Lato. Wysoko stojące na niebie słońce, zapach bujnej, soczyście zielonej roślinności, piasek na plaży, szum morza. Grupa wczasowiczów, alkohol, zabawa. Mapa do wykopalisk archeologicznych. Wyprawa do meksykańskiej dżungli. Pułapka, uwięzienie, palący żar słońca, brak wody, głód. Połamane kości, ból, choroba, gorączka, szaleństwo, śmierć – „Ruiny” to jeden wielki krzyk przerażenia, powiedział sam Stephen King i byłabym największą kłamczuchą na świecie, gdybym twierdziła, że się z nim nie zgadzam.
Powieść zaczyna się leniwie, wręcz ospale. Sam początek czytałam przez trzy wieczory, nieuchronnie zasypiając po kilkunastu stronach. Doszłam do wniosku, że książka jest doskonałym „usypiaczem”. Przy tak leniwej narracji człowiek szybko zwalnia „obroty”, wycisza się, zapada w sen, a potem śpi długo, błogo, mocno i spokojnie. Postanowiłam skorzystać, bo dlaczego nie? W końcu w życiu także o to chodzi, żeby się człowiek dobrze wyspał. A potem minęłam siedemdziesiątą stronę i już nie mogłam zasnąć. Przez kolejne dwa dni snułam się z podpuchniętymi oczami, robiąc za reklamę kawy i antyreklamę życia nocnego.
Narracja nic nie straciła ze swej ospałości. Celowo używam określenia „nie straciła”, bowiem w „Ruinach” zupełnie nie chodzi o to, by działo się dużo i szybko. To, co z początku mnie zniechęcało, okazało się jednym z największych atutów książki. Powieść jest mocna, brutalna, ponura i ciężka. Chwilami naprawdę przeraża, przez resztę stron natomiast utrzymuje czytelnika w stanie szoku. To długa, powolna, pełna bólu i szaleństwa droga, z godziny na godzinę wydzierająca z serca nadzieję na ratunek, uświadamiająca, że naszych krzyków jednak nikt nie usłyszy, że jednak nikt nie przyjdzie, aby nam pomóc. A ból staje się coraz gorszy i gorszy i tylko śmierć śmieje się coraz głośniej.
Scott Smith pisze ten horror z pozorną ospałością – pozorną, bo to wcale nie ospałość. Raczej niewzruszona obojętność. Autor nie przyspiesza, kiedy słychać trzask gruchotanych kości Pabla, nie przyspiesza, kiedy Erickowi ostrze noża kroi ciało, wyrywając z gardła nieludzki wrzask, nie przyspiesza, żeby jak najprędzej było po wszystkim. Wolno, brutalnie, niewzruszenie kroczy przez koszmar, podczas gdy bohaterowie tracą części ciała, krew, nadzieję i rozum. Nie jest to jednak jeden z tych horrorów, gdzie posoka leje się strumieniami. Przeciwnie – Smith upuszcza bohaterom tej krwi powoli, po troszku, a jednak stale i nieuchronnie. Nie ma ratunku, nie ma litości. W pułapce czeka wolna, brutalna śmierć. Poza pułapką tylko brutalna.