- publicystyka: Gra o Tron 3 – odcinki piąty i szósty, czyli w połowie drogi

publicystyka:

Gra o Tron 3 – odcinki piąty i szósty, czyli w połowie drogi

Gra o Tron 3 – odcinki piąty i szósty, czyli w połowie drogi

 

Za nami odcinki piąty i szósty. Ponad połowa sezonu minęła jak z bicza strzelił i już spokojnie można powiedzieć, że serial cały czas trzyma poziom (czyli są i potknięcia, i wzloty). Zmian fabularnych jest coraz więcej – medium, jakim jest mały ekran rządzi się swoimi, zupełnie innymi od książkowych, prawami. Przyznam, że nowa sytuacja, w którą wprowadził nas szósty epizod bardzo mnie intryguje i póki co nie mam pojęcia, co z niej wyniknie (chodzi o zamieszanie wokół postaci Gendry'ego). Po epickim zagraniu Daenerys (Emilia Clarke) z odcinka czwartego, mamy kolejne spowolnienie akcji, chociaż wplecione krótkie, dynamiczne sceny i mocne dialogi sprawiają, że prawie w ogóle tego nie czuć.

 

Na tym etapie serialu najchętniej śledzę "przygody" Jaimego Lannistera. To, co Nikolaj Coster-Waldau zrobił z tą postacią jest po prostu niesamowite. W przypadku adaptacji prozy, niektórzy aktorzy w takim stopniu pasują do roli, że całkowicie zastępują wyobrażenia czytelników, podczas gdy inni… cóż, inni tego nie robią (i na planie GoT znajdzie się kilkoro takich). Coster-Waldau zdecydowanie należy do pierwszej grupy. Jego gesty, głos, temperament, wszystko składa się na najprawdziwszego Jaimego. Na samym początku zastanawiałem się, jak ten nieznany mi aktor poradzi sobie z transformacją, którą ma przejść bohater, ale w tym momencie nie mam żadnych wątpliwości. Scena, w której Qyburn (Anton Lesser) leczy jego kikut jest świetna. Z jednej strony Lannister odzyskał część dawnej pewności siebie, ale z drugiej zrozumiał swoje błędy. Odmówienie środka przeciwbólowego jest dla mnie jednoznaczną próbą odpokutowania za to, jak żył do tej pory. Natomiast wyznanie wszystkiego przed Brienne (Gwendoline Christie) w łaźni to najciekawsza i zarazem najlepsza scena z obu odcinków. Do Jaimego dotarło, że w tym momencie Dziewica z Tarthu to najbliższa mu osoba, jedyna, która widziała przez co przeszedł. Być może nie przyjaciółka, ale z pewnością ktoś, z kim nawiązał specyficzną, ale bliską więź. Totalne obnażenie, co zostało interesująco podkreślone faktem, że oboje byli nadzy.

 

Rebelia Robba Starka (Richard Madden) powoli chyli się ku upadkowi. Młody Król Północy po kolei popełnia te same błędy, co swój ojciec – jest bezkompromisowy i kurczowo trzyma się honoru, co nie pomaga w wygrywaniu wojen. Dobrze pokazano słowne potyczki między doświadczonym wasalem i młodym wilkiem. John Stahl, grający w tym sezonie Lorda Karstarka, w dość przekonujący sposób wykreował człowieka ogarniętego żądzą zemsty. Jego wystąpienia wypadły przekonująco. Wszystko dodatkowo ozdabia postać Blackfisha (Clive Russell), która ubarwia większość rozmów próbą wybicia komuś zębów. Bezkompromisowość w jego wykonaniu jest o tyle lepsza od tej Starka, ponieważ nie wynika z zacietrzewienia się we własnym honorze, a z doświadczenia. Na koniec dodam, że dwóch Freyów-posłańców (Lothar Frey i Czarny Walder Frey – odpowiednio Tom Brooke i Tim Plester) wyszło twórcom serialu przekomicznie.

