- Opowiadanie: Travi - Księżyc nad Uschłym Lasem

Księżyc nad Uschłym Lasem

Jako że umieszczając tutaj to właśnie skromne opowiadanie, podejmuję jednocześnie swoją pierwszą (poza czytaniem cudzych tekstów) aktywność na forum, to pozwolę sobie skorzystać z okazji i przywitam się – część! Tekst ponad rok temu wysyłałem do NF, ale najwyraźniej nie był wystarczająco dobry. Szkoda by było jednak zmarnować okazję do uzyskania opinii zwrotnej, zatem cóż – miłej lektury...

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Księżyc nad Uschłym Lasem

Chłopiec przebudził się, drżąc lekko. Gdy otworzył oczy, ujrzał nad sobą nocne niebo. Gęste chmury przysłaniały gwiazdy i księżyc, zsyłając na ziemię nieprzenikniony mrok. 

Nie widział niemalże niczego, lecz dłońmi zdołał wymacać wokół siebie coś przypominającego trawę. Musiał znajdować się w lesie. Nie próbował wstawać, po prostu wpatrywał się w niebo. 

Choć nie było czuć nawet najlżejszego podmuchu wiatru, chmury z wolna zaczęły się przerzedzać. Było ich coraz mniej i mniej, aż w końcu oczom chłopca ukazały się tysiące gwiazd. Wszystkie one były jednak blade wobec blasku księżyca, z którym działo się coś niezwykłego. 

Falował. Zmieniał kształt i rozmiar. Naprzemian rósł oraz malał. Stale opadał przy tym w stronę ziemi, przybierając zarazem coraz bardziej określoną, ludzką postać. Ponad drzewami unosił się już nie księżyc, lecz piękna, młoda kobieta. 

Opadła ona na ziemię, stając tuż naprzeciw chłopca. 

Jej skóra promieniowała srebrzystą poświatą. Blask ten był wystarczająco intensywny, by rozproszyć otaczającą ich ciemność. 

Chłopiec ujrzał, że znajdują się na niewielkiej polance, otoczonej przez szare, bezlistne drzewa o pozbawionych życia konarach. Trawa, na której spoczęły bose stopy Księżyc, również zdawała się martwa. 

– To miejsce zwie się Uschłym Lasem. – Kobieta zwróciła się do wciąż leżącego chłopca. – Uschłe są jego drzewa. Uschły jest jego władca i uschli są jego mieszkańcy. Ten las potrzebuje ozdrowienia. Umarli jednak nie wyleczą ani siebie, ani ziemi, po której stąpają. Ty jednak żyjesz. – Mówiąc to, wyciągnęła przed siebie otwartą dłoń, na której spoczywał niewielki flakonik. – Weź to. 

Chłopiec podszedł i ostrożnie chwycił buteleczkę. 

Była ona prosta i pozbawiona ozdób. Kształt miała obły, zwężający się ku szyjce zwieńczonej wyjmowaną zatyczką. Wykonano ją z niespotykanie gładkiej i przezroczystej materii. 

Wewnątrz flakoniku chłopiec dojrzał srebrzystą ciecz. 

– Uschły Las zatruty jest smutkiem i szaleństwem. Krocząc samotnie miedzy tymi drzewami czuć będziesz jak trucizną nasiąka i twój umysł. – Księżyc wskazała na flakonik. – Używaj go mądrze. W nim znajduje się moje światło. Światło, które leczy i oczyszcza. – Wypowiedziawszy te słowa, schyliła się, ujęła chłopca za twarz i złożyła pocałunek na jego czole. 

W miejscu, gdzie usta dotknęły skóry, pozostał niewyraźny, mieniący się leciutko ślad. 

– Znów odchodzę. Chmury jednak nie powrócą, byś w moim blasku mógł odnaleźć drogę. A teraz idź. 

Gdy ucichło jej ostatnie słowo, zaczęła się wznosić, tracąc formę i przybierając nieokreślony kształt. Nim jednak znów stała się odległym księżycem, z góry dobył się jeszcze łagodny szept: 

– Las potrzebuje króla. 

Zapadła cisza, a wraz z nią bezruch. 

Chłopiec rozejrzał się wokół siebie.

Ze wszystkich stron rozciągał się nienaturalnie płaski teren, pokryty martwymi drzewami, szarą, kruszejącą pod stopami trawą i pojedynczymi krzewami. Zdawało się, że ich gałązki rozsypałyby się przy najlżejszym dotyku. Gdziekolwiek nie zwrócić wzroku, wszystko zdawało się do siebie wzajemnie podobne. 

Chłopiec nie wiedział, dokąd powinien się udać. Czuł jednak, że nawet znając drogę, i tak najpewniej zagubiły się między drzewami. Ruszył zatem przed siebie, tam, gdzie akurat był zwrócony. Szedł długo, starając się stale podążać w jednym kierunku.

Krajobraz pozostawał jednak bez zmian, jak gdyby wszelki upływ czasu był pozorny. Księżyc i gwiazdy trwały w bezruchu. Świt nie nadchodził. 

Coś się jednak zmieniało. Chłopiec czuł, jak las zaczyna zwodzić jego zmysły. 

Z początku wrażenie było niewyraźne, na granicy realności. Między drzewami zamigotał jakiś cień, lecz niemal natychmiast zniknął. Słyszalne stały się pojedyncze, nieokreślone szmery. Odgłosy były nieodległe i dochodziły z różnych stron, chociaż nigdy z kilku naraz. Zdawało się, że mają jedno ruchome źródło. 

Chłopiec nieustannie się rozglądał. Czasami odnosił wrażenie, że w otaczającej ciemności dostrzega jakiś przemieszczający się, ciemniejszy kształt. Nieprzerwanie jednak szedł naprzód. 

Z czasem ruch stawał się wyraźniejszy i intensywniejszy. Narastał także hałas, który dochodził teraz z kilku stron naraz. Między drzewami przemieszczały się jakiś postacie. Kryły się w mroku, przypominając cienie. Podchodziły coraz bliżej, były ich dziesiątki. Wirowały i pulsowały. 

Chłopiec przystanął. Obawiał się, że idąc dalej, wpadnie na którąś z tych istot, wysuwającą się właśnie zza drzewa. 

Cienie otoczyły go ze wszystkich stron, znajdowały się bardzo blisko. Krążyły dookoła, a w ich ruchu obecna była pewna regularność. Przypominało to taniec. 

Chłopiec przyklęknął i skulił się bezradnie. To, co jeszcze przed chwilą było jedynie nieokreślonym pomrukiwaniem teraz przerodziło się w smętną melodię. 

Cienie nuciły i tańczyły, on zaś nie potrafił unieść głowy, by na nie spojrzeć. Zwinął się na ziemi i zamknął oczy. 

Nagle powróciło do niego wspomnienie Księżyc, jej słów i podarku. Drobną dłonią otworzył flakonik, przyłożył go do ust i napił się odrobinkę. 

Nucenie umilkło.

Gdy podniósł głowę, znów ujrzał bezruch. Wokół pozostały jedynie trawa, drzewa i krzewy, a każde z nich takie samo, jak wszystko inne w tym lesie. Klęczał tak jeszcze przez chwilę, a gdy spróbował wstać, zrozumiał, że brak mu sił. Położył się więc na boku i zasnął. 

 

 

***

 

Gdy otworzył oczy, nie dostrzegł niczego niepokojącego. Popatrzył przez chwilę na nieruchomy księżyc, który zgodnie z obietnicą nie przestawał oświetlać lasu. 

Chłopiec podniósł się i rozejrzał. Nie potrafił określić, skąd przyszedł ani w którą stronę zmierzał przed zaśnięciem. Choć obawa przed wiecznym kluczeniem między drzewami była obezwładniająca, wiedział, że musi iść. Ruszył w nieokreślonym kierunku. 

Niebawem znów poczuł, że dzieje się wokół niego coś niepokojącego. Powróciło wrażenie ruchu. Dały się słyszeć nieodległe szelesty. Nie zwlekając, wypił odrobinkę srebrzystego płynu. Wrażenie natychmiast zniknęło. Od tego czasu chłopiec regularnie sięgał po buteleczkę. Wiedział, że powinien oszczędniej dysponować zawartością flakoniku, lecz obawa przed tańczącymi cieniami i ich dziwną melodią była zbyt przejmująca. 

Nie potrafił określić, jak długo trwała ta wędrówka. Wiele razy przystawał, kładł się i usypiał. Doskwierało mu poczucie zagubienia. 

Najdotkliwsza była jednak świadomość ubywającej zawartości flakoniku, opróżnionego już niemal w połowie. 

Postanowił, że następnym razem sięgnie po niego dopiero, gdy będzie to absolutnie konieczne. 

Jeszcze dwukrotnie zatrzymywał się na odpoczynek, ani razu nie korzystając w tym czasie z otrzymanego od Księżyc daru. Niebawem znów odniósł wrażenie, że bezwzględna cisza i bezruch lasu zostają zakłócone. Uczucie to było jednak odmienne od tego, którego doświadczył, gdy otoczyły go cienie. Nie budziło aż takiej grozy. 

Nagle spomiędzy usypiających swą jednakowością drzew chłopiec wkroczył w skupisko abstrakcyjnie wyglądających konstrukcji. 

Stało ich tam kilkadziesiąt. Drewnianych, przysadzistych i tak koślawych, że każda z nich zdawała się gotowa, by w każdej chwili runąć. Wszystkie one poprzeszywane były dziurami i pełne wystających bezcelowo kantów. Niektóre miały dodatkowe przybudówki i krzywe wieżyczki, a także wykonane z pozbijanych bezwładnie desek podobizny dziwnych stworów. Innym zaś brakowało okien lub drzwi wejściowych. 

Spomiędzy budowli wychodzić zaczęły istoty o wyglądzie ludzi. Niektóre z nich przechylały głowy, jakby w zwierzęcym geście nasłuchiwania i lekkiego zainteresowania. Nie podchodziły jednak bliżej niż na odległość kilkunastu kroków. Zachowywały dystans. 

Postaci te były skurczone i koślawe niczym domostwa, które zamieszkiwały. Swe ciała okrywały strzępami czegoś, co kiedyś musiało być ubraniem. Widoczne pod materiałem skrawki skóry były niezwykle blade i pomarszczone, pełne ran oraz bąbli. Najbardziej niepokojący widok stanowiły jednak ich puste oczodoły. 

Istoty te były ślepe.

Znajdowało się wśród nich także kilkoro dzieci. Budziły one raczej żałość niż strach. Spod przymkniętych powiek ciekła im krew, musiały więc zostać okaleczone bardzo niedawno. Czuć było od nich wielki smutek. 

Chłopiec ruszył przez miasteczko. Szedł czymś, co zdawało się główną aleją. Mijając kolejne budynki, przyglądał im się z zainteresowaniem. Po wędrówce między identycznymi drzewami, obserwowanie tych niepowtarzalnych tworów szaleńczej architektury przynosiło mu niepokojącą przyjemność. 

