- publicystyka: „Prometeusz”: Bóg jest kosmitą, a widzowie imbecylami.

publicystyka:

„Prometeusz”: Bóg jest kosmitą, a widzowie imbecylami.

 

Na nowy film Ridleya Scotta widzowie musieli czekać dwa lata. Pełne napięcia było to oczekiwanie, bo przecież ostatnią produkcje science fiction reżyser uraczył fanów w latach 80. („Łowca androidów” 1982). Zwiastun „Prometeusza” powalał na kolana i obiecywał kino najwyższych lotów. Zamiast tego Ridley Scott zafundował widzom atrakcyjną wizualnie lotniczą katastrofę. Długo dochodziłam po niej do siebie, trawiłam doświadczenie i zbierałam się do napisania recenzji.

 

 

„Prometeusz” to historia dziejąca się w nie tak znowu odległej przyszłości. Dwoje naukowców, Elizabeth Shaw (Noomi Rapace) oraz Charlie Holloway (raczej niewarty wspomnienia Logan Marshall-Green), prowadząc wykopaliska archeologiczne na całym świecie, odkrywają powtarzający się motyw człowieka, który wskazuje na zbiór gwiazd. Interpretując ów obraz, jako zaproszenie, postanawiają wyruszyć na poszukiwanie planety, na której, ich zdaniem, mieszkają stworzenia będące kreatorami ludzkiego istnienia. Wszystko zaczyna się komplikować, gdy teoria przestaje być tylko teorią, a staje się faktem, a kolejne wydarzenia weryfikują postawione tezy.

 

 

Tyle, jeżeli chodzi o warstwę fabularną. A co kryje się pod nią? Zamysłem były zapewne filozoficzne dywagacje na temat Boga i ludzkiej śmiertelności – Scott się starzeje, skończył 75 lat i zastanawia się nad przeżyciami metafizycznymi. Myśli te, o ile tematykę mają wzniosłą i godną podziwu, o tyle na ekranie prezentują się kiepsko. Widz traktowany jest przez reżysera i scenarzystę filmu jak ostatni imbecyl. Wszystkie informacje podaje się mu na tacy, nawet nie siląc na metaforyczność. Jeżeli coś wymaga wyjaśnienia, to wkładane jest w usta bohaterów. Ta monopolizacja możliwości myślenia, sprawiła, że produkcja wydaje się być płytka i nieudolnie siląca się na intelektualizm, a przecież mogłoby być inaczej.

 

 

„Prometeusz” kuleje pod względem logicznym. Wygląda to trochę tak, jakby reżyser postanowił zrobić kompilację z serii „Obcego”, odświeżyć ją wizualnie i dodać sklejkę w postaci prostej historii, którą można by dowolnie manewrować. Shaw, po operacji cesarskiego cięcia z zastosowaniem specjalnej komory operacyjnej (science fiction, pamiętajcie!) dla mężczyzn – zmutowany płód oznaczyła, jako ciało obce w żołądku – zszyta zszywkami, była w stanie biegać, skakać i obijać się o wszystko, co popadnie. Wszystko to, oczywiście, natychmiast po zabiegu.

 

 

Miliarder sponsorujący wyprawę, martwy, jak utrzymuje się przez ponad połowę filmu, okazuje się nie być wcale takim martwym. W najmniej spodziewanym momencie po prostu budzi się, jak wcześniej pozostali bohaterowie, w swoim pokoju, którego istnienie było wcześniej tajemnicą. Tak czy inaczej wstaje, a jego obecność nie wywołuje u pozostałych uczestników wyprawy żadnego zdziwienia. Dziura logiczna wielkości strusiego jaja.

 

 

Postaci kreowane przez aktorów, poza androidem (w tej roli Michael Fassbender), to ludziki z papieru. Relacje archeologów – kochanków są tak sztuczne i nienaturalne, że zdziwienie u widza osiąga poziom zenitalny. Po tym jak Shaw niemalże ginie, Holloway pije w samotności, rozczulając się nad faktem, że nie spotkali żadnej żywej istoty zamieszkującej planetę, na której się znaleźli – jest tak, jakby życie ukochanej nigdy nie było zagrożone. Między bohaterami nie ma żadnego napięcia. Shaw jest tak zaabsorbowana poszukiwaniem Inżynierów (określenie kosmitów, mających rzekomo stworzyć ludzi) i swoim krzyżykiem na szyi, że nawet śmierć Charliego wydaje się nie wywierać na niej jakiegoś specjalnego wrażenia. Ciąża z kosmitą to także niezbyt traumatyczne przeżycie.