 

Wątek Aryi do tej pory był raczej nieudany, nie trzymał się kupy. Jednak po wydarzenia dwóch ostatnich odcinków wszystko zaczyna nabierać sensownego kształtu. Na pierwszy plan wysuwa się oczywiście znakomita Maisie Williams, która doskonale interpretuje powieściową Aryę. Mała, zadziorna i porywcza, ale mimo wszystko w trudnych sytuacjach wychodzą na wierzch naiwność i emocje młodej dziewczynki (tego ostatniego szczerze powiedziawszy nie pamiętam z kart Sagi, ale jeśli to serialowy dodatek, to wyjątkowo udany). Dowiedzieliśmy się również trochę więcej o Lordzie Bericu (David Michael Scott). Do samej gry aktora nie mam zastrzeżeń, nawet pasuje (chociaż w powieści miał ledwie dwadzieścia dwa lata), ale uważam, że scenarzyści nie przyłożyli się i w żaden widoczny sposób nie pokazali zmian, jakie zachodzą w tej postaci po każdym powrocie. No i Ogar. Grający go Rory McCann bardzo umiejętnie okazuje strach. Doskonale było to widać w czasie walki z Dondarrionem. Na końcu wspomnę o Melisandre (Carice van Houten), która niespodziewanie pojawiła się w okolicach Aryi i pożyczyła sobie Gendry’ego. Kapłanka powiedziała Starkównie, że znów się spotkają. W powieści, jak dotąd, nie spotkały się ani razu. Czyżby producenci zdradzili trochę z wiedzy o nienapisanych jeszcze tomach, którą przekazał im Martin?

 

Kilka słów o tym, co za Murem. Przydługa scena Sama (John Bradley) i Goździk (Hannah Murray) przy ognisku to jakaś pomyłka. Jeśli miało być klimatycznie to zupełnie nie wyszło, było sztywno i sztucznie. W otoczeniu Jona Snow (Kit Harington) kręci się kilka wyrazistych postaci – Ygritte (Rose Leslie), Tormund (Kristofer Hivju) i Orell (Mackenzie Crook) i trochę szkoda, że dostają tak mało czasu antenowego. Konflikt z wargiem aż prosi się o rozwinięcie. Tormund Zabójca Olbrzyma to zdecydowanie mój ulubiony Dziki, jego rozmowy z Jonem bardzo ubarwiały północne wątki i jestem szczerze zawiedziony, że w serialu całkowicie z tego zrezygnowano. Snow w końcu złamał śluby, jednak wyglądało to inaczej niż się spodziewałem. Po pierwsze, dość długo nie dopadały go żadne wątpliwości. Po drugie, i zdecydowanie ważniejsze, rozdziana Rose Leslie wygląda dużo mniej spektakularnie niż się spodziewałem. Co się zaś tyczy wspinaczki na Mur to początkowo byłem zawiedziony. Wszystko cukierkowe, a CGI słabe jak barszcz. Z drugiej strony nieźle pokazano podejście Wolnych Ludzi do życia. Wyraźnie widać różnice między nimi, a Jonem Snow. On w obliczu niebezpieczeństwa po prostu się boi, oni, przyzwyczajeni do ciągłego zagrożenia za Murem, zwyczajnie sobie z tego żartują. Gdy kawał Muru odpadł, zrobiło się ciekawie. Przyznam, że skoczyło mi ciśnienie. Cała “cukierkowość” ściany gdzieś wyparowała.

 

W niezłym stylu na ekran wrócił wątek Stannisa (Stephen Dillane). Tara Fitzgerald, grająca jego żonę, świetnie wykreowała chorą psychicznie kobietę (religijny fanatyzm, martwe niemowlaki w słojach – chociaż to zasługa scenografii). Swoją drogą, serialowy Stannis też nie wydaje się być do końca zrównoważony (albo po prostu jest aż tak fatalnym ojcem). Jednak największe wrażenie zrobiła na mnie debiutująca na planie serialu Kerry Ingram, odtwórczyni roli Shireen Baratheon, córki Stannisa. W swojej beztrosce jest rozkoszna, jak dotąd jedyna postać-dziecko, które naprawdę zachowuje się jak dziecko. Rozmowa z Davosem (Liam Cunningham), który chyba jako jedyny z otoczenia Stannisa trzeźwo patrzy na świat, prawie mnie wzruszyła. Dodatkowo charakteryzatorzy doskonale się sprawili, twarz Shireen wygląda paskudnie.

