- publicystyka: A co ja mam do “negatywnego” czyli Tarnina znów się czepia

publicystyka:

felietony

A co ja mam do “negatywnego” czyli Tarnina znów się czepia

Cytat:

Co do tego dystansu, to przypominam, że nie ja dostaję wścieklizny, gdy widzę słowo “negatywny” użyte – zupełnie poprawnie – w znaczeniu “zły, niepożądany”. ;-)

 

Teza: słowo „negatywny” nie oznacza „zły”. Nie oznacza też „niepożądany”. Ale wkrótce może zacząć to oznaczać – i to wcale niekoniecznie są pożądane zjawiska.

Teza druga: języka polskiego warto bronić zarówno ze względów instrumentalnych, jak i dla niego samego.

 

Zacznijmy od początku. Co to znaczy „negatywny”?

 

Według PWN (https://sjp.pwn.pl/sjp/negatywny;2568893.html):

1. «oceniany jako niewłaściwy, zły lub niekorzystny»

2. «wyrażający czyjś sprzeciw, dezaprobatę lub krytykę»

3. «o wyniku badania lub doświadczenia: stwierdzający nieistnienie czegoś w czymś»

 

Według Wikisłownika (https://pl.wiktionary.org/wiki/negatywny):

(1.1) niekorzystny dla kogoś, zły, niewłaściwy

(1.2) wyrażający krytykę, dezaprobatę lub sprzeciw; przeczący

(1.3) stwierdzający nieistnienie lub brak czegoś (w badaniu, eksperymencie, doświadczeniu)

 

Wedle zaś Doroszewskiego (http://doroszewski.pwn.pl/haslo/negatywny/) „negatywny” to:

1. wyrażający negację, zaprzeczenie pewnych poglądów, stwierdzeń, faktów itp.; przeczący

2. odmowny (negatywna odpowiedź na pismo)

3. ujemny, niekorzystny, zły; także: stwierdzający brak, nieistnienie czego

4. odwrotny, przeciwstawny (fot. obraz negatywny p. negatyw)

 

Natomiast według Wielkiego Słownika Języka Polskiego (https://wsjp.pl/do_druku.php?id_hasla=30941&id_znaczenia=0), negatywnym można nazwać:

1. skutek – oceniany jako zły i niezadowalający kogoś

2. stosunek – oznaczający sprzeciw wobec czegoś, co zostało ocenione jako złe lub niesłuszne

3. bohater – mający niedobre cechy charakteru

4. wynik badania – oznaczający brak czegoś.

 

Pobieżnie zerkając na ten zbiorek można uznać, że nie mam racji. Słowniki odnotowują tzw. uzus, czyli sposób, w jaki wyraz faktycznie jest używany. Trudno wychwycić, kiedy błąd językowy tak się rozpowszechnia, że zostaje normą.

 

Mimo to uważam, że użycie słowa „negatywny” na oznaczenie „złego, niepożądanego” jeszcze jest błędem. Więcej, moim zdaniem ten błąd nie powinien przejść w normę – czasownika „nie powinien” używam tu wartościująco, nie do wyrażenia przypuszczenia.

 

Quidquid latine dictum sit altum videtur

 

Po pierwsze, „negatywny” jest słowem niepolskim. Pochodzi z łacińskiego nego, negare – odmawiać, zabraniać, zaprzeczać. Samo to nie byłoby niczym złym, mamy wiele zapożyczeń (ilu z Was wie, że obcego pochodzenia jest słowo „lampa”?) które dobrze nam służą i w pełni zarabiają na swoje utrzymanie.

 

Problem powstaje, kiedy zapożyczenie jest:

1. niepotrzebne,

2. pretensjonalne,

3. mylące i zamącające przekaz i myśl, oraz

4. (to ma związek z punktem 2, a i z 3 też może) modne.

 

Takie właśnie jest (poza określonymi kontekstami) słowo „negatywny”.

 

Jest niepotrzebne – bo z powodzeniem można w jego miejsce użyć któregoś z rodzimych (albo i zapożyczonych) wyrazów. Więcej, mając dość szerokie pole semantyczne „negatywny” wypiera tamte, konkretniejsze słowa, nie tak, jak gorszy pieniądz wypiera lepszy, ale raczej jak inwazyjny gatunek wypiera miejscowe organizmy z ich wąskich nisz. Jest do wszystkiego, nie wymaga doprecyzowania myśli, zanim się ją wypowie – dlatego jest do niczego z punktu widzenia jasności przekazu (punkt 3).