Nagle chłopiec poczuł na ramieniu czyjś dotyk. Odwrócił się gwałtownie i cofnął o kilka kroków. Uniósł też flakonik, gotów w każdej chwili przyłożyć go do ust. 

Ujrzał przed sobą mężczyznę, przypominającego z pozoru innych mieszkańców tego miasteczka. On także nie miał oczu, jednak szaty ostały się na nim w dobrym stanie. W jego postawie wyczuć można było minioną szlachetność. 

– Nie rób tego. – Wskazał na flakonik. – Znów zostaną tylko drzewa, między którymi błądzić będziesz w samotności. – Przerwał na chwilę i poczekał, aż chłopiec opuści dłoń. – Chodź – powiedział i gestem zachęcił, by za nim podążać. Nie czekając na reakcję ruszył między budynki. 

Chłopiec usłuchał. 

Mężczyzna wyprowadził ich z miasteczka i powiódł ponownie między drzewa. Zdawało się, że zmierza on w określone, choć jedynie sobie znane miejsce. Co jakiś czas zmieniał kierunek, aż w końcu dotarli nad brzeg maleńkiego jeziorka. 

Wypełniająca je woda była nieruchoma i pełna mułu, zaś brzeg pokrywały otoczaki. 

Mężczyzna zbliżył się do wyznaczonej przez mętną ciecz linii i przykucnął. Z namysłem zaczął podnosić pojedyncze kamienie. Obracał je w palcach, a następnie wrzucał do jeziorka. 

Uderzając o taflę wody, otoczaki wydawały charakterystyczny odgłos pluśnięcia. Zaraz po nich dźwięk ten powtarzał mężczyzna. Następnie wybierał kolejny kamyczek, rzucał nim i znów imitował wydany przezeń odgłos. 

– Plum – odzywał się otoczak. 

– Plum – powtarzał mężczyzna.. 

– Plum, plum… plum, plum… – I tak w kółko. 

W pewnym momencie zamilkł, kontynuując osobliwy rytuał w ciszy. Kolejne kamyki ginęły w wodzie, a on w końcu zwrócił się do chłopca: 

– Ten las nie zawsze był uschłym. Kiedyś to miejsce żyło, a życiu temu początek dała Księżyc. W swej samotności, przez wieczność goniła Słońce, lecz nigdy nie zdołała go dosięgnąć. Niekończąca się pogoń tak bardzo wycieńczała jej duszę i umysł, że zdecydowała się ona zejść z nieba. Znalazłszy się na ziemi, zawędrowała właśnie tutaj, gdzie teraz znajduje się Uschły Las. Znów jednak zastała pustkę, taką samą jak ta, której doświadczała całą wieczność. Ukształtowała więc tę ziemię i nakazała rosnąć drzewom. Stworzyła zwierzęta, ludzi oraz wszelkie inne życie. Podźwignęła z Wielkiej Skały zamek tak potężny, że jego najwyższe wieże dotykały nieba. Zwieńczeniem jej dzieła było ukształtowanie władcy tej krainy, którego wystrugała z kawałka serca Pierwszego Drzewa. Król osiadł w przygotowanej dla niego twierdzy, ona zaś pozostała przy jego boku. – Mężczyzna wskazał palcem wiszący na niebie księżyc. Mimo ślepoty, jego gest był bardzo precyzyjny. – Narodziłem się z jej łona, tak jak i moi dwaj bracia. Tak jak król jest moim ojcem, tak i ona jest mą matką. – Przerwał niespodziewanie. – Ten flakonik, proszę, daj mi go. 

Słysząc tę nagłą prośbę, chłopiec się zawahał. Wiedział, jak cenny jest podarek od Księżyc. Rozumiał także, że jeśli go nie odda, najpewniej znów skazany będzie na tułaczkę po lesie. 

– Śmiało – usłyszał po chwili milczenia. W końcu złożył buteleczkę na wyciągniętej dłoni. 

Mężczyzna chwycił flakonik i delikatnie nim potrząsnął, by ocenić, ile zawartości jeszcze pozostało. 

Wtedy też chłopiec zrozumiał, co się zaraz stanie. Zauważył bowiem, że dobór kamyków nie był przypadkowy. Mężczyzna odrzucał je z konkretnego miejsca, aż utworzył niewielkie wgłębienie, wystarczające jednak, by uzyskać bezpośredni dostęp do gleby. 

Z wychylonej buteleczki płyn pociekł do rozkopanej dziury. Przy zetknięciu z ziemią rozpryskiwał się srebrzyście, by chwilę później wsiąknąć między jej wyschłe grudki. 

Nim chłopiec choćby spróbował wyszarpnąć buteleczkę, mężczyzna zaprzestał rozlewania cieczy. Uniósł dłoń i potrząśnięciem nadgarstka strącił kroplę osiadłą na krawędzi przezroczystej szyjki.

– Proszę, będziesz tego jeszcze potrzebował – powiedział, zwracając młodzieńcowi flakonik. 

Buteleczka nie była w pełni opróżniona. Na spodzie pozostało jeszcze nieco zawartości. Było tego jednak niewiele. 

Mężczyzna usiadł. Wyraźnie na coś czekał. 

– Gdy pragniesz uzdrowienia, szukać winieneś tam, gdzie zaczyna się i kończy wszelkie życie. Wśród korzeni, w ziemi. Właśnie tutaj, gdzie pod kamieniami mogłem trafić wprost do czystej gleby, nieskalanej chorą trawą. – Zamilkł. 

– Król był silny, ale i pełen pychy – rozpoczął w pewnym momencie kolejną opowieść. – Mądry, lecz niepojęty w swym postępowaniu. Nieraz zaskakiwał wielką wrażliwością, choć z pozoru zdawał się równie chłodny i bezduszny, co kawał drewna, z którego został wykonany. Miał trzech synów i we wszystkich trzech miłość do niego mieszała się z pogardą. Każdy z nich otrzymał swą dziedzinę. Jako że większość czasu spędzałem wśród drzew i zwierząt, mnie powierzono opiekę nad lasem. Nieczęsto odwiedzałem królewską twierdzę. Byłem najmłodszy z rodzeństwa. Drugi wiekiem stanowił tego najbardziej nieodgadnionego. Urodził się ślepy… nieraz myślę, że mogła to być zapowiedź wszystkiego, co miało dopiero nastać. Choć pozbawiony oczu, dostrzegał więcej niż którykolwiek z pozostałych braci. Wiedział o tajemnicach, które innym umykały, dlatego to właśnie mu powierzono pieczę nad zamkiem. Nikt nie przekraczał bramy bez jego wiedzy i przyzwolenia. Nie porzucił swego obowiązku nawet teraz, gdy w twierdzy nie ma w już niczego wartego opieki. Nikogo nie wpuszcza. 

Gdy chłopiec słuchał, las wokół nich zaczął się zmieniać. Na razie było to tylko ledwo wyczuwalne wrażenie, lecz stale narastało. 

– Najstarszy z rodzeństwa przewodził gwardii dworskiej – ciągnął mężczyzna. – Był też tym, który najsurowiej z nas potępiał króla, przypominając go zarazem bardziej niż którykolwiek z pozostałych braci. Znacznie więcej ufności niźli w ojcu, pokładał w matce… – Mężczyzna przerwał nagle, a na jego twarzy pojawił się wyraz niepokoju. 

Podczas gdy on opowiadał, las przeobraził się w zupełnie inne miejsce. Woda w jeziorku nabrała srebrzystej barwy, odbijając w swej powierzchni blask księżyca. Trawa pozieleniała, a drzewa straciły popielaty odcień i pokryły się liśćmi, które zaszumiały pod wpływem wiatru. 

Ponad ich szelestem zaczął jednak narastać inny dźwięk. Był to tętent końskich kopyt. 

To on tak zaniepokoił mężczyznę, który pośpiesznie kucnął przy utworzonym wcześniej dołku i zaczął rozgrzebywać w nim ziemię. 

– Uschły Las plącze ścieżki. Przywróć mu życie, choćby i na chwilę, a odnajdziesz drogę. Tutaj wszystko się splata. – powiedział, wyciągając coś z wgłębienia. 

Była to końcówka korzenia. 

Mężczyzna ujął ją obiema dłońmi, spuścił głowę i skupił się w jakimś niewidocznym wysiłku. Gdy tylko skończył, zwrócił się w stronę chłopca.

– Poznałeś tylko część opowieści – powiedział pospiesznie – jej reszty nie usłyszysz już ode mnie. Wiedz jednak, że on, najstarszy z braci, on zabił króla… Skoro umarł las, musiał umrzeć i król. To jedyne wyjaśnienie. Teraz jego pierworodny wraz ze swą kawalkadą szuka oczu. Jeźdźcy byli niedawno w miasteczku, a teraz, gdy to miejsce na chwilę odzyskało życie, powracają. Gdy się pojawiłeś, księżyc zaświecił nad Uschłym Lasem po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna. Każdym skrawkiem skóry czuję ten blask. On czuje go również i właśnie to napawa go przerażeniem. Nienawidzi swej matki i blasku jej światła, równie mocno jak niegdyś ją kochał. Ty zaś nosisz jej błogosławieństwo. – Przyklęknął i ucałował chłopca w czoło. – Przyjmij zatem i moje.

Tuż obok śladu, który zostawiły usta Księżyc, wykwitł kolejny, szarawy. Wraz ze znamieniem, w umyśle chłopca coś się pojawiło. 

Droga. Jej koniec był przed nim jednak ukryty. 

Hałas narastał. 

– Zawsze szukać należy wśród korzeni, u początku. Ty szukasz króla, udaj się więc tam, gdzie ma on swój początek. Znasz drogę. Ulecz to miejsce… 

W tym momencie spomiędzy drzew wypadli jeźdźcy. Było ich kilkunastu. 

Wychudli, o pustych oczodołach i skórze pokrytej wrzodami, przypominali mieszkańców miasteczka. Ich rynsztunek pokrywała rdza, zbroje pełne były wgłębień, a miecze szczerb. Dosiadali karych szkap. 

Chłopiec niemal ficzycznie poczuł dobywającą się od nich bezzmysłową wrogość. Nie zwlekając, uniósł flakonik i przymknąwszy powieki, napił się. Wszelki hałas ucichł. 

Gdy otworzył oczy, ujrzał, że znów został sam. 

Las wokół niego wracał już do swojej poprzedniej postaci. Trawa zaczęła szarzeć, wiatr ucichł, a liście z szumem opadały na ziemię. Uzdrawiający płyn, wlany w głąb ziemi, tchnął w nią życie tylko na chwilę.

Chłopiec ruszył przed siebie. Tym razem wiedział, w którym kierunku zmierza. 

 

***

 

Szedł bardzo długo. Odkąd jeźdźcy opadli go przy jeziorku, nie wypił nawet odrobiny z zawartości flakoniku. Nie było takiej konieczności. 

Chociaż nieraz słyszał w oddali tętent i dzikie nawoływania, to nigdy nie były one dość bliskie, by zmusić go do sięgnięcia po buteleczkę. 