 

Na koniec zostawiłem Królewską Przystań. Lady Olenna (Diana Rigg) dalej pokazuje na co ją stać, chociaż nic, czego byśmy do tej pory nie zobaczyli. Przez to sceny z jej udziałem robią się nudnawe. Najpierw rozniosła Tyriona (chociaż nie wyobrażam sobie, żeby powieściowy Karzeł naprawdę zaniemówił i zachowywał się tak nieporadnie), a potem, jak równy z równym, starła się z Tywinem. Dużo ciekawiej wyglądała rozmowa Tywina (Charles Dance) z Tyrionem (Peter Dinklage) i Cersei (Lena Headey). Lena potrafi świetnie zagrać zadowoloną z siebie Cersei, a jak się okazało, przejście do skrajnego niezadowolenia wychodzi jej równie dobrze. Po dwóch sezonach przyznaję, że ta aktorka ma talent i nawet pasuje do roli królowej (chociaż cały czas coś mi zgrzyta). Finał tej sceny był super, dokładnie pokazał relacje panujące w rodzie Lannisterów. Jeśli ktoś uważał, że Tyrion jest dyskryminowany, to teraz przekonał się, że Tywin tak samo traktuje wszystkie swoje dzieci. Nie sądzę, żeby ktokolwiek chciał mieć takiego ojca. Na wyróżnienie zasłużyły jeszcze dwie sceny. Pierwsza to szczera rozmowa rodzeństwa (Cersei i Tyrion), która wypadła naprawdę dobrze i naturalnie (zwłaszcza okazanie przez Cersei bezsilności w stosunku do tego, co robi Joffrey), a druga to nieśmiały dialog Sansy (Sophie Turner) i Lorasa (Finn Jones). Kontrast entuzjazmów był po prostu powalający, a dwuznaczności ze strony Rycerza Kwiatów, choć niezbyt wyszukane, całkiem zabawne.

 

Luźne uwagi? Michael McElhatton grający Lorda Boltona odwala dobrą robotę, Jorah Mormont (Iain Glen) próbuje wybadać Selmy'ego, Bran dalej przynudza, a nowy oprawca Theona (Alfie Allen) dogadałby się świetnie z Joffreyem (Jack Gleeson).

 

Oba odcinki obejrzałem z przyjemnością. Akcja, wcale nie tak powoli, brnie do przodu. Wielkimi krokami zbliżają się wydarzenia, których czyści widzowie mogą się jedynie domyślać.

 

Pozdrawiam i zapraszam do dyskusji,

Snow

 

PS Na kanale YT “comicbookgirl19” (ang.) ukazują się prezentacje wielkich rodów Westeros, polecam.

Komentarze

Było też kilka scen dla pań, kilka męskich tyłków ;)

Sceny z Branem, a raczej z Jojenem... własciwie mogłoby ich nie być i mało kto specjalnie by tęsknił chyba ;) Nie mam nic do aktora ( Thomas Brodie-Sangster), bo pewnie kazli mu tak grać. I wątek sam w sobie porywajacy nie był również w książce. Ale ponerzekać mogę ;)

I w serialu znacznie bardziej widać tę porażkę Roba, niźli w książce (przynajmniej dla mnie). Kiedy czytałam jego rozdziały, miałam wrażenie, że chłopak ma po prostu więcej pecha niz inni. Tu widać, że to są po prostu konsekwencje jego działań i brutalność świata, która dotyczy wszystkich.

Po drugie, i zdecydowanie ważniejsze, rozdziana Rose Leslie wygląda dużo mniej spektakularnie niż się spodziewałem.

Boję się pomyśleć, czego się spodziewałeś :D

Wątek Melisandre w serialu jest dla mnie kuriozalny od samego początku, odkąd jeszcze nie znałam książki. Najpierw rodzi demona, który zabija króla (to po cholerę w ogóle ta wojna, skoro to wszystko takie proste), a teraz za pomocą jakiegoś GPSa znienacka wyskakuje u lorda Berica. Ta to ma zmysł orientacji! Wszystkie pozostałe postaci próbują się bezskutecznie spotkać od 2 sezonów, a ta bach! od razu wie, gdzie szukać Gendry'ego. Nawiasem mówiąc, czyżby Gendry miał zastąpić powieściowego Edrica Storma (o ile dobrze pamiętam, był gdzieś tam jeden ze stada bękartów Roberta, który przyjaźnił się z córką Stannisa)? Bo po co by był Melisandre? Swoją drogą, w powieści Melisandre jest znacznie bardziej przekonująca niż w serialu, przez to, że jej wizje są mgliste, popełnia błędy, musi interpretować to, co zobaczy. A tu szlus! I wszystko jasne. To samo zresztą dotyczy Reedów. Ale cóż, rozumiem, serial wymaga skrótów.

