Cała rzecz zaczęła się zwyczajnie. Szef wezwał mnie do gabinetu, siedział jak zwykle za wielkim rzeźbionym biurkiem, mając za plecami okno zasłonięte ciężkimi storami. Gdyby nie kinkiety na ścianach i stylowa lampka na biurku, w pokoju zapewne panowałby mrok.
– Spocznij, proszę!
Usiadłem na wielkim, obitym skórą krześle. Rzeźbione zwieńczenie oparcia sięgało ponad moją głowę. Wyczekująco patrzyłem na pryncypała. Był to już stary mężczyzna, ale wciąż emanował energią życiową. Pobrużdżona twarz, okolona bujną, siwą czupryną i dorodną brodą, budziła zaufanie. Szef, spośród dokumentów zgromadzonych w otwartej teczce, wydobył niewielką karteczkę i przesunął po blacie w moim kierunku.
– To adres domu hrabiego Wielowiesławskiego – w dłoni starca zadzwoniło coś metalicznie – a tu masz klucze. Pojedź tam i wykonaj rekonesans. Mamy zlecenie przeprowadzkowe, ale nie wiadomo, co jest do przewiezienia. Nie ma się co dziwić – stary zareagował na zdumienie malujące się na mojej twarzy – hrabia był bogatym oryginałem, dużo podróżował i to w najdziwniejsze miejsca, i ponoć zwoził stamtąd mnóstwo, hmm, pamiątek. Zaginął kilka lat temu, podczas kolejnej wyprawy, prawdopodobnie gdzieś w Ameryce Południowej, choć to nic pewnego. Dopiero teraz sąd na wniosek rodziny, mieszkającej na drugim końcu kraju, uznał hrabiego za zmarłego. No i spadkobiercy chcą sprzedać dom, a wcześniej zorientować się w ruchomościach.
Wyszedłem i przeczytałem notatkę. Adres wskazywał obrzeża miasta. Spojrzałem na zegarek i postanowiłem sprawę załatwić jeszcze tego samego dnia, po drodze do domu. Akurat nie miałem innych planów, na dodatek moja narzeczona była w delegacji, więc mogłem wyrobić trochę nadgodzin.
Kilkadziesiąt minut później, kompletnie skołowany, kręciłem się po uliczkach dzielnicy przedwojennych willi i małych kamienic. Okolica była cicha i spokojna. Domy stały na dużych parcelach w otoczeniu zieleni. Wysokie drzewa, nierzadko modrzewie, rzucały długie cienie na chodniki. Niestety moje samopoczucie kontrastowało z sielskością otoczenia. Po raz kolejny mijałem dom z charakterystyczną fasadą przyozdobioną gzymsami. Zjeździłem już całą okolicę, a wciąż nie mogłem odnaleźć ulicy Zacisze. Nawigacja sprawiała wrażenie jeszcze bardziej zagubionej, głównie powtarzając polecenie: zawróć, jeśli to tylko możliwe. Na domiar złego, dzielnica sprawiała wrażenie wymarłej. Niekiedy przejeżdżał samochód, ale przez cały czas bezowocnej tułaczki nie napotkałem żadnego przechodnia. Dojechałem do skrzyżowania, po raz kolejny skręciłem w prawo, zgodnie z nakazem i z niekłamaną radością powitałem widok starszego, wspartego na lasce mężczyzny, który właśnie zamykał furtkę jednej z posesji. Zatrzymałem samochód, wysiadłem i uprzejmie zapytałem:
– Przepraszam bardzo. Usiłuję znaleźć ulicę Zacisze, czy może mi pan pomóc?
Zagadnięty powoli odwrócił się i zmierzył mnie przeciągłym spojrzeniem zmęczonych, wodnistoniebieskich oczu.
– Szukasz, synu, domu Wielowiesławskich?
– Dlaczego pan tak sądzi? – zapytałem ostrożnie, nieco zdziwiony trafnością pytania.
– Bo na Zaciszu nic więcej nie ma. Musi pan wrócić pod Pomnik Trzynastu – machnął ręką w kierunku, z którego przyjechałem – wjechać na mostek i zaraz za nim skręcić w lewo, w taką wąską uliczkę. Później już pan trafi.
– Chodzi o pomnik pomordowanych w czasie obu wojen?
Starzec skinął głową.
– Pięknie panu dziękuję!
– Z Bogiem, synu.
Kilka minut później toczyłem się żwirową drogą biegnącą wewnątrz szpaleru lip, wyglądając celu podróży. Wreszcie, pomiędzy pniami zamigotała czerwień ścian domostwa. Widziałem już ogrodzenie i bramę, gdy moją uwagę przykuła rzeźba stojąca przy drodze. Zrazu myślałem, że to zwykła kapliczka ze świętym, ale gdy do niej dojechałem zrozumiałem swój błąd. Na poboczu wznosiła się kolumna, a na niej, sfatygowana wiekiem, postać archanioła z rozpostartymi skrzydłami i uniesionym mieczem. Gdy przyglądałem się rzeźbie – konstatując ze zdziwieniem, że nie dość, iż to nie zwykły, przydrożny święty, to jeszcze stoi zwrócony bokiem do drogi, jakby chciał szarżować samotny dom stojący opodal – dojrzałem, że niebiański wojownik depcze dziwaczną, odrażającą postać. Poniżony stwór nie przypominał niczego co kiedykolwiek widziałem. Anonimowy artysta wyrzeźbił kłębowisko błoniastych skrzydeł, szponów i jakichś wężowych kształtów, których nie mogłem rozpoznać. Wzruszyłem ramionami, podjechałem kilka metrów dalej i zaparkowałem pod bramą włości hrabiego Wielowiesławskiego.
Dom, otoczony starodrzewem, zbudowany był z czerwonej cegły. Piętrową bryłę zdominowała narożna, kwadratowa wieża, zwieńczona tarasem przykrytym czterospadowym daszkiem. Zarówno naroża baszty, jak i podmurówkę wykonano z biało-szarego piaskowca. Całość, podkreślona drewnianym wykuszem, wyzierającym ze ściany wieżycy, tworzyła interesujący styl. Wiekowa willa, stojąca na uboczu w otoczeniu rozłożystych drzew, skąpana w promieniach zachodzącego słońca, zdawała się być alegorią tajemnicy. Otrząsnąłem się z pierwszego wrażenia, wziąłem aparat i notatnik, upewniłem się, że mam klucze i wysiadłem z samochodu. Z kronikarskiego obowiązku sfotografowałem dom i ruszyłem do pracy.
Prawdę mówiąc przepełniały mnie obawy. Budynek był naprawdę duży, a to co usłyszałem o jego właścicielu pozwalało sądzić, że ilość przedmiotów zgromadzonych wewnątrz może zapewnić pracę na długie godziny. Westchnąłem, przekraczając próg i stanąłem niezdecydowany w przestronnym holu, a po krótkim namyśle postanowiłem zacząć od góry. Z niechęcią wyruszyłem na poszukiwanie wejścia na strych.
Moje początkowe obawy okazały się nieco przesadzone. Większość pomieszczeń była skromnie umeblowana, a wystrój wręcz ascetyczny. Jedynym miejscem łamiącym monotonię, była biblioteka, którą znalazłem na pierwszym piętrze. Ilość zgromadzonych woluminów robiła wrażenie. Nie znam się na księgarskich, białych krukach, ale i tak miałem wrażenie, że dobór księgozbioru był dość osobliwy. Nie dostrzegłem żadnego klasycznego tytułu, ani znanego nazwiska. Znalazłem za to mnóstwo opisów wierzeń i mitów z różnych stron świata. Na jednej z półek moją uwagę przyciągnęły grzbiety wyglądające inaczej niż pozostałe. Na chybił trafił wyciągnąłem jeden z tomów i zakląłem. Pomiędzy okładkami tkwił sporych rozmiarów plik luźnych kartek, które skorzystały z okazji i wyrwawszy się na wolność zaścieliły parkiet. Cóż było począć. Zacząłem zbierać rozsypane stronice, jednocześnie oglądając je pobieżnie. Papier był pożółkły ze starości, pokryty odręcznymi notatkami, sporządzonymi w kilku językach i zdecydowanie różnymi charakterami pisma. Zorientowałem się, że przynajmniej część zapisków była relacją z podróży morskiej i to jak sądziłem zakończonej tragicznie.