 

Jest pretensjonalne – bo „negatywny” ma swoje miejsce w języku, ma konkretne, techniczne zastosowania. Sęk w tym, że są to zastosowania „mądre” (filozoficzne: wolność negatywna, negatywna wartość logiczna, naukowe: negatywny wynik badania), a przynajmniej onieśmielające (urzędowe: negatywnie załatwiona sprawa, negatywny skutek gospodarczy). I tak wyraz „negatywny” zaczyna nieść określone konotacje, łączy się z byciem autorytetem – i na, zasadzie nieco magicznej, zaczyna być używany po to, żeby mówiącego dopiero autorytetem uczynić. Może to zmylić tzw. ciemny lud, ale na osoby wyrobione językowo wywiera skutek odwrotny.

 

Jest mylące i wprowadza szkodliwą mętność. Rozważmy następujący tytuł (autentyczny):

Analitycy: Zawieszenie Trumpa pozytywnie wpłynęło na ilość dezinformacji w sieci

Tutaj akurat zamiast „negatywnego” występuje jego zły bliźniak, „pozytywny”, ale wszystko, co tu mówię, równie dobrze dotyczy i jego. Co mam wywnioskować z cytowanego tytułu? Że dezinformacji jest teraz więcej – czy że jej ilość bardziej odpowiada naszym oczekiwaniom (tj. że się zmniejszyła)? Czy tytuł:

Bezwarunkowy dochód podstawowy a negatywny podatek dochodowy – alternatywne metody likwidacji „pułapki prekarności”

jest jaśniejszy i lepiej informuje niż: Bezwarunkowy dochód podstawowy a ujemny podatek dochodowy – nietypowe metody likwidacji „pułapki prekarności”? Jeśli tak – to w jaki sposób? Nie będzie chyba nietaktem, jeśli się tutaj odniosę do jednego z moich przekładów:

Masa słów opada na fakty jak śnieg, ukrywając szczegóły i kontury. Nieuczciwość to wielki wróg jasnego wyrażania się. Kiedy prawdziwe cele różnią się od deklarowanych, niemal instynktownie sięgamy po długie słowa i wyświechtane zwroty, jak kałamarnica plująca atramentem.

 

Jak zauważył Orwell, taki język nie tylko nie spełnia swojej funkcji (komunikacyjnej, artystycznej, a zwłaszcza poznawczej), ale wręcz ogłupia, odczłowiecza:

Obserwując jakiegoś zmęczonego nudziarza, mechanicznie powtarzającego z trybuny znajome formułki: bestialskie zbrodnie, zgnieść pod butem, krwawa tyrania, wolne narody świata, ramię w ramię; ma się często wrażenie, że nie patrzymy na żywego człowieka, ale na kukłę, szczególnie, kiedy światło odbija się w okularach mówcy i zmienia szkła w białe dyski, za którymi trudno się domyślać oczu. Nie jest to do końca fantazja. Mówca, który używa takich fraz, do pewnego stopnia zmienił się w maszynę. Jego krtań wydaje stosowne odgłosy, ale jego mózg nie pracuje tak, jak by pracował, gdyby sam sobie dobierał słowa. Jeżeli przemówienie, które wygłasza, wygłaszał już wiele razy, może nawet nie zdawać sobie sprawy z tego, co mówi, jakby mamrotał odpowiedzi w kościele. A taki stan nieświadomości, jeżeli nawet nie jest dla niej konieczny, to na pewno sprzyja jednomyślności w partii.

 

Ale, niestety, taki język jest modny. I jak wszystko, co modne – artystycznie bezwartościowy („negatywny” to po prostu brzydkie, raniące ucho słowo), wydumany, otępiający.

Powiedziałam już wyżej, że modne słowa zubażają język, przejmując sensy jasnych, ścisłych wyrazów, jak inwazyjne gatunki zubażają ekosystem, zajmując nisze wielu wyspecjalizowanych gatunków. W ten sposób zamiast precyzyjnego instrumentu – języka pozwalającego dokonać subtelnych rozróżnień, opisać odcienie, tworzyć sztukę – dostajemy do rąk prymitywną pałę, którą można najwyżej rozbijać czaszki przeciwników. Może to i pasuje do współczesnej „kultury” dyskusji. Ale czy do tego chcemy (i powinniśmy) dążyć? Cywilizacja już nam się przejadła? Pora wracać na sawannę?

 

Niechaj narodowie wżdy postronni znają, że Polacy nie gęsi – a swój język mają

 

Po co nam własny język? Pytanie jest obliczone na kopnięcie Czytelnika z półobrotu i ma sprowokować reakcję. Ja zaczekam.

 

Już?

 

Dlaczego w ogóle na świecie istnieją różne języki? Czy nie byłoby prościej, gdybyśmy wszyscy szprechali tak samo?

 

Może i prościej, odpowiem, ale czy lepiej? Czy prostsze zawsze jest lepsze?

