- publicystyka: Dawno, dawno temu, gdzieś na Kresach Wschodnich… -recenzja filmu "Magnezja"

publicystyka:

recenzje

Dawno, dawno temu, gdzieś na Kresach Wschodnich… -recenzja filmu "Magnezja"

 

 

Teoretycznie „Magnezja” (która właśnie weszła na ekrany kin) nie jest filmem z naszej, fantastycznej półki, ale zdecydowanie zasłużyła sobie na wspomnienie z dwóch powodów: po pierwsze jest kinem gatunkowym, niemal całkowicie pomijanym w ostatnich dekadach lokalnej kinematografii, po drugie ma cechy historii alternatywnej, przepuszczającej międzywojenne Kresy przez liczne filtry popkulturowe.

 

 

Kino gatunkowe nie ma się w Polsce dobrze, ostatnie lata przyniosły nam jednak kilka mniej lub bardziej udanych filmów, głównie z półki horror/slasher. Były to w miarę proste wyzwania: zebrać klasyczne motywy, doprawić je polskim sznytem i potwierdzić, czy kasa się zgadza. „Magnezja” jest po części skonstruowana według tej samej receptury, ale osiąga lepszy efekt; widać zamierzony miks gatunków lepiej się sprawdził. Bazą dla filmu są spaghetti westerny i kino gangsterskie, ale w ryzykownym, „tarantinowskim” ujęciu. Ryzykownym, bo do zabawy tego typu wymagana jest znajomość materii wejściowej i całkiem niebanalne umiejętności reżyserskie. Maciej Bochniak to reżyser młody, wychowany już na zachodniej popkulturze i ewidentnie niezbyt podatny na kanony polskiej szkoły filmowej. Pazur pokazał w „Disco Polo”, a „zachodnie” podejście mogliśmy też zauważyć w reżyserowanych przez niego odcinkach „Belfra”. W „Magnezji” idzie dużo dalej…

 

Akcja umieszczona jest w umownym okresie międzywojennym, gdzieś na pograniczu polsko-rosyjskim. Umownym, bo nie ma tu prawdziwych miejsc ani dokładnego datowania. Dokładnie tak, jak w spaghetti westernach: gdzieś na Dzikim Zachodzie kawałek od Wojny Secesyjnej. Detale historyczne w takich opowieściach są pretekstowe, najważniejszy jest przerysowany dramat jednostek. Film otwiera scena pogrzebu szefa lokalnej mafii przemytniczej, przeprowadzona z muzycznym tłem wręcz bezczelnie odwołującym się do muzyki, którą do filmów Sergia Leone tworzył Ennio Morricone. A fabuła? Stary bandzior Gustaw Lewenfisz nie odszedł w walce, lecz we własnym łóżku, w podeszłym wieku. Zostawił po sobie trzy córki, zdecydowanie już nie młódki, plus jednego niepełnoletniego wnuka. Pod nowym zarządem średniej wiekiem córki, Róży, mafijna rodzina przechodzi przemianę. Stare układy zostają zakwestionowane, na dodatek – zgodnie z toposem kina gangsterskiego – mimo pewnych sprzeciwów organizacja „wchodzi” w narkotyki.

 

Gdzieś obok rozwija się motyw bliźniaków syjamskich, Alberta i Albina (z jakże specyficznym nazwiskiem Hudini), fotografów szukających środków na zabieg rozdzielenia. Sekunduje im w tym córka lokalnego bankiera, Helena Lipka. Po stronie rosyjskiej nadchodzi też zmiana pokoleniowa: podatny trochę na radziecką ideologię syn starego bandyty Lwa Alińczuka, Feliks, chce kiedyś wreszcie zagrać pierwsze skrzypce. Z pewnych powodów do miasta swej młodości przybywa też inspektorka z wydziału wewnętrznego policji, Stanisława Kochaj (nim ktoś tu zacznie szumieć, warto wspomnieć, że Polska w międzywojniu była w czołówce krajów zatrudniających kobiety w policji, do tego stopnia, że Amerykanie i Bryci korzystali z naszych wzorców…). Wszystkie te wątki zderzą się wreszcie ze sobą w sposób właściwy greckim tragediom i – zgodnie z klasyką spaghetti westernów – doprowadzą do rzezi, z której trudno wyjść zwycięsko. Pod względem okrucieństwa bliżej „Magnezji” do oryginalnego „Django” (pojawi się zresztą i karabin maszynowy) niż do dzieł Sergia Leone. 