Gdy powtórnie stanąłem w holu wejściowym, na zewnątrz dawno zapadł zmrok. Na szczęście światło działało, widać ktoś płacił rachunki za energię elektryczną. Chciałem móc powiedzieć, że skończyłem, i że mogę jechać do domu, ale byłem przekonany, że pod domem istnieje piwnica. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, żeby jej nie było. Problem polegał na tym, że nie znalazłem żadnego zejścia. Zamyśliłem się i jeszcze raz wszedłem do pomieszczenia po prawej stronie. To było podnóże wieży, stąd biegły schody w górę – tam już byłem. Minąłem najniższy stopień i utkwiłem wzrok w drewnianej boazerii, którą wyłożono ścianę pod schodami. Tknięty przeczuciem jąłem stukać w deski. Rzeczywiście, odgłos był głuchy. Przyglądałem się uważnie listwom, szukając jakiejkolwiek sugestii, że są czymś więcej niż ozdobą. Ale bezskutecznie. I gdy już miałem odejść, bezwiednie oparłem się o ściankę. Usłyszałem ciche kliknięcie i fragment boazerii uchylił się. Pchnąłem odkryte drzwiczki i stanąłem na krawędzi schodów biegnących w dół, w ciemność. Przez chwilę rozglądałem się, aż w końcu na ścianie, tuż poza granicą jasnego prostokąta, utworzonego przez smugę światła padającą zza moich pleców, spostrzegłem przełącznik. Stary, bakelitowy, z pokrętłem zamiast klawisza. Przekręciłem go i na dole rozbłysła niezbyt mocna, goła żarówka, oświetlając wejście do piwnicy. Moim oczom ukazały się solidne, okute drzwi, ale jak stwierdziłem ze zdumieniem – uchylone. Wzruszyłem ramionami i zacząłem schodzić po schodach. Na dole pchnąłem ciężkie skrzydło i szybko znalazłem kolejny przełącznik. Stałem na progu dużego, niskiego pomieszczenia. Na środku dwie kamienne kolumny podpierały ceglane łuki tworzące sklepienie. Zaciekawiony postąpiłem krok do środka. Po prawej ręce spostrzegłem duży, prosty stół, na którym równo poukładane, spoczywały skrzynki i skrzyneczki. Po lewej stronie, wzdłuż ścian, ktoś poustawiał regały zapełnione rozmaitymi przedmiotami. W słabym, żółtawym świetle, miałem problem ze stwierdzeniem co zalega na półkach. Westchnąłem ciężko. W końcu od początku liczyłem się z tym, że odnajdę składowisko różności. Podszedłem do stołu, odłożyłem notatnik i przysunąłem do siebie jedną ze skrzynek. Była starannie politurowana, na środku zamocowano kunsztowny skobelek. Zawiasy na obu bokach wskazywały, że po otwarciu powstanie rodzaj tryptyku. Delikatnie zwolniłem zamknięcie i odchyliłem obie połowy pokrywy.
– Matko jedyna! – szepnąłem.
Otwarte pudło było w istocie rzeczy gablotą. Gablotą z upiornymi eksponatami. Przede mną, w środkowej części, spoczywał okaz… Właśnie, czego? W oczy rzucały się przede wszystkim wielkie, motyle skrzydła. Każde wielkości mojej dłoni. Jedynie ich barwa przywodziła na myśl raczej ćmy niż ich dziennych kuzynów. Zmumifikowany korpus stworzenia ukrzyżowanego za pomocą gwózdków przebijających skrzydła, był makabryczną miniaturą człowieka. Nie mogłem oderwać wzroku od czaszki o rozmiarach orzecha włoskiego. Z mieszaniną obrzydzenia i fascynacji pochyliłem się jeszcze niżej nad dziwnym eksponatem. Wzrok mnie nie mylił. Wśród makabrycznie wyszczerzonych zębów królowały nieproporcjonalnie potężne kły, żywcem przywodzące na myśl wizerunki wampirów.