 

Różnorodność języków można wyjaśnić ewolucją – izolowane populacje gromadzą rozmaite dziwactwa genetyczne, aż w końcu przestają być zdolne do wzajemnego krzyżowania i analogicznie – izolowane grupy mówiących gromadzą rozmaite, mniej lub bardziej przypadkowo powstające dziwactwa semantyczne, aż ich języki przestają być wzajemnie zrozumiałe (chips ain’t crisps, eh, mate?).

 

Jej przetrwanie można wyjaśnić tradycją, przyzwyczajeniem – wcale niełatwo się nauczyć nowego systemu językowego (nawet zupełnie podobnego do tego, który się już zna) i jeśli nie ma z tego widocznych korzyści, mało kto będzie próbował.

 

Ale to są wyjaśnienia określonego rodzaju – przyczynowe. Objaśniają, jak coś (być może) powstało i jak (zapewne) przetrwało. Nie mówią nic o celu jego istnienia ani o nieoczekiwanych z niego korzyściach – cele nie leżą w kręgu zainteresowań nauki.

 

Mogłabym tu gadać i gadać o tym, jak język scala wspólnotę i wspólnota tworzy język, o tym, że człowiek jest zwierzęciem społecznym i wymieniać funkcje języka, a proponenci rządu światowego i tak kręciliby na to nosem.

 

Im się naprawdę wydaje, że „wszyscy ludzie są braćmi” oznacza „wszyscy ludzie są identyczni i tacy być powinni”.

 

Ale nie są. I nie powinni.

 

Zastrzeżenie, które dla mnie jest oczywiste, ale rozglądając się w świecie widzę, że nie jest takie dla wszystkich – to nie jest hierarchia. Przypisanie czemuś albo komuś predykatu nie jest jeszcze oceną. Inna rzecz, że pula możliwych ocen nie ogranicza się do kciuka w górę i kciuka w dół… może zbyt wiele tu wymagam od wychowanków twarzoksięgi. Dość złośliwości.

 

Mamy język polski, jedyny i wyjątkowy, choć spokrewniony z innymi – trochę jak Ty, Czytelniku, nie? Dlaczego powinniśmy go utrzymać?

 

Co robi język?

 

Po pierwsze, służy do porozumiewania się z innymi ludźmi. Tutaj możemy wyróżnić dwie funkcje: komunikacyjną i fatyczną. Komunikat powinien być zrozumiały dla odbiorcy, nie jakiegoś abstrakcyjnego odbiorcy, ale tego faceta, przed którym nadawca siedzi i się produkuje. A zatem – powinien uwzględniać tegoż faceta przedwiedzę i nawyki językowe, patrz wyżej. Moglibyśmy, oczywiście, ogłosić, że od dziś obowiązuje esperanto, ale czy byłoby to praktyczne?

 

Zanim do tego wrócimy, krótko o funkcji fatycznej, czyli podtrzymywania kontaktu – chodzi tu o wszystkie „cześć”, „jak się masz”, ale również ploteczki, pogaduchy i dyskusje o niczym. Mają one znaczenie przede wszystkim społeczne, scalające grupę (a czasem, przyznajmy, ją rozbijające). Nie zamierzam pisać dwudziestostronicowego elaboratu na temat ordo amoris, choćby dlatego, że mam inne rzeczy do roboty. Jednak zrób mi tę przyjemność, Czytelniku, i zastanów się. Plotkowałbyś z hodowcą lam z Peru tak samo, jak z koleżanką z sąsiedniego biurka? Dyskutowałbyś o pokemonach z hawajskim rybakiem? Nie próbuję tu powiedzieć, że w Peru i na Hawajach żyją jacyś gorsi ludzie, ale nie każdy może być Twoim kolegą. Nie każdego musisz znać.

 

Funkcja poznawcza, czyli język jako narzędzie badania rzeczywistości. Czy wiesz, Czytelniku, co to jest depaysement? Saudade? Wabi-sabi? A w drugą stronę – wytłumacz obcokrajowcowi: że jest pogodny dzień. Że ściany w sinym kolorze niekorzystnie oddziałują na Twoją psychikę. Że musisz wykombinować jakąś fuchę dla kuzyna? Jednym słowem – nie da się. Opisowo – wszystko można opisać. Ale nazwać, wbrew Amerykanom, jednak nie wszystko. I tak, jak każdy człowiek ma swój indywidualny punkt widzenia, z którego lepiej dostrzega jedne rzeczy, a gorzej inne, tak jedne języki lepiej opisują pewne wycinki świata, a drugie gorzej. Czy naprawdę uważasz, że byłoby z korzyścią dla ludzkości oślepić się na pewne sprawy? Bo też nie można wymagać, żeby jedna kobieta znała się na wszystkim, jedna książka mówiła o wszystkim, a jeden język nadawał się równie dobrze do określenia każdej rzeczy. Metaforyka różnych języków (czy Anglikowi ładna pogoda na dworze kojarzy się z pogodą ducha?) oddaje różne sposoby myślenia.

