Biegłem jakby goniło mnie stado wygłodniałych Dzikich, chociaż… Chyba bym wolał, żeby chodziło o nich.
Płuca płonęły i rzęziły jak stary dieslowski silnik. A ja wciskałem gaz do dechy, byle szybciej, byle dalej. Nie zważałem na ból i zmęczenie, ignorując gałęzie chłostające po twarzy i ramionach, przeklinając, gdy któraś zaplątała się między nogi. Każde potknięcie czy upadek to strata cennych sekund, których mi brakowało.
Nie odwróciłem głowy ani razu. Jeden błąd oznaczałby śmierć. Starłem pot z czoła, dziękując słońcu, że jest po mojej stronie, oświetlając drogę pomarańczową łuną. Przecinałem parowy, przeskakiwałem nad spróchniałymi pniami, klucząc między drzewami starego lasu, w którym pewnie od dziesięcioleci nie było drugiego człowieka.
Biegłem przed śmiercią czy po nią?
W takim lesie mogłem trafić na cokolwiek: Kameleony, Dzicy, a może coś gorszego, coś, czego najstarsi ocaleni nie widzieli na własne oczy. Coraz częściej zahaczałem o przeszkody, dławiąc ból w zarodku. Nagły podmuch wiatru pchnął feerię zapachów w moją stronę. Nie rozpoznałem żadnego, chociaż jeden zwrócił szczególną uwagę. Był inny, całkiem przyjemny i przywoływał jakieś niejasne wspomnienia, dodając jeszcze odrobinę sił. Skierowałem się w jego stronę.
Zaskoczony znieruchomiałem, gdy tylko wybiegłem na polanę.
Zastany widok zrobił niezwykłe wrażenie. Na środku, na zwalonych pniach siedziało dwóch rosłych mężczyzn. Odziani w zlepek skór i ubrań, nosili brudne płaszcze z postawionymi kołnierzami i kapelusze, jakie kiedyś widziałem w westernie. Pomiędzy nimi dymił stary i pordzewiały piecyk z żeliwa, podobny do tych, których używaliśmy w domu. Istna sielanka w środku niebezpiecznego lasu. Mężczyźni spojrzeli na mnie leniwie, obdarzając podejrzanym uśmiechem, ale ani jeden nie sięgnął po broń czy zerwał się na równe nogi. Po prostu siedzieli z tępym wyrazem twarzy.
To musieli być piraci. Bo któż inny mógł zapuszczać się w groźne ostępy i gotować strawę pośród liściastej fali zagrożeń?
– Wyglądasz na zmęczonego. Może usiądziesz?
Czujny umysł rozglądał się za drogą ucieczki, ale powrót nie wchodził w grę, a każdy inny kierunek szybko zagrodziłby co najmniej jeden z mężczyzn. Poza tym ledwo oddychałem, a nogi były jak z waty.
Zdesperowany przykucnąłem niedaleko, dzieląc uwagę pomiędzy nich i własne tyły. Gdy przyjemna woń zaatakowała zmysł powonienia, nie wytrzymałem.
– Co gotujecie?
– To? – Ten po lewej spojrzał na garnek, którego jedyną zaletą był brak dziur. – To jest ro-sół.
Przeliterował ostatnie słowo, uprzednio patrząc w książeczkę pod nogami.
– Jadłeś kiedyś?
Zaprzeczyłem.
– My też nie. Ale postanowiliśmy spróbować, jak tylko znaleźliśmy piecyk i książkę. Wiesz, z czego robi się rosół?
Zaschło mi w gardle, przez co ograniczyłem się do kręcenia głową.
– Potrzeba wielu warzyw. Mar-che-wka, pie-trusz-ka, ce-bu-la. O, tę ostatnią nawet znam.
To musieli być piraci. Żyjący poza ocalałymi społeczeństwami ludzie, którzy nie oszaleli i nie zmutowali jak Dzicy, mimo to niewiele im brakowało. Chociaż byli na oko starsi o dobre dziesięć lat, mieli problem z wymówieniem nazw, które przynajmniej znałem, nawet jeśli nie wszystkie warzywa widziałem na oczy. Pewnie tych dwóch nie słyszało o edukacji.
Jego kolega wyciągnął skądś nóż i kawałek drewna, po czym przystąpił do rzeźbienia. Z dzielącej nas odległości nie byłem w stanie rozpoznać kształtu, nad którym pracował domorosły artysta.
– Nie boicie się mutacji? Chodzi mi o te warzywa.
Wreszcie język się rozplątał.
– Nieee. Zebraliśmy na działkach.
– Gdzie?