Obszedłem stół, pod blatem znalazłem taboret. Usiadłem, przysunąłem notatnik, podniosłem wzrok i znów się wzdrygnąłem. Dokładnie naprzeciw mnie, jakby w kanionie utworzonym przez skrzynki podobne do tej, którą otwarłem, stał posążek, wyobrażający wyjątkowo paskudnego stwora. Kreatura siedziała na zadnich łapach, których szpony obejmowały kamień o regularnych kształtach. Na ścianach tego cokołu wyryte były znaki, przywodzące na myśl starożytne pisma. Na kolanach potwór wsparł przednie łapy – wzdragam się przed użyciem określenie ręce – również wyposażone w imponujące szpony. Ale najgorsze były sploty zwieszające się z mordy tego czegoś. Początkowo pomyślałem, że to broda, ale w chwilę później zrozumiałem swój błąd. To był kłąb macek, które brały początek tam, gdzie boże stworzenia mają nosy i pyski. Przez chwilę zdało mi się, że to wężowisko drga. Zacisnąłem powieki i powtórnie je otwarłem. Nic się nie zmieniło, nadal patrzyłem w martwe oczy potwora, głęboko osadzone w niekształtnym łbie. Całość przedstawienia dopełniały ogromne, złożone skrzydła, sięgające powyżej łuskowatych, potężnie zbudowanych ramion. Z wysiłkiem oderwałem wzrok od statuetki, tłumacząc sobie, że to jedynie rzeźba, może jakiś bożek z zapomnianego zakątka świata.
Chwyciłem aparat – miałem pracę do wykonania – sfotografowałem gablotę i rzeźbę. Otworzyłem notatnik, ująłem w dłoń długopis, dotknąłem kartki i zamarłem.
Dobiegły mnie jakieś dźwięki. Stłumione odległe i niezrozumiałe. Zacząłem nasłuchiwać. Zdawało mi się, że to jedna fraza, powtarzana wciąż i wciąż, monotonnym głosem. Nie przypominało to żadnego ludzkiego języka, brzmiało jakby ktoś nie wydobywał z gardła artykułowanych dźwięków, a bulgot, w dodatku pozbawiony samogłosek.
Światło zamigotało i zgasło. Zerwałem się na równe nogi i poczułem, jak moje serce wpada w dziką galopadę. Kręciłem głową w lewo i w prawo, niezdolny do podjęcia jakiegokolwiek konstruktywnego działania. Nagle z ciemności dobiegł nowy odgłos, jakby szmer skrzydeł. Chyba zakląłem i w tym samym momencie poczułem coś, jak powiew wiatru na policzku i jednocześnie powtórnie usłyszałem szmer, ale znacznie bliżej, wręcz przy uchu. W panice skoczyłem do przodu dziko wymachując rękami. Zaczepiłem o coś nogą i wyrżnąłem na kamienną podłogę, waląc w nią głową z takim impetem, że aż mnie zamroczyło.
