczenie na FRAGMENT.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ta pierwsza część już ma prawie 100k. Toż to noweletka.

Ps. w Polsce w ogóle nazwy na takie mini-powieści?

Minipowieść chyba ;)

 

PS. Autorze, szansa, że przeczytam 100k tekstu, który pierwszymi akapitami mnie nie zainteresował, a wykrzyczanym wulgaryzmem zaraz na wstępie tylko upewnił, że będzie pod tym przynajmniej względem sztampowy do bólu, jest mała. Niemniej rzuciło mi się w oczy, że błędnie używasz apostrofu w odmianie imion własnych. Phil odmienia się zupełnie normalnie: Phil, Phila, Philowi, Philem, Philu. Apostrof występuje wyłącznie kiedy imię lub nazwisko kończy się na samogłoskę, a i to nie zawsze, bo zależy to od wymowy.

Oraz: albo na rzece Czerwonej, albo na Red River. To pierwsze występowało chyba w tłumaczeniu jakiegoś westernu, to drugie jest zrozumiałe, nie trzeba dwa razy powtarzać, że chodzi o rzekę.

http://altronapoleone.home.blog

Jakieś kreski dodaję :) Wolę “noweletkę” ;)

Ma coś uroczego w sobie to słowo “novelette”.

 

To przekleństwo w tekście wyskoczyło jak Filip z konopii. Zresztą, po co maniera, aby wykrzyczane słowa zapisywać z caps lockiem. Autorze, wystarczy wykrzyknik.

novelette jest przepięknym słowem

http://altronapoleone.home.blog

No, niestety, odpuszczam.

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka