Aurelia
Lekko oszołomiona, jakby nie wierząc, że kawałek szkła rzeczywiście tkwi w moim kolanie, zanurzyłam palec w spływającej po nodze strużce krwi i oblizałam go mechanicznie. Żelazisty posmak na języku zdawał się dużo bardziej realny niż ostrze bólu, które stopniowo przenikało trzewia, dochodząc umysłu.
Nie chcąc niepokoić mojego ojca – Więcesława – zakradłam się do obskurnej łazienki i przymknęłam skrzypiące drzwi. Dźwięk niczym z horroru.
Uchyliłam lustro, by z umieszczonej za nim szafki wyciągnąć spirytus, gazę oraz bandaż. Przypominając sobie wskazówki, których niegdyś udzielił mi brat, usunęłam odłamek i krzywiąc się z bólu oczyściłam ranę.
– Aurelka! Nie zapomnij o obiedzie! – Dobiegł mnie z gabinetu szorstki, męski głos.
– Dobrze, tatku! – odparłam, starając się zabrzmieć pogodnie. Ojciec miał dostatecznie dużo zmartwień bez mojej zranionej nogi. – W takim razie idę na zakupy!
Zakładając znoszone trzewiki wspomniałam jego zmęczoną, pokrytą siateczką zmarszczek twarz i ukryte za grubymi denkami okularów wyblakłe oczy. Oraz pożądanie, z jakim spoglądał na butelkę pomarańczowego soku, której z racji zdiagnozowanej cukrzycy nie mógł opróżnić podczas meczu piłki nożnej czy ulubionego serialu.
Już wypadek, w wyniku którego zmarła mama, odcisnął się piętnem na jego twarzy, zaś późniejszy wyjazd z Pejzażu mojego brata sprawił, że zdawał się starzeć dwukrotnie szybciej. Nasz dom, choć wcześniej zadbany i przytulny, stopniowo popadał w ruinę i nawet porządki, które zajęły nam dziś całe przedpołudnie, niewiele zmieniły.
Nie zwlekając, narzuciłam na ramiona lekką kurtkę i wyszłam na tonące we mgle podwórze. Delikatna kołderka białego oparu otulała domy sąsiadów, równe ulice i zadbane podwórza, nadając Pejzażowi aurę tajemniczości. Gdzieniegdzie, zza mlecznego woalu wyłaniały się powykręcane konary sękatych drzew o liściach drobnych i zielonych, gęste czapy krzewów i wyblakłe nieco, pokryte kroplami rosy, płatki kwiatów. Na ulotnych skrzydłach ciężkiego od wilgoci powietrza ku moim uszom płynął szmer pobliskiego strumienia, ptasie trele oraz echo chichotów bawiących się w oddali dzieci.
Mgła była czymś znamiennym dla naszego miasteczka – naszą opoką, najlepszą przyjaciółką. Chroniła nas przed złem wielkiego świata, separowała od krzywd, brudu i biedy, które nękały mityczną „zagranicę”. Otulała nasze ziemie i nas samych przez okrągły rok, nie rzednąc choćby na chwilę.
Wyuczona przemieszczania się w gęstym oparze, nadstawiłam uszu i pewnym krokiem ruszyłam w kierunku placu zabaw. Minęłam spacerującą z psem sąsiadkę oraz nieco zagubionego listonosza, przekroczyłam strumień korzystając z ustawionej przez zapobiegliwego człeka kładki, wreszcie zagłębiłam się w gęstym listowiu okalających plac zabaw krzewów. Tajne przejście, którym poruszać się mogą jedynie dzieci, doprowadziło mnie do celu.
– Spoczywaj w pokoju, panie ptaku – powiedział z emfazą Eryk, wznosząc ręce ku ukrytemu za mgłą niebu. Stał chwilę w tej pozycji, następnie zanurzył palce w trzymanej przez drugiego chłopca miseczce i skropił wodą drobne truchełko, ułożone w płytkim dołku u stóp olbrzymiego wiązu.
