-A noc stanie się jak dzień, rozbłyśnie tysiącem ogni i ogniki czerwone zatańczą na nieboskłonie, a kur płomienisty częstszym będzie widokiem niźli cokolwiek innego. Dlatego mówię wam dzieci, gniew mój wybuchu bliski i przyjdzie chwila, gdy słowa me się spełnią. Po czym poznacie, że koniec bliski wnet wam rzeknę. Przodem iść będzie oddział śmierć niosący…
Gniew splunął wypluwając źdźbło trawy trzymane do tej pory w ustach. Lubił to co robił, ale nie czerpał z tego perwersyjnej przyjemności, nie czuł chorobliwego podniecenia. Niestety nie mógł być pewien, czy jego ludzie nie są nieco odmienni w przekonaniach. Widział jak potrafią być skuteczni, ale to nie zmieniało faktu, że czas jaki spełnili na wykonywaniu swych obowiązków był w stanie zmienić ich osobowości. Na wnętrzu Gniewa też niewątpliwie robota owa wypaliła jakieś piętno,
-I zginie to, co zwie się stworzeniem, poczynając od maluczki, a na olbrzymach skończywszy. I ostanie się jeden jedyny syn królewski, który rządzić będzie ręką z żelaza, o włosach ognistych i spojrzeniu jak z głębi oceanu. Rząd on sprawować będzie nad tymi, których oddział ostawi, ale sprawiedliwych wśród nich obaczyć ciężko wam będzie. Syn z ludu jednak obali syna królewskiego, cena za to nieznana waszym umysłom zostanie, jednakże…
-Oh! Zamknij się wreszcie. – zawarczał pod nosem Raby, na tyle głośno by Gniew go usłyszał, ale aby jego słowa nie dotarły do uszu kapłana, który deklamował słowa tajemniczej przepowiedni nad dziełem oddziału rycerza. – Dość mam tych kazań, proroctw i innych bredni. Musimy brać ze sobą tego pajaca?
-Owszem – Gniew ściągnął wodze swego wierzchowca i odpowiedział głosem o tej samej wysokości. – Wiesz przecież, kto nam go przydzielił. Więc przestań marudzić.
-Ckno mi do roboty – rozmarzył się Raby wpatrzony w scenę pod wzgórzem na którym stali. – Aj! Komendancie, nawet nie wiecie jak…
-Wiemy – przerwał mu ostro Gniew i spojrzał spode łba na kapłana, który nie zrażony faktem, że nikt nie zwraca na niego uwagi nadal przytaczał coraz to bardziej wyszukane cytaty i sentencje od których to cholera trafiała oficera Gniewa. – I na bogów! Mnie także! Ale wiecie jak to jest. Nie będę wam frazesów prawił.
Oficer skrzywił się, zmarszczył swą naznaczoną śladami ospy twarz w potwornym, wilczym grymasie i odsłoniwszy zęby niemal po same dziąsła warknął, zupełnie jak zwierzę. Był zirytowany, zły i głodny. A właściwie po prostu głodny, cała reszta brała się właśnie z poczucia pustki w żołądku. Klął teraz na swą głupotę i nie mógł przeboleć faktu, że przedłożył chwilę dłużej w sienniku nad kawał słoniny i kilka kromek chleba oraz dzban zimnego mleka. Byłoby mu łatwiej teraz, w czasie roboty, no ale kto mógł przewidzieć, że na ich drodze stanie aż tyle przeciwności. Najpierw formalności zatrzymały komendanta w koszarach na znacznie zbyt długi czas, potem problem z wartownikami przy bramie. Trafili akurat na zmianę wart, a zmiennicy spóźniali się, niespieszno im było do służby. Kiedy już przybyli kompani Rabego nie pozostawili na nich, ich matkach, babkach i pozostałych członkach rodziny aż do szóstego pokolenia suchej nitki, czym tamci zanadto się nie przejęli. Wręcz przeciwnie, z każdym słowem obrażającym ich familię strażnicy ruszali się jeszcze wolniej, jakby celowo na złość oddziałowi Gniewa. No, ale finalnie wyjechali z Ura-Draghu i skierowali się na północ. Było już dobrze po południu, a pod sam wieczór akurat trafili do swego celu. Do wsi Browary, która jednak i z piwowarstwem i z bimbrownictwem miała niewiele wspólnego, doprowadził ich trakt częstokrotnie używany przez wozy i kupieckie karawany, tak więc podróżowali koleinami wyznaczonymi przez koła wyżej wymienionych pojazdów. Żaden z koni nie okulał, nie zgubił podkowy ani nie miał wypadku nikt z kompanii, więc nastroje powoli ulegały poprawie. Przeszkadzały tylko puste żołądki.