 

Większość polskich filmów kostiumowych cierpi na wspólną chorobę: stroje i rekwizyty mają być wykorzystywane cały czas i – zapewne – zwrócone w nienagannym stanie do wypożyczalni. W „Magnezji” brud i zużycie są wszechobecne. Co więcej, zamiast „wylaszczać”  aktorki i aktorów, postawiono na brzydotę, pogłębiając wady urody i zmarszczki. Wszyscy są tu brudni i zmęczeni życiem. Plenery są zarazem wspaniałe (niesamowita robota operatora Pawła Chorzępy), jak i dołujące. Sycylijski nastrój, znany choćby ze wspomnieniowych przebitek w amerykańskich filmach o włoskiej mafii, podbito odpowiednimi piosenkami rodem z Italii. Maciej Bochniak w „Magnezji” cały czas mówi nam: tak, to są klisze, które ja i ty znamy, ale zobacz, jak mogą zagrać w scenariuszu o polskim pograniczu! Najlepsze w tym wszystkim jest jednak to, że obok wytartych schematów dostajemy kilka petard, z których Quentin Tarrantino byłby dumny, bo wywracają wrzucone na warsztat gatunki na drugą stronę. „Mutanci” Hudini, znieważani w miasteczku, mimo swych nieprzeciętnych umiejętności. Silne kobiece postacie, czyli córki Lewenfisza zaplątane w konflikt własnych ambicji i dobra rodu. Córka bankiera, która chce wreszcie wykroić kawałek świata dla siebie. Upozowana na niezniszczalną i nieprzejednaną inspektorka, próbująca w swym życiu cokolwiek postawić do pionu.

 

O wizualnej i muzycznej stronie już było: panowie Chorzępa i Kaczmarek wykonują swą robotę nie tylko profesjonalnie, ale i z weną. Aktorzy i aktorki również. Widać wyraźnie, że zarówno weteranki Maja Ostaszewska i Magdalena Boczarska, jak i stosunkowo nowa w branży Małgorzata Gorol (mogąca zabić samym spojrzeniem w stylu Eastwooda), bardzo odnajdują się w roli zmielonych przez życie, ale wciąż nieprzejednanych kobiet. Andrzej Chyra jako natchniony filozoficznie i artystycznie szef radzieckiej mafii dodał do swojego dorobku kilka niesamowitych scen. Na osobną nagrodę zasługują kolektywnie „cyngle” rodziny Lewenfiszów, faceci grający tylko postawą i twarzą, w tym niewymuszonym luzem w noszeniu dubeltówki na ramieniu. Łączona rola Dawida Ogrodnika i Mateusza Kościukiewicza to mistrzowski duet, a jest jeszcze jedna wybita rola, ale nie odważę się jej zdradzić, a wam zalecam niesprawdzanie „listy płac”, bo warto dać się zaskoczyć. Ale oczywiście film dostał Złote Lwy tylko za wizualia, bo to kino gatunkowe…

 

Jeśli kochacie popkulturę, nie patrzcie na oceny na różnych portalach. „Magnezja” zabierze was w podróż po zakątkach znajomych, ale przerobionych na nowo. Kto jak kto, ale Wy docenicie, co panowie Bochniak i Kościukiewicz (współscenarzysta) dostarczyli. Wiecie jak jest: na starcie sprawdzamy, jak toposy zagrają w naszych realiach, a z czasem może wreszcie zrobimy z tego coś zupełnie unikatowego.

 

Łukasz M. Wiśniewski

 

 

Nowa Fantastyka