 

 

Aktorsko wyróżnia się za to Fassbender, który w kreacji zmechanizowanych istot bez uczuć osiągnął poziom eksperta. Grany przez niego android o imieniu David wydaje się balansować na granicy robota i człowieka. To postać niedopowiedziana, widz cały czas ma wątpliwość, co do jej statusu ontologicznego. Świadomość płynności podziału na człowieka i androida skłania do refleksji i przeraża jednocześnie. Sprawa wydaje się jeszcze bardziej interesująca, gdy spojrzy się na kreację Charlize Theron, która w roli Meredith Vickers, despotycznej kierowniczki wyprawy, sprawdza się doskonale. Jej wypracowane, epatujące pewnością siebie ruchy i wiecznie czujne spojrzenie oraz okazywana na każdym kroku racjonalność i zimna krew, każą zastanowić się raz jeszcze nad tym, co sprawia, że daną istotę określa się mianem człowieka, a także, ile słuszności jest w tym podziale.

 

 

Tym, co zasługuje na pochwałę jest też z pewnością strona wizualna produkcji. Kilka pierwszych minut filmu budzi fascynację i hipnotyzuje, realizm scen jest wręcz przytłaczający. Zdjęcia monumentalnych statków kosmicznych, czy burzy, podczas której w powietrzu wirują opiłki metali to po prostu majstersztyk.

Niestety bardzo zawiodłam się na tej jakże wyczekiwanej i skutecznie reklamowanej produkcji. Ridley Scott zażartował sobie ze mnie i stworzył film, którego nie można wcisnąć ani w kategorię rodzinnej rozrywki, ani metafizycznej wycieczki. Jest tak, jakby sam nie mógł się zdecydować. Pobawił się technologicznymi możliwościami kreacji obrazu i wybrał dwa znane, przyciągające nazwiska, które skądinąd podciągnęły trochę moją ocenę filmu. Tak naprawdę, chcąc chronić się przed głębokim zawodem, pragnęłabym przyjąć pozycję obronną i udawać, że „Prometeusz” nigdy się nie pojawił.

Komentarze

A ja oglądałem go w 3D w kinie i jakoś mnie nie zraził jak niektórych. Wizualnie to majstrsztyk, klimatem też mi przypasował, a że jest kilka baboli, to trudno, jakoś mnie to specjalnie nie zirytowało. Biorąc pod uwagę tak nikłą ilość produkcji z dziedziny sci-fi, na każdy film czekam z utęsknieniem. Mnie się podobał. Tym bardziej, że tu się zarzuca jakieś nieścislości i takie tam, a w 90% filmów wychodzacych ze stajni hollywood znajde więcej bzdur w ciągu pierwszych 10 minut filmu, niż w całym "Prometeuszu".   A teraz droga autorko przeczytaj sobie "Kameleona" Rafała Kosika i nie zdziw sie jak ogarnie cię przemożne uczucie deja vu ;). Ilość pomysłów jaka wydaje się zbiezna z dziełem naszego  Rafała w filmie scotta jest co najmniej zastanawiająca…dodam, że książka była pierwsza ( bodaj 2007 rok ). Podsumowując – troche nie rozumiem nagonki na ten film, bo mnie sie podobał, ludziom z mojego otoczenia również sie podobał – znam takich co juz kilka razy go ogladali i dalej sa pod wrazeniem.  Gdyby nie pewne uczucie niesmaku, związane z kopiwoaniem pomysłów z "Kameleona", uwarzałbym go za film świetny, a tak jest tylko dobry. 