– Takie ogródki. Nie znasz? Wiemy, że tam nie używano G-M-O, tylko tradycyjnych sposobów uprawy. Podoba ci się zapach?
Tym razem się zgodziłem, a zbierająca się ślina spływała do gardła.
– Ile już to gotujemy?
– Będzie z godzinę – drugi odpowiedział równie znużonym głosem, nie odrywając się od zajęcia. Trocin przybywało.
– No to już czas. Spróbujesz pierwszy?
Zamierzałem podejść, ale powstrzymałem się w ostatniej chwili.
– Macie jakieś naczynie? Miskę, talerz, chociaż kubek?
– Hmm, tu coś leży.
Ten po lewej wyciągnął zza konara metalową miskę i podał mi, szeroko się przy tym uśmiechając.
Z tyłu głowy pulsowała myśl, że coś jest nie tak. Mimo to zbliżyłem się po naczynie.
– A chochla? Żeby nalać? – dodałem, widząc konsternację na jego twarzy.
– Nie ma.
Ściągnąłem rękaw bluzy, by chwycić za ucho garnka, ostrożnie przelewając bulion do miski. Woń była obłędna, jakże inna od ochłapów, którymi się żywiliśmy w mieście. Pozwoliłem miękkim kawałkom, zapewne warzywom, również wpaść, oblizując na ich widok usta. Rosół był niczym zaklęcie, które zatrzymało świat i odegnało wszelkie niebezpieczeństwa. Wpatrywałem się w złocistą, lekko mętną powierzchnię, z której wystawały białe i pomarańczowe kawałki oraz kilka szarych. Plamki tłuszczu niczym soczewki ogniskowały powoli gasnące słońce, zamykając je w wywarze. Wróciłem na miejsce i zapatrzyłem się. Jak pięknie wyglądałoby życie w mieście, gdybyśmy mogli przygotowywać taką zupę codziennie. Koniec z wysokoenergetycznymi papkami, na które przerabialiśmy wszystko, co znaleźliśmy poza murami lub z trudem wyhodowaliśmy wewnątrz nich. Technologie i urządzenia, maksymalizujące wartości odżywcze pokarmu to zarazem błogosławieństwo i przekleństwo, pozostawione przez przodków zbyt głupich, by ocalić świat przed zagładą.
Nagle przypomniałem sobie o gęstym lesie. Obejrzałem się i poczułem dreszcze. Wokół panowała cisza, przerywana jedynie szeptem drzew. Próbowały coś powiedzieć, może ostrzec, może wyśmiać. Nie docierał żaden inny dźwięk. Nikt już za mną nie podążał? Czyżby las zajął się nimi? A może kryją się w cieniu, z dala od promieni słonecznych i czekają na najlepszy moment? Wiadomo nie od dziś, że noc jest najlepszym sprzymierzeńcem drapieżcy.
Popatrzyłem po towarzyszach, wciąż obojętnych i pochłoniętych swoimi sprawami. Byli lekko opóźnieni, spowolnieni. Czyżby popili wcześniej? Może zażyli jakieś substancje odurzające?
A co, jeśli to… las?
Raz w życiu widziałem Kameleona, na szczęście z daleka. Na środku pola, pomiędzy ruinami domostw stało krzesło, a na nim siedziała kobieta. Kiedy się poruszyła i zawyła, chciałem jej pomóc, lecz w pobliżu byli towarzysze z karawany. Robert, dowódca, powstrzymał mnie, wysyłając szybkiego i zwinnego Maćka, żeby rozprawił się z potworem. Pamiętam, jak kumpel się uśmiechnął, splunął na ziemię i przekręcił bejsbolówkę daszkiem do tyłu. Później nie mogłem uwierzyć w to, co zobaczyłem.
Maciek niczym duch przekradł się między ruinami i kiedy znalazł się dostatecznie blisko, podpalił koktajl Mołotowa, wyrzucając go lśniącym łukiem wprost na siedzącą tyłem kobietę. W pierwszej chwili nie mogłem uwierzyć w okrucieństwo kolegi. Przed pierwszą wyprawą wiele słyszałem o karawanach, w tym również złego i w tamtej chwili myślałem, że i mnie przyjdzie brać udział w zasłyszanych zbrodniach. Sekundę później zrozumiałem moją naiwność.
Ledwie butelka dotknęła kobiety, ziemia zadrżała, wzbijając tumany kurzu. Ogromne, grube szarozielone płachty zamknęły się nad krzesłem. Usłyszałem okropny nieludzki wizg, kiedy płomienie pełzały wewnątrz potwora. Jeszcze przez chwilę obserwowałem małe piekło pochłaniające Kameleona. Na spojrzenie Roberta zareagowałem wstydem.