Obawiał się jedynie, że zostanie zaskoczony podczas snu. Ilekroć był już zbyt zmęczony, by iść dalej, wdrapywał się na drzewo i obejmując pień, zasypiał gdzieś wysoko ponad ziemią. 

Im dłużej szedł, tym gęstszy stawał się las. Drzewa były tutaj znacznie grubsze i wyższe, a chaszcze gęstsze i wytrzymalsze. 

Chłopiec stale musiał się zmagać z gęstą siecią posplatanych gałęzi. Był bardzo zmęczony. 

Postępował wolno i z każdym krokiem droga stawała się trudniejsza. Gdy już sądził, że nigdy nie zdoła się przedrzeć, gałęzie raptownie ustąpiły. 

Chłopiec wypadł z gąszczu wprost na rozległą, otwartą przestrzeń. 

Na jej środku ujrzał kształt tak olbrzymi, że zdawał się on wykraczać poza wszelką ludzką skalę. Było to drzewo. Jego korona dotykała samego nieba, pień był gruby niczym góra, natomiast wystające ponad ziemię korzenie, wysokie jak wieża.

Chłopiec ruszył w jego stronę. W końcu wycieńczony, stanął u podstawy drzewa. Zatrzymał się i rozejrzał. 

Wskazano mu, gdzie ma się znaleźć, nie powiedziano jednak, co powinien tam uczynić. Po chwili namysłu, niepewnie przyłożył dłoń do pnia. Stał tak krótką chwilę, a gdy nic się nie zadziało, w bezsilności i bezmiernym zmęczeniu osunął się na ziemię, gdzie zasnął. 

 

*** 

 

Otworzył oczy, czując, że wróciło mu nieco sił. Nie potrafił ocenić, jak długo spał. 

Podniósł się i ponownie przyłożył dłoń do pnia. Gdy nic nie nastąpiło, zaczął bezradnie obchodzić olbrzymie drzewo dookoła. 

Przeciskał się między korzeniami, pełzał pod nimi i wspinał na ich grzbiet. Nie znalazł jednak niczego. Dopiero gdy zatoczył już niemal pełen krąg, dojrzał u podstawy pnia ciemniejszą plamę. Wyróżniała się ona nawet w powszechnym mroku. 

Po zbliżeniu okazało się, że była to jakaś jama albo tunel. Dobywało się z niej ledwo słyszalne dudnienie, będące czymś na granicy dźwięku i drżenia. 

Choć wejście było bardzo wąskie, chłopiec zdołał wcisnąć się do środka. Pełzł powoli, w kompletnej ciemności. Kilkukrotnie utykał między ciasnymi ściankami, lecz z czasem przejście zaczęło się poszerzać. 

Dalej mógł już iść na nogach, choć wciąż zgarbiony, a później zdołał się także wyprostować. 

Z każdym krokiem coraz wyraźniej odczuwalne było miarowe pulsowanie: 

Tym-tum… tym-tum… tym-tum… 

Drżał już cały tunel. 

W zupełnej ciemności chłopiec poruszał się po omacku. Starał się kroczyć ostrożnie, jednak w pewnej chwili poczuł, że nastąpił na pustkę. 

Z cichym jękiem runął przed siebie. 

Zaczął staczać się po pochyłej powierzchni, aż wylądował na jakimś twardym, nierównym podłożu. 

Upadek odebrał mu dech w piersi. Przez chwilę leżał bezwładnie. Dopiero gdy ból nieco zelżał, chłopiec zdołał wesprzeć się na zaciśniętych w piąstki dłoniach i wstać. 

Dudnienie było tutaj jeszcze wyraźniejsze. 

Znalazł się w swego rodzaju naturalnej komorze, wewnątrz której panował zielonkawy blask. Jej powierzchnię tworzyły posplatane korzenie. Były one bardzo gładkie, o niespotykanym kolorze. Wyrastały spomiędzy nich setki falujących miarowo lian. Zdawało się, że w ich wnętrzu coś płynie. Wszystkie one łączyły się wokół jednego kształtu, oplatając wiszący w powietrzu, kulisty obiekt i spajając się z nim. To od niego emanował panujący wokół, łagodny poblask. 

Chłopiec instynktownie zrozumiał, że tym co widzi, jest olbrzymie serce. Właśnie ono było źródłem pulsowania. Drobnemu dziecku wywoływanie przezeń drżenie mogło zdawać się potężne, lecz wobec ogromu drzewa było ono w istocie bardzo słabe. 

Nieregularne i znacznych rozmiarów, serce przypominało z kształtu głaz. Wśród różnych jego zagłębień i wypukłości szczególnie wyróżniało się jedno wycięcie. 

Miało ono kształt człowieka i było poczerniałe, jak gdyby dotknęła go jakaś choroba. Ciekła z niego ciecz o konsystencji żywicy, barwie krwi oraz zapachu przypominającym mieszankę tych dwóch. Przypominało to zakażoną ranę. 

Nagle odezwał się głęboki głos. Przemawiał powolnie, z wysiłkiem. Dobywał się zewsząd, a wtórowało mu echo: 

– Przychodzisz od tego, który mieni się najmłodszym, choć najmłodszym nie jest. Od tego, który twierdzi, że król nie żyje, choć nie jest to prawdą. Szczęśliwie nie każdy fałsz stanowi kłamstwo, czasami bywa omyłką. Ten, który cię do mnie pokierował, pragnie uzdrowienia lasu. Przysłał cię tutaj, gdyż wie, że możesz tego dokonać… Król żyje, choć nie jest to życie, którego można pragnąć… Las stanowił niegdyś niezachwianą całość, wielki byt, którego ja stanowiłem środek i uosobienie. Ścieżki odnajdywałeś w nim wtedy tak, jak gdybyś oddychał… Droga po prostu była, naturalna i oczywista. Ten, którego znasz jako najmłodszego z królewskich synów, by móc mnie odnaleźć, na chwilę wskrzesił las. Znów mogłem poczuć każde drzewo i źdźbło trawy. Każde stworzenie. Czułem i króla. Bez życia, choć wciąż nie w pełni martwy, znajduje się w swej twierdzy. Wiem, że go szukasz, lecz idąc samotnie, zbłądzisz miedzy drzewami. Nie odnajdziesz drogi, ja zaś nie potrafię ci jej wskazać. Póki las nie odzyska życia, nikt tego nie uczyni. – Głęboki głos zamilkł. 

Chłopiec stał w milczeniu, licząc, że drzewo ponownie przemówi. W istocie, po chwili znów usłyszał jego słowa: 

– Nie potrafię ci pomóc. Pozwól jednak, że opowiem część historii, której początek już znasz. Księżyc stworzyła las, lecz krótko cieszył się on szczęśliwością. To właśnie ona, która dała mu początek, przyczyniła się do jego śmierci. Nie było w tym jednak złej woli. Skoro bowiem Księżyc zstąpiła spomiędzy gwiazd, na niebie pozostało jedynie słońce. Świat zapomniał, czym jest noc. Życie potrzebowało zaś nie tylko światła dnia, lecz także ciemności, która nastawała wraz z jego końcem. Niegasnące Słońce spopielało swoimi promieniami ziemię, która przestała wydawać plony. Zapanował głód, a skwar wysuszał wodę i sprowadzał choroby. Las usychał po raz pierwszy, a zapobiec temu mogła tylko Księżyc, przywracając noc. Musiała na zawsze opuścić las, by wieść swą samotną pogoń za Słońcem. Gotowa była odejść, lecz król nie chciał na to przystać. Widząc, że wbrew jego woli zamierza ona powrócić na niebo, uwięził Księżyc. 

Podczas gdy drzewo mówiło, zmęczony chłopiec położył się i leżąc, słuchał dalej: 

– Ta właśnie decyzja sprowadziła na las śmierć, choć nie w sposób, jakiego zapewne się domyślasz. Widząc, jak w swym szaleńczym uczuciu ojciec skazuje królestwo na zgubę, najstarszy z jego synów zwrócił się przeciwko niemu i uwolnił Księżyc. Wróciła ona na niebo, a noc znów zaczęła przeplatać dzień. Las ożył, choć życiem, jak miało się okazać, bardzo nietrwałym. Syna, który sprzeciwił się jego woli, król skazał na karę okrutniejszą niż śmierć. Pozbawił go oczu, by już nigdy nie ujrzał swej matki wędrującej po niebie, i uwięził w najgłębszym z lochów ziemi. W miejscu, którego nie znało ani światło, ani człowiek. Świat miał o nim zapomnieć. Nie zapomniał jednak jeden z braci, ten sam, który wskazał ci drogę. Nawet on nie wiedział jednak, gdzie powinien rozpocząć swe poszukiwania. Zwrócił się więc do mnie, prosząc o pomoc. Moje korzenie sięgają daleko i rzeczywiście zdołałem odnaleźć najstarszego z braci. Znajdował się u podstawy wszystkiego, w samym jądrze ziemi. Dotrzeć do niego można było jedynie przez podziemne korytarze, które swój początek miały w lochach królewskiego zamku. Bratu, który się do mnie zwrócił, wskazałem drogę, on zaś wyruszył z pomocą. Dotarł do twierdzy, lecz nie wiem, co zdarzyło się w jej wnętrzu. Coś jednak zajść musiało, coś, co zesłało na to miejsce chorobę. Wtedy bowiem moje korzenie zaczęły nagle usychać, a wraz z nimi reszta lasu. W tamtej chwili straciłem wszystkie swe zmysły. Jestem jedynie odpryskiem wielkiej duszy, którą kiedyś stanowiłem. Zakończenie tej historii pozostaje dla mnie ukryte. 

Drzewo zamilkło, a w ciszy, która zapadła, chłopiec usnął.

 

***

 

Śnił. Był ślepy niczym inni mieszkańcy Uschłego Lasu. 

W ciemności pojawił się głos, szeptem powtarzał coś niewyraźnie. Słowa te zagłuszał jednak jakiś hałas. 

Tętent końskich kopyt. Zbliżali się jeźdźcy. 

Chłopiec próbował ich nie słyszeć, skupiał się na ludzkim głosie. W końcu zdołał rozróżnić pojedyncze słowa. Tworzyły one jedno, krótkie zdanie. Słyszał je już kiedyś, wypowiadane przez jednego z braci.

Jeźdźcy nadjeżdżali ze wszystkich stron. Zbliżała się kawalkada. 

 

***

 

Otworzywszy oczy, chłopiec wiedział, co powinien uczynić. 

Bez zwłoki podszedł do jednej z lian i zaczął się po niej podciągać. Gdy był już na wysokości wielkiego serca, chwycił sieć, która je oplatała, a następnie wspiął się na jego szczyt. Po chwili odpoczynku wstał z kucek, wyciągnął flakonik i wylał jego zawartość. 

Na koniec potrząsnął nadgarstkiem, by upewnić się, że opróżnił buteleczkę do końca. Gdy jednak uniósł przezroczyste naczynie do oczu, ujrzał, że na spodzie pozostała jeszcze jedna, ostatnia kropla. Postanowił ją zachować. 