-Zjadłoby się co – mruknął znów Raby – Chociażby jaki owoc, jabłko nawet. Byleby głód oszukać. Oszaleję jeśli czegoś nie zjem! Na bogów!
-Cicho! – uciszył marudnego oficera Gniew mrużąc oczy i spoglądając w dół. Coś przykuło jego uwagę, a czerwone płomienie w jego oczach, które obudziły się w jego źrenicach gdy wreszcie skupił uwagę na tym, czego poszukiwał nie wróżyły niczego miłego. – Kompania! – krzyknął unosząc dłoń w ćwiekowanej rękawicy – Gotuj się. Na mój rozkaz!
-Noż kurwa nareszcie – ucieszył się Raby strzelając knykciami i kręcąc dookoła głową – jużem myślał, że tu pośniemy. Samych mi ich tu! – wyszarpnął zza paska paskudnie wyglądający nadziak, przełożył go do lewej dłoni, a do prawej włożył wyciągnięty z pochwy miecz o głowni, w której brakowało zdobiącego ją klejnotu.
-Za mną, naprzód wiaraaaa! – zawołał komendant bodąc wierzchowca piętami w boki i ostro ruszając w dół zbocza. W tym samym czasie dobywał już półtoraręcznego miecza o szerokim jelcu, którego ramiona lekko wygięto w kierunku czubka ostrza.
Pod oddziałem, stojącym na zielonym wzgórzu rozciągała się wieś. W owej wsi pełno było ludzi. Zawodzących straszliwym, nieludzkim rykiem kobiet, których część zasłaniała własną piersią swe dzieci, a druga, o wiele większa gromada matek zwyczajnie uciekała zostawiwszy swe latorośle na pastwę losu i niebezpieczeństw. Mężczyźni w sile wieku starali się bronić, perspektyw by przetrwać nie mieli jednak wielkich. Dzieci i podrostki, a także starcy kryli się, starali umknąć bądź, w napadach heroizmu, również chwytali za widły.
Gniew był zły. I głodny. Chciał to zakończyć jak najszybciej. Morion z grzebieniem stylizowanym na rekinią płetwę wdział jeszcze przed szaleńczym rzuceniem się w dół wzgórza. Teraz przemierzał wieś pełen wściekłości i nienawiści. Rozkazy. I głód. Ah! jak bardzo chciał już wrócić do swego domu, do przytulnych czterech ścian, w których czekała go siostra i bratanek.
Krzyk bólu. Brzeszczot rozwalił właśnie fragment czaszki jakiemuś wieśniakowi.
Bratanek. Chłopak dobrej, aczkolwiek niezbyt wyróżniającej się postury. Można by go posłać w wywiad, to byłby spory zaszczyt. Albo do oddziałów wsparcia, tam bezpieczniej.
Wrzask. Kolejny mężczyzna, który stanął na drodze Gniewa ginie stratowany przez kopyta jego rumaka.
Siostrze przydałaby się pomoc w domu. Szwagier zmarł nagle i niespodziewanie, dopadła go jakaś zamorska choroba. No ale czemu się dziwić, był kupcem, zadawał się z ludzi ze wszystkich krańców świata.
Jakiś dziadyga dźgnął jego wierzchowca widłami, trzymał je jednak zbyt niepewnie, a ostrza ześlizgnęły się po naczółku wykonanym ze stali. Siła pędu konia wytrąciła wieśniakowi broń z ręki, Gniew nie przejmował się nim już. Przejechał po prostu obok. Słyszał jak ktoś jadący za nim dobija nieszczęśnika.