– Nie macie nic lepszego do roboty? To obrzydliwe – mruknęłam, mierząc karcącym wzrokiem wysokiego, nieśmiało uśmiechniętego Eryka i dwójkę jego towarzyszy – Tobiasza oraz Irenkę. Razem z nieobecnym Anemią stanowiliśmy paczkę przyjaciół.
– Biedaczyna leżał na poboczu drogi. Choroba, nie mogliśmy go tak zostawić! – westchnął Eryk i przykrył opierzone ciałko ziemią. – Ale nie bój nic, Aurelka! Do transportu użyliśmy siatki. A tak w ogóle, to gdzie byłaś? Czekamy tu od rana…
– Sorki, sprzątaliśmy z tatą dom. Mieliśmy iść na kamionkę, co? Macie czas po obiedzie?
– To szesnasta, co? Pasi? – zaproponował Tobiasz, przejeżdżając palcami po krótkiej szczecinie i rozległej bliźnie na skórze głowy. Oczy Irenki zalśniły entuzjazmem:
– Doskonale! Może odwiedzimy dom duchów? Dawno tam nie byłam! Albo…
Przeczuwając, że właśnie rozpoczął się jeden ze słynnych napadów słowotoku Irenki – drobnej, prześlicznej blondynki, którą poznałam jeszcze w podstawówce – odwróciłam się nieco i pozwalając zdaniom płynąć gdzieś obok, dotknęłam pokrytego najróżniejszymi słowami i symbolami pnia wiązu.
Spękana kora była miejscem, w którym niezliczone rzesze dzieci pozostawiały wycięte ostrymi narzędziami informacje. Począwszy od tych najbardziej błahych, jak „Roman to ciota”, czy też „F+A=<3”, aż po przekazy znacznie bardziej tajemnicze, często niezrozumiałe.
Moim faworytem pozostawał tekst wyryty nadzwyczaj głęboko i z wielką elegancją, dzięki czemu mimo upływu czasu wciąż pozostawał czytelny: ZBRUKANE DNIA BLASKIEM WYGAŚNIE COŚ W NAS.
Słowa, choć zwróciłam na nie uwagę dobrych kilka lat temu, wciąż powracały do mnie i zmuszały do zupełnie bezproduktywnej refleksji. Pewnego razu powtórzyłam je ojcu, innym razem panu Bogusławowi, który był w Miasteczku bibliotekarzem i zdaniem wielu ludzi najmądrzejszym mieszkańcem, każdy jednak unosił brwi i kręcił bezradnie głową.
– Bzdury – mruknęłam pod nosem, żegnając się z przyjaciółmi. Już i tak byłam spóźniona, a przecież trzeba jeszcze coś ugotować!
Tobiasz
W każdym innym miejscu na świecie, gdzie pozycja jest wyznaczana pieniądzem, a kłamstwo znaczy nawet więcej niż bogactwo, byłbym zapewne pogardzany i opluwany. Wszyscy spoglądaliby jedynie na moje pokryte bliznami ciało, za nic mając bijące we wnętrzu, uczciwe serce.
Tylko tutaj, w Pejzażu, mogłem liczyć na zrozumienie i współczucie bliźniemu, który jako uczące się jeździć na rowerze dziecko wpadł pod samochód, w darze od losu otrzymując kolekcję blizn i złamaną nogę.
Cierpiałem długo, jednak pewnego dnia trauma minęła, a ja znów mogłem cieszyć się beztroską dzieciństwa. Korzystałem pełnymi garściami ze szczęśliwych chwil, gdy okazało się, że wypadek przyniósł znacznie dalej idące konsekwencje…
Choć trudno w to uwierzyć, ludzie w moim otoczeniu nabrali skłonności do zranień. Incydenty te, liczne i pozornie ze sobą niezwiązane, łączyło jedno – pozostawiały po sobie blizny.
Pierwszy był ojciec, który pomagając naszemu sąsiadowi – panu Wackowi – ciąć stalowe pręty, paskudnie zranił się piłą tarczową i choć obyło się bez amputacji, od tej pory jego rękę zdobiła poszarpana blizna.
Następnie, mój maleńki braciszek Maurycy podczas spaceru wysunął się z wózeczka i upadł na rozbitą butelkę, rozcinając sobie skórę niemal do kości. Mama była zrozpaczona i choć próbowałem ją przekonać, że małych dzieci nie da rady do końca upilnować, wciąż obwiniała się za ten wypadek.
Podobnych incydentów było wiele, zaś ostatni zdarzył się, cóż… dzisiaj. Niedługo po pogrzebie ptaka pożegnałem się ze znajomymi i próbując ignorować ból pochodzący z rozciągających się podczas marszu blizn, wybrałem szlak przez mgłę.
Minąłem skromny kościół i przyległy do niego cmentarzyk z rzędami zadbanych, marmurowych nagrobków, pozdrowiłem mechanika, który był bliskim przyjacielem mojego ojca i korzystając z prowadzącej do ogrodu furtki, wróciłem do domu. Witany dźwiękami muzyki klasycznej i znacznie cichszym, dobiegającym z kuchni śpiewem, pozwoliłem ulecieć ponurym myślom.
– Tobi! Nareszcie! – przywitała mnie mama, starając się przekrzyczeć symfonię Beethovena. – Powiedz coś ojcu, przez niego od rana nie słyszę własnych myśli…
– Najwidoczniej ma wenę. Sama wiesz, że gdy pisze… – Mój głos stopniowo cichł, podczas gdy oczy śledziły poruszający się z wielką wprawą nóż w ręku mamy. Wznosił się i opadał, siekając marchewkę na coraz mniejsze kawałki. Szybciej i szybciej, aż do warzyw dołączyła krew i fragmenty palców. Paniczny okrzyk, który wydarł się nagle z moich płuc sprawił, że muzyka ucichła.
Nieświadom, co wydarzyło się później, ocknąłem się we własnym łóżku z twarzą mokrą od łez. Zawroty głowy, które odczuwałem rano, wróciły ze zdwojoną siłą, nie pozwalając mi zebrać myśli. Widok matczynych palców, tak podobnych do kawałków marchewki, wypalił się w mej świadomości, rozrywając delikatny ścieg mgły.
– Mamie nic się nie stało, Tobi. Słyszysz? Nic jej się nie stało, przestań lamentować – powtarzał mechanicznie ojciec, spoglądając na mnie ze zmarszczonym czołem. Wyglądał na rozeźlonego. – Weź się w garść!
– Tata… Czemu? To mo– moja wina?
– Nie, Tobi. Po prostu… Czasami, gdy jest za dobrze, po prostu musi się zdarzyć coś złego. Tak już w życiu bywa.
Zerknąłem na niego przez kurtynę sklejających rzęsy łez i zauważyłem, że ręka z poszarpaną od piły tarczowej blizną zacisnęła się w pięść. Nagle, po raz pierwszy zwróciłem uwagę, że ojcu brak najmniejszego palca, a serdeczny w ogóle się nie zgina. Że skóra jest pokryta zgrubieniami, nierówna i nadzwyczaj jasna.
Niepomny wykrzykiwanych przez tatę słów, otarłem twarz i pobiegłem do pokoju Maurycego. Roczne zaledwie dziecko siedziało grzecznie w łóżeczku, jedną rączkę zaciskając na białym, drewnianym szczebelku. Gaworzyło, opowiadając sobie tylko znaną historię i potrząsało niewielką grzechotką.
Westchnienie ulgi wezbrało w mej piersi i zanim zdążyłem je wydać, przerodziło się w krzyk. Maurycy odwrócił się, prezentując poszarpane strzępy twarzy, węźlasty zrost w miejscu oka i krzywy uśmiech. Rozległa blizna zajmowała połowę maleńkiej buzi, przekształcając urocze niegdyś dziecko w potwora.
– Nie wierz bezkrytycznie we wszystko, co cię otacza, Tobi. Nawet wzrok można oszukać. – Głos ojca za plecami sprawił, że zadrżałem. – Ponoć ostatnio w naszym miasteczku widziano dziwnego osobnika… Człowieka, który pożera mgłę. Diabła, zsyłającego przerażające, prowadzące do rozpaczy wizje… Bądź rozsądny, synu. Nie daj się omamić.