Wylany z flakoniku płyn wsiąkał w głąb serca i całego Uschłego Lasu zarazem. Dudnienie szybko narastało. 

Wszystko wokół zaczęło się delikatnie ruszać. Usłyszeć można było jakiś głęboki dźwięk. To drzewo westchnęło przeciągle. 

– Czuję – powiedziało. – Czuję. Tak, król jest w swej twierdzy. Idź za szumem liści, poprowadzę cię. Bacz jednak, że las, który żył wiecznie i wiecznie umierał, za sprawą ledwie paru kropel nie odzyska życia na długo. Spiesz się więc. 

Chłopiec usłuchał. Wspiął się do tego samego otworu, przez który wcześniej spadł, i ruszył nim w stronę wyjścia. Znów musiał pełznąć. Uleczone drzewo wprawiło swe korzenie w ruch, sprawiając, że wszystko wokół drżało, a ziemia sypała się mu na głowę. Obawiał się, czy tunel nie runie, przywalając go ciężarem ziemi. 

Mrok rozjaśnił się nieco, zwiastując wyjście. Chłopiec brnął w stronę narastającego blasku. W końcu jego głowa wysunęła się na zewnątrz. 

Reszta ciała wciąż jeszcze pozostawała w ziemi, gdy usłyszał końskie parskanie. 

Nim zdążył zareagować, czyjaś dłoń chwyciła go za włosy, szarpnięciem wydobyła z tunelu i rzuciła o ziemię. 

Upadając, chłopiec uderzył skronią o jeden z korzeni. W głowie poczuł wirowanie. Ból go sparaliżował, nie mógł się poruszyć. Z zaciśniętej dłoni ktoś wyszarpnął mu flakonik. 

Gdy otępienie nieco zelżało, ujrzał, że otaczają go jeźdźcy. Zachowywali jednak dystans, czekając w oddaleniu. Tylko jeden stał bezpośrednio nad chłopcem, górując nad nim w swym rynsztunku. 

Różnił się od pozostałych. Jego zdobiona, srebrna zbroja zachowała się w dobrym stanie, przypasany do pasa miecz również. Każdą nieosłoniętą przez zbroję część jego ciała spowijały szmaty. Jedynie przez otwór w hełmie widać było puste oczodoły. 

Chłopiec patrzył, jak przykłada on do nosa otwarty flakonik. 

Kosztował woni. 

Gdy poczuł zapach, na jego twarzy pojawił się grymas bólu i obrzydzenia, a z nozdrzy pociekła brudna, mętna krew. Wściekle rzucił buteleczką o ziemię. 

Ta odbiła się jedynie od gleby, przeturlała i spoczęła na lekko wklęsłym kamieniu. 

Widząc to, mężczyzna zmiażdżył ją butem o żelaznej podeszwie. Rozległo się chrzęszczenie pękającego szkła. Gdy uniósł nogę, zostały pod nią jedynie pokruszone odłamki. 

Choć trwało to jedynie chwilę, chłopiec odniósł wrażenie, że wśród szczątków flakoniku widzi jakiś srebrzysty błysk. Nim jednak zdołał się lepiej przyjrzeć, podszedł do niego dowódca jeźdźców. Pochylił się i szarpnięciem podźwignął go na nogi. 

Ściągnął z dłoni rękawicę i z niespodziewaną łagodnością zaczął opuszkami palców muskać chłopięcą twarz. 

Uszy, policzki, podbródek, usta, nos. 

Dłuższą chwilę palce badały czoło, na którym widniały dwa znamiona. W końcu zjechały niżej i spoczęły na zamkniętych powiekach. Wywarły lekki, badawczy nacisk, a gdy pod skórą nie wyczuły pustki, do gestów mężczyzny powróciła brutalność. 

Zaczął od lewej gałki. 

Jedną dłonią uniósł powiekę. Palce drugiej przyłożył do oka i pchnął. 

Rozległ się krzyk bólu. Po twarzy chłopca spłynęła krew. 

Nie pochodziła ona jednak od niego. 

Jeździec zatoczył się i upadł. Spojrzał na własną rękę.

Dymiła i syczała. Rozrastająca się na niej rana obejmowała kolejno palce, nadgarstek, a w końcu całe przedramię. Poszarpana, odchodząca od mięsa skóra odsłoniła osmalone kości. Na ich szarości wyróżniały się rozrastające plamy czerwieni. 

Stojący dotąd w znacznej odległości jeźdźcy ruszyli z odsieczą. 

Ich przywódca leżał wśród korzeni, zwijając się z bólu. Jego zakryta hełmem twarz zwróciła się w stronę chłopca. 

– Bądźcie przeklęte oczy – wysyczał – któreście ją widziały. Bądź przeklęty i ty, który niesiesz je do króla. Niech… 

Nim dokończył, wszędzie tam, gdzie ciała nie osłaniała zbroja, chłopiec zaczął zrywać z niego szmaty. Z karku, pod pachami i w łączeniach między płytami. 

W miejscach, gdzie skóry dosięgnął blask księżyca, pojawiał się dym i rany. 

Pozostali jeźdźcy byli już bardzo blisko. 

Chłopiec zbliżył się do kamienia, gdzie leżały szczątki stłuczonego flakoniku. Zaczął przebierać wśród nich palcami. Nigdzie nie dostrzegł jednak ostatniej kropli srebrzystego płynu. 

Panicznie przyłożył usta do skały i zaczął pocierać ją językiem. Odłamki dotkliwie kaleczyły mu wargi. 

Chwyciło go kilka par rąk. 

W tym samym momencie wśród smaku krwi, chłopiec poczuł w ustach coś jeszcze. 

Przełknął. 

Uścisk zniknął, znów mógł się swobodnie ruszać. Powróciły bezruch i milczenie. Jeźdźcy zniknęli. 

Dopiero teraz dostrzegł, że las znów ożył. Wyglądał tak jak wtedy, przez chwilę nad jeziorkiem. 

Gdzieś z prawej zaszeleściły liście. 

Chłopiec ruszył śladem tego dźwięku. 

 

***

 

Szedł za szumem liści. Spieszył się, jedynie kilkukrotnie pozwalając sobie na odpoczynek. 

Ani razu do jego uszu nie dotarł w tym czasie dźwięk pędzącej kawalkady. Zdawało się, że zarzuciła ona swój pościg. 

Podczas marszu chłopiec podziwiał urodę lasu. Teraz trawa rosła w nim bujnie, zaś kwiaty i krzewy rozkwitły barwami tak intensywnymi, że w ciemności zdawały się lśnić własnym blaskiem. Drzewa, dotąd wzajemnie do siebie podobne, teraz wyróżniały się fantazyjnymi kształtami. 

Noc trwała natomiast nieporuszona. 

Ilekroć czuł, że nie zdoła już iść dalej, chłopiec wspinał się na jedno z drzew, by odpocząć wśród jego konarów. Za każdym razem sen był spokojny, choć krótki. Któregoś razu obudziło go jakieś niepokojące wrażenie. 

Ujrzał wtedy, że las wokół niego znów zaczyna się zmieniać.

Następowało to znacznie mniej gwałtownie niż nad jeziorkiem, lecz było zauważalne. Las usychał. 

Chłopiec pospiesznie zszedł na ziemię i ruszył za szelestem liści. Patrzył przy tym, jak drzewa i trawa zaczyna szarzeć, a z kwiatów opadają płatki. Na początku dotykało to jedynie pojedynczych roślin, lecz z każdą chwilą usychały kolejne. 

W miarę jak drzewa traciły liście, ich szum stawał się coraz mniej wyraźny. 

Chłopiec przystanął, nasłuchując, w którą stronę powinien pobiec. Zdało się mu, że wśród wskazującego drogę szelestu pojawił się także inny dźwięk. Z początku odległy i trudny do określenia, stale nabierał wyrazistości. Jego źródło szybko się zbliżało. Był to tętent kopyt. 

Chłopiec zerwał się do biegu. Nie słyszał już szelestu liści. Jedyne, co mógł zrobić, to podążać w stronę, z której ostatnio zdawał się on dobiegać. Jeźdźcy byli jednak znacznie szybsi, nawet mimo konieczności lawirowania między pniami. Otoczyli go i odgrodzili drogę ucieczki. 

Chłopiec mógł tylko patrzeć, jak toczące pianę z pysków konie tłoczą się wokół niego, a dosiadający ich mężczyźni zeskakują na ziemię i ruszają w jego stronę. 

– Stójcie! – dobył się nagle jakiś potężny głos. Było w nim coś więcej niż rozkaz, jakby demiurgiczna moc. Słowa na poły określające rzeczywistość, a na poły tworzące ją. 

Chłopiec zamarł. To samo uczynili jeźdźcy i ich wierzchowce. Nikt nawet nie drgnął. 

Trwali tak w bezruchu, gdy wtem pojawił się miedzy nimi biało odziany mężczyzna. Ujrzeli go nagle, jak gdyby już wcześniej tam stał. Była w nim pewna nierealność. 

Twarz owiniętą miał bandażami, zasłaniającymi także oczy. 

Kroczył swobodnie, przechadzając się między jeźdźcami. W końcu podszedł do ich przywódcy. 

Zbroja najstarszego z królewskich synów pokryta była licznymi śladami krwi. Jego ramię zwisało bezwładnie, on sam zamarł zaś w pozie wyrażającej nieustający ból. 

– Ty, bracie, który w szaleństwie nienawidzisz tego, coś dawniej kochał – przemówił biało odziany mężczyzna. – Wy, którzyście strzegli tego, co dziś niszczycie. Odjedźcie! 

Jeźdźcy usłuchali. Zawrócili konie i po chwili zniknęli w ciemności. 

– Ty zaś chodź za mną. – Mężczyzna zwrócił się do chłopca. – Niebawem ujrzysz króla. 

Ruszyli między drzewa. 

Szli w ciszy. Niebawem ziemię pod ich stopami zastąpiła lita skała o popielatej barwie, zaś las zaczął się przerzedzać, by później zniknąć zupełnie. 

Znaleźli się na kamiennej i pozbawionej roślinności równinie. Z początku zdała się ona bezkresna, później jednak chłopiec dostrzegł na horyzoncie krąg otaczających ją drzew. Wszechobecnej pustki nie zakłócało niemalże nic, z wyjątkiem twierdzy, w kierunku której zmierzali. 

Zamek. 

Wciąż znajdowali się od niego bardzo daleko, jednak już teraz wydawał się on ogromny. Dopiero, gdy podeszli bliżej, chłopiec zaczął w pełni uświadamiać sobie jego rozmiary. 

Zamek był olbrzymi. Majestatyczny, ale i zarazem napawający przerażeniem. Zdawało się, że ktokolwiek do niego wejdzie, zagubi się w nim na zawsze. Jego mury sięgały wyżej niż grzbiety korzeni Pierwszego Drzewa, a wieże ponad jego koronę. Nie został zbudowany na skale, lecz wyrastał z niej, stanowiąc jedność z podłożem. 

Swymi rozmiarami przytłaczała również otaczająca zamek fosa. Była ona tak głęboka, że spoglądając w jej głąb widać było tylko ciemność. Jedyną drogę do twierdzy stanowił rozpięty nad przepaścią most wiszący. 