Catharina. Słodka siostrzyczka, młodsza o parę chwil, podobna do niego jak dwie krople wody. Tylko blizn nie miała, a za każdym razem gdy wracał poraniony wpadała w szał przysięgając, że jeśli jeszcze raz pojedzie do walki to ona nie chce go więcej widzieć. Słodka Catharina, dbająca o niego jak żona, której nigdy nie miał.
Nieświadomie dla siebie zawarczał dziko i zawył potępieńczo oskalpowując w galopie jakiegoś Browarnika w sile wieku. Fragment czerepu utrzymał się na długich włosach ofiary, która padła wywinąwszy efektowny piruet. Krew splamiła ziemię i wymieszała się z piaskiem tworząc krwawe błoto przez które po chwili tratowały kopyta koni pozostałych członków oddziału. Słyszał dzikie i podniecone okrzyki, słyszał chlupot kopyt we krwi przypominający odgłos taplających się w jeziorze dzieci.
Bratanek też lubił takie kąpiele. Kilka razy byli razem nad wodą, młodzieniec pływał z naturalną łatwością. Gniew byłby mu zazdrościł gdyby nie był z niego dumny. Ile to on już ma lat? Ostatnio widziałem go na obrzędy druidzkie jesienną równonocą. Teraz będzie wiosenna uroczystość. Czyli szesnaście lat. Pora poszukać mu zajęcia, Catharina i tak zbyt długo z tym zwleka.
-Ahaha! – zakrzyknął doganiając go Raby – Na miłych mi bogów, ale jatka. Ale ich pocięliśmy, aż miło patrzeć.
Widok, mimo tych słów, zdecydowanie nie nadawał się do podziwiania przez osoby o słabszych nerwach. Gniew, dysząc i ocierając twarz, rozejrzał się dookoła. Popatrzył, przyjrzał się dokładniej i zamyślił się głęboko. Po chwili ściągnął hełm, oparł go o biodro i poprawiając się w siodle skinął żelazną rękawicą na pobliskiego żołnierza. Ów podjechał spiesznie, przeskakując na trupem kobiety o zmasakrowane twarzy. Była ona rozcięta w niezwykle finezyjny sposób. Ktoś, zapewne władający szablą o sporym zakrzywieniu, trafił ją w prawy kącik ust. Ostrze przecięło je i poszerzyło. Teraz uśmiech dziewczyny sięgał aż do oka. W dodatku cios musiał naruszyć jakiś nerw twarzy, bo o ile lewe oko było szeroko rozwarte z przerażenia, o tyle lewe przymknęło się lekko w coś przypominającego gest puszczania oczka przez figlarne kobiety. W połączeniu z owym uśmiechem efekt był na tyle piorunujący i poruszający, że komendant poczuł jak bulgocze mu w żołądku. Wydęło mu nawet lekko policzki, ale opanował się.
-Żołnierzu, przekażcie moje rozkazy pozostałym. Wieś tą poddać należy bezwzględnej pacyfikacji. Nikomu, kto tu mieszka nie wolno darować życia. Wszelkiej maści żołnierskie zabawy są dozwolone, doradzam jednak pośpiech. Po wykonaniu zadania zameldujecie się u mnie i złożycie meldunek. Odmaszerować!
Gniew kichnął potężnie. Skrawek spalonego materiału, który podrapał go w nos odleciał, tląc się wciąż lekko ku zalanej posoką ścieżce. Upadłwszy na kamienie rozgorzał jeszcze na krótki czas i zgasł, pozostawiając po sobie tylko poczerniały strzęp.
Co by pomyślała o mnie siostra, gdyby to widziała? Zawsze uważała, że tylko wykonuję rozkazy, że jeśli zabijam, to tylko dlatego, że muszę. W ostateczności. Ale tu nie było ostateczności. Rebelianci już dawno opuścili to miejsce, wystarczyło odpowiednio wypytać mieszkających wciąż tu ludzi i nie byłoby musu mordować całej wsi. Ale on jednak tego nie zrobił. Dlaczego?