Pożera… mgłę? pomyślałem panicznie i nim zgroza spowodowana widokiem pokiereszowanej twarzy braciszka zdążyła minąć, znacznie straszniejsza wieść sprawiła, że poczułem pierwsze znamiona szaleństwa.
Irenka
Tik-tak, tik-tak…
Kolejna chusteczka zakwitła na czerwono, po drodze do muszli klozetowej roniąc grzeszne łzy mojej odrazy.
Tik-tak, tik-tak…
Przycisnęłam do łona drżącą rękę z wątłą nadzieją, że na tym się skończy, że wreszcie będę mogła opuścić łazienkę i dołączyć do przyjaciół. Nic z tego, czas na następną chusteczkę.
Tik-tak, tik-tak…
Nienawidziłam krwi. Jej niemalże czarnego koloru, który ponurymi stygmatami znaczył bieliznę, jej ostrej, wypełniające łazienkę gęstym oparem woni, jej sklejającej palce lepkości. Odrzuciłam przemoczoną chusteczkę i sięgnęłam po następną, świeżą paczkę. Koledzy będą musieli poczekać…
Tik-tak, tik-tak…
A najbardziej nie znosiłam tego upierdliwego zegara z kukułką, który choć wisiał na werandzie, był słyszalny w całym domu. Za każdym razem, gdy siedziałam w łazience z wypełniającymi oczy łzami i bólem między nogami, przypominał mi, jak obfite mam miesiączki. Jak nieznośne. Czasem przeklinałam to i krzyczałam, że wolałabym być bezpłodna, a wtedy sucha dłoń mojej fanatycznie religijnej matki lądowała na poznaczonej łzami twarzy, do bólu między nogami dodając drugi – ten w sercu.
Ku-ku! Ku-ku!
Kukułka, a raczej symbolizujący ją kawałek drewna, wychynęła z zegara by celebrować godzinę szesnastą, a ja z ulgą zauważyłam, że krwotok ustał.
Wzięłam głęboki oddech i wiedząc, że czasu mam niewiele, przystąpiłam do przygotowań – umyłam krocze i załzawioną twarz, włożyłam czyste ubranie, rozczesałam splątane włosy, a na koniec zrobiłam szybki makijaż. Spojrzałam w lustro i z ulgą dostrzegłam tę samą śliczną blondynkę co zawsze. Farba skutecznie ukryła ból.
Wyszłam z łazienki i przekradłam się do pokoju, jednak zanim zdążyłam uchylić okno i po kryjomu opuścić dom, mama zazgrzytała swym zniszczonym modlitwami głosem:
– Tylko nie zapomnij, że wieczorem idziemy na czuwanie, Irka. Musisz odpokutować za swe grzechy!
– Dobrze, mamo! – krzyknęłam, przewracając oczami. Ostatnim razem czuwanie skończyło się ledwie kilka godzin przed świtem, a choć w jego trakcie mamę kilka razy zmógł sen, budziła się akurat, gdy zamierzałam odwiedzić łóżko. Może jestem pesymistką, ale nie miałam nadziei, że tym razem będzie inaczej.
Otoczona przez przyjazną, ciepłą mgłę, w dużo lepszym nastroju ruszyłam w kierunku placu zabaw. Miasteczko po raz kolejny wydało mi się piękne i tajemnicze – nie wierzyłam, by gdziekolwiek na świecie znajdowało się drugie takie miejsce. Życie tu było ekscytujące i pełne barw, stąd potrzeba zmiany otoczenia, choćby na chwilę, jawiła mi się jako coś zupełnie abstrakcyjnego.
Jak na tę porę dnia, ulice świeciły pustkami. Witryny sklepów, bogate od pyszniących się za nimi towarów, nie przyciągnęły uwagi choćby jednego klienta, znudzeni barmani zerkali sennym wzrokiem zza kontuarów, wsłuchując się w leniwie płynącą z głośników muzykę, a na ustawionych wzdłuż parkowych alejek ławkach siadywały co najwyżej ptaki.
