- publicystyka: Herosi dwaj

publicystyka:

Herosi dwaj

Herosi dwaj

 

 

 

Drodzy Fantastycy, będzie to podwójna recenzja „Kapitana Ameryki" i nowego „Conana". Z góry przepraszam znawców obu tematów za ewentualne gafy. Komiksów z Kapitanem nigdy nie czytałem, podobnie tyczy się opowiadań o Conanie (czekam obecnie na jesienne wznowienie z Rebisu). Ponieważ obaj bohaterowie prawie równocześnie zawitali na polskie ekrany tak mnie naszło, żeby przedstawić te filmy razem i je ze sobą porównać.

 

Zacznijmy od „Conana", który w mojej ocenie prezentuje się więcej niż dobrze. Nie zamierzam go jednak porównywać z pierwszym „Conanem", którego widziałem raz i jakoś nie przypadł mi do gustu, winna tu pewnie moja niechęć do Arnolda. Nowa wersja to kawał porządnego kina akcji i jednocześnie rehabilitacja heroic fantasy, które w ostatnich 2 dekadach zostało zdeptane i zeszmacone przez telewizyjne produkcje typu „Hercules" i „Xena". Nowy „Conan" posiada wszystkie cechy, które moim zdaniem są niezbędne dla tego gatunku: potężnego herosa, mroczną magię, piękne kobiety i flaki na wierzchu. Nie ukrywajmy, film jest brutalny jednak nie jest to brutalność przerysowana jak miało to miejsce w „300" lub „Spartacusie", tylko brutalność z życia wzięta, czysty naturalizm. Duży plus za to twórcom filmu, postanowili nie robić kolejnej ugrzecznionej produkcji od 12 lat. Film opowiada o okrutnych czasach w okrutnym świecie, gdzie śmierć była stale obecna (naprawdę świetna scena porodu Conana na polu bitwy). Nie będę rozpisywał się o historii bo wszyscy czytali już pewnie o niej w zapowiedziach. Powiem tylko, że przedstawienie świata jest naprawdę godne podziwu. Duże uznanie należy się specom od efektów za stworzenie imponujących miast i świątyń, ale krajobrazy również cieszą oko. Skupmy się jednak na czym innym, to znaczy na aktorach (a bardziej szczegółowo na dwójce, która szczególnie przypadła mi do gustu), zaczynając od samego Conana. Od początku nie zgadzałem się z maniakami, dla których wybór Jasona Momoi graniczył z bluźnierstwem. Nie jest on co prawda wielkim aktorem jednak moim zdaniem pasował do tej roli idealnie, zwłaszcza pamiętając go jako dzikiego Ronona Dexa z „SG: Atlantis". I nie zawiodłem się. Conan w jego wykonaniu to majstersztyk, prawdziwy wojownik, zabójczy, szybki, nie wahający się, ale też inteligentny i chwilami dowcipny. Nie góra mięsa bez mózgu, którą pokazał Schwarzenegger. Duże brawa należą się również dla Rose McGowan jako wiedźmy Marique. Rose widać miała już dość mdłej (choć seksownej) roli z „Czarodziejek", gdyż w „Conanie" oglądamy ją w zupełnie innej wersji. Jest szalona, wręcz odpychająca fizycznie i pała kazirodczą miłością do swojego ojca, może się to wydać banalne, ale potrzeba prawdziwego talentu aby taka rola wypadłą przekonująco i nie zamieniła się w groteskę. Rose to właśnie się udało. Brawa. Co do reszty aktorów to w większości dobrze się prezentują, może z wyjątkiem Rachel Nicols, z której na siłę postanowili zrobić Xenę (nie mylić ze środkiem na przeczyszczenie). No i Ron Perlman, komentarz nie wymagany.

 

Podsumowując, „Conan" to naprawdę solidne heroic fantasy, które polecam wszystkim fanom gatunku, barbarzyńcy z Cymmerii i nie tylko. Tylko dlaczego ani razu nie pada sławetne „Na Croma!"?

 

I jeszcze jedno, wersja 3D jest niewarta polecenia, obraz jest często zamazany, a sam efekt widać tylko w czołówce i przy niektórych krajobrazach.