Gdy otwarłem oczy zobaczyłem lekko falującą powierzchnię posadzki. Cicho jęknąłem i zamrugałem. Podłoga nieco się uspokoiła i dopiero teraz do mnie dotarło, że co prawda w piwnicy już nie panuje ciemność, ale cokolwiek ją rozprasza, jest słabe i migotliwe. Spróbowałem rozejrzeć się i znów wpadłem w panikę. Nie byłem w stanie poruszyć głową, zresztą rękami i nogami również. Za to coś poruszyło się tuż poza moim polem widzenia. To kompletnie absurdalne, ale przez głowę przeleciała mi garść informacji na temat widzenia peryferyjnego. Z całych sił starałem się spojrzeć w tamtym kierunku. Do bólu gałek ocznych. Niewiele to dawało, ale w końcu pożałowałem, że w ogóle próbowałem. Tuż przed moją twarz, niczym na scenę, wkroczyła mała, koszmarna karykatura człowieka obdarzona parą skrzydeł mieniących się całą paletą barw. Poczułem dziwny w tej sytuacji żal, że podczas preparowania, te wspaniałe kolory bezpowrotnie szarzeją. Stworzenie stało z lekko przekrzywioną głową i przyglądało mi się, jak sądzę z zaciekawieniem. Skrzydła delikatnie falowały, wywołując hipnotyczny efekt. Czego chcesz!? – chciałem wykrzyczeć, ale okazało się, że mówić również nie byłem w stanie. Za plecami lilipuciego obserwatora pojawiło się kilka nowych postaci. Unosiły się nieco nad posadzką, a w rękach trzymały małe pochodnie, wówczas pojąłem skąd pochodzi dziwne światło oświetlające piwnicę. Jednocześnie naszła mnie refleksja, że takich płomyków musiało być wokół bardzo wiele. Zastanawiałem się, co teraz się wydarzy, co ze mną zrobią te insektoidy? Wtedy poczułem, zrazu delikatne, mrowienie w prawej ręce, a w chwilę później ból. Łzy napłynęły mi do oczu, ale jednocześnie stwierdziłem, że poruszyłem palcami, a za moment dłonią. Dzika radość i nadzieja uderzyły mi do głowy. Na krótko. Skrzydlaty stwór, stojący przed moją twarzą, drgnął, podniósł rękę i wydobył z siebie wysoki, wibrujący dźwięk. Odpowiedziało mu głuche buczenie, które narastało gdzieś za moją głowę. Mała rączka opadła i wskazała w bok. W ślad za tym gestem, nad łysą głową kreatury, z hałasem, przemknęły dwa nowe potwory. Na ile zdążyłem zauważyć były nieco większe i wyposażone w zupełnie inne skrzydła, wywołujące w locie odgłos niczym wściekły rój szerszeni. Chwilę później znów poczułem potworny ból w prawej ręce. Jednak inny niż ten wcześniejszy, byłem przekonany, że coś mnie ugryzło. Towarzyszyło temu pieczenie. Po chwili przestałem cokolwiek czuć i na domiar złego znów nie mogłem poruszać kończyną. Scena zamarła, pozornie nic się nie działo, jedynie ruchy skrzydeł dowodziły, że nie patrzę na fotografię. Ten pozorny spokój pozwolił narastać strachowi, wilgotnemu, pełzającemu. Wszystko we mnie wrzeszczało: Uciekaj! A moje ciało pozostawało bezwolne. Byłem bliski histerii, a nawet nie mogłem wrzeszczeć. Płakałem, bezsilne łzy skapywały na kamienie. Zdałem sobie sprawę z tego, że dziwaczne dźwięki, które usłyszałem, siedząc jeszcze przy stole, wcale nie ucichły. Mało tego, nieludzki, powtarzający się zaśpiew, narastał i teraz dobiegał zewsząd. Wtem usłyszałem coś jeszcze, głośny rumor, jakby zawaliła się ściana, a w chwilę później dotarł do mnie potworny smród. Insektoidy zniknęły sprzed mojej twarzy, jakby były jedynie majakiem, za to skandowana, bezsamogłoskowa fraza, osiągnęła apogeum. W moim polu widzenia pojawiło się coś. Coś niewypowiedzianie obrzydliwego. Ruchliwy koniec obślizgłej, guzowatej macki zdawał się poszukiwać czegoś, kręcił się z prawa na lewo i powoli pełzł w moją stronę. Boże jedyny, jak to cuchnęło. Poczułem zimne, wilgotne dotknięcie na twarzy. Zacisnąłem powieki i modliłem się, tylko nie wiedziałem, czy o ratunek, czy o szybką śmierć.