 

Dalej, ważną funkcją języka jest kształtowanie rzeczywistości. Nie mówię tu oczywiście o rzeczach materialnych (możesz sobie do woli krzyczeć na kamienie), ale o rzeczywistości społecznej. Obietnice, pytania, prośby, akty prawne, umowy, ustawy, deklaracje podatkowe i tak dalej i tym podobne są aktami językowymi, które wytwarzają jakiś stan rzeczy albo go zmieniają. I tutaj mamy do czynienia z koniecznością opisu – poproś, Czytelniku, w sklepie o czereśnie. Chyba nie będziesz zachwycony, jeśli Ci dadzą wiśnie?

 

Zapewne posłużysz się wtedy językiem w jego funkcji ekspresyjnej. Zastosujesz jakże swojskie wyrazy, których nie będziemy tu przytaczać – przy okazji, czy wiesz, że przeklinanie uśmierza ból? Ale tylko przeklinanie we własnym języku, i tylko o ile nie nadużywa się (na co dzień) wulgaryzmów. Tak czy inaczej, język w funkcji ekspresyjnej wypływa z Twojego rdzennie słowiańskiego wnętrza. Dlaczego zwykłe polskie „Jadziu, kocham cię”, nie jest przekładalne na haiku? I odwrotnie, haiku w przekładzie na polski zawsze coś straci? Bo (powtarzam) jeden język nie ogarnie całego bogactwa wszechświata.

 

Na koniec – funkcja artystyczna, która wynika z kombinacji poprzednich. Myślę jednak, że jest czymś więcej, niż prostą sumą. Składa się na nią i fonetyka (angielskie „cellar door”) i jej powiązanie ze znaczeniem (czy to nie rozkoszne, że „niebieski” znaczy niebieski?), metafory i wszystkie gry słowne, na omawianie których nie mam tutaj miejsca. Temat – rzeka. Tak czy owak, sam dźwięk języka, tak jak dźwięk w połączeniu ze znaczeniem, albo to, co język wywołuje w umyśle odbiorcy, może cieszyć bezinteresownie, dawać radość po prostu dlatego, że jest.

 

Czym jest język?

 

I właśnie. Doszliśmy do tego, że język przynajmniej bywa piękny, a więc ma wartość sam w sobie, nie tylko instrumentalną. Na tym można by właściwie skończyć, ale pofilozofujmy jeszcze chwilę. Czy piękno jest jedynym, co daje językowi nacechowanie aksjologiczne? I czy każde użycie języka jest równie wartościowe?

 

Chyba nie. Kilka tytułów zgarniętych z Internetu:

Te imiona najczęściej nadawano dzieciom w 2020 r. Wśród dziewczynek – nietypowe zwycięstwo

Jak przewodnik Michelina wyrwał wegańską kuchnię z okowów tofu

Policja alarmuje: Nie dajmy się skusić pozornie atrakcyjnym ofertom szybkiego zysku

Szwecja: kobieta zmarła po wypiciu łyka "piwa", które wyniesiono z komisariatu

Gembicka: polskie produkty i żywność jest doceniana i robimy wszystko, by ułatwić eksport

 

Mamy tu:

  • błędy gramatyczne: wypicia „łyka” (powinno być „łyku”), „produkty i żywność jest doceniana” (czasownik powinien być w liczbie mnogiej – związek zgody!)

  • pustosłowie: „pozornie atrakcyjne oferty” – „atrakcyjny” to taki, który ma fajny pozór właśnie

  • śmieszną pretensjonalność: „okowy tofu”, „nietypowe zwycięstwo” (jakby imiona się ścigały, czy coś w ten deseń)

  • granie na sensację: „policja alarmuje”

i ogólne wrażenie tego, co Harry Frankfurt nazwał jędrnym słowem „bullshit”, czyli językowego niechlujstwa połączonego z brakiem nie tyle dbałości, co nawet myślenia o dbałości o wartość logiczną komunikatu.

Notatki prasowe nie mają informować, nie mają cieszyć serca ani ucha, dobrze. Chodzi w nich w najlepszym razie o kliki w sieci, w najgorszym – o manipulację odbiorcą (zapomniałam w moich wywodach o perswazyjnej funkcji języka). Trudno. Możemy się zbuntować i ich nie czytać.