Zaniepokojona tym wszystkim dotarłam na plac zabaw i odkryłam, że nikt na mnie nie czeka. Podeszłam do wiązu i ze zgrozą przestąpiłam nad rozkopanym dołkiem. To w tym miejscu Eryk pochował truchło ptaka.
Przyjrzałam się poszarpanej korze drzewa i po raz pierwszy zwróciłam baczniejszą uwagę na inskrypcję, która tak zainteresowała Aurelię: ZBRUKANE DNIA BLASKIEM WYGAŚNIE COŚ W NAS.
– Ale co? – spytałam głupio, gdy głośny szelest za plecami sprawił, że wrzasnęłam.
– Cicho! Nie krzycz tak! – jęknął chudy, blady chłopiec, rozsuwając maskujące tajne przejście liście krzewu. – To tylko ja…
– Anemia! Nie strasz mnie!
Słysząc mój podniesiony głos, chłopiec cofnął się między liście i skulił. Był to drobny blondynek o skórze jasnej jak mleko. Chorowity i wyobcowany, większość czasu spędzał w domu, a do naszej grupy dołączył głównie ze względu na znajomość z Erykiem. Osobiście, skrytość Anemii niezbyt mi odpowiadała, choć muszę przyznać, że po przełamaniu nieśmiałości okazywał się być całkiem sympatycznym chłopakiem.
– Nie wiesz może, gdzie są pozostali? Mieliśmy się tu spotkać o szesnastej… – spytałam, wsparta plecami o pień drzewa. Dystans powinien nieco uspokoić Anemię.
– Boją się człowieka, który pożera mgłę – pisnął w odpowiedzi, jednym susem pokonując dzielącą nas odległość i przyległ do mojego ciała. – To potwór, Irenka. Pojawia się jakby znikąd, kiedy zupełnie się go nie spodziewasz. Wyjada mgłę i odsłania… straszne wizje. Koszmary z innego świata. Obrazy, od których nie da się uciec…
– Jesteś za blisko – mruknęłam, bez większego wysiłku odrywając kościste ręce Anemii. Odsunęłam się kilka kroków i rozejrzałam po opuszczonym placu zabaw. Mgła rzeczywiście sprawiała wrażenie nieco rzadszej, choć fantastyczna opowieść bladego chłopca była ostatnim, w co mogłam uwierzyć.
– Idziemy do Eryka – zakomunikowałam. – Człowiek, który pożera mgłę! Dobre sobie!
Eryk
Jedz mój mały, jedz, myślałem, karmiąc chomika kawałkiem jabłka. Obserwując ruch jego wąsów i coraz mniejszą cząstkę trzymanego owocu czułem, że bijące szaleńczo serce stopniowo zwalnia. Ciesz się, że nie widziałeś tego, co ja.
Trwożliwie wyjrzałem przez okno i przypatrzyłem się mgle. Do tej pory traktowałem ją jako element krajobrazu – czasem irytujący, gdyż nie dało się wypatrzeć nikogo z daleka, ale w gruncie rzeczy nieszkodliwy. Teraz jednak, gdy stanął przede mną tajemniczy jegomość w długim po same pięty płaszczu i kapeluszu z szerokim rondem, mgła zmieniła swą naturę. Jawiła mi się jako zagrożenie, którego, co gorsza, nie mogłem uniknąć.
A zaczęło się tak niepozornie – wróciłem do domu, gdzie czekał na mnie gorący obiad, jak zwykle energiczna matka i rozgadany ponad wszelkie pojęcie brat. Przełykałem smażone ziemniaki, a kawałkami mięsa po kryjomu częstowałem warującego pod stołem owczarka niemieckiego – Jacka.
Porozmawiałem ze zmęczonym pracą ojcem, wreszcie wyszedłem spotkać się z przyjaciółmi i nim się spostrzegłem, stałem przed drzwiami Aurelii. Nic w tym przypadkowego – dziewczyna mieszkała w połowie drogi między moim domem a placem zabaw.