Właśnie do niego dotarli. 

– Jesteś pierwszym, który wkroczy do zamku od czasu, gdy król pozbawiony został oczu – przemówił mężczyzna w bieli. – Nim to się stanie, poznaj najpierw resztę opowieści. Wszystko to, co wiesz – zaczął – wszystko to jest prawdą. Kazano ci szukać u początku, a teraz usłysz o końcu… Ten, który uważa siebie za najmłodszego, dotarł do zamku, a ja pozwoliłem mu wejść. W głębi ziemi odnalazł swego najstarszego brata i uwolnił go. Nie była to jednak ta sama osoba, która dawniej strzegła lasu. Nie wolność stanowiła to, czego pragnął po wieczności spędzonej w ciemności. Wszystkiego, co kochał, teraz nienawidził. Gdy wydostali się z czeluści podziemi, pragnął jedynie spotkać ojca. Odnalazł go w sali tronowej. Król stał na jej środku i przez otwór w sklepieniu, utworzony po odejściu Księżyc, spoglądał w niebo. Rozumiejąc, że ojciec rozkoszuje się tym, co na zawsze zostało mu odebrane, najstarszy z braci w wielkim gniewie skazał króla na tę samą mękę, którą sam musiał cierpieć. Odebrał mu wzrok. Pozbawiony oczu władca, nie mogąc ujrzeć tej, którą tak bardzo kochał, zaczął umierać. Nie była to jednak śmierć, jaką znają zwykłe stworzenia. Usechł, tak jak usycha drzewo. Nawet będąc martwym, nie upadł, podtrzymywany przez pozbawione życia korzenie. A skoro usechł on, uschło także Pierwsze Drzewo, z serca którego powstał. Wraz z nim natomiast usechł cały las. Czas zamarł. Gwiazdy i księżyc na niebie znieruchomiały. Tak jak kiedyś panował wieczny dzień, tak teraz rozpoczęła się nieskończona noc. Król w chwili, gdy został okaleczony, wyklął swych trzech synów, pozbawiając ich prawa do tronu. Później natomiast wypowiedział te oto słowa: „tak jak ja gwałtem odbierałem światło, tak mi gwałtem to światło odebrano, i tylko ten, kto światło widział, łaską może mi je przywrócić”. Dostrzegając w tej przepowiedni zapowiedź odzyskania przez króla wzroku, najstarszy z braci przyzwał nad las przysłaniające niebo chmury i zebrał utworzoną z byłych gwardzistów kawalkadę. Następnie wraz nimi wyruszył, by w gniewie i strachu odebrać wzrok każdemu mieszkańcowi Uschłego Lasu… Oto cała opowieść. Nie ma w niej złych, są jedynie szaleni – zakończył. Po chwili dodał jeszcze: 

– Przez wzgląd na twą krew przyjmij błogosławieństwo jednego z nich. – Schylił się i ucałował chłopca w czoło. 

Obok pozostałych znamion pojawiło się kolejne, czerwone. 

– Dwie osoby miały to prawo z przyrodzenia. Trzy z nabycia. Tobie udzielam go jako czwartemu. Możesz wkroczyć do zamku. 

Chłopiec pochylił głowę w geście podziękowania i ruszył chybotliwym mostkiem. 

Kroczył wolno i uważnie. Kilkukrotnie przystawał, by uspokoić zawroty głowy. Gdy dotarł do końca, zatrzymał się na chwilę, podziwiając bramę. 

Była prosta, łukowata i monumentalna. 

Jej wrota otworzyły się, gdy tylko przed nimi stanął. 

Chłopiec wkroczył na dziedziniec i rozejrzał się. Ruszył ulicą, którą uznał za główną arterię. Prowadziła ona w stronę zabudowań, wyróżniających się nawet w tym niesamowitym miejscu. 

Pełne strzelistych wież i otoczone odrębnym murem, stanowiły one jakby twierdzę wewnątrz twierdzy. Musiała to być siedziba króla. 

Idąc w jej stronę, chłopiec zastanawiał się, jakie zastosowanie miały otaczające go budynki. 

Proste i od dawna przez nikogo nie tknięte, wyglądały bardzo ponuro. Z pozoru przypominały kilkupoziomowe konstrukcje mieszkalne. Im dłużej jednak na nie patrzeć, tym silniejsze stawało się wrażenie, że żadna żywa istota nigdy nie przekroczyła ich progu. 

W istocie to, co mieszkańcy Uschłego Lasu nazywali zamkiem, stanowiło nie twierdzę, lecz olbrzymie miasto. 

Chłopiec szedł szybko, pragnąc jak najprędzej wyjść spomiędzy tych budynków. 

Gdy stanął przed bramą drugiego, wewnętrznego muru, ona także stanęła przed nim otworem. 

Kroczył dalej, intuicyjnie obierając drogę. Czuł, że to właśnie najprostsza ścieżka powinna prowadzić do serca zamku. Spoglądał czasami w głąb mijanych uliczek, lecz były ona równie opustoszałe, co wszystko inne w tym miejscu. 

W końcu stanął u wejścia do pałacu królewskiego. 

Jego wrota również stanęły przed nim otworem. 

Chłopiec wkroczył do środka i znalazł się wewnątrz przestronnego holu. Jedyną prowadzącą dalej drogę stanowiły schody, po których zaczął się wspinać. U ich szczytu zastał prowadzący na wprost korytarz, a na jego końcu kolejne wrota. Przekroczył je, wiedząc, że właśnie tutaj kończy się jego wędrówka. 

Wkroczył do sali tronowej. 

Po bokach wznosiły się symetrycznie rozmieszczone kolumny, zaś ściany zdobiły wielkie witraże. Naprzeciw wejścia znajdował się tron, natomiast w połowie drogi między nim a chłopcem, na środku sali, stał król. 

Trwał on w bezruchu. Zgarbiony, odziany w czerwone szaty starzec o pustych oczodołach. Przez otwór w sklepieniu padał na niego snop księżycowego światła. Na jego siwych włosach spoczywała korona. Nieruchomy, o szarej cerze, przypominał on marmurową rzeźbę. Jego niewidząca twarz zwrócona była w stronę nieba.

Chłopiec podszedł do niego powolnym krokiem, a gdy starzec wciąż się nie ruszał, dotknął go delikatnie w policzek. 

Jego skóra była wiotka i szorstka. 

Król drgnął lekko. Zdawał się nieobecny, jakby wyrwany z innej rzeczywistości. Gdy przemówił, jego głos był słaby i urywany: 

– Kim jesteś, ty, który wkroczyłeś do mej twierdzy? – zapytał z twarzą wciąż skierowaną w stroną księżyca. – Nie jesteś nią, prawda? – Westchnął. – Jak bardzo chciałbym ją zobaczyć, choćby i na chwilę. Lecz nie, nie możesz nią być… Jesteś zatem którymś z moich synów? Żaden z nich nie przyniósł mi radości. Ich czwarty brat, nosiła go w łonie… Odeszła jednak, nim przyszedł na świat, a mi niedane było ujrzeć własnego dziecka… Może on jeden zasłużyłby na mą miłość… Kim zatem jesteś? Zbliż się jeszcze odrobinkę. 

Chłopiec usłuchał, a król zaczął palcami badać jego twarz. 

– Oczy, masz oczy… – wyszeptał głosem pełnym przejęcia. A potem dotknął znamion na czole. – Dwóch braci… i…? – Zamarł. 

Przez chwilę nic się nie działo.

– Nosisz jej błogosławieństwo – wyszeptał. – Zatem twoje oczy… oczy, które widziały Księżyc. – Twarz wykrzywił mu jakiś nieodgadniony wyraz. – Oddaj! – W jego ruchach pojawiła się nagła gwałtowność. 

Naparł całym ciałem, lecz powolnie i niezdarnie. 

Chłopiec uskoczył, a starzec upadł na ziemię. 

Korona potoczyła się po podłożu. 

Król spróbował wstać, lecz ręce ugięły się pod jego ciężarem. 

– Wybacz, przepraszam – zaskomlał, leżąc. Z jego pustych oczodołów pociekły łzy. – Jedynie na chwilę, proszę, muszę ją zobaczyć. Błagam, oddaj mi je. – Starzec sięgnął ręką gdzieś między obszerne szaty. 

Widząc, jak w jego drżącej dłoni pojawia się nóż, chłopiec uskoczył. Król jednak rzucił ostrze na kamienną posadzkę. 

– Użyj tego. Proszę, oddaj mi swoje oczy. „Tylko ten, kto światło widział, łaską może mi je przywrócić” Widziałeś Księżyc, zatem proszę, oddaj mi swe oczy i pozwól bym i ja mógł na nią spojrzeć… Nienawidzę jej… – Nagle jego głos się uspokoił. – Wielcy twórcy, pozwalający patrzeć nam na cuda, których nie pojmujemy. Dusza, która poznała piękno wykraczające poza jej naturę i wie, że nie ujrzy go ponownie. Oto moja choroba i nic jej już nie uleczy. Pozwól jednak, proszę, pozwól mi ją chociaż uśmierzyć. Pozwól mi spojrzeć na Księżyc. Wytnij swoje oczy. Proszę. 

Chłopiec schylił się, by podnieść nóż. Przyjrzał się jego ostrzu, wąskiemu lecz podłużnemu, i z namysłem zwrócił wzrok w stronę nieba. 

Wpatrywał się w Księżyc. 

Rzeczywiście była ona piękna, nawet z tej odległości. 

W końcu chłopiec podszedł do króla i przyklęknął. Jedną dłonią pogładził go po siwych włosach, a drugą wbił ostrze w jego serce. 

Po dłoniach pociekła mu ciecz o konsystencji żywicy, barwie krwi i zapachu przypominającym mieszankę tych dwóch. 

Starzec umarł. Nie usechł, tak jak usycha drzewo, lecz umarł śmiercią ludzką, ostateczną. Chłopiec trzymał go jeszcze przez chwilę w ramionach, aż w końcu podniósł się, po czym podszedł do leżącej obok korony. 

Uniósł ją, nałożył na głowę, a następnie ruszył w stronę tronu. 

Koniec

Komentarze

Jest jakiś pomysł na baśniową opowieść.

Początek nieco rozwleczony, sądzę, że można go skrócić z korzyścią dla tekstu.

Bohaterowi, IMO, przydałoby się jakieś imię, więcej cech szczególnych. Wtedy łatwiej byłoby się z nim utożsamiać, kibicować mu. A nie tylko chłopiec i chłopiec. No i skąd on właściwie się bierze w tej historii? Początkowo zastanawiałam się, co samotne dziecko robiło w nocy w lesie.

Nie jestem pewna, jak interpretować zakończenie.

Styl jeszcze nie wyrobiony, zaimkoza i byłoza. Ale poza tym napisane starannie.

Opadła ona na ziemię, stając tuż naprzeciw chłopca. 

Jej skóra promieniowała srebrzystą poświatą. Blask ten był wystarczająco intensywny, by rozproszyć otaczającą ich ciemność. 

