Książka

| KOPIUJ

Recenzja:

Jan_Janek

Zapętlona

{
Kryminał, podróże w czasie i niezwykłe,
"lśniące" dziewczyny. Czego chcieć więcej?

Po znakomitej, debiutanckiej książce Lauren Beukes – "Zoo City", kolejna powieść autorki traktowana była już jako wydarzenie. Prawa do "Lśniących dziewczyn" zakupione zostały przez firmę producencką Leonardo di Caprio. Podobno ma być serial. Nic dziwnego, już sam pomysł na intrygę, odpowiednio zaanonsowany blurbem z okładki książki wzmaga apetyt i każe oczekiwać niezwykłych czytelniczych wrażeń. Tajemniczy dom, morderca podróżujący w czasie i jedna ze "lśniących dziewczyn" o imieniu Kirby, której cudem udało się przeżyć  napaść.  Igraszki z czasem  to coś, co w fantastyce  lubię szczególnie, dlatego do lektury zasiadałem z wielkimi oczekiwaniami. Niestety, nie wszystkie zostały spełnione. Pomyślałem, że trzeba by poszukać przyczyn mego niedosytu.

 Beukes, pisarka świadoma swego talentu, postanowiła dać nam w "Lśniących dziewczynach" mariaż powieści detektywistycznej z przekrojowo społeczną.  Bo prawda jest taka, ze fantastyczny sztafaż służy pisarce do wzmocnienia historii więcej niż fantastyczna i do wplecenia wielu własnych poglądów i obserwacji na  nurtujące ją tematy. Udało sie to znakomicie w "Zoo city". Ta książka  również była wariacją powieści detektywistycznej i szła znacznie dalej – w wizyjny wręcz, społeczny komentarz. To co jednak udało się zespolić doskonale w debiucie, w drugiej, tej chyba zawsze najbardziej istotnej dla autora książce, juz trochę zgrzytało.

Talent Lauren Beukes polega po pierwsze na świadomości własnych pisarskich możliwości. "Zoo city" pokazało nam autora już ukształtowanego i jednocześnie  poszukującego, bawiącego się konwencjami i pomysłami. Fantastyka w jej wydaniu to zawsze coś więcej. "Lśniące dziewczyny" są dodatkowo pracowicie odrobioną lekcją z tematu, który feministki, gdyby czytały literaturę fantastyczną zagarnęłyby natychmiast na własne podwórko. Bo po drugie, talent Lauren Beukes objawia się w samym rysie postaci i w respekcie dla okoliczności historycznych tworzących ów rys. "Lśniące dziewczyny" to powieść o staraniach kobiet, o próbie wyjścia poza społeczny nawias, o dekadach niedoceniania. Nieprzypadkowo, trend zawsze to zacny i coraz częściej spotykany w literaturze fantastycznej, główna bohaterka debiutanckiej i kolejnej powieści Lauren Beukes jest kobietą. Roszczącą sobie prawa do równego traktowania i jednocześnie do manifestacji kobiecości – która w "Lśniących dziewczynach" zdefiniowana jest nieco inaczej, niż w utartych przez lata stereotypach. W skrócie -  kobieta jest równorzędna mężczyźnie. Kropka.

 Beukes, przy każdej z ofiar temporalnego mordercy daje nam szczegółowy portret kobiety zawieszonej w przyporządkowanym jej czasie, ograniczonej historycznymi okolicznościami, próbującą je przełamać. Byłby Harper – morderca szukający lśniących dziewczyn w różnych płaszczyznach czasowych na mentalny rozkaz tajemniczego domu  przedstawieniem mizoginizmu? Albo i więcej – zagrożonego patriarchatu? Nie na darmo Harper, początkowo odwiedza przyszłe ofiary w ich wieku dziecięcym, wieku niewinności, a morduje, zapowiadając wcześniej ponowne spotkanie  wiele lat później. Beukes nie rozwiązuje tajemnicy domu, tajemnicy wyboru Harpera na mordercę, zapętla jedynie wątki sprawiając, że konkluzja, finał książki przynosi może nie rozczarowanie, ale poczucie niespełnienia. Czyli niepotrzebne było takie trzymanie kilku srok za ogon? A może taki był plan od początku?

Autorka,  nie dając wiążących odpowiedzi, prezentuje jedynie wskazówkę w postaci pętli czasowej, która nie jeden raz, czy to w innej książce bądź filmie powodowała u odbiorcy co najmniej ból głowy, pozostawiała z otwartą buzią i rodzajem mentalnego protestu w chwili gdy  to, co niemożliwe stawało się możliwe. Chciałbym przekonać się do końca, że rozwiązanie sprawy przez Beukes, które jest właściwie brakiem rozwiązania niektórych kwestii fabularnych było świadomym zabiegiem. Ocalała dziewczyna o imieniu Kirby, która prowadzi śledztwo – mamy nadzieję, że dopnie swego, odnajdzie niedoszłego mordercę. To, czego od niej podczas lektury wymagamy, to przełamanie standardowego myślenia, próby uwierzenia w to, co niemożliwe, podczas gdy czytelnikowi wszystko zostało podane na tacy. Obserwujemy proces uświadomienia, dochodzenia do prawdy, "lśnienia" głównej bohaterki,  której złośliwy los dał szansę na przekroczenie granic. Może to właśnie opowieść o tym? Pytania, z którymi zostajemy po finale zmuszeni jesteśmy potraktować jako mniej ważne, mniej istotne, co stoi w opozycji do wymogów gatunku. Henning Mankell w ostatnich powieściach pozostawia jeden element nierozwiązany, fragment układanki, którego rozwiązania, a przede wszystkim  znaczenia powinniśmy szukać sami. U Beukes nie jest to fragment . Cała podstawa historii, świata przedstawionego domaga się wyjaśnień, satysfakcjonującej konkluzji. Finał jest szybki, wszystko się urywa, a na koniec zostajemy z obrazem symbolicznej pętli zaserwowanej przez autorkę. Może mówi ona wszystko o tej historii? Pętla, z której z założenia nie można się wykaraskać, chyba, że jesteśmy na tyle zdeterminowani, by przy pomocy wyobraźni przyjąć do wiadomości, a następnie pokonać to, co wydawało się niemożliwym do pokonania.

No cóż, widzę że po drodze, po serii przemyśleń nad książką, niedosyt zniknął.

Komentarze

obserwuj

Bardzo dobra recenzja. Na książkę akurat czekam, to pewnie też się wypowiem.

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Tak naprawdę to polecam mocno “Zoo city”. Tam to był dopiero świetny koncept.

W własnie w trakcie czytania miałem zapytać o “ZOO city”, bo leży już jakiś czas na półce i czeka na czytanie. Z tego co o niej czytałem, to opinie są dość skrajne  od zachwytów po bluzgi. Dlatego też byłem podwójnie ciekaw Twojej opinii.

A wracając do samej recenzji, to bardzo fajny tekst. Aż dzwi mnie bierze, że stale nie recenzujesz w “NF”, bo wychodzi Ci to bardzo sprawnie i w moim przekonaniu dużo bardziej wnikliwie od wielu recenzji tam zamieszczanych.  

"I needed to believe in something"

“Zoo city” bardzo mi się podobało, jest książką tyleż efektowną, co przemyślaną. Miejscami przypominało mi nawet taki “przedWurtowy” jeszcze świat, w przededniu ostatecznego tąpnięcia, rozpadu... Niezły pomysł na książkę miała Beukes. Na “Lśniące dziewczyny” też fajny, ale nie do końca wykorzystany, niestety.  Tak się w ogóle chciałem spróbować z ambitniejszą, książkową recenzją i pewnie popełnię jeszcze kolejne za jakiś czas. A w najnowszej NF zabrakło mi właśnie recenzji miesiąca, tej najdłuższej. Nie było odpowiedniej książki? Czy może chochlik wyciął? :)

Pewnie nie zawsze jest coś o czym warto pisać bardziej wnikliwie. 

Ale, skoro polecasz Jank, to zaraz jak skończę “Ciemny eden” Becketta ( lada chwila ), to się wezmę za Baukes. 

"I needed to believe in something"

A jak juniorze skończysz “Ciemny Eden”, to też coś o książce napisz, u mnie grzecznie czeka sobie na półce. “Zoo city” wydaje mi się nie wszystkim może podejść, zależy czy kto lubi taką narrację i fantastyczne kryminały. Nie wszystko tam było precyzyjnie dokręcone, ale najważniejsza była wizja świata. No i fajna główna bohaterka.

Skończyłem juz jakiś czas temu, ale czasu brakowało na jakieś wrażenia. W ogólnym podsumowaniu książka mi się podobała, czytało się naprawdę przednio i szybko. Można by rzecz, że nawet oderwać się nie dało.  Mimo wszystko mam z nią pewien problem – nie było w niej nic  odkrywczego i ciągle miałem wrażenie, że gdzieś już to było.  Innym czynnikiem, który mógł wpłynąć na odbiór książki, to fakt, że czytałem ja tuz po skończeniu “tonącej dziewczyny”, która straaaasznie mnie zmęczyła ( choć to kawał dobrej literatury ), przez co odbiór Edenu mógł być nieco zaburzony. W zestawieniu z tonącą to było jak głęboki oddech i odpoczynek po strasznym wysiłku. To tak jakby zestawić Prousta z dajmy na to Harrym Potterem – zupełnie rózny kaliber.

Resumując – ksiązka bardzo fajna, ale odtwórcza na swój sposób i chyba nie bardzo pasująca do serii Uczta Wyobraźni – za prosta i za lekka. Jest to pozycja z cyklu – super się czytało i chyba nic poza tym. 

"I needed to believe in something"

“Tonąca dziewczyna” rzeczywiście lekką męczarnią była :) “Ciemny Eden” gdzieś tam w kolejce czeka. Ja na razie wziąłem się za klasykę (Asimov, Huxley), która może być mi do artykułu potrzebna. No a wcześniej przeczytałem “Terror”, który junior chyba kiedyś odstawił. Dla mnie masakryczna rewelacja, na równi ( a może nawet ciut wyżej) z “Droodem”. 

“Terror” może bym wyżej cenił, gdybym do końca przeczytał, a  że była z biblioteki, to po zmęczeniu około połowy, może 1/3 stwierdziłem, że i tak nie zdąże do niej wrócić i ją oddałem.  

"I needed to believe in something"

Nowa Fantastyka