 

 

 

Przejdźmy teraz do „Kapitana Ameryki". Tutaj również nie zamierzam rozpisywać się o historii, bo jest pewnie znana wszystkim znawcom tematu (a laicy niech zajrzą do Internetu). Sam Kapitan to typowe zero, które stało się bohaterem poprzez szczęśliwy zbieg okoliczności, serum superżołnierza i potężną dawkę promieniowania. Kolejny, chociaż nie, pierwszy amerykański heros ku pokrzepieniu serc. Tu jednak również należą się oklaski dla twórców filmu, którzy oprócz zwyczajowego w takich filmach patosu (inaczej pewnie nie dostaliby nań funduszy) zaserwowali widzom sporą dawkę pastiszu i humoru. To jest właśnie główna zaleta filmu, w przeciwieństwie do historii, z której (przynajmniej w moim odczuciu) wynika, że to Amerykanie wygrali wojnę. Ale cóż, to w końcu amerykańska produkcja. Dobrze, że chociaż w ekipie Kapitana znalazło się miejsce dla Anglika i Francuza. Wracając do tematu. Obecny w filmie pastisz wywoływał u mnie mimowolne uśmiechy i jednocześnie stanowił świetną równowagę dla patosu i hurra-patriotyzmu. Kapitan Ameryka, występujący w propagandowych przedstawieniach i nakłaniający do kupowania obligacji wojennych to bajka (pozytywnie), podobnież wynalazki z lat 40-tych: laboratoria Red Skulla, jego dziwne pojazdy, broń energetyczna wzięta żywcem z wczesnego s-f, komputery na kilka pięter. Wszystko to wywołuje pewną nostalgię za czasami, które odeszły. Naprawdę miło zobaczyć znowu film, gdzie świata nie ratuje się przy pomocy smartfona z ekranem dotykowym. Co się tyczy aktorów to Chris Evans jest dokładnie taki jaki powinien być Kapitan Ameryka: bohaterski, silny, gotowy na poświęcenia, typowo amerykański i mdły. Hugo Weaving jako Red Skull jak zwykle pokazuje klasę, a Tommy Lee Jones nie odbiega od swoich wcześniejszych ról – twardy amerykański żołnierz/szeryf/glina (skreślić najodpowiedniejsze). Pozytywnie wypada też Hayley Atwell w głównej roli żeńskiej, jej agentka Carter to silna i zdecydowana kobieta, która nie stanowi tylko ładnej ozdoby u boku Evansa.

 

Podsumowując, „Kapitan Ameryka" to równie solidny kawał kina przygodowego, dowcipny, trochę patetyczny. Akcja posuwa się gładko i, co ważne, nie nudzi ani przez chwilę. I dodatkowy plus za seksowne kobiece fryzury z lat 40-tych.

 

 

 

Obu herosów na pierwszy rzut oka niewiele łączy. Conan jest na dobrą sprawę egoistą, wojownikiem honorowym, który jednak wszystko podporządkowuje własnym sprawom i potrzebom. Z kolej Kapitan Rogers to stuprocentowy altruista, typowy amerykański patriota, który bez wahania poświęci się dla ratowania towarzyszy i ojczyzny. Co więc ich łączy? Chyba tylko jedno, obaj są bohaterami czasów, w których przyszło im żyć. Conan to heros czasów minionych – odległej przeszłości kiedy o bohaterstwie decydował miecz i pieśni dające herosom nieśmiertelność. Z kolei Kapitan Ameryka to bohater, naszych czasów – heros ciekawych czasów, stworzony dla pokrzepienia serc ludzi dotkniętych beznadzieją wojny. Tak właśnie ich widzę.

Komentarze

Z góry przepraszam znawców obu tematów za ewentualne gafy.
I to wystarczy, żebym mój wzork nie sięgał dalej. A nie, jednak sięgnąłem dalej i doszedłem do...
zeszmacone przez telewizyjne produkcje typu „Hercules" i „Xena" i to mnie zatrzymało. Jeśli Autor uważa, że te swego czasu szalenie popularne, dobrze napisane i ciekawie eksploatujące starożyte światy serie cokolwiek zeszmaciły, to moim zdaniem zwyczajnie zbyt mało widział i nie ma porównania. Herculesowi można wiele zarzucić, szczególnie późniejszym sezonom, ale na bogów... 
 