Czy te wszystkie zaimki na pewno są potrzebne?

Postaci te były skurczone i koślawe niczym domostwa, które zamieszkiwały. Swe ciała okrywały strzępami czegoś, co kiedyś musiało być ubraniem. Widoczne pod materiałem skrawki skóry były niezwykle blade i pomarszczone, pełne ran oraz bąbli.

A tu przykład byłozy. Spróbuj pokombinować z synonimami.

Babska logika rządzi!

Chłopiec przebudził się, drżąc lekko.

Hmm. Coś mi tu nie gra, ale nie wiem, co. "Przebudził się", w każdym razie, niezupełnie tu pasuje – jest zbyt wymyślne, sugeruje coś wyższego, niż zwykłe zbudzenie się ze snu.

 ujrzał nad sobą nocne niebo. Gęste chmury przysłaniały gwiazdy i księżyc, zsyłając na ziemię nieprzenikniony mrok.

Primo – kiedy mówisz "nocne niebo" większość ludzi automatycznie widzi gwiazdy. Nie możesz w następny zdaniu mówić, "sorry, to nie to", chyba, że dla efektu komicznego. Secundo – czy mrok może być "zesłany"? Mrok jest brakiem światła. Ja napisałabym: zobaczył nad sobą skłębioną ciemność. Blada plamka wskazywała miejsce, gdzie światło Księżyca przesiąkało przez chmury.

 Nie widział niemalże niczego, lecz dłońmi zdołał wymacać wokół siebie coś przypominającego trawę.

"Niemalże" jest pretensjonalne. Wystarczy "niemal", albo "prawie". Nie musisz nas zapewniać, że dzieciak nie widzi, skoro jest ciemno – wiemy. I opisz tę trawę. Gładkie, jedwabiste ździebełka, albo szorstkie źdźbła raniące palce – nie dawaj nam wniosku, tylko przesłanki, bo w świecie nie ma wniosków. Sami je wyciągniemy.

Musiał znajdować się w lesie. Nie próbował wstawać, po prostu wpatrywał się w niebo.

Trawa nie oznacza lasu (gdyby zobaczył korony drzew, wtedy tak, ale trawa bez drzew to łąka, w ostateczności polana, nie las). No, i te dwa zdania się nie łączą – to, że chłopak nie wstaje, nie wynika stąd, że jest w lesie.

 były jednak blade wobec blasku księżyca

Nie "wobec" – lepiej: Księżyc przyćmiewał gwiazdy.

 Opadła ona na ziemię

"Ona" jest zbędna – wiemy, kto opadł.

 Blask ten był wystarczająco intensywny, by rozproszyć otaczającą ich ciemność.

Czy to pasuje do fantasy? Moim zdaniem jest zbyt kliniczne.

 Chłopiec ujrzał

"Ujrzał" nie zawsze może zastąpić "zobaczył". Nie używaj słowa, które jest najbardziej ą-ę, tylko tego, które najlepiej pasuje.

 bose stopy Księżyc

Księżyca – nie szkodzi, że to dziewczyna, nazwa "Księżyc" w polszczyźnie odmienia się w rodzaju męskim.

 Kształt miała obły, zwężający się ku szyjce zwieńczonej wyjmowaną zatyczką.

Czyli wyglądała jak buteleczka. Opisuj to, o czym nie wiemy, jak wygląda, i to, co buduje klimat (te bezlistne drzewa i zeschła trawa – mogłeś je trochę odmalować). Buteleczki nie musisz.

 z niespotykanie gładkiej i przezroczystej materii

"Materia" to termin techniczny w filozofii lub tkanina. Synonimem "materiału" może być tylko, jeśli archaizujesz, czego nie robisz. Może porównaj go z czymś? Gładki i przejrzysty jak…? Albo napisz "z kryształu" i będzie z głowy (większość ludzi, słysząc "kryształ" widzi szkło kryształowe albo kryształ górski, jedno i drugie się nadaje).

 chłopiec dojrzał srebrzystą ciecz

Postawiłeś sobie za zadanie użyć w tekście wszystkich czasowników od "źrzeć"? Powiedziałam i powtórzę – nie chodzi o to, żeby paprać wszystko purpurą, tylko żeby rzeczy właściwe dać imię. Zamiast się silić na synonimy "zobaczył", przeformułuj zdanie tak, żeby ich nie potrzebować, i opisz to, żebyśmy my też mogli zobaczyć, np.: Płyn we flakoniku mienił się srebrzyście.

 Krocząc samotnie miedzy tymi drzewami czuć będziesz jak trucizną nasiąka i twój umysł.

Składnia i przecinki: Krocząc samotnie pomiędzy tymi drzewami będziesz czuł, jak i twój umysł nasiąka trucizną.

 ujęła chłopca za twarz

I tu nastrój trafił szlag. Spróbuj to sobie, tak na zimno, wyobrazić – okropne, co?

 niewyraźny, mieniący się leciutko

Powtórzona informacja, co akurat tu może być zasadne.

 Znów odchodzę.

Ona tylko wraca na niebo – nie opuszcza go.

 tracąc formę i przybierając nieokreślony kształt.

W codziennym, niefilozoficznym użyciu "forma" i "kształt" to synonimy. A Księżyc ma określony kształt.

 z góry dobył się jeszcze łagodny szept

Nie leży mi to "dobył".

 Zapadła cisza, a wraz z nią bezruch.

A wcześniej był ruch? I bezruch nie zapada.

 Ze wszystkich stron…

Widzę, o co chodzi, ale to nie jest za dobry opis. "Kruszeć" to stawać się kruchym, nie "kruszyć się", i całość wydaje mi się zbyt ogólnikowa. Te gałązki stanowią dobry szczegół, idź w tym kierunku.

 Ruszył zatem przed siebie, tam, gdzie akurat był zwrócony.

Zbyt usilnie mnie o tym zapewniasz. Wystarczy: Ruszył więc po prostu przed siebie.

 Szedł długo, starając się stale podążać w jednym kierunku. Krajobraz pozostawał jednak bez zmian, jak gdyby wszelki upływ czasu był pozorny.

To jest wniosek – daj nam przesłanki. Opisz, jak chłopak brnie przez las, jak widzi co chwila tę samą uschłą paproć i zastanawia się, czy nie idzie w kółko – rozumiesz?

 Coś się jednak zmieniało.

Problem tu jest taki, że przed chwilą napisałeś, że nic się nie zmieniało. Wiem, że chodzi o dwie różne rzeczy, z których jedna się zmienia, druga nie – ale dysonans powstaje.

 Odgłosy były nieodległe

Raczej: dobiegały z bliska. I znowu – opisz to. Może chłopak słyszy coś tuż za sobą, odwraca się – a tam nic?

 ruch stawał się wyraźniejszy i intensywniejszy

Hę? Jak ruch może być wyraźniejszy? Twój wędrowiec widzi więcej ruchomych obiektów, i tyle.

 Wirowały i pulsowały.

Nie widzę tego.

 wpadnie na którąś z tych istot, wysuwającą się właśnie zza drzewa.

Niezgrabne to.

 w ich ruchu obecna była pewna regularność. Przypominało to taniec

Może połącz to w jedno zdanie: wydawały się tańczyć w jednym długim korowodzie.

 skulił się bezradnie

Może raczej: skulił się, bezradny.

 on zaś nie potrafił unieść głowy,

Nie potrafił – czy nie miał siły?

 Drobną dłonią otworzył flakonik, przyłożył go do ust i napił się odrobinkę.

"Drobna dłoń" przywodzi na myśl kobietę, zresztą tutaj nic nie wnosi. Szczegółowe opisywanie, jak bohater otwiera buteleczkę, jest na miejscu, jeśli chcesz pokazać, że było to dla niego trudne. Ja zrobiłabym tak: Drżące ręce zacisnął na zimnym krysztale flakonika. Popchnął zatyczkę w górę, ale siedziała ciasno, dobrze spasowana. Cienie śpiewały w zaroślach. Wreszcie kryształowy korek wysunął się z szyjki buteleczki i chłopiec spiesznie przyłożył ją do ust. Upił maleńki łyk. (Tu opisałabym, jak to smakuje).

 ujrzał bezruch

Nie można ujrzeć bezruchu – można tylko nie zobaczyć żadnego ruchu.

 każde z nich takie samo, jak wszystko inne w tym lesie

Niezręczne.

 zrozumiał, że brak mu sił

No, nie wiem.

 obawa przed wiecznym kluczeniem między drzewami była obezwładniająca

A może tak: obezwładniał go lęk przed wiecznym błąkaniem się wśród tych drzew?

 Od tego czasu chłopiec regularnie sięgał po buteleczkę.

To źle brzmi. Dowcipy o Anonimowych Alkoholikach już Ci odpuszczę, ale brzmi to źle.

świadomość ubywającej zawartości flakoniku

Świadomość, że zawartości flakonika ubywa.

 odniósł wrażenie, że bezwzględna cisza i bezruch lasu zostają zakłócone

To bardzo abstrakcyjne. Potrzebujesz szczegółów, p. wyż.

 wkroczył w skupisko abstrakcyjnie wyglądających konstrukcji

Jak mógł wkroczyć w skupisko? Nie lepiej: wyszedł spomiędzy drzew na otwarty teren – i tu opis, co przed sobą zobaczył?

 pełne wystających bezcelowo kantów

Nie mogły być pełne kantów, bo kant z definicji jest na krawędzi. I uważaj na przysłówki – zamiast "wystawały bezcelowo" (co to znaczy?), porównaj te kanty z czymś.

 pozbijanych bezwładnie desek podobizny dziwnych stworów

Podobizna nie jest elementem architektury – jeśli zdobi (ekhm) budynek, musi być do czegoś przymocowana. A deski nie mogą być zbite “bezwładnie", bo to bez sensu.

 wychodzić zaczęły istoty

Składnia: zaczęły wychodzić.

 nasłuchiwania i lekkiego zainteresowania

Wystarczy "nasłuchiwania". Nie nasłuchujesz, jeśli nie jesteś zainteresowany.

 Swe ciała okrywały strzępami czegoś, co kiedyś musiało być ubraniem.

Znaczy się, na oczach bohatera wkładały te hadziewki?

 pełne ran oraz bąbli

Raczej: pokryte ranami i bąblami.

 Czuć było od nich wielki smutek.

Znów – sami się tego domyśliliśmy, a mówiąc nam coś tak oczywistego, wywołujesz efekt komiczny.

 Szedł czymś, co zdawało się główną aleją.

Czy miasteczko ma aleję?

 przypominającego z pozoru

Czyli z wyglądu.

 szaty ostały się na nim w dobrym stanie.