Głód zniknął. Dziwne. Raby też nagle wydał mu się spokojniejszy niż przed jatką. Kompania mniej zrzędziła, niektórzy żartowali paląc nad trupami tytoń z drewnianych fajeczek, które znaleźli w domu sołtysa. Któryś, zapewne zapalony bębniarz, wybijał całkiem ładny rytm na pośladkach wynoszonej właśnie z jednej z sadyb dziewczyny. Wybranka, przewieszona przez jego ramię, wiła się i krzyczała, próbowała gryźć i drapać, co jednak dawało wyjątkowo marny efekt. Żołnierz wesoło paradował dookoła ognisk z trucheł, gwiżdżąc do rytmu, a cała pozostała kompania tupała i klaskała śmiejąc się w głos. Scenie przyglądał się obojętnie tylko jeden mężczyzna poza Gniewem. Był to chyba jakiś miejscowy, dziw brał, że w sile wieku. Wszyscy tacy bowiem albo już dawno opuścili wieś, albo nie żyli. Analizując ten dziwny widok komendant wreszcie zrozumiał. Mąż ów stał pod szyldem, na którym widniało kowadło i młot, a jego postura wnioskowała, że musi on być lokalnym kowalem. Tylko dlatego nie spalono jeszcze jego warsztatu, a on sam ocalał. Ludzie Gniewa byli pochopni, ale nie głupi. Każdy rzemieślnik z pacyfikowanej lokacji powinien być ostawiony żywcem i odstawiony albo bezpośrednio do zamku królewskiego, albo zabrany do najbliższej jednostki.
-Panie, rozkazy przekazane – zameldował się niedawno odprawiony żołnierz – jednostka będzie gotowa w przeciągu pół godziny.
Komendant pokiwał głową ukontentowany z meldunku. Gestem jakby odpędzającym dał znać, że nie ma nic do dodania i znów się zamyślił. Tym jednak nie miał na to zbyt wiele czasu bo niemal od razu podkłusował do niego Raby uśmiechnięty tylko tak, jak on to potrafił.
-Szybka robótka, uwinęliśmy się – oblizał wargi i spojrzał łakomie na trupa kobiety z rozciętymi ustami – Szkoda – powiedział, a Gniew nie był do końca pewien, czy chodzi mu o tempo, czy o nieszczęśniczkę – Wypadzik, rzeknę, podobał mi się. Miło czasem rozprostować gnaty poza koszarami.
-Co prawda, to prawda. Zmachałem się lekko. Zbieraj ludzi, pora wracać do domu.
-Do piekła – skrzywił się tamten – Nic tam nie można, za picie każą, za sprowadzanie dziewek każą, za potańcówki każą…
-Jeśli tam jest piekło – odparł na to Gniew, równocześnie wskazując obszernym gestem ręki całe pole rzezi – to czym jest to miejsce?
-O nie, nie! – Raby uniósł dłonie w obronnym geście – Nie zaczynajcie, komendancie, tych waszych przemyśleń. Ani nie łapcie za słówka. To tutaj to robota, praca i pieniądze. A co za tym idzie chleb, mleko i uciechy w karczmie na rozstaju dróg.
-Spłycasz to i trywializujesz – zmarszczył się – Nie można wszystkiego tak przeli…
-Czemu więc robicie to, co robicie, komendancie? – Raby po raz kolejny skorzystał z dobrej komitywy ze swym dowódcą aby mu przerwać – Marudzicie tak, że niedobrze się robi.
-Nie zapominacie się, oficerze? – mruknął półgębkiem Gniew, jednak bez większej złości – Dobrze wiecie, czemu to robię. Bo muszę…
Raby zaśmiał się ochryple i tak niespodziewanie, że jego koń zarżał, zarzucił grzywą i stanął dęba. Oficer utrzymał się jednak w siodle, a gdy wierzchowiec opadł na wszystkie kopyta, poklepał go po szyi i cmoknął na niego uspokajająco.
