- publicystyka: Majstersztyk ze złotą maliną w koronie (recenzja drugiej części trylogii "Hobbita")

publicystyka:

Majstersztyk ze złotą maliną w koronie (recenzja drugiej części trylogii "Hobbita")

 

 

Recenzja mocno spóźniona, i na tym portalu już szósta, ale pewnymi spostrzeżeniami muszę się podzielić.

 

 

 

Wysoka poprzeczka

 

Druga część filmowego Hobbita sprawiła mi niemały problem. Na wstępie zaznaczę, że Władca Pierścieni – zarówno książkowy jak i filmowy, to niezwykle ważny element mojego życia. Nigdy nie zapomnę emocji towarzyszących lekturze sześcioksiągu Władcy, gdy czytałem go pierwszy raz. Filmy przyjęte zostały przez niektórych fanów J.R.R. Tolkiena dość chłodno, zarzucano m.in. pominięcie wielu istotnych fragmentów książki (choćby często wspominany brak Toma Bombadila). Dla mnie wizja Petera Jacksona była nieomal perfekcyjna, każda scena wręcz kipiała klimatem, widoczny był ogrom pracy ludzi zaangażowanych w produkcję: kostiumy, broń, scenografia, konie, sceny batalistyczne stanowiące znakomite połączenie CGI z popisami kaskaderów, czy też kapitalne rozłożenie akcentów w fabule. Jako nastolatek trzykrotnie zostałem wgnieciony w fotel i naprawdę nie miałem ochoty wychodzić z kina. To było przeżycie, którego długo nie można było zapomnieć.

 

 

Przez szereg lat czekałem na ekranizację Hobbita, licząc, że znowu przeżyję podobne emocje. Nie da się ukryć, że liczyłem na film podobny w stylistyce i klimacie, w pewien sposób spójny z filmową wersją Władcy. I właśnie w tych oczekiwaniach tkwi największy problem z oceną Hobbita. Władca Pierścieni postawił poprzeczkę bardzo wysoko. Nie ukrywam, że Niezwykła Podróż zawiodła te moje oczekiwania, choć patrząc na niego pod innym kątem był to porządnie wykonany film fantasy. Z trudem, ale zaakceptowałem zmianę klimatu zafundowaną nam przez Del Toro i Jacksona. Czekając na drugą część wiedziałem już czego mniej więcej się spodziewać, i wybrałem się na ten film z odpowiednim nastawieniem. To co zobaczyłem było bardzo nierówne, momentami wgniatało mnie w fotel, tylko po to żebym za chwilę chwycił się za głowę i zadawał sobie pytanie: co to pani lekkich obyczajów jest? Miałem wrażenie, że w filmowy majstersztyk ktoś jakby na siłę wplótł wątki po prostu słabe, odstające od reszty. Zacznijmy od elementów które w „Pustkowiu Smauga” są naprawdę wspaniałe.

 

 

 

Majstersztyk?

 

Druga część trylogii sprawia bardziej mroczne wrażenie od swojej poprzedniczki. Zmianę atmosfery odczujemy m.in. poprzez zmianę kolorystyki. Odniosłem także wrażenie, że mniej jest również humoru w wykonaniu krasnoludów. Przypadły mi do gustu kapitalne lokacje: sposób przedstawienia Esgaroth, które to miasto pełne jest cieszących oko szczegółów, zdewastowane tereny wokół Samotnej Góry, czy też sale Ereboru – przywodzące na myśl kopalnie Morii. Znakomicie wykonali swoją pracę eksperci od kostiumów: wojownicy z miasta na jeziorze w swych szpiczastych hełmach przypominają wyglądem średniowiecznych wojów z Rusi. W staranny i efektowny sposób zaprojektowane zostały zbroje elfickich gwardzistów pilnujących pałacu króla elfów. Same krasnoludy wydają się być bardziej sponiewierane, zmęczone trwającą podróżą. Być może jest to tylko moje spostrzeżenie, ale orkowie sprawiają bardziej realistyczne wrażenie niż w „Niezwykłej Podróży”. Nie muszę też wspominać o krajobrazach Nowej Zelandii, które jak zwykle są piękne i malownicze.

 

 

Kapitalną kreację Thranduila stworzył Lee Pace. Król elfów jest chłodny i arogancki, przypomina swą postawą noldorskich władców z I Ery Śródziemia, widoczna jest jego niechęć do krasnoludów. Ian McKellen w roli Gandalfa utrzymuje wysoki poziom znany z poprzednich części. Przekonałem się również, że Martin Freeman do roli Bilbo nadaje się wprost idealnie. Jego sposób poruszania się, tiki, cały styl bycia jest tak bardzo hobbicki, że bardziej chyba już być nie może. Nie sposób zapomnieć o roli jaką odegrał Benedict Cumberbatch, który udzielił Smaugowi swojego głosu. Jego niski ton, poddany oczywiście modyfikacjom, kapitalnie pasuje do wielkiej bestii. Sam smok jest najlepszym efektem komputerowym w całym filmie, szczegółowość potwora, jego gadzie ruchy, czy efekt gdy zabiera się do ziania ogniem, to wszystko autentyczne mistrzostwo w swojej kategorii. Gdy na Smauga pada odpowiednie oświetlenie i widać go w całej okazałości, można zaryzykować stwierdzenie, że jest to najlepiej wykonany smok w historii kina. Spodobała mi się również ścieżka dźwiękowa, utwory są podniosłe, dobrze oddają atmosferę danego miejsca czy też sytuacji, niestety zabrakło wyrazistego przewodniego motywu całej kompozycji. I w tym miejscu kończą się pochwały dla nowego „Hobbita”

 

 

Złota malina w koronie?