Chcąc zrobić koleżance niespodziankę,
(nastraszyć ją)
zakradłem się do ogrodu i tam go spotkałem. Intruza. Człowieka w czarnym, sięgającym kostek płaszczu i ogromnym kapeluszu, którego rondo kryło w mroku najpewniej plugawe oczy. Istota, jakby wyczuwając moją obecność, zaśmiała się chrapliwe i wciągnęła w płuca biały opar.
Jej usta rozwarły się nienaturalnie szeroko, wbrew wszelkiej logice, odsłaniając poczerniałe pieńki zębów i długi, przypominający spuchniętego węża, jęzor. Klatka piersiowa mężczyzny rozdęła się, gdy wraz z wdychanym powietrzem pożarł snującą się wokół domu Aurelii mgłę, odsłaniając jednocześnie rozgrywającą się w kuchni scenę.
To nie może być prawda, pomyślałem wtedy, kręcąc z niedowierzaniem głową, jednocześnie nie mogąc oderwać wzroku od okna domu dziewczyny.
– Nigdy nie dorównasz swojej matce, ty brudna, zdradziecka kurwo! – Przepełniony nienawiścią, nieco bełkotliwy od wypitego alkoholu głos ojca Aurelii drżał. Wzniesiona pięść opadła, lądując na brzuchu dziewczyny. Talerz z obiadem spadł ze stołu i rozbił się, rozbryzgując po kuchni sos z kawałkami pieczeni. Stojąca obok butelka wódki jakimś cudem przetrwała.
– Odpierdol się! Nie dotykaj mnie bo… bo spotka cię to samo co ją! – warknęła Aurelia, kierując ostrze kuchennego noża na uderzającą powtórnie rękę ojca. Mężczyzna zawył, gdy po palcach pociekła krew. – Wytrzeźwiej, zanim zrobisz coś, czego będziesz żałował!
W tamtej chwili uciekłem. Przerażony jadem, który sączył się z ust pogodnej zwykle Aurelii, ścigany śmiechem pożerającego mgłę mężczyzny, pierzchłem do domu, gdzie zabarykadowałem się w pokoju i próbując wrócić do normalności zacząłem karmić chomika.
To nie może być prawda, powtarzałem jak mantrę, jednak obraz wciąż powracał, przypominając mi o koszmarze. Nie może.
Myślenie życzeniowe nie na wiele się jednak zdało, gdyż nagle Jacek wskoczył na kanapę i z nosem przyklejonym do szyby zaczął ujadać.
– Choroba, nadchodzi! – pisnąłem, wlepiając oczy w nieprzebrane masy mgły. Przez mój umysł zdążyło przemknąć całe życie i wszystkie znane modlitwy, gdy nagle z oparu wyłoniła się masywna sylwetka.
– Irenka! I Anemia! – Odetchnąłem z ulgą, obserwując bladego chłopca i dźwigającą go z zagniewanym wyrazem twarzy blondynkę. – Całe szczęście!
Anemia
Na widok przyjaciela uśmiechnąłem się pogodnie i pomachałem, na chwilę odrywając rękę od obojczyka Irenki. Wyglądało na to, że dziewczyna jest wściekła, czyż jednak obwinianie mnie miało jakikolwiek sens? Osłabiony chorobą ledwie znalazłem siły, by dotrzeć na plac zabaw.
– Koniec przejażdżki – mruknęła blondynka i nim zdążyłem się zorientować, leżałem na ziemi z obolałą kością ogonową. Wstałem niezdarnie i powstrzymując atak kaszlu, spojrzałem na nią z wyrzutem.
Od najmłodszych lat byłem chorowity i bardzo szybko traciłem siły, więc, chcąc nie chcąc, pozostało mi polegać na innych. Wyręczałem się rodzicami, dziadkami i znajomymi tak często, jak tylko mogłem, magazynując siły na chwile, gdy naprawdę będą mi one potrzebne.
– A co to ma być? – Zdziwiła się Irenka, wskazując posągową sylwetkę, powoli wychodzącą z domu Eryka. Zmrużyła swe przepiękne, jasnoniebieskie oczy i jęknęła, widząc, że istota rozwiera szerokie, groteskowe usta.