Nic się nie działo, mało tego, zdałem sobie sprawę, że zapadła cisza. Ostrożnie otwarłem oczy i ujrzałem przed sobą kamienną statuetkę. Nie sądziłem, że to możliwe, ale ucieszyłem się na jej widok. Powoli docierało do mnie, że wciąż siedzę przy stole, spocony, spanikowany i z jeszcze niewyschniętymi łzami na policzkach. Delikatnie poruszyłem prawą ręką – ciało znów poddawało się mojej woli – i stwierdziłem, że nadal trzymam w niej długopis. Spojrzałem na otwarty notatnik i ze zdumieniem ujrzałem równe linijki tekstu, niechybnie zapisane moją ręką. Dopiero słowa: modliłem się, tylko nie wiedziałem, czy o ratunek, czy o szybką śmierć stawały się graślawe, pismo łamało równe szeregi złożone z liter i opadało zmieniając się, zrazu w nieczytelne kulfony, a ostatecznie w prostą linię, jakby ręka dzierżąca długopis opadła bezwładnie.
– To jest chore! – powiedziałem na głos, aby zakłócić ciszę, która szarpała nerwy. – Spadaj stąd, Radek, i to szybko!
W pośpiechu pozbierałem swoje rzeczy i nie zawracając sobie głowy gaszeniem światła i zamykaniem drzwi, niemal pędem wypadłem na drogę. Wsiadłem do samochodu i zawróciłem nie bacząc na kamienie wyrzucane spod kół. Snopy reflektorów omiotły dom, a następnie przydrożną rzeźbę. Teraz dziwaczne kształty tłamszone butem archanioła nie były już tak absurdalne i tak obce.
Wciąż jestem roztrzęsiony. Nie rozumiem co się dzisiaj wydarzyło, ale i tak nie mogę zasnąć. Siadłem i piszę te słowa w nadziei, że pozwoli mi to uporządkować myśli. Poza tym boję się, że jutro, w świetle dnia uznam ostatnie godziny za wymysł wyobraźni, nawet wbrew zdjęciom i tym stronicom zapisanym moją ręką, ale bez udziału mojej świadomości.
Cała rzecz zaczęła się zwyczajnie. Szef wezwał mnie do gabinetu, siedział jak zwykle za wielkim rzeźbionym biurkiem…
Na wielkim rzeźbionym biurku szefa firmy Love&Craft zadzwonił telefon. Dostojny, siwy mężczyzna podniósł słuchawkę staroświeckiego aparatu.
– Tak, słucham.
– Szefie – głos sekretarki zdradzał przejęcie – policja do pana.
– Wprowadź, proszę. – Starzec zgarnął odręczne notatki, które przeglądał, jeszcze raz przyjrzał się kilku zdjęciom leżącym na stole, w końcu wszystko zapakował do teczki, którą włożył do szuflady zamykanej na klucz.
W chwilę później drzwi do gabinetu uchyliły się, rozpraszając na chwilę półmrok pokoju. Do środka wkroczył wysoki brunet w średnim wieku. Podszedł do biurka sprężystym krokiem, wyciągnął rękę i przedstawił się:
– Marek Walicki, podinspektor.
– Dzień dobry. Filip Argus.
Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.
– W czym mogę panu pomóc? – zapytał gospodarz, siadając i jednocześnie gestem wskazując policjantowi wysokie krzesło.
– Zna pan Radosława Lejdenmara?
– Oczywiście, to mój pracownik. Wieloletni i zaufany.
– A czy wczoraj dostał od pana jakieś szczególne polecenie?
– Proszę wybaczyć, że odpowiem pytaniem na pytanie, ale czy może mi pan wyjawić skąd to przesłuchanie? Czy coś się stało?
Policjant przez dłuższą chwilę wpatrywał się w twarz pokrytą zmarszczkami, aż w końcu oświadczył:
– Radosław Lejdenmar nie żyje. Został znaleziony dzisiaj, we własnym mieszkaniu. Odgryzł sobie język i umarł z upływu krwi. – Podinspektor zawiesił głos, uważnie przyglądając się rozmówcy. – Są pewne okoliczności, które wymagają wyjaśnienia. Mam nadzieję, że mi pan pomoże.
Starzec długo patrzył w oczy śledczego z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Wreszcie rzekł:
– Oczywiście, zrobię co tylko leży w mojej mocy, a wracając do pańskiego pytania: nie, pan Lejdenmar wczoraj nie otrzymał ode mnie żadnego polecenia.