Wymaga skrótów, ale bez przesady. Tymczasem to, co wydarzyło się pod koniec piątego odcinka w Królewskiej Przystani, to jakiś koszmar montażowy. Najpierw Margaery wciska Sansie Lorasa, potem jakiś chłopiec mizia Lorasa, lądują w łóżku, o wszystkim dowiaduje się Littlefinger, potem Tywin, potem Tywin robi misz-masz ze ślubami... i wszystko w 5 minut!!!

Za to podoba mi się Edmure. W książce totalnie nijaki, w filmie nabrał charakteru. Nie można tego powiedzieć o Dzikich, do tej pory nie wiem, który to Tormund, a który Orell ;) A jeszcze co do Muru - oni się tam wspinali we czworo? Po co? Chyba zupełnie nie zostało to wyjaśnione...

Wątek Jaime-Brienne podoba mi się chyba najbardziej, oboje stają na wysokości zadania. Fajnie pokazana relacja między nimi, każda scena buduje ją w jakiś sposób. Podobnie świetnie rozbudowany wątek Margaery. Może trochę przynudzają, ale jestem ciekawa, co będzie dalej.

Gdzie akapity, ja się pytam.

Boję się pomyśleć, czego się spodziewałeś :D

Cóż, głos ma obłędny, figura jak dotąd była skryta, wyobraźnia zwyczajnie wystrzeliła do przodu ;)

 

Myślę, że Gendry zdecydowanie zastapi Edrica Storma, w serialu robią co mogą, żeby w sensowny sposób ograniczyć ilość bohaterów. Co do demona, to się nie zgodzę. Ja tam wyraźnie odebrałem, że takie czary mary opłacone jest bardzo dużym kosztem. Wewnętrzny GPS, cóż, to było dziwne, ale może chcieli w ten sposób pokazać, że Melisandre jako posłaniec boga wie jednak trochę więcej niż inni bohaterowie, ktrórzy szukają się od dwóch sezonów ;)

Szczerze to Edmura z książki w ogóle nie pamiętam, więc pewnie na prawdę był mocno nijaki, a na dowód powiem, że byłem święcie przekonany, że żenić będzie się Blackfish ;)
Co do twistów ślubowych to mi się podobało.

Mnie jeszcze ciekawi, czy wątek Shireen (na wzór Margaery) też zostanie rozbudowany, w książce to ledwo co go było.

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

Ogólnie w książce "czary" Melisandre pokazane są dużo bardziej przekonująco, jako coś enigmantycznego, kapryśnego, coś, co ona nie do końca kontroluje i np. w przypadku wizji nie jest jednoznacznie powiedziane, czy ona przypadkiem nie zmyśla. Co więcej, gdzieś tam jest powiedziane, że ona sama ma co do tego wątpliwości. Czary są gdzieś na granicy między magią (wymagającą długotrwałych studiów i ciągłego doskonalenia) i nauką, i granica ta jest bardzo nieostra - raz Daenerys uda się zmartwychwstać, raz uda jej się dosiąść smoka, ale nie jest pewne, czy przy kolejnym razie jej posłucha, raz Bran dobrze zinterpretuje wizję, raz nie - wszystkie te niuanse to chyba największy atut książki, bo nigdy nie wiemy, czego się spodziewać. Bywa to irytujące i przypomina grę RPG (będzie, co wyrzucą kości), ale chyba tylko dzięki temu nie przerwałam czytania po trzecim tomie. Podobnie z Thorosem, ja cały ten wątek Beric-Thoros interpretowałam jako bardzo skuteczną aczkolwiek wyczerpującą reanimację, a nie żadne czary :) W serialu jest na zasadzie pstryk! i jest demon. Pstryk! I Beric żyje.

 

Też mi się podoba Shireen, fajna dziewuszka :-) Jakim cudem udało jej się zachować normalność z matką trzymającą niemowlaki w słojach i ojcem fanatykiem, pozostaje zagadką, zwłaszcza porównując z Robertem Arrynem, który jakby nie było z normalniejszych rodziców pochodził ;)

Nowa Fantastyka