– Pamiętaj, młody. Jeśli poza miastem zobaczysz człowieka, to albo jest to pirat, albo wyjątkowo urodziwy Dziki, albo Kameleon. Bez względu na typ, strzelaj do wszystkich bez pytania.
Powiedział mi wtedy, a ja miałem się przekonać, ile jest prawdy w jego słowach.
Czy las nie był jednym gigantycznym Kameleonem? A ci dwaj nie byli pozbawionymi duszy, ale niezwykle dopracowanymi wabikami na takich jak ja? Zachowywali się dziwnie, bez cienia agresji, chociaż nie mieli żadnych powodów, żeby mi ufać. Nawet mnie poczęstowali! Może było już za późno. Gigantyczne ni to liście, ni to kończyny właśnie zamykały się nade mną, przysłaniając słońce. W takim razie może powinienem zjeść ostatni w życiu posiłek. Przynajmniej poczuję się odrobinę jak w niebie…
Pochyliłem się nad parującą miską i kolejny raz oblizałem usta. Z grubsza rozpoznałem pływające kawałki, tylko te szare i brązowe nie dawały spokoju.
– Co to jest?
Wyciągnąłem jeden kawałek, by pokazać temu, którego w głowie nazwałem kucharzem.
– Mięso.
Uśmiech, jakim mnie obdarzył, wywołał gęsią skórkę. Już miałem wbrew rozsądkowi zapytać, co to za mięso, ale promień słońca padł na jakiś błyszczący przedmiot po prawej. Spojrzawszy w stronę odblasku, zbladłem.
Z kępy krzaków wystawały ubrania, w które zaplątały się fragmenty ciała. Nie wiem czy to były ręce, czy nogi, nie dało się z całą pewnością stwierdzić. Ale i tak wystarczył jeden element – czapka z daszkiem…
– Smakuje? – zapytał kucharz.
– A wy nie jecie? – Odstawiłem miskę powoli, za wszelką cenę unikając patrzenia do środka.
– Nie. My już pojedliśmy. Zupę ugotowaliśmy z ciekawości.
Coś się w nich zmieniło. Im ciemniej się stawało, tym bardziej ożywieni się robili. Powoli wstałem i rozprostowałem kości. Rozejrzałem się, oceniając własne położenie. Artysta odrzucił cienki i bezkształtny kawałek drewna w kupę wiórów, po czym sięgnął po kolejny. W zasadzie na ich dwóch, on był uzbrojony i to wyłącznie w nóż. Jak to możliwe, że dwóch facetów udało się do lasu z jedną bronią? Może poukrywali resztę w sprytny sposób z dala od niechcianych oczu?
Spojrzałem na niepasujący do otoczenia piecyk. Ktoś musiał go kiedyś tu przytaszczyć, może nawet postawić szałas i po prostu żyć. Jak ja. Pewnie już po apokalipsie, uciekając przed Dzikimi lub innym zagrożeniem ukrył się tutaj. Opuścił to miejsce, czy las ostatecznie i jego pochłonął?
Próbowałem nie patrzeć w prawo. Doskonale wiedziałem, czyje ciało tam leży. Jakże okrutny żart losu: martwy przyjaciel przywołał mnie zapachem rosołu, którego częścią się stał. Wiedziałem, że nigdy nikomu nie opowiem, co się naprawdę przydarzyło Maćkowi.
– Wiesz co? Te całe gotowanie sprawiło, że wrócił mi apetyt.
– Mnie również.
Zrobiłem krok w tył.
– Przyjacielu, nie chcesz się ogrzać przy piecu? Noce są teraz bardzo zimne…
Nigdy nie widziałem takiej szybkości. Skoczyli równocześnie jak zgrani tancerze, albo jeden organizm w dwóch częściach. Złamali wszelkie prawa budowy ludzkiego ciała i grawitacji, pokonując dzielącą nas odległość w ułamku sekundy, prawie nie dotykając podłoża. Nie zdążyłem nawet unieść rąk do obrony.
Rozległy się strzały. Cała kanonada huków i towarzyszący im znajomy zapach prochu. Nie czułem złocistego rosołu, nawet nieświadomie potrąciłem naczynie, wylewając zawartość. Niech ci ziemia lekką będzie, Maćku.
Półmrok starego lasu przecięły snopy światła, wyprzedzające ludzi z karabinami i strzelbami.
– Żyjesz?!
– Tak.
Z trudem wyrzuciłem słowo, gapiąc się na podrygujące ciała piratów.