-Robicie to, komendancie – powiedział po chwili, tym razem już z całkowitą powagą – bo chcecie. Lubicie to zajęcie, a do innych zwyczajnie się nie nadajecie. Jak zresztą my wszyscy. Może tylko Gaduła i Wilhelm, ale chyba jedynie w teatrze. Aj, szefie, jak oni genialnie cię parodiują…
-Skończ – uciął rozmowę Gniew – wracaj do oddziału i ogarnij chłopaków. Ruszamy z kopyta na północ, a potem do zamku.
-Rozkaz – zasalutował niedbale Raby – Jeszcze tylko jedno pytanie. Kompania chce wiedzieć, czy będziemy popasali w „Sikorkach”?
Komendant wywrócił oczami i skinął głową. Wyszczerzony od ucha do ucha oficer od razu spiął konia i ruszył wykonać polecenie.
…………………………………………………………………………
Oddział zatrzymał się, gdy słońce już chyliło się ku linii drzew na horyzoncie. Stajnia karczmy nie byłaby w stanie pomieścić wszystkich wierzchowców, więc jedynie konie oficerów i komendanta tam zaprowadzono, reszta zaś musiała popasać na polance przed jeziorkiem obok „Sikorek”. Kwaśne miny pokrzywdzonych przez niesprawiedliwość właścicieli zostały jednak szybko zmazane dzięki możliwości odpoczynku w cieple izby oraz miłej woni wydobywającej się z karczemnej kuchni. Kompania szybko dokonała przemeblowania tak, aby wystrój spełniał ich zapotrzebowanie. Złączono więc ze sobą dwie długie oraz cztery krótsze ławy, tworząc z nich podkowę, do której zaraz też pododawano krzesła i stołki. U szczytu zasiadł Gniew, po jego lewej usadowił się Raby, a po prawej kapłan, znany ze swych bogobojnych deklamacji. Do posiłku przybrał się w długą do kostek tunikę z wcięciem z przodu, przewiązaną konopnym sznurem, na szyi zawiesił medal wykonany ze srebra, na którym wygrawerowano okrąg wpisany w trójkąt równoboczny. Pomimo zaduchu i gorąca panującego w pomieszczeniu na głowę miał zarzucony kaptur, który rzucał cień na jego twarz. Całość ta dawała mu dość tajemniczy wygląd, a głos, którym przemawiał gdy nie wygłaszał kazań i proroctw, był niezwykle głęboki i czuć w nim było siłę na tyle dużo, że strach było się mu sprzeciwić bądź przerwać w pół zdania.
Strach ten czuli wszyscy, wliczając w to Gniewa, poza tylko jednym wyjątkiem. Najstarszy oficer komendanta siedzący zaraz przy Rabym, Xintin, nie czuł, jak powszechnie uważano, nic za wyjątkiem znudzenia. Wyraz jego twarzy, wiecznie obojętny i nieczuły na wszystko co go otaczało, zdobiła głęboka blizna na czole oraz szrama na podbródku. Pierwszą zdobył kiedy to bełt z kuszy, który wcześniej zrykoszetował od zbroi jednego z wojowników, trafił go prosto między oczy. Od niechybnej śmierci ocaliło go tylko to, że pocisk wytracił niemal cały swój impet, ale mimo to medycy ślęczeli nad nim blisko cztery dni, nim jego stan wydał się chociaż nieco stabilny. Co do drugiej blizny miał jeszcze więcej szczęścia. Podobno w czasie jakiejś bitwy, kiedy jego oddział rzucił broń w panicznej ucieczce, on sam został na pozycji i odganiając wrogów ciosami berdysza stał na usypanym z trupów wzgórzu. Mimo wielu ran kłutych i ciętych nie padał, a z nóg zwalił go dopiero ciśnięty przez samego dowódcę wroga oszczep, który miał go zabić. Xintin jednak w ostatnim momencie lekko się odchylił, co spowodowało, że oszczep rozszarpał mu część szyi, a nie rozwalił całą twarz. W dowód uznania dla męstwa, dowódca wroga kazał leczyć dzielnego żołnierza, a gdy ten stanął na nogi pożegnali się jak przyjaciele.