"I needed to believe in something"

A pomijając powyższe, nie pojmuję, co Cię Autorko skłoniło do napisania tej recenzji – po co pisać o czymś, co nam się w żadnej mierze nie podobało? rozumiem, gdyby była to polemika na czyjś pełen peanów tekst dotyczący tego filmu, jako swoista odpowiedź. A tak, rodzi się pytanie – po co? Ja odpowiedzi nie znajduję. Mnie by się nie chciało i sądzę, że 99% ludzi byłoby podobnego zdania.  Pisze to również w odniesieniu do poprzedniej publicystyki o "Joylandzie"

"I needed to believe in something"

Zazwyczaj piszę o tym, co wywołało u mnie szczególnie silne emocje. Dopiero dwie recencje opubilkowałam, więc przypadkiem złożyło się, że są to recenzje raczej krytyczne, aczkolwiek wszędzie starałam się poza tym, co uważam za negatywne, uwzględnić również plusy – dwie dobre kreacje aktorskie, niezwykła strona wizualna. 

Zdecydowanie nie jest to nagonka, a recenzja jak najbardziej może być krytyczna. Z założenia jest także subiektywna (jak każda opinia) i można się z nią zgadzać lub nie, nie ma w tym nic zadziwiającego.  

Może po prostu oczekiwałam po tym całym szumie wokół filmu czegoś więcej? A może za dobrze znam filmografię Scotta, żeby nie widzieć oczywistych kopii pomysłów sprzed lat? Nie mam pojęcia. Podzieliłam się swoją opinią, ale i Twoją szanuję, przecież nikomu nie narzucam odbioru ;) 

Ależ oczywiści – kązdy ma prawo do głoszenia swoich opinii i ja tego nie neguję, po prostu zastanwiało mnie, jak komus może się chcieć pisac o czymś co mu się nie podobało. 

"I needed to believe in something"

Może nawet bardziej, bo to wylewanie swoich emocji – chociaż to tak brzydko innych nimi obarczać. Poza tym mam też pewną teorię odnośnie kształtowania rynku wydawniczego (książek, filmów i wszystkiego innego) Kiedyś wydanie czegokolwiek było rzeczą niewykle nobilitującą. Był jakiś umiar, jakaś doza perfekcjonizmu w tym wszystkim. A potem ludzie zaczęli się grzecznie klepać po plecach – tak jak na naukowych konferencjach, gdzie spotykają się kumple doktorzy i cała profesura, żeby wygłosić zatrważającą długą i nudną mowę o tym, o czym wszyscy już wiedzą (ale mądrymi słowami), podczas której połowa rzeczywiście wpada w objęcia Morfeusza, a w części finalnej aby każdy mógł każdego po pleckach poklepać i zapewnić, że jest fantastyczny (nawet jeżeli zdecydowanie nie był). Boimy się krytykować i tego nie robimy. Nie krytykujemy, więc dostajemy produkty coraz niższej jakości – no bo przecież wszystko się nam podoba. Jak ktoś ma ugruntowaną pozycję, to już w ogóle nie krytykujemy – a bo jeszcze byśmy wyszli na jakichś niemądrych, niefajnych? Się zaperzyłam! I kolejna recenzja też będzie negatywna (chociaż to akurat wyszło znowu przypadkiem) ;))

Akurat nie mogę się zgodzić z Tobą w tej kwestii – powiedziałbym że czesto krytyka jest nieco na wyrost, co przejawia się w coraz czestszych przypadkach tzw hejtowania, czyl besztania czegoś z błotem, bo nam sie nie podoba. Coraz mniej w tym obiektywizmu, a coraz więcej zwykłej ludzkiej zawiści, bo komuś coś sie udało i zbiera za to pochwały bądź gratyfikację finansowe. Ale to temat na odrebną dyskusję, której mi sie nie chce prowadzić, bo temat ten poruszany był nie raz i nie dwa i nie prowadził do niczego konretnego.  

