Od chwili premiery "Polaroidów z zagłady" bardzo chciałem je przeczytać, zapowiedzi dosłownie elektryzowały. Tak samo czekałem kiedyś na "Moon" w reżyserii Duncana Jonesa. Czytając książkę Palińskiego ze dwa razy przysnąłem – momentami wszechogarniająca narrację maligna w końcu udzieliła się czytelnikowi. Na przywołanym wyżej klaustrofobicznym filmie też swojego czasu zapadłem w sen, być może ukołysany zwodniczym głosem Kevina Spacey. Ech, człowiek czasem sam nie wie, czego się spodziewać po pewnych dziełach. W przypadku "Polaroidów z zagłady" chciałem wyższego stopnia survivalowego wtajemniczenia, pragnąłem wygibasów starszej pani na wojnie z zombie, koncept samotnej w postapokaliptycznym świecie niemłodej bohaterki przyprawiał o dreszcze i budził skojarzenia z (filmową?) wersją "Jestem Legendą". Tak w ogóle, nie często mi się zdarza przysypiać podczas kontaktu z kulturą. Ok, tłumaczę sobie, że mój stan spowodowała zbyt trudna dla mnie do uchwycenia wyjątkowość tych dzieł, dodatkowo nie miałem akurat odpowiedniego nastawienia, kiedy przyszło zmierzyć sie z oferującym coś zupełnie innego niż się spodziewałem produktem. I cóż mam powiedzieć – w tym konkretnym przypadku nie mijam się z prawdą. Książka Pawła Palińskiego to w pewnym zakresie dzieło wyjątkowe.
Nigdy nie dokończyłem oglądania "Moon" (wiem, nie powinienem się do tego publicznie przyznawać, może kiedyś zaliczę seans w jakiejś wieczornej telewizji). "Polaroidom z zagłady" dałem radę i podobnie jak obejrzany przeze mnie niedawno "Babadook" siedzą mi w głowie i porządnie lasują mózg. Australijski horror rozgrywał się na dwóch płaszczyznach, które inteligentny widz powinien bez trudu umiejscowić. "Polaroidy z zagłady" – tu do końca nie jestem pewien, czy były dwie płaszczyzny, jedna, a może trzynaście? Wszystko, świat przedstawiony pełen charakterystycznych dla postapokaliptycznej klasyki obrazów wespół z wewnętrznym światem Teresy Szulc rozpadły się, rozciapały, namieszały jedynie w głowie czytelnika i zostawiły go bezradnie rozkładającego ręce. Bo podstawowe pytanie, które zadałem sobie po zakończeniu lektury brzmiało – co się tam, do cholery, wydarzyło?
Książki nie czyta się łatwo. Mamy tu wyjątkowo rzadko stosowaną drugoosobową narrację. Mamy dużo czasu, żeby zastanowić się nad sensownością tego zabiegu. Mamy motta, które dodatkowo dekoncentrują. Plus wrażenie, że ktoś tu nie mówi nam wszystkiego. No i jest żal, że zapowiedzi były nieco mylące, ale tu sam jestem sobie winien, trzeba było lepiej się w nie wczytać. Chciałoby się czegoś w rodzaju "Przygód Robinsona Cruzoe" czy "Cast Away", tymczasem Paliński wymyślił, że jego na pierwszy rzut oka wydawałoby się sprytna, pomysłowa, ostrożna i zapobiegliwa sześćdziesięcioczteroletnia Teresa Szulc, pani od wychowania fizycznego, wcale nie nagnie niesprzyjających okoliczności w świecie po zagładzie do swojej woli. Survival? Gdzie tam, kobieta boi się coraz bardziej, dręczą ją psychozy i majaki, przytrafia się zapalenie płuc i to jeszcze nie wszystko. Rozpaczliwie chcemy, żeby starsza pani ruszyła tyłek z domu, dotarła do supermarketu, przekradła się jakoś poprzez stada dzikich psów i uniknęła zetknięcia z zombiakami, którzy są tu przecież tak nieliczni i do tego nazwani bardzo zgrabnie – Biernymi. Tymczasem Teresa Szulc trzyma się domu rodzinnego, odkreśla kolejne dni, gada z manekinami i w ogóle jest jakaś z innej bajki. Cztery, wymienione przez narratora cechy kardynalne Teresy Szulc to tchórzostwo, zachowawczość, tępy upór i lęk. Co to ma być za bohater?
No cóż, "Polaroidy z zagłady" to nie jest materiał na hollywoodzki blockbuster. To raczej materiał na film dla Krzysztofa Zanussiego, szczególnie z wczesnego okresu. To opowieść o tym, jak stary człowiek zostaje sam, nie może znikąd spodziewać się pomocy, a i tak resztkami sił stara się przeżyć, bezustannie zadając sobie pytanie – po co? To jedna z takich bohaterek, których w "Walking dead" raczej nie zobaczymy, ona się nie zmieni, nie będzie katharsis i wszystko, co nam musi wystarczyć, to patrzenie jej oczami na świat bez nadziei.
Być może jest to książka wybitna. Jest miejscami męcząca i enigmatyczna. Taka pewnie miała być i może stąd moje wrażenie, że czytelnikowi pozostawiono zbyt rozległe pole do interpretacji – można się na nim łatwo zgubić. Być może za literackie walory powinna zostać nominowana do nagrody Nike, a fantastyka jest w niej jedynie sztafażem, bo to tak naprawdę opowieść o zwykłej, ludzkiej samotności, na dokładkę z rozliczeniem, a raczej wiwisekcją całego życia. Być może tak jest. To jedna z tych książek, które siedzą w głowie po przeczytaniu i nie dają spokoju. Inna niż wszystko co czytaliście w fantastyce do tej pory, inna nawet od "Drogi" Mccarthy'ego, do której ze względu na styl i wizję świata jest porównywana. Straszna i smutna książka o anty-wędrówce. O dreptaniu w miejscu i grzebaniu w pamięci. Może lepiej było nie czytać jej do końca? Chociaż nie, wtedy nie poznałbym zakończenia "Polaroidów z zagłady". Właśnie – zakończenie. To dzięki niemu zatoczyłem koło, pragnąc odpowiedzi na jedno, postawione w finale pytanie Znowu mam książkę w rękach i ponownie czytam pierwsze zdania. I coś zaczyna mi świtać. Koniec jest bliski. Ciekawe, co nastąpi po nim?
Hm, powiedziałem sobie, że w tym roku nic sobie nie kupię... Ale to jest ciekawe, w ogóle te “Kontrapunkty” Powergraphu to wydaje się być ciekawa seria.
Fajna recka, Janku, jak zwykle, i jak zwykle co więcej niż recka. :)
Mee!
Ciekawie, ciekawie.
"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "
I ja się dołącze – bardzo fajne recenzja, wzbudziła moją chęć przeczytania książki, choć będzie to w bliżej nieokreslonej przyszłości, z uwagi na to, że czekają mnie inne, bardziej niecierpiące zwłoki zakupyuksiązkowe. aAtrzeba przeciez jeszcze coś jeść i pić ;)
"I needed to believe in something"