 

Fabuła filmu toczy się w zawrotnym tempie – odebrałem to jako wadę. Dopiero co zaznajamiamy się z jakimś miejscem, wtapiamy się w jego atmosferę, a tu nagle przeskok w zupełnie inny zakątek Śródziemia, w którym gościmy przez chwilę tylko po to żeby po krótkiej chwili ponownie powrócić do poprzedniego wątku. Myślę, że na etapie montażu można było rozegrać to lepiej. Duży minus dostaje się również za nieudolnie wykonany wątek romantyczny. Unikając spoilera, powiem tylko, że przy niektórych scenach związanych z ową miłosną historią (a trochę ich jest), nie wierzyłem jak można nakręcić coś tak drętwego, przypominającego reklamę szamponu. Widzę w tym potencjał na nagrodę, która bynajmniej nie jest Oscarem, dla pewnej konkretnej osoby. Wątek ten niestety psuje odbiór całego filmu. W „Pustkowiu Smauga” pojawia się także znany z „Władcy Pierścieni” Legolas grany oczywiście przez Orlando Blooma. Sceny z jego udziałem wydają się być doczepione na siłę, nie wiadomo czemu tak naprawdę służą, oczywiście poza wprowadzeniem kolejnej postaci, która skacze, strzela i sieka na plasterki tych złych. Być może zmienię zdanie w kwestii jego udziału w fabule po obejrzeniu trzeciej części.

 

 

Mam również dwa inne dosyć poważne zarzuty. Pierwszy to ogólny brak logiki. Dla przykładu w niektórych scenach walki wydaje się, że przeciwników jest powiedzmy piętnastu (liczby fikcyjne, użyte tylko do zobrazowania problemu), później okazuje się, że jest ich jednak około trzydziestu, ginie trudna do określenia liczba, a ucieka z pola bitwy mniej więcej tylu ile było na początku. Podobnie rzecz się ma z bronią krasnoludów – kufel dobrego krasnoludzkiego ale dla kogoś kto wyjaśni mi jak dzielni towarzysze Thorina tracili i odzyskiwali swą broń w pewnym konkretnym momencie filmu, ja nie zdążyłem tego zarejestrować.

 

 

Drugi zarzut to przesyt scen z wykorzystaniem grafiki komputerowej. Wiem, że taki jest trend, i może się czepiam, ale uważam, że sceny walki wyglądają o niebo lepiej gdy dwóch żywych ludzi okłada się mieczami, niż gdy obserwujemy walkę w całości nagraną na greenscreenie, gdzie jakiś pan machał sobie mieczem, walcząc z powietrzem. Mnie osobiście efekty momentami męczyły, choć wiem, że młodsza część widowni jest nimi zachwycona. Kwestia gustu.

 

 

 

Trzeba zobaczyć!

 

Podsumowując, na film warto się wybrać. Ja sam zamierzam to zrobić jeszcze raz, bo uważam, że mimo wszystko „Hobbit: Pustkowie Smauga” jest tego wart. W cenie biletu otrzymujemy kapitalną rozrywkę, wycieczkę do ciekawie wykreowanego świata fantasy i Smauga jako wisienkę na tym pysznym torcie. Ostatnimi czasy nieczęsto nadarza się podobna okazja, więc film ten należy do kategorii „trzeba zobaczyć”.

Komentarze

Przestał mi wadzić Legolas, Tauriel i Kili po wczorajszym obejrzeniu "47 roninów", filmu, w którym do głównej historii dodano niepotrzebnego, z d*** wziętego bohatera (Keanu Reeves), a potem zrobiono go głównym, bo gwiazda. Przynajmniej takie wrażenie odniosłam po obejrzeniu. Przy tym romansik w Hobbicie to majstersztyk subtelności.

Mnie osobiście wątek miłosny bardzo się podobał. Może to i dziwne, ale ze wszystkich niepotrzebnych rzeczy, jakie znalazły się w filmie, ten jeden szczegół naprawdę mnie rozbawił i sprawił przyjemność. Nie zmienia to faktu, że całość była po prostu za długa :P

Co racja to racja. Akcje, które powinny trzymać w napięciu trwały w nieskończoność. Jednak druga część bardziej mi się podobała niż pierwsza ;) Wątek "romansowy" trochę mnie zaskoczył ale może być :P

W kwestii wątku romantycznego wypowiedziałem się już w którymś z wcześniejszych wątków. Wiedząc, czego się spodziewać w trzeciej części (bo zakładam, że Jackson będzie wierny książce w tej kwestii), widzę sens jego wprowadzenia dla podkreślenia tragizmu wydarzeń.

Lepiej bym tego filum nie ujął :)

Nowa Fantastyka