Bez urazy jednak każdy ma chyba prawo wyrażenia wlasnej opinii. Nie przeczę, że wspomniane seriale mogą się podobać, ale na Thora, daleko im prawdziwego heroic fantasy, a jeszcze dalej do eksploracji starożytności. Bo starożytność z obu tych seriali tak się ma do prawdziwej starożytności jak pięść do oka.

Autorze, mylisz pojęcia. A może i nie mylisz, a po prostu ich nie rozumiesz. 
Po pierwsze, te seriale reprezenują HF. Spełniają wszystkie cechy gatunku. Nowatorskie w obu serialach było to, iż starano się wywoływać różne klimaty w różnych odcinkach. Raz było straszno, raz było ckliwie. W obu seriach można spotkać mnóstwo nawiązań do popkultury, czy nawet do klasyków HF. Williams nigdy też nie krył, iż obie serie luźno traktują tematykę mitów wszelakich, bo przecież pojawiał się tam i Gilgamesz i Thor. Niektóre odcinki to wręcz puszczenie oka do widza. Nie zmienia to jednak faktu, że Hercules i Xena wykorzystują tematykę starożytności, są niekwestionowanym klasykiem gatunku. To seriale kultowe, chociaż zdecydowanie bardziej w USA, niż w UE. Natomiast pamiętam, że i u nas na Polsacie przeżywały okres świetności. Nie da się napisać, że nie jest to HF, tak jak i nie da się napisać, że nie wykorzystują wątków mitologicznych, skoro się na nich opierają. Palnąłeś głupotę, Autorze.
Hercules i Xena mogą się podobać, lub nie z różnych przyczyn, ale twierdzenia, które wysuwasz świadczą tylko o tym, że nie wiesz o czym piszesz. W sumie, nawet się do tego przyznałeś.  

Wiem o czym piszę, Czytelniku, sam oglądałem te seriale kiedy chodziłem do liceum (albo do podstawówki, dawno to było). Nie ukrywam, że wtedy podobały mi się, ale nigdy nie uważałem ich za kultowe. Ich forma nigdy nie przypadła mi do jednak do gustu gdyż Herkules z serialu nijak ma się do Herkulesa z mitologii. Nigdzie nie napisałem też, że nie są one HF tylko, że ją wypaczają tworząc bajeczki dla grzecznych dzieci. Nie napisałem też, że nie opierają się na mitologii tylko, że pokazują starożytne kultury, które nigdy nie istniały. Chwilami przypomina to nawet wczesne śreniowiecze. Jeśli ty, Czytelniku, widzisz tam obraz antycznej Grecji  czy Rzymu to radzę ponownie zajrzeć do podręcznka historii. I przyjmij do wiadomości, że ktoś może mieć czasem inną opinię.

Jeśli ty, Czytelniku, widzisz tam obraz antycznej Grecji  czy Rzymu to radzę ponownie zajrzeć do podręcznka historii.

A jeśli ty, autorze, widzisz gdzieś w napisach wstępnych Xeny czy Herculesa, że jest to serial historyczny to masz chyba przywidzenia. Jeżeli oglądałeś choć z jeden odcinek (w co nie wierzę) to powinieneś pamiętać od jakich słów serial się zaczynał: "w czasach pradawnych bogów, wojowników i królów". Nie w czasach starożytnej Grecji czy Rzymu, które są tam tak samo umowne jak greckie niebiosa. TO SERIALE FANTASY! Nikt nigdy nie twierdził i nie udawał, że są czym innym. Więc skąd i po co te pretensje o niezgodność z mitologią czy wręcz z historią? Popełniłeś tekst o Conanie. Czemu nie wyskoczyłeś tam z pretensjami o niezgodności historyczne? Jednym wolno innym nie?

Nowa Fantastyka