 

Tylko, że… człowiek żyje w przestrzeni słów. Wracając z pracy widuję nowe osiedla i zastanawiam się, jak można w czymś takim mieszkać. Tam w ogóle nie ma drzew. Tylko klockowate domy, zapewne bardzo funkcjonalne, chodniki prowadzące donikąd, asfaltowe drogi, przystanki tramwajowe. A Gdańsk nie jest wcale najgorszy pod tym względem – w zeszłym roku spędziłam w Warszawie więcej czasu, niż kiedykolwiek bym chciała. Stal, aluminium, beton, szkło. Centra handlowe. Wieżowce, między którymi świszcze wiatr. Kilka starych budynków, pobliźnionych, zgarbionych weteranów Powstania, a poza tym – tam nie ma nic.

 

I taki właśnie jest język, który promują autorzy zacytowanych tytułów, pewnie nie wszyscy świadomie, ale – to nie jest przestrzeń, w jakiej chciałabym mieszkać.

 

Zapewne jestem stuknięta.

 

Dziękuję, dobranoc.

Komentarze

Jestem pod wrażeniem. Nie ukrywam.

Rzadko spotykam kogoś, kto na język ma podobne poglądy do moich.

Dziękuję!

 

PS.

Czy jesteś tą Tarniną, która dialoguje z Pyzą an swym blogu?

 

Czy jesteś tą Tarniną, która dialoguje z Pyzą an swym blogu?

Nie. Nawet nie słyszałam dotąd o takim blogu...

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

A negatywny wynik testu na COVID albo AIDS? To jest negatywne czy pozytywne? ;-)

 

Cywilizacja już nam się przejadła? Pora wracać na sawannę?

Wg współczesnych badań, średni czas "pracy" jednostki w społeczeństwie zbieracko-łowieckim to poniżej 26 h / tygodniowo, we współczesnych społeczeństwach rozwiniętych jest to ponad 40 h / tygodniowo, a w społeczeństwach rozwijających – ponad 50 h.

Nasi przodkowie przez gros czasu z braku społecznościówek, wylegiwali się i  bazgrali po jaskiniach, większość była tak leniwa, że im się nawet bazgrać nie chciało i zostawiali tylko odciski rąk... lub odciski rąk w negatywie – mam nadzieję, że nie złamałem tu nieświadomie znaczenia słowa "negatyw" :) Nie mieli też problemów z rachunkami dla dentystów, aborcją czy eutanazją – może więc ta sawanna nie była aż taka zła? ;-)

 

A tak już bardziej serio – jestem pod wrażeniem.

W sumie nie wiedziałem, że tu publicystyka jest na takim poziomie.

entropia nigdy nie maleje

A negatywny wynik testu na COVID albo AIDS? To jest negatywne czy pozytywne? ;-)

O, to, to. Jeśli używamy tego słowa w obu znaczeniach, to wychodzą takie niejasności.

może więc ta sawanna nie była aż taka zła? ;-)

Ironia też nie jest :P

W sumie nie wiedziałem, że tu publicystyka jest na takim poziomie.

Na różnym jest, to Hyde Park. Tylko nie mamy skrzynki po mydle cool

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Ach, i tak, i nie.

Nie lubię anglicyzmów. Tak, mi samemu regularnie się wkradają, ale jednak nie lubię ich. Lubię staranność językową i jasne wyrażanie myśli, choć sam mam z tym problem.

No i jasne, używanie jednego słowa dla różnych znaczeń zaciemnia obraz. Tu zgoda. Ale istnieje takie zjawisko jak kontekst, dzięki któremu niemal zawsze wiadomo, jaką myśl chce w danym przypadku przekazać mówiący. 

A ochrona języka, bo to nasz język... Niemal każde słowo w naszym języku pochodzi z jakiegoś innego – łaciny, greki, niemieckiego, angielskiego, francuskiego, rosyjskiego, z języków słowiańskich, praindoeuropejskiego... Czym różni się współczesny napływ słów od przeszłego? Na każdym etapie pojawiały się nowe słowa, wypierały stare, ich znaczenia zlewały się, rozmywały, zmieniały, pojawiały się błędy i wypaczenia... Czemu stan obecny ma być lepszy niż ten sprzed, powiedzmy, stu lat? Albo ten za sto lat? 

Przede wszystkim jednak – język jest narzędziem, a w zasadzie całym zestawem narzędzi. Ma przekazywać określone informacje. Nieustannie wchodzą do użycia nowe narzędzia. Te, które są wygodne w użyciu, zostają z nami. Zastępują mniej wygodne, mniej wydajne. To naturalne, że wolimy korzystać z łatwiejszych w obsłudze narzędzi.

Nie próbuję tu powiedzieć, że w Peru i na Hawajach żyją jacyś gorsi ludzie, ale nie każdy może być Twoim kolegą. Nie każdego musisz znać.