"I needed to believe in something"

Miało byc mieszania z błotem ;)

"I needed to believe in something"

Nie będę, więc zachęcać do dyskusji, której nie chcesz, ustosunkuje się jedynie – inne recenzje występują w czasopismach różnego rodzaju, a inne w Internecie. W czasopismach wszystko jest wyważone i od krytyki stroniące. A w Internecie, z racji iluzji anonimowości (nicki i te sprawy), sprowadza się do tzw. hejtowania. Ja bym wolała świat, w którym po prostu pisze się prawdę (w zakresie publicystyki, oczywiście) ;)

Założenie – wydaje mi się – trochę na wyrost z tym, że wszyscy piszą tak, aby nadmiernie nie krytykować. Tutaj np. ( na portalu znaczy się ) ludzie są szczerzy -jak coś im pasuję, to tak piszą, a jak nie, to krytykują. Poza tym skąd możesz wiedzieć, że jest taka ogólna tendncja do pisania nieprawdy? Może to ich ( ludzi ) faktyczne zdanie?

"I needed to believe in something"

Dziwny to pomysł, żeby nie pisać negatywnych recenzji. Film jest głupi, film zasługuje na to, żeby jego głupotę obnażyć. Dla mnie to oczywiste. Tak samo jak dobry film zasługuje na pochlebną recenzję. To musi działać w obie strony. Nie cierpię też internetowego gadania o "hejtowaniu". Właściwie wszelką krytykę w dzisiejszych czasach zbywa się lekceważącym "haters gonna hate", każdego kto nie zachwyca się przeróżnymi durnotami razem z tłumem określa się "hejterem" i karawana jedzie dalej. A potem właśnie jak tutaj, widzowie albo nie dostrzegają albo świadomie ignorują kompletny debilizm i nonsensowność takiego filmu jak Prometeusz i się cieszą jak głupi do sera. No ale przynajmniej nie są hejterami.

Wydaje mi się, że "hejting" polega na nieuzasadnionej nienawiści i naśmiewaniu się, a ja mimo wszystko staram się moje zdanie uargumentować. 

Co do tego skąd wiem, że to taka ogólna tendencja – na sto procent oczywiście nie wiem, ale kiedy ostatnio ucięłam sobie pogawędkę jedną z dziennikarek, która przy okazji prowadzi warztaty oraz zajęcia na moim kierunku studiów, dostałam taką informację. Poza tym to pewna logika powiązań – towaru jest więcej, rynek zbytu raczej kruszeje ostatnimi czasy, a zainwestowanych pieniędzy wydawcy nikt nie zwróci. Mamy więc reklamy i letnie recenzje w przypadku towaru kiepskiego oraz peany pochwalne przy towarze dobrym.  

Dziwny to pomysł, żeby nie pisać negatywnych recenzji. Film jest głupi, film zasługuje na to, żeby jego głupotę obnażyć. Dla mnie to oczywiste. Tak samo jak dobry film zasługuje na pochlebną recenzję. To musi działać w obie strony.

Też chciałam to napisać, ale tak mnie poraziło stwierdzenie "po co pisać o czymś, co nam się w żadnej mierze nie podobało"  że aż mi słów zabrakło ;-) Zresztą ludzie od zarania dziejów pisali o tym, co im się nie podobało (oczywiście były wyjątki, np. pisanie o kobietach, które im się podobały ;) i nie rozumiem zdziwienia. Zwłaszcza że często ciężko ocenić, czy film nam się spodoba czy nie, bez oglądania. I co więcej negatywne recenzje też potrafią zachęcić do obejrzenia filmu… mnie ta na przykład zachęciła, zainteresowała i skłoniła do tego, żeby się jakoś ustosunkować.

I co więcej negatywne recenzje też potrafią zachęcić do obejrzenia filmu… mnie ta na przykład zachęciła, zainteresowała i skłoniła do tego, żeby się jakoś ustosunkować.

Zgadzam się w pełni, że negatywna recenzja też potrafi zachęcić do obejrzenia filmu i bardzo się cieszę, że ktoś podziela moją opinię ;) 

Dodatkowo zachęcam do napisania tekstu polemicznego! Bardzo chętnie przeczytałabym inną argumentację swoich spostrzeżeń tudzież zupełnie odmienne obserwacje :)