Coś tu jest nie tak z rytmem.

 minioną szlachetność

Marnej próby taka szlachetność, która mija.

 zmierza on w określone, choć jedynie sobie znane miejsce

"On" jest zbędny (p. wyż). Dlaczego "określone" i tylko jemu znane miałyby się wykluczać?

 wyznaczonej przez mętną ciecz linii

Strasznie wymyślne określenie "brzegu".

 otoczaki wydawały charakterystyczny odgłos pluśnięcia

Pluśnięcie to odgłos. Wydawały odgłos odgłosu?

 ona zaś pozostała przy jego boku

U jego boku.

jego gest był bardzo precyzyjny

https://sjp.pwn.pl/szukaj/precyzyjny.html

Narodziłem się z jej łona (…) ona jest mą matką.

Czemu on o tym tak usilnie zapewnia? I wystarczyłoby "moją matką".

 utworzył niewielkie wgłębienie, wystarczające jednak, by uzyskać bezpośredni dostęp do gleby

Ja dałabym: powstało niewielkie wgłębienie, na którego dnie pokazała się gleba barwy popiołu. Rozumiesz? Mniej klinicznie, bardziej organicznie.

 rozkopanej dziury

Wykopanej.

 rozpryskiwał się srebrzyście

Może lepiej: rozpryskiwał się na srebrne krople.

 Nim chłopiec choćby spróbował wyszarpnąć buteleczkę, mężczyzna zaprzestał rozlewania cieczy. Uniósł dłoń i potrząśnięciem nadgarstka strącił kroplę osiadłą na krawędzi przezroczystej szyjki.

Okropnie nienaturalne. Ja zrobiłabym: Ale zanim chłopiec zdołał zaprotestować, syn Króla przechylił buteleczkę i zamknął ją kryształowym korkiem.

 nie była w pełni opróżniona

Oksymoron. Nie była całkiem opróżniona, albo nie była zupełnie pusta.

 Na spodzie pozostało jeszcze nieco zawartości. Było tego jednak niewiele.

Znów dajesz dwa zdania tam, gdzie można dać jedno, mocniejsze, np.: Na dnie lśniła jeszcze cienka warstwa płynu.

 niepojęty w swym postępowaniu

Co to znaczy?

Drugi wiekiem stanowił tego najbardziej nieodgadnionego.

Nie po polsku. Ja napisałabym: Średni brat był najbardziej tajemniczy ze wszystkich.

 dostrzegał więcej niż którykolwiek z pozostałych braci

Prościej: dostrzegał więcej, niż jego bracia.

 Wiedział o tajemnicach, które innym umykały, dlatego to właśnie mu powierzono pieczę nad zamkiem.

Jemu powierzono. Nie widzę tu związku przyczynowego.

 Był też tym, który najsurowiej z nas potępiał króla

Składnia: Był też tym z nas, który najsurowiej potępiał króla.

 więcej ufności niźli w ojcu

"Niźli" jest wydumane: więcej ufności, niż w ojcu.

 na jego twarzy pojawił się wyraz niepokoju

Opisz go.

 las przeobraził się w zupełnie inne miejsce

Nielogiczne. Las pozostaje tym samym miejscem, chociaż się przeobraża (zmienia własności). No, i ciągle jest lasem.

 zaszumiały pod wpływem wiatru

Nienaturalne: zaszumiały na wietrze.

 kucnął przy utworzonym wcześniej dołku

Zbyt wymyślne: kucnął przy swoim dołku.

 skupił się w jakimś niewidocznym wysiłku. Gdy tylko skończył

Opisz to.

 pierworodny wraz ze swą kawalkadą

https://sjp.pwn.pl/sjp/kawalkada;2563263.html to tymczasowa grupa – nie miała być "kawaleria"? Albo "drużyna"?

 wykwitł kolejny, szarawy

Wykwita pleśń. Błe.

 Wraz ze znamieniem, w umyśle chłopca coś się pojawiło.

Zbędny przecinek. Znamię nie pojawiło się w umyśle, tylko na skórze.

 zbroje pełne były wgłębień

Widzę, o co chodzi, ale "wgłębienia" jakoś nie oddają wyglądu skorodowanego metalu. Poza tym – znowu piszesz "pełne" tam, gdzie powinno być "pokryte". Pełne coś jest w środku, na powierzchni – pokryte.

 Dosiadali karych szkap

"Szkapa" to marny koń. Na pewno o to chodzi?

 dobywającą się od nich bezzmysłową wrogość

… co to znaczy?

 wiedział, w którym kierunku zmierza

Dałabym raczej: dokąd.

 obejmując pień, zasypiał gdzieś wysoko ponad ziemią

I nie spadł?

 chaszcze gęstsze i wytrzymalsze

Wytrzymalsze? Nie chodzi Ci aby o to, że trudno było się przez nie przebić?

 ujrzał kształt

Od razu opisz, co widział, nie kombinuj.

 W końcu wycieńczony, stanął u podstawy drzewa

Wtrącenie: W końcu, wycieńczony, stanął u stóp drzewa.

 nic się nie zadziało

Tak kolokwialne, że aż boli. Nic się nie stało.

 w bezsilności i bezmiernym zmęczeniu osunął się

Ojejku.

 zaczął bezradnie obchodzić

Co Ci daje ten przysłówek?

 wspinał na ich grzbiet

Miały jeden, wspólny?

 Po zbliżeniu okazało się, że była to jakaś jama albo tunel.

I nie zobaczył go od razu?

 Dobywało się z niej ledwo słyszalne dudnienie, będące czymś na granicy dźwięku i drżenia.

A może opisz, jak on to odkrywa? Najpierw czuje wibracje, potem się wsłuchuje i zaczyna odróżniać dźwięk, i tak dalej.

 w kompletnej ciemności

Całkowitej, albo zupełnej. "Kompletny" to taki, który ma wszystkie części.

 Z cichym jękiem runął przed siebie.

Wyrzuciłabym to. Nic nie daje.

 wesprzeć się na zaciśniętych w piąstki dłoniach

To w końcu ile on ma lat? Ten młodzian jest dookreślony jak postać gracza w interactive fiction, a teraz zaczynasz go opisywać, kiedy czytelnik już sobie coś wymyślił. Był na to czas wcześniej.

 Dudnienie było tutaj jeszcze wyraźniejsze.

Przed chwilą drżał cały tunel – myślę, że dawno przekroczyliśmy "wyraźne" i doszliśmy do "ogłuszające".

 w swego rodzaju

Czemu "swego rodzaju"? Co w niej takiego nietypowego? Opis komory jest chaotyczny, i skąd on wie, że liany się "spajały" z tym, co oplatają?

 od niego emanował

Z niego.

 Drobnemu dziecku wywoływanie przezeń drżenie mogło zdawać się potężne, lecz wobec ogromu drzewa było ono w istocie bardzo słabe.

Jakieś to… dziwne.

 było poczerniałe, jak gdyby dotknęła go jakaś choroba

Forma gramatyczna wskazuje, że choroba dotknęła człowieka.

 Szczęśliwie

Raczej: na szczęście.

 stanowił niegdyś niezachwianą całość

Całość może być spójna, nierozdzielna – ale niezachwiana? Powtarzasz "stanowił".

 Ścieżki odnajdywałeś w nim wtedy tak, jak gdybyś oddychał

Niegramatyczne. Ja dałabym: Odnaleźć w nim wtedy ścieżkę było tak łatwo, jak wziąć oddech.

 Ten, którego znasz jako najmłodszego z królewskich synów, by móc mnie odnaleźć, na chwilę wskrzesił las.

Przeorganizowałabym dla jasności: Ten, który przedstawił ci się jako najmłodszy z królewskich synów, na chwilę wskrzesił las, by móc mnie odnaleźć.

 W istocie, po chwili znów usłyszał jego słowa:

To bym wycięła.

choć nie w sposób, jakiego zapewne się domyślasz.

To też. Przecież drzewo zaraz to wyjaśni.

 noc znów zaczęła przeplatać dzień

Noc zaczęła się przeplatać z dniem, jak już.

 Jestem jedynie odpryskiem wielkiej duszy, którą kiedyś stanowiłem.

Trochę przesadzasz z tym mistycyzmem, to już nie ma sensu.

 Jeźdźcy nadjeżdżali ze wszystkich stron. Zbliżała się kawalkada.

Po co Ci to dwa razy?

 zaczął się po niej podciągać

A nie wspinać?

 Po chwili odpoczynku wstał z kucek

Jak on tam kucnął?

 zaczęło się delikatnie ruszać

Może: poruszyło się nieznacznie?

 Usłyszeć można było jakiś głęboki dźwięk

Dałabym: dał się słyszeć głęboki, przeciągły jęk gałęzi.

 Bacz jednak, że las

https://sjp.pwn.pl/sjp/baczyc;2442395.html

 Chłopiec usłuchał.

Wystarczy opisać, co zrobił, chyba, że to “usłuchał” jest elementem strukturalnym. Jest?

 Mrok rozjaśnił się nieco, zwiastując wyjście.

Mrok zwiastował wyjście?

 W głowie poczuł wirowanie.

Hę? Raczej pociemniało mu w oczach.

 otępienie nieco zelżało

A może: odzyskał jasność myśli?

 Zachowywali jednak dystans, czekając w oddaleniu.

Znów dwa razy to samo.

 górując nad nim w swym rynsztunku

Nie wiem, co ma do tego rynsztunek.

 patrzył, jak przykłada on do nosa

Nadużywasz "on". Tu akurat lepszy byłby jakiś rzeczownik.

 szarpnięciem podźwignął go na nogi

Postawił. https://sjp.pwn.pl/szukaj/podźwignąć.html

 do gestów mężczyzny powróciła brutalność

To nie po polsku.

 Nie pochodziła ona jednak od niego.

Nie była to jednak jego krew – albo w ogóle to wytnij.

 Na ich szarości wyróżniały się rozrastające plamy czerwieni

Strasznie kliniczne. Ja dałabym: Czerwień rozlewała się po ich szarej powierzchni.

 Stojący dotąd w znacznej odległości jeźdźcy ruszyli z odsieczą.

Wiemy, że stali daleko. I odsiecz to raczej pomoc wojskowa.

 Pozostali jeźdźcy byli już bardzo blisko.

To gdzie oni stali? W lesie? Jak ich widzieli?

 Panicznie przyłożył usta do skały

Jak już, to w panice, albo spanikowany.

zaczął pocierać ją językiem. Odłamki dotkliwie kaleczyły mu wargi.

A języka nie?

 wśród smaku krwi

Dziwnie to brzmi.

 wzajemnie do siebie podobne

Wystarczy: podobne do siebie, albo podobne jedne do drugich.

 wyróżniały się fantazyjnymi kształtami

Wyróżniać się można z otoczenia, a drzewa i tak to robią.

 Na początku dotykało to jedynie pojedynczych roślin

Niebaśniowe jakieś.

 jakby demiurgiczna moc

Moc demiurga.

 Nikt nawet nie drgnął. Trwali tak w bezruchu

Znów powtórzenie.

 Była w nim pewna nierealność.

Rozbija nastrój. Wyrzuć.

zamarł zaś w pozie wyrażającej nieustający ból

Czyli jakiej?

 kamiennej i pozbawionej roślinności równinie

Nie kamienistej?

 pustki nie zakłócało niemalże nic

Pustki nie da się "zakłócić".