Z tym zaś zupełnie się nie zgadzam. Dzięki wspólnemu językowi każdy MOŻE być twoim przyjacielem. Nie musisz każdego znać – ale możesz. Nie rozumiem, co złego ma być w poznawaniu ludzi z innych kultur, wymianie myśli z nimi. 

To właśnie byłoby piękno uniwersalnego języka – możliwość rozmowy z każdym, wszędzie. Jasne, momentalnie powstałyby lokalne dialekty, więc przedsięwzięcie mija się z celem. Ale obecny system – język angielski pozwalający na zrozumiałą komunikację niemal na całym globie jako dodatek do języków lokalnych – uważam za świetny. Ma wady – między innymi naleciałości – ale z pewnością jest lepszy niż alternatywa w postaci chaosu po wieży Babel. 

 

 

To właśnie byłoby piękno uniwersalnego języka – możliwość rozmowy z każdym, wszędzie.

Chyba Wittgenstein zapytał kiedyś, dlaczego nie możemy rozmawiać z lwem po angielsku. I zaraz odpowiedział: “bo nie ma o czym”. Nie chodzi tu o deprecjonowanie lwów, ale o uświadomienie sobie, że język idzie za środowiskiem-światem, w którym żyjesz. Taki wspólny język byłby nieprzystającym do rzeczywistości gwałtem na ludziach.

Po co Pigmejowi słowo “śnieg” – to pojęcie jest tym plemionom obce. Trzeba byłoby ich tego uczyć jak studentów uczy się algebry zespolonej – wpaja się pojęcia i uczy na nich operować, ale wyobrazić sobie liczbę, której kwadrat wynosi -1 jest okropnie trudno. Tymczasem dla Inuitów taki język, w którym jest jedno słowo “śnieg” byłby całkowicie nieprzydatny, gdy oni znają śniegu setki odmian i dlatego mają tyle słów na ich określanie, bo są im potrzebne.

Ale obecny system – język angielski pozwalający na zrozumiałą komunikację niemal na całym globie jako dodatek do języków lokalnych – uważam za świetny.

To naturalny proces. Greka antycznego Śródziemnomorza, łacina średniowiecznej Europy, teraz angielski.

z pewnością jest lepszy niż alternatywa w postaci chaosu po wieży Babel. 

To zabawne, bo właśnie chaos nowej wieży Babel zaczyna się, gdy języki prywatne przestają się pokrywać z językiem społecznym. I nie mówię tu o slangach i żargonach, ale o tym, co jest rzekomą ewolucją języka. O tym, gdy zaczynamy akceptować używanie słowa bynajmniej w funkcji słowa przynajmniej. Używanie słowa totalny w funkcji zbioru słów {zupełny, duży, najbardziej (jakiś)}, lub epicki jako {wielki, wspaniały, dobry}. Ja już mam czasem problem ze zrozumieniem o czym do mnie mówią ludzie posługujący się taką polszczyzną. A zastanawiam się, czy oni się rozumieją nawzajem.

 

 

 

 

    Ale istnieje takie zjawisko jak kontekst, dzięki któremu niemal zawsze wiadomo, jaką myśl chce w danym przypadku przekazać mówiący.

Owszem, istnieje. Ale właśnie kupiłam zamek i piłkę ;)

    A ochrona języka, bo to nasz język...

A nietrzepnięcie brata po łbie, bo to mój brat?

    Czemu stan obecny ma być lepszy niż ten sprzed, powiedzmy, stu lat?

Nie, nie. Nie o to mi chodziło. Stan obecny jest teraz – stan przyszły będzie kiedyś. Przyspieszanie ewolucji języka pachnie mi doktorem Moreau.

    Przede wszystkim jednak – język jest narzędziem, a w zasadzie całym zestawem narzędzi

Tak.

    To naturalne, że wolimy korzystać z łatwiejszych w obsłudze narzędzi.

Jasne, tylko, że piła jest łatwa w obsłudze, a gwoździa nią nie wbijesz. Każde narzędzie ma jakiś zakres stosowalności.

    Dzięki wspólnemu językowi każdy MOŻE być twoim przyjacielem.

Tu akurat byłam ciut nakręcona. Ale też – może być moim przyjacielem, ale raczej nie od razu. Każda przyjaźń wymaga czasu, a międzykulturowa szczególnie. Swoją drogą, jedna z moich przyszywanych kuzynek wyszła za faceta francuskojęzycznego, całkiem w porządku, tylko większość okolicy dogaduje się z nim mniej lub bardziej łamaną angielszczyzną. Fajna zabawa :)

    Nie rozumiem, co złego ma być w poznawaniu ludzi z innych kultur, wymianie myśli z nimi.

Absolutnie niczego złego nie ma, ale musisz pamiętać, że język jest medium niedoskonałym. Nigdy nie przekażesz stu procent tego, co masz na myśli, nawet, jeśli posługujecie się z rozmówcą tą samą mową. Przykład (tu akurat mowa była chyba inna): kiedy Europejczycy zaczęli się osiedlać w Ameryce, kupowali ziemię od Indian za wampumy czy inne śmieci. Później Indianie zaczęli ich z tej ziemi wyrzucać, co Europejczycy wzięli za zdradę, oszukaństwo i w ogóle nie potrafili zrozumieć, więc chwycili za muszkiety. Dlaczego Indianie to zrobili? Bo w ich systemie pojęciowym w ogóle nie było czegoś takiego, jak własność ziemi, najwyżej używalność. Dopóki przybysze im nie przeszkadzali, to oni im nie przeszkadzali, ale wkrótce zaczęli się panoszyć, więc zostali poproszeni o zmianę miejsca pobytu. Prosty gest – wręczenie paciorków – dla jednych oznaczał "teraz ta ziemia jest nasza po wieki wieków amen i zbudujemy na niej USA", dla drugich nie mógł tego oznaczać.

I tak, jeden język, czy może bardziej jedna kultura, pewnie by uniemożliwił takie nieporozumienia. Ale myślę, że coś byśmy stracili, gdybyśmy wszyscy myśleli tak samo. A zauważ, że ja mogę rozumieć, że ktoś nie uznaje własności ziemi, sama ją uznając, czyli – mogę zrozumieć, mniej więcej, cudzy sposób myślenia, nie przyjmując go. Mogę się nauczyć obcego języka (can't I, old chap?) i zachować własny. Pewnie, troszkę się zmieni mój sposób używania własnego języka, bo zrozumiem go głębiej, badając różnice; bo będę miała (chyba) troszkę więcej do powiedzenia – ale ostatecznie będę bogatsza dzięki temu, że istnieje więcej, niż jedna ludzka mowa.

Ta wypowiedź chyba jest chaotyczna...

    Jasne, momentalnie powstałyby lokalne dialekty, więc przedsięwzięcie mija się z celem.

No, zaraz momentalnie. Taki na przykład Internet, może niespodziewanie, utrwala obecny zwyczaj językowy, właśnie dlatego, że możemy sobie gadać, choć dzieli nas ponad 300 kilometrów.

    Ale obecny system – język angielski pozwalający na zrozumiałą komunikację niemal na całym globie jako dodatek do języków lokalnych – uważam za świetny.

Nic do niego nie mam, nie o tym pisałam.

    Ma wady – między innymi naleciałości

Angielski akurat łatwo je przyswaja (jak to oni mawiają: inne języki zapożyczają słowa, angielski je kradnie w ciemnych uliczkach), może dlatego, że jest taki analityczny. Polski jest (jeszcze...) fleksyjny, co powoduje kłopoty przy odmianie nowych wyrazów.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Ale właśnie kupiłam zamek i piłkę ;)

Ślusarstwo to wspaniały fach. :P

A nietrzepnięcie brata po łbie, bo to mój brat?

Masz ty brata? :P Szybciej się trzepie swoich jak cudzych.

Przyspieszanie ewolucji języka pachnie mi doktorem Moreau.

Można by o tym mówić, gdyby proces zapożyczania był celowy. Ale on przebiega naturalnie, samorzutnie. Więc to po prostu ewolucja języka.

Jasne, tylko, że piła jest łatwa w obsłudze, a gwoździa nią nie wbijesz. Każde narzędzie ma jakiś zakres stosowalności.

Ma. Ale to utrapione “negatywne” ma tych możliwości wiele. Niektóre są nierodzime dla naszego języka. Tobie się to nie podoba – ale ta piłka wbija gwoździe, choć robi to po obcemu.

Dla jasności jednak – w kwestii niepoprawnego stosowania tego konkretnego słowa też masz rację.

Ale też – może być moim przyjacielem, ale raczej nie od razu. Każda przyjaźń wymaga czasu, a międzykulturowa szczególnie.

Jasne. Ale pójdzie szybciej niż bez wspólnego języka. :P

Ale myślę, że coś byśmy stracili, gdybyśmy wszyscy myśleli tak samo. A zauważ, że ja mogę rozumieć, że ktoś nie uznaje własności ziemi, sama ją uznając, czyli – mogę zrozumieć, mniej więcej, cudzy sposób myślenia, nie przyjmując go. Mogę się nauczyć obcego języka (can't I, old chap?) i zachować własny.