Przeczuwając, że zaraz może zdarzyć się coś strasznego, wstałem chwiejnie na nogi i tak jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, zamarłem. Nie mogąc ruszyć się choćby o krok, pozostało mi patrzeć jak człowiek, który pożera mgłę wciąga w płuca powietrze, ukazując nam dom Eryka w pełnej krasie.
Sypiącą się dachówkę, połamane schodki i odpadający ze ścian tynk. Na ganku leżały rozczłonkowane ciała zwierząt, a uwiązany do słupka zadaszenia pies skomlał resztkami sił. Ptaki, zwisające ze sznurka niczym makabryczne pranie, znajdowały się tuż poza jego zasięgiem, kusząc osłabione głodem stworzenie.
– Uciekajcie! – ryknął Eryk, wychodząc na dwór w ślad za pożerającym mgłę monstrum. – To ten diabeł!
Dalszych słów kolegi nie usłyszałem, skupiony na jego zakrwawionych dłoniach i tkwiącej pod paznokciami sierści chomika. Unurzana w posoce koszula lepiła się do ciała, a błyszczące krwiożerczo oczy Eryka odbijały cierpienia bezbronnych stworzeń. Postawiona nieostrożnie stopa zagłębiła się w gnijących zwłokach z cichym mlaśnięciem.
Jakim cudem dostrzegłem te wszystkie szczegóły nie jestem w stanie stwierdzić, jednak przekaz był dostatecznie jasny, by przełamać paraliż i pozwolić mi odwrócić się od tego koszmaru i targanego chrapliwym śmiechem potwora w czarnym płaszczu.
Zbierając siły do biegu, który pozwoliłby mi wyrwać się na wolność, stanąłem twarzą w twarz z Irenką. Inną, nową, oświetloną blaskiem wciąż górującego na niebie słońca. Dziewczyna wiele straciła ze swego uroku – jej skóra była poznaczona siniakami i nieco pożółkła. Ślady wokół nadgarstków przywodziły na myśl silne, męskie palce, a blizny na szyi i nad piersiami wyglądały jak skutek przypalania papierosem.
– Ty! Ty! – pisnęła dziewczyna, wpatrując się we mnie z przerażeniem i obrzydzeniem. – Jesteś oszustem! Udajesz słabowitego, by budzić litość i wyręczać się innymi! Naciągacz! Kłamca!
– Puszczalska suka! – odpowiedziałem, w gniewie zapominając o swoich problemach ze zdrowiem. Niczym w amoku, wykrzykiwałem słowa, które jak żywe stawały mi przed oczami. – Śmierdzisz swoim ojcem, ty kurwo! Przyznaj się, tęsknisz za jego kutasem?!
Irenka natarła na mnie zakrzywionymi w szpony palcami, jednak zasnuwająca oczy mgła zniknęła, więc bez trudu zrobiłem unik i odepchnąłem ją w kierunku nadciągającego Eryka. Jego zmaltretowany, kulejący owczarek podążał w milczeniu za swoim panem, groteskowo poruszając poranioną głową o wyłupanych oczach.
– Wszyscy jesteście popierdoleni! – warknąłem, spluwając w kierunku moich, do niedawna, przyjaciół. Jak mogłem być tak ślepy? Jak mogłem nie zauważyć toczącego ich zepsucia? A może to gęsta biel mgły oszukała me oczy? Nagle wyryte na pniu wiązu słowa o które tak wypytywała Aurelia, nabrały sensu:
ZBRUKANE DNIA BLASKIEM WYGAŚNIE COŚ W NAS
O tak… Blask dnia… Teraz, gdy świeci nad nami słońce, wszystko wygląda zupełnie inaczej…
Niepewny, czy to co widzę jest prawdą, złudzeniem, czy przerażającą pomyłką, uciekłem.
Człowiek, który pożera mgłę
W Miasteczku zapanował chaos… Ludzie, wyklinając mnie, modląc się i złorzecząc, szukali miejsca, gdzie mogliby poczuć się szczęśliwi, bezpieczni niczym w otulającej ich dotychczas wyimaginowanej mgle… Wszystko nadaremno. Bez sensu.