Breja – "A potem właśnie jak tutaj, widzowie albo nie dostrzegają albo świadomie ignorują kompletny debilizm i nonsensowność takiego filmu jak Prometeusz i się cieszą jak głupi do sera." Nie zauważyłem, abym cieszył się jak głupi do sera. To, że tobie się film nie podobał, nie znaczy, że każdemu, kto się podobał należy wytykać to, że cieszy jak głupi do sera, jak to ładnie i kolowialnie ujęłaś. Jakoś mnie te rzekome debilizmy nie ruszyły specjalnie i nie raziły mnie po oczach. Stąd wniosek wg twojego poglądu, że cieszę się jak głupi do sera. Cieszę się, że nadajesz sobie autorytarne prawo stwierdzania i krytykowania innych, bo mają inne zdanie niż ty.Takie własnie mówienie i myślenie to przykład ograniczenia myślowego. Bo inne skojarzenie i inne okreslenie  nie przychodzi mi niestety do głowy.   I powtórze raz jeszcze -w 90% filmach znajdę więcej debilizmów w ciągu 10 minut filmu niż w całym "Prometeuszu". I to znaczy, że mam cały film oceniać pod katem jedenego niedopatrzenia? 

"I needed to believe in something"

A czy te 90% filmów też wyreżyserował Ridley Scott, mając budżet 130 milionów dolarów?

Zasadniczo nie rozumiem sprzeczki.  

Przyznam, że Prometeusz też mi nie podszedł, bo poprostu spodziewałem się czegoś innego. Podobne odczucia naiwności niektórych rozwiązań miałem oglądając Pacific Rim. A potem przeczytałem reckę z ostatniej NF przy filmie Thor, że zacytuję: "Świat dzielisię na tych, którzy widzieli Pacific Rim i uznali go za obraz pozbawiony sensu i przez to kiepski (i oni nie mają racji), oraz tych którzy dzieło Guillermo del Toro również oglądali, ale podczas seansu piszczeli z zachwytu, jak małe dzieci (i oni mają rację)."

Uwaga! Poniżej będą spoilery, więc jeśli ktoś "Prometeusza" nie oglądał, niech będzie czujny. To była część formalna, a teraz do rzeczy. "Prometeusz" był dla mnie straszliwym rozczarowaniem. Film piękny wizualnie i o ogromnym potencjale, świetnie się zaczynał, a następnie stoczył się po równi pochyłej do oceanu bredni. Podobał mi się sposób, w jaki pokazany został początek życia na Ziemi, ładnie zaserwowana paleoastronautyka. Bohaterowie zapowiadali się obiecująco, miało to wszystko smak, tajemnicę. A kiedy została pokazana komnata z urnami uznałem, że Scott wpadł na genialny pomysł – że statek Obcych to ich Arka, a załoga weszła do banku genetycznego, w którym przechowywane jest DNA różnych gatunków (tak, jak robi się to również na Ziemi) i że Inżynierowie chcą powrócić na Ziemię, aby ją terraformować na swoje potrzeby. Liczyłem na coś wyrafinowanego. A co dostałem? Film przerodził się w młóckę, w której wszystko, co obce, chciało wykończyć ludzi bez jakiejkolwiek głębszej myśli. To było po prostu w przykry sposób głupie – podobny przypadek, jak z filmem "W stronę Słońca", który nagle od czegoś na pograniczu traktatu filozoficznego w otoczce SF, przeskoczył do prymitywnego kosmicznego slashera. Nie lubię takich niespodzianek.

po co pisać o czymś, co nam się w żadnej mierze nie podobało?

Zapomniałem zrobić tego wcześniej, więc nadrabiam: zdziwiło mnie, że ktoś może myśleć w powyższy sposób.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Zadziwiająca dyskusja. Gdyby tylko chcialo mi się pisać recenzje, po obejrzeniu Prometeusza natychmiast wrzucilabym gdzieś tekst o tym, jak bardzo mi się ten film nie podobał. I nie widzę w tym nic dziwnego – przeciwnie. Obejrzałam coś, co uważam za gniota i chcę, by jak najmniejsza liczba ludzi popelnila ten sam błąd. Niech będą ostrzeżeni. Jaki jest sens pisania tylko o tym, że coś Ci się podobało?   Dziwię Ci się, Juniorze. "Jedno niedopatrzenie" w Prometeuszu? Żartujesz? Czy na pewno oglądaliśmy ten sam film? ; P

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Nowa Fantastyka