No tu trochę galopujemy, co nie? To, że mówimy jednym językiem, nie znaczy, że mamy jedną kulturę i że myślimy tak samo (Anglicy, Amerykanie, Kanadyjczycy i Australijczycy dowodem). Język współtworzy kulturę, ale kultura współtworzy język. To obustronny proces.

No, zaraz momentalnie. Taki na przykład Internet, może niespodziewanie, utrwala obecny zwyczaj językowy, właśnie dlatego, że możemy sobie gadać, choć dzieli nas ponad 300 kilometrów.

OMG WTF? lolz

Nic do niego nie mam, nie o tym pisałam.

Anglicyzmy są skutkiem tego systemu, dlatego go tu przywołuję.

    Ślusarstwo to wspaniały fach. :P

(Naprawdę tak wyglądała moja gra w siatkówkę XD)

    Masz ty brata? :P Szybciej się trzepie swoich jak cudzych.

Mam, ale nie trzepię, bo większy i silniejszy ^^

     Ale on przebiega naturalnie, samorzutnie.

Właśnie tego nie jestem pewna...

    Tobie się to nie podoba – ale ta piłka wbija gwoździe, choć robi to po obcemu.

Niby tak, ale można lepiej. Trochę nam się analogia rozjeżdża.

    To, że mówimy jednym językiem, nie znaczy, że mamy jedną kulturę i że myślimy tak samo (Anglicy, Amerykanie, Kanadyjczycy i Australijczycy dowodem).

Ah, but do they actually speak the same language?

    Język współtworzy kulturę, ale kultura współtworzy język. To obustronny proces.

Niom.

    OMG WTF? lolz

L33t!

    Anglicyzmy są skutkiem tego systemu, dlatego go tu przywołuję.

Ale nie są jego skutkiem koniecznym, a ten system nie jest wystarczającą przyczyną pojawiania się anglicyzmów.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Właśnie tego nie jestem pewna...

Znaczy co, spisek? :P

 

Ah, but do they actually speak the same language?

Blisko wystarczająco.

Ale nie są jego skutkiem koniecznym, a ten system nie jest wystarczającą przyczyną pojawiania się anglicyzmów.

O ile wiem, jest jedyną przyczyną pojawiania się anglicyzmów. No bo, jakbyśmy nie mówili po angielsku...

Chyba że...

Znaczy co, spisek? :P

Blisko wystarczająco.

It’s the little details that count, love.

O ile wiem, jest jedyną przyczyną pojawiania się anglicyzmów. No bo, jakbyśmy nie mówili po angielsku...

Mam ględzić o teorii, czy weźmiesz to na wiarę? <wyjmuje dyplom> W skrócie – jest jedną z przyczyn pojawiania się anglicyzmów, tak, jak gdyby lingua franca był hiszpański, byłoby to jedną z przyczyn pojawiania się hispanizmów (is that a word?). Ale na pewno nie jedyną.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Ok, niech choć raz w życiu ci się ten dyplom przyda, uwierzę na słowo. 

No, nie dał się zwabić, curses XD

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

A już otwierałem popcorn ;-D

 

Zacny felieton, Tarnino!

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Będzie jeszcze wiele okazji do pochłaniania prażonej Zea mais :)

Dzięki, o Przerybny!

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Malewolentny!

For a strange kind of fashion, there's a wrong and a right But IT will never, never fight over you

Inteligibilny.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Ten cytat, który zainspirował Cię, Tarnino, do napisania powyższego felietonu, to chyba mój? Kocham być dla innych inspiracją. :-D

 

Co do samego artykułu – można go podsumować następująco:

 

Zapewne jestem stuknięta.

No cóż, próby zawracania kijem Wisły podparte przekonaniem, że jakiś bliżej nieokreślony “ktoś” sztucznie przyspiesza naturalny proces ewolucji języka, z mojego punktu widzenia świadczą o pewnym odklejeniu od rzeczywistości.

"Moim ulubionym piłkarzem jest Cristiano Ronaldo. On walczył w III wojnie światowej i zginął, a teraz gra w reprezentacji Polski". Antek, 6 l.

z mojego punktu widzenia świadczą o pewnym odklejeniu od rzeczywistości.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

"Moim ulubionym piłkarzem jest Cristiano Ronaldo. On walczył w III wojnie światowej i zginął, a teraz gra w reprezentacji Polski". Antek, 6 l.

Dlaczegoś nie zdziwiłam się Twoim wyznaniem, że czcisz bałwana postępu. Każda pliszka kura swój ogonek chwali :P

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Poprawiłam błąd. Był paskudny.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Pamiętam moje zaskoczenie mądrością mojego syna (psychiatry), który powiedział, że nie byłby w porządku usiłując leczyć poza Polską psychoterapią.

Bardzo negatywny felieton...

Nowa Fantastyka