– Szybko! Gdzie jest miotacz?!
Gdzieś z boku rozbłysnął płomień, a chwilę później na polanie zatańczyły dzikie cienie, kiedy ten uderzył w kucharza i artystę. Próbowali wstać, pomimo dziesiątek kul uwięzionych w ciałach. Dopiero ogień dokończył sprawę.
– Dobrze się spisałeś, młody.
Robert poklepał mnie po plecach, ale wcale nie poczułem się lepiej. Podniosłem głowę, by zobaczyć, że jeden pocisk przedziurawił garnek na dogasającym piecyku. Parujący płyn leniwie wsiąkał w ziemię. Ocknąłem się dopiero, gdy ktoś inny sięgnął do środka.
– Nie jedz tego!
– O co chodzi? – zapytał dowódca.
– Tam… – wskazałem krzaki – …są ubrania Maćka.
– A on?
Popatrzyłem na niego. Nie potrafiłbym tego powiedzieć na głos, choćby mnie torturowali. Na szczęście Robert pojął w mig.
– Zbychu! Wykop dół i wrzuć do niego garnek z zawartością.
– Po co…
– Wykonać!
Zapadła noc, zimny wiatr dął między konarami. Podszepty lasu wydały mi się jeszcze bardziej obce i złowrogie. Resztki energii całkowicie ze mnie uleciały. Nie miałem jednak odwagi oprzeć się o drzewo.
Robert przykucnął obok i patrzył przez chwilę zmartwiony.
– Niewielu odważyłoby się na to, co ty. Robić za przynętę…
– Byłem to winien Maćkowi.
– Wiem, ja wszystko wiem, ale wciąż… Pamiętasz jak ci mówiłem o zagrożeniach poza miastem? – Nagle zmienił temat.
Pokiwałem głową.
– Jest jeszcze jeden typ, bardzo rzadki i chyba najniebezpieczniejszy z nich wszystkich. Technicznie to nie są ludzie, ale nikt do końca nie wie, czym lub kim są. Słyszałeś o Pijawkach?
Uniosłem gwałtownie głowę. Kto nie słyszał o Pijawkach?! Mama straszyła nimi, gdy nie chciałem spać. Byli zaledwie okrutną fantazją, dopóki nie nadeszły wieści z Krosna. Wszyscy mieszkańcy zniknęli, pozostawiając swoje dobra na miejscu. Dopiero druga ekspedycja, dochodzeniowa, odkryła resztki ciał pochowane w piwnicach. Takiej masakry mogły dokonać wyłącznie Pijawki. Czymkolwiek były, potrafiły przybrać ludzki wygląd, poruszać się i mówić jak oni. Ktoś taki bez problemu dostawał się do otoczonego wysokimi murami miasta i powoli, ale skutecznie wykańczał wszystkich. Nikt nie dostrzegał niebezpieczeństwa, dopóki nie było za późno.
– Kiedy jeden z nich porwał Maćka, od razu wiedziałem, z czym mamy do czynienia. Te nieludzkie ruchy… Dlatego ktoś musiał za nimi podążyć, żeby odciągnąć ich od… – Zrobił pauzę, ale po chwili wrócił do rzeczywistości. – Za dnia, kiedy są mniej aktywne. Liczyłem jednak, że Maciek wciąż żyje.
Spuścił głowę, zbierając myśli.
– Gdyby chociaż jeden z nich przejął jego ciało i wrócił do Rzeszowa, to byłby koniec. Rozumiesz? – podjął rozmowę lekko odmieniony.
– Tak.
– Za wszelką cenę musieliśmy ich zlikwidować.
– Wiem.
Powtórzyłem automatycznie, ale w oczach dowódcy lśniła niewypowiedziana prośba. Dodałem z przekonaniem, na jakie było mnie obecnie stać.
– Ocaliliśmy miasto.
– Nie. Ty ocaliłeś. – Robert zwrócił się do mnie stanowczo.
Poklepał mnie jeszcze raz, co uznałem za przejaw największego uznania. Przyjrzałem się zwęglonym zwłokom, roztaczającym dookoła smród spalenizny. Nawet teraz wciąż wyglądali jak ludzie i tym bardziej przestraszyłem się, co by się stało, gdyby dostali się pomiędzy nas.
Wstałem i podążyłem do dziury, w której już spoczął pordzewiały i dziurawy garnek wraz z ubraniami poległego karawaniarza. Wspomniałem rosół, ale tym razem nie dostałem ślinotoku. Zatęskniłem za dziennym przydziałem obrzydliwej, ale jakże ratującej życie papki.
Wolę jeść gówno, niż zamienić się w nie.