Wyczerpany i ociężały z powodu wypełniających myśli koszmarów, krążyłem po ulicach, kontynuując swą misję. Ukazując im prawdę starałem się zachować optymizm, jednak rozciągnięte w szerokim uśmiechu usta przerażały mieszkańców tym, czego nie rozumieli – szczerością.
Rondo kapelusza osłaniało me oczy, kryjąc ronione przez nie łzy. Całe to cierpienie, zazdrość i gniew bolały mnie bardziej, niż potrafię wyrazić. W przeciwieństwie do tych ludzi widziałem każdy przejaw zła, każdą klątwę opuszczającą nienawistnie wykrzywione usta i każdy celny cios – czy to werbalny, czy fizyczny. Obserwowałem ich i szlochałem, a choć jęk mój w ich uszach brzmieć mógł również jak śmiech, czułem jedynie żal.
Spoglądałem na małą Aurelię, która już w wieku dwunastu lat z premedytacją zamordowała swą matkę, doprowadzając tym samym do ucieczki z domu jedynego brata. Jej zagubiony, złamany z żalu ojciec wpadł z szpony alkoholizmu i chociaż niegdyś drzemało w nim dobro, porzucił człowieczeństwo, oddając się zemście. Postanowił, że nie opuści swej psychicznie chorej córki, że będzie ją krzywdził, póki starczy mu sił…
Spoglądałem na Tobiasza, chłopca, który uwielbiał kaleczyć innych, a jeszcze bardziej samego siebie. Obserwowałem bestialstwo z jakim ciął bezbronne, drobne ciałko swego siedzącego w wózeczku braciszka. Niemowlę mogło jedynie płakać i bezradnie wyciągać rączki w poszukiwaniu pomocy.
Spoglądałem również na uzależnioną od seksu, patologicznie namiętną Irenkę, która zagrzebana w pościeli, gdzieś między ojcem a dziadkiem, z jękiem celebrowała kolejny orgazm. Spływająca po jej udach posoka mogła być poszarpanymi resztkami dziewictwa, efektem brutalnych fetyszy partnerów, albo i ostatnim echem nowego życia, które zostało przedwcześnie jej wydarte. Tego jednak nie wiedziałem… I całe szczęście.
Wdychając gęste opary mgły towarzyszyłem także znęcającemu się nad zwierzętami Erykowi. Obserwowałem, jak poluje na ptaki, by później przeprowadzać przerażające wiwisekcje i jak gdyby nigdy nic chować swe ofiary na placu zabaw bądź dookoła domu. Słuchałem jego skomlących podopiecznych, bezsilnie wyciągających pyski i dzioby po pokarm. Otrzymywali jedynie żelazo. I sól w broczące krwią rany…
Przebywałem z zakłamanym, bezwzględnym Anemią, który słowem potrafił poczynić krzywdy równie wielkie, co inni pięścią. Wpatrywałem się w przemęczoną, nieprzytomną z braku snu matkę chłopca, oczekującą pod drzwiami jego pokoju na każde skinienie swego syna. Słuchałem jego udawanego kaszlu i słów toksycznych niczym jad, które zabijały równie skutecznie co trucizna. Tylko że z przemęczenia.
I tak w nieskończoność. Każda ulica, każdy odwiedzany przeze mnie dom, pełen był takich ludzi – złych i nieszczęśliwych. Karmiących się iluzją, która stopniowo ich zabijała. Nazywali mnie diabłem, wyklinali i modlili się bym odszedł, nie rozumieli jednak, że spoglądają w złym kierunku.
Ja zniknę. Jak wcześniej i później, niezmiennie, wrócę na plac zabaw i zagłębię się w trzewiach rosnącego tam molocha. Przymknę oczy i wraz z ostatnim tchem oddam miasteczku całe jego zło. Szelest liści zapowie powrót mgły, a dzieci i dorośli znów się uśmiechną, krzycząc wniebogłosy – “Noc świętojańska! Nareszcie!”
Czas zatańczy wraz z nimi i tak jak oni, zatoczy koło. Pejzaż obudzi się taki sam jak wczoraj. Ślepy i zbrukany.