 Nie wolność stanowiła to, czego pragnął po wieczności spędzonej w ciemności

Powtórzony dźwięk. Naturalniej byłoby: To nie wolności pragnął po tylu wiekach spędzonych bez światła.

 otwór w sklepieniu, utworzony po odejściu Księżyc

To znaczy powstały po jej odejściu, czy wtedy, kiedy odchodziła?

 ojciec rozkoszuje się tym, co na zawsze zostało mu odebrane

To brzmi, jakby było odebrane ojcu: ojciec rozkoszuje się tym, co jemu zostało odebrane na zawsze.

 by w gniewie i strachu odebrać

Wyrzuciłabym te określenia.

 Obok pozostałych znamion

Może je opisz?

 Dwie osoby miały to prawo z przyrodzenia. Trzy z nabycia.

Śmiesznie to brzmi. Ja napisałabym: Dwojgu to prawo przysługuje z urodzenia. Troje jest takich, co je nabyli.

 prosta, łukowata

Naraz?

 zabudowań, wyróżniających się nawet w tym niesamowitym miejscu

Opisz je, zamiast mnie zapewniać.

 stanął przed bramą drugiego, wewnętrznego muru, ona także stanęła

Powtórzenie.

 intuicyjnie obierając drogę

Niebaśniowe. Może: stopy same go niosły?

 równie opustoszałe, co wszystko inne

Równie opustoszałe, jak.

 przestronnego holu

Hol po polsku kojarzy się raczej z biurowcem, niż z zamkiem.

 Trwał on w bezruchu

Skasuj "on", wiemy, kto stał.

 przypominał on marmurową rzeźbę

Jw.

 dotknął go delikatnie w policzek

Dziwnie to brzmi, kolokwialnie.

 a mi niedane było

Mnie nie było dane.

 Przez chwilę nic się nie działo.

Może to skasuj, a po "wyszeptał" daj "po chwili ciszy".

 potoczyła się po podłożu

Niebaśniowe. Lepiej po posadzce, albo po kamieniach.

 Jedynie na chwilę

Tylko na chwilę.

 wąskiemu lecz podłużnemu

Wąskie jest z definicji podłużne (tylko bardziej).

 

Widzę, że celowałeś w nastrój baśni – problem w tym, że baśń jest bardzo trudnym gatunkiem. Nie do końca Ci nie wyszło – ale pochwalić tekstu nie mogę. Jest przegadany – a baśń powinna być zwięzła. Nie radzisz sobie jeszcze ze stylizacją i doborem słów. Brakuje mi też konkretnego przesłania moralnego – są tu jakieś próby filozoficzne, ale mętne, a baśń powinna zajmować jasne stanowisko, zresztą Twoje filozofowanie to raczej metafizyka i antropologia filozoficzna, niż etyka. Chłopczyna jest, jak się domyślam, ostatnim synem króla – zgadzam się z Finklą, że przydałoby się go dookreślić, bo wygląda jak bohater gry IF, i bardzo późno się połapałam, kim jest – "bohater budzi się z amnezją" to chwyt obśmiany po całych Internetach

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

A ja nie dałem rady przeczytać do końca. Nie lubię baśni. Myślę, że nadmiar zaimków jest wynikiem stylizowania.

Z łapanką wyprzedziła mnie Tarnina, więc nie będę dublować. I tak mam kilka uwag: 

 

Choć pozbawiony oczu, dostrzegał więcej niż którykolwiek z pozostałych braci. – nie podchodzi mi to, skoro mówi to jeden z braci. Brzmi to wybitnie nienaturalnie, tak mógłby mówić ktoś inny. 

 

Chłopiec idzie i idzie, jest zmęczony i śpi. A co z pragnieniem i głodem? Nie wspominasz, żeby dzieciak miał jakiś bagaż, zapas jedzenia. W tak wymarłym lesie nie widzę szans na znalezienie niczego do jedzenia. Nie twierdzę, że masz opisać każdy posiłek, ale brak jakiejkolwiek wzmianki o tym powoduje, że podchodzę do tekstu bardzo sceptycznie i nie ratuje w moich oczach sytuacji nawet baśniowa konwencja. 

 

Chłopiec pozostawił mnie bardzo obojętną. Pierwsza rzecz – brak imienia, dookreślenia, o czym już wspomniała Finkla, do tego nie odezwał się nawet raz. Druga – dzieciak tylko idzie i śpi. Reszta mu się tylko przydarza. A to nie wciąga i nie powoduje, że ma się chęć takiemu bohaterowi kibicować. Co do niedookreślenia, rozumiem, że chciałaś na koniec zaskoczyć czytelnika tym, że to czwarty brat, ale nie dało to efektu. Między innymi dlatego, że nie wiem, czy on sam wiedział, kim jest. 

 

Ilość zaimków, niezależnie czy to kwestia prób stylizacji, czy nie, jest przytłaczająca i większości z nich można się bez szkody pozbyć. 

 

Co do pomysłu, to zgadzam się, że jakiś nawet jest, ale poległ wykonaniem. To jednak jest do wyćwiczenia. Powodzenia więc w dalszych próbach, oby było tylko lepiej. 

 

 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Łapanki nie będę uzupełniać, bo pewnie bym się powtarzała, ale w kwestii odmiany Księżyc/Księżyca – rozumiem intencję autorki, żeby imię miało rodzaj żeński. Ale w obu wersjach – nawet jeśli przyjąć tę nieodmienną jako licentia poetica – brzmi to fatalnie. Nie możesz tego zastąpić jakąś Księżycową Panią, Panią Księżyc, Luną, czymkolwiek, co będzie wyglądało naturalnie?

 

Co do fabuły – pełna zgoda z Finklą i Śniącą. Nie jest to alegoria czy przypowieść (mimo że trochę z początku coś takiego obiecuje), więc trochę realizmu by się przydało, że o fabule nie wspomnę. Zwłaszcza że potencjał jest, pomysł na świat i na baśń zupełnie znośny.

Nie przeszkadza mi brak imion, ale gorzej, że postacie są papierowe.

 

“– Stójcie! – dobył się nagle jakiś potężny głos.” – tu dobył też nie leży, a tego akurat nikt dotychczas nie wyłapał. Ogólnie stylistycznie jest bardzo tak sobie.

http://altronapoleone.home.blog

Przykro mi to pisać, Travi, ale opowiadanie zupełnie nie przypadło mi do gustu. Jest straszliwie monotonne, nadmiernie rozwleczone i mocno przegadane. Chłopiec snuje się po lesie, czasem przycupnie i prześpi się, po czym wysłuchuje opowieści kolejnej spotkanej istoty, a to zdecydowanie za mało, by Twoja baśń mogła mnie zaciekawić.

Wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia i ze smutkiem konstatuję, że do dziś nie uznałeś za stosowne poprawić wskazanych usterek. :(

 

Na­prze­mian rósł oraz malał. –> Na ­prze­mian rósł i malał.

 

Chło­piec uj­rzał, że znaj­du­ją się na nie­wiel­kiej po­lan­ce… –> Masło maślane. Polanka jest niewielka z definicji.

 

We­wnątrz fla­ko­ni­ku chło­piec doj­rzał sre­brzy­stą ciecz. –> We­wnątrz fla­ko­ni­ka chło­piec doj­rzał sre­brzy­stą ciecz.

Ten błąd pojawia się w opowiadaniu wielokrotnie.

 

wy­ko­na­ne z po­zbi­ja­nych bez­wład­nie desek… –> Przypuszczam, że miało być: …wy­ko­na­ne z po­zbi­ja­nych bez­ład­nie desek

Poznaj znaczenie słów bezwładnybezładny.

 

Plum – po­wta­rzał męż­czy­zna.. –> Jeśli po didaskaliach miała być kropka, jest o jedną kropkę za dużo, a jeśli wielokropek, brakuje jednej kropki.

 

– Ten las nie za­wsze był uschłym. –> – Ten las nie za­wsze był uschły.

 

po­wie­dział, zwra­ca­jąc mło­dzień­co­wi fla­ko­nik. –> Do tej pory nazywałaś bohatera chłopcem, skąd więc nagle młodzieniec?

Za SJP PWN: młodzieniec «młody mężczyzna»

 

Chło­piec nie­mal fi­czycz­nie po­czuł… –> Literówka. 

 

Drob­ne­mu dziec­ku wy­wo­ły­wa­nie prze­zeń drże­nie mogło zda­wać się po­tęż­ne… –> Literówka.

 

wy­róż­nia­ło się jedno wy­cię­cie. Miało ono kształt czło­wie­ka i było po­czer­nia­łe, jak gdyby do­tknę­ła go jakaś cho­ro­ba. –> Piszesz o wycięciu, które jest rodzaju nijakiego, więc: …jak gdyby do­tknę­ła je jakaś cho­ro­ba.

 

Za­pa­no­wał głód, a skwar wy­su­szał wodę… –> Czy można wysuszyć wodę?

 

Ule­czo­ne drze­wo wpra­wi­ło swe ko­rze­nie w ruch, spra­wia­jąc, że wszyst­ko wokół drża­ło, a zie­mia sy­pa­ła się mu na głowę. –> Czy dobrze rozumiem, że ziemia sypała się na głowę drzewa?

 

przy­pa­sa­ny do pasa miecz rów­nież. –> Brzmi to nie najlepiej.

 

Pa­nicz­nie przy­ło­żył usta do skały… –> Czym objawia się paniczność przyłożenia ust do skały?

 

Pa­trzył przy tym, jak drze­wa i trawa za­czy­na sza­rzeć… –> Piszesz o drzewach i trawie, więc: Pa­trzył przy tym, jak drze­wa i trawa za­czy­nają sza­rzeć

 

Gdy sta­nął przed bramą dru­gie­go, we­wnętrz­ne­go muru, ona także sta­nę­ła przed nim otwo­rem. –> Powtórzenia.

 

Prze­kro­czył je, wie­dząc, że wła­śnie tutaj koń­czy się jego wę­drów­ka. 

Wkro­czył do sali tro­no­wej. –> Powtórzenie.

 

Trwał on w bez­ru­chu. Zgar­bio­ny, odzia­ny w czer­wo­ne szaty sta­rzec o pu­stych oczo­do­łach. Przez otwór w skle­pie­niu padał na niego snop księ­ży­co­we­go świa­tła. Na jego si­wych wło­sach spo­czy­wa­ła ko­ro­na. Nie­ru­cho­my, o sza­rej cerze, przy­po­mi­nał on mar­mu­ro­wą rzeź­bę. Jego nie­wi­dzą­ca twarz zwró­co­na była w stro­nę nieba.

Chło­piec pod­szedł do niego po­wol­nym kro­kiem, a gdy sta­rzec wciąż się nie ru­szał, do­tknął go de­li­kat­nie w po­li­czek. 

Jego skóra była wiot­ka i szorst­ka. –> Przykład nadmiaru zaimków.

 

„Tylko ten, kto świa­tło wi­dział, łaską może mi je przy­wró­cić” Wi­dzia­łeś Księ­życ… –> Brakuje kropki na końcu zdania.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka