- publicystyka: NERDY NOSTALGIA - Gacek upada, ale wstaje

publicystyka:

NERDY NOSTALGIA - Gacek upada, ale wstaje

Jeśli dorastający w latach 90-tych człek płci męskiej mówi, że nie pasjonowała go postać żadnego superbohatera, to kłamie. Właśnie wtedy, głównie dzięki wysiłkom nieodżałowanego wydawnictwa TM-Semic, otworzono nam dostęp do amerykańskich, tasiemcowych komiksów o trykociarzach i mutantach. Choć jakoś była różna, a wydawca nie dociągnął w dobrej formie nawet do końca dekady, zdążyliśmy wchłonąć słuszną dawkę uniwersów Marvela i DC, nie mówiąc o innych. Cudowne czasy – komiksy o superbohaterach można było kupić nawet w warzywniaku (przynajmniej u mnie)! Choć przyznam się, bez bicia, że ja nie kupowałem regularnie, tylko, jak to dzieciak, jak mnie naszło albo jak okładka była fajna. Gdybym wiedział, że przyjemność czytania świeżej porcji heroicznej naparzanki co miesiąc szybko się ulotni, to bym czytał więcej. Ale i tak komiksy wpadały w moje łapy dość często – a to oblukiwałem w kiosku dziadka, a to na wycieczce szkolnej, a to przynosiłem ze wspomnianego warzywniaka (serdecznie dziękuje temu sklepowi za stojak z prasą, który uczył mnie popkultury J). I choć najczęściej grani byli X-Men, Spiderman oraz megakultowy Mega Marvel, nie mówiąc o popierdółkach w stylu Transformers czy Z Archiwum X, to jak dochodziło do kwestii „który trykociarz jest największy debeściak?”, znałem właściwą odpowiedź. Buduje napięcie na próżno, bo tytuł i obrazek dawno już zdradziły, że będzie o Batmanie. Wiadomo, dzieje Mrocznego Rycerza to komiksowa perfekcja. Nie dość, że uroczo mroczne i poważne w klimacie (pomijając odloty w stylu Adama Westa) z definicji, to jeszcze pan Wayne nie dostał w prezencie „pierdnięcia mocy” od jakiegoś niedorzecznego wydarzenia losowego, ale musiał wszystko załatwiać muskułami, sprytem i technologią (no, i majątkiem wielkiej korporacji, ale co tam). Żeby nie było, na półce gackowego regularnika nie miałem za wiele – moje kolekcjonerskie potrzeby zaspokajały do cna Gwiezdne Wojny. Batmana chłonąłem z innych źródeł, jak filmy – Powrót Batmana to do dziś moja ulubiona gotycka bajka; genialna seria animowana czy… gra na Pegasusie. Ale jedno wydarzenie sprawiło, że Batman w wersji papierowej wciągnął mnie na pewien czas bez reszty.

 

Przełom lat 1996/1997. W moje nerdowskie łapy wpada numer Batmana, dawno już niewidzianego. Otwieram, szykując się na śledztwa i pojedynki w mrocznym Gotham, a tymczasem… Bruce Wayne na wózku inwalidzkim! I w Anglii, z bandą bliżej nierozpoznawalnych typów! A w Gotham? Za Batmana robi… jakiś koleś w miksie złotej zbroi z kostiumem Gacka, z wyraźnymi problemami z psychiką i agresją oraz pretensjonalnym pseudo Azrael (dalej występujący jako Blond Sukinkot, zasłużenie)! Gdybym używał wtedy tego wyrażenia, głośne „what the fuck!?” pojawiłoby się w milisekundę. Oczywiście, zacząłem kopać za innymi odsłonami tej historii, a także dokupować co miesiąc ciąg dalszy i choć daleko mi było do skompletowania, chcąc nie chcąc stałem się uczestnikiem jednego z najważniejszych, pardon puryści, batmanowych eventów w latach 90-tych. I to tylko z niespełna dwoma latami obsuwy względem Ameryki (dystans między początkiem nich a u nas).

 

Nie było to jedno z bombastycznych wydarzeń w skali całego uniwersum, jakich znajdziemy na pęczki, ale Knightfall, bo o tym mowa, na pewno zamieszał w czysto batmanowej części świata DC. Tytuł zresztą może być mylący – historia była rozbudowaną na wiele odcinków i wszystkie gackowe magazyny z USA trylogią (Knightfall, Knightquest oraz KnightsEnd), a maniacy używają zwykle zbiorczego określenia KnightSaga. Ale dość pitolenia o nomenklaturze, o czym to było? Pokrótce (i ze SPOILERAMI): Batman miał ciężki okres. Zmęczony i udręczony, wątpiący w swoje działania, w domyśle załamany śmiercią ziomala – Supermana (też ją mieliśmy, via TM-Semic, ale to była wybitnie głuuupia historia), zaczyna się forsować i popełniać błędy. Cholera, nawet chodził do terapeutki, tak było poważnie. Niestety, pojawił się Bane. Jeśli kojarzycie teraz osiłka z serialu animowanego albo, co gorsza, przygłupa-neandertala z kiczfestu pod tytułem Batman & Robin, popełniacie błąd. Bane nie dość, że był napompowany rakiet fjuel stukrotnie bardziej niż nowy idol polskiego Internetu, to jeszcze natura obdarzyła go sprytem, inteligencją i pokładami perfidii. Nowy wróg zaczął bawić się z Batmanem w kotka i myszkę, pogarszając kondycję Mrocznego Rycerza, aż w końcu, w ramach finału, wypuścił na ulice wszystkich pensjonariuszy niesławnego Arkham. Batman, niemal telenowelowo osłabiony (brak snu, gorączka + wyżej wymieniony kryzys), wkroczył do akcji. Tytaniczny wysiłek sprawił potem, że Bane sklepał go gorzej niż wataha dresiarzy, po czym, od niechcenia… złamał mu kręgosłup. Szok. Każdy fan, który widział ikoniczny rysunek Bane’a uderzającego pokonanym Gackiem o kolano, nie zapomni do końca życia.

 

Jak można się domyśleć, to tylko początek trylogii, zakończony zresztą powołaniem Bat-Zamiennika. Okazał się nim Blond Sukinkot, pałętający się w towarzystwie Wayne’a. Wyróżniały go trzy cechy: A) był Francuzem B) nie tolerował Robina bardziej niż Christian Bale C) należał do tajemnego bractwa religijnych zabójców, a przez co miał za sobą wesołe dzieciństwo pełne indoktrynacji i prania mózgu. Batman pomógł mu z tym ostatnim problemem, a potem zaufał na tyle, by przekazać mu pelerynę. Odtąd akcja toczyła się dwutorowo. Bruce wyjechał do UK z Alfredem, szukać wspominanej terapeutki, bo, typowo dla wrażliwego herosa w średnim wieku, zakochał się w niej po uszy. Bat-Blondas tymczasem latał za kryminalistami, a, po doprawieniu gazem od znanego skądinąd Scarecrowa, powrócił do swoich licznych obsesji i zaprogramowanych odruchów assasyna (przy okazji zmieniając ikoniczny kostium w ultraprzesadzoną zbroję hi-tech). Oba wątki nie skończyły się dobrze – Blond Sukinkot zaczął poświęcać postronnych i kosić złoczyńców, Bruce przeżył małą tragedię. Ale przy okazji nadmiernego wystawienia na moce parapsychiczne, odzyskał władzę w nogach (trochę z dupy, ale cóż).

A potem zaczęło się najlepsze.

Bruce wrócił do Gotham, a Robin, jak to porządny chłoptaś, doniósł na Francuza. Eks-Batman uznał jednak, że siedzenie na wózku nie służy wymiataniu i podjął dodatkowy trening. Jaki? Za namową i pod kuratelą bezwzględnej zabójczyni (!) pokonał siedmiu arcymistrzów sztuk walki. Z których większość była NINJA (!!!), oprócz jednego bezrękiego dziada, jeszcze bardziej zresztą cool. Batman walczył przebrany za ninja w szpanerskiej masce nietoperza! Tu nastąpiło rozpuszczenie mózgu z nadmiaru wrażeń, a potem była jeszcze finalna konfrontacja oryginalnego i sukinkockiego Batmana.

Z udziałem, między innymi, helikoptera bojowego i Catwoman.

Nie trzeba więcej słów. Naprawdę.

 

Dlaczego Knightfall wygrał w wyścigu nostalgii, a nie jakiś Mega Marvel, z których ponad połowa tchnęła kultem? Primo, subiektywnie, pierwsze doświadczenie z dużym komiksowym wydarzeniem. Prawda, nie mega-crossoverem rozpisanym na wszystkie postaci wszechświata, ale te i tak są gęsto-często niezrozumiałe i przeładowane. Tutaj mamy wielowątkową, należycie epicką, ale i w miarę spójną fabułę. Lepszą niż ówczesne alternatywy: wspomniana śmierć Supermana czy ochłapy niesławnej i poczętej jako konkurencja dla eventów DC Sagi Klonów (pamiętam, że w zeszytach TM-Semic o Spidermanie klonek Ben Reilly paradował spory kawał czasu). Dalej, uświadomienie sobie rozległości samej serii o Batmanie. A raczej, dla niezorientowanego aż tak dzieciaka, rzut na głęboką wodę. Nightwing (czyli eks-Robin Dick Grayson) czy Oracle (Barbara Gordon, faworytka połowy nerdolandii, w tym niżej podpisanego) – to istotne postaci, które poznałem pierwszy raz przy lekturze Knightfall. Nie mówiąc o galerii złoczyńców, bo w rzeczonej sadze przewinęły się ich tabuny, od tych bardzo eksploatowanych (Joker, Scarecrow, Two-Face); przez wieloletnich, ale mniej wchłoniętych przez popkulturę (jak mój ulubieniec Mr Zsasz czy Mad Hatter); do kompletnie „jednostrzałowych” oprychów. A na tym nie kończyło się bogate korzystanie z dotychczasowego kontinuum. Czy wiedzieliście, że Gacuś miał niemego i garbatego magika od technologii, Harolda Allnuta? Moja reakcja wtedy: „Zaraz, a czemu Batman trzyma w piwnicy Quasimodo?”. I ostatnie – emocje. Dla dzieciaka, fana postaci, oczywiste wynikały ze stanu Batmana, jego upadku i ciężkiego powrotu. Gdy wydawało się, że Mroczny Rycerz złamał swój kodeks i zabił jednego z mistrzów walki, wczuwało się w klimat niepewności, czy to wszystko nie kosztuje ukochanego herosa zbyt wiele. Także zawód, jaki przeżył heros w związku z Blond Sukinkotem rozegrano dramatycznie, ale przekonująco. A to tylko czubek. Choć relacje między drugorzędnymi postaciami wtedy nie były aż tak dobrze znane, konflikt na linii zawiedziony wybraniem Azraela Robin – niezależny Nightwing – Batman ciekawił, odłączenie się Alfreda od Bruce’a i jego pozostanie w Anglii smuciło, a dylematy zdezorientowanego komisarza Gordona, nieświadomego podmianki osoby w kostiumie nietoperza, kazały z niecierpliwością przerzucać kartki. Prawda, wiele zwrotów akcji obliczono co do milimetra na takie reakcje fanów, ale kogo to obchodziło podczas śledzenia wydarzeń?

 

A po latach? Człowiek wie więcej. Zna smaczki. Wie, że seria miała być próbą odstawienia na bok Bruce’a Wayna ze strony scenarzystów, która okazała się porażką i krytyka planów wymusiła inny bieg fabuły. Jest świadomy, że całość skrócono, bo DC szykowało szersze wydarzenie w uniwersum, i być może mogło być dużo ciekawiej. Jak ocenić? Z jednej strony, to esencja prawdziwego, mrocznego i krwistego Batmana. Z ukazaniem ciężaru profesji superherosa, z ruszeniem dylematów moralnych i osobistych problemów z przyjaciółmi i podopiecznymi, a wreszcie z tryumfalnym powrotem. Takie historie się lubi. Plus, było sporo akcji i sporo elementów niesamowicie fajnych dla szczyli oczekujących fajerwerków. Z drugiej strony, można postrzegać Knightfall jako wykładnię tego, co w komiksach w latach 90-tych się zepsuło. Nadmierne podkręcanie aspektu brutalności i dorosłości, masturbowanie się psychologią postaci i nadmuchanymi dramatami, wciskanie na siłę nowych, sformatowanych pod antyherosowy Dark Age postaci. Sam psychol Azrael i jego zbroja z pazurami, miotaczem ognia i batarangów wydają się dużo bardziej śmieszne, niż budzące respekt. Lecz wiadomo, to zależy od preferencji i sentymentu. Ciężko ocenić też polskie wydanie. Na ile było obcięte – tego nie wie nikt (przypuszczam, że mogło być, wszak narracja za Oceanem toczyła się w co najmniej czterech tytułach komiksowych). Jeśli nie było, to szacunek się należy. O ile mi wiadomo, zabrakło w Polsce kilku historii podsumowujących, w typie Prodigal, gdzie Robin przywdziewa kostium Nietoperza, by złagodzić spięcia z mentorem. Ale to nic. Najważniejsze, że było, i pozwoliło spojrzeć na Batmana nieco innego, niż się dotychczas znało. Z KnightsEnd zakończyła się też pewna epoka dla Mrocznego Rycerza w TM-Semic. Finał już ukazywał się pod szyldem Batman & Superman, a ten mariaż z niedorzecznym Kryptonianinem, choć nadal nie brakowało dobrych historii, zwiastował koniec tytułu i rychły koniec epoki. Pozostało dobre wrażenie, a saga o upadku i powrocie Bruce’a Wayne’a przypomina się przy seansach odsłon Nolana czy podczas gry w znakomite Arkham Asylum. A to się liczy.

Jak już będę miał, hehe, nadmiar kasy, to sobie kupie jakieś, zapewnie ultradrogie, wydanie zbiorcze. Za stare czasy.

 

 

08.06.2011

Marek Grzywacz

 

P.S.

Percepcja małolata nie jest jednak dobra we wszystkich przypadkach. Jako przerywniki w opisywanej sadze, TM-Semic wrzucało w pojedyncze numery samodzielne historie. Wziąłem jeden taki zeszyt z półki. Patrzę: rysunki jakieś dziwne, zero akcji, jakieś niezrozumiałe schizy. Odłożyłem. Głupio i trochę wstyd, bo to były Machiny, jedna z najlepszych wariacji na temat Batmana, jakie u nas wyszły.

Ech, młodość ma swoje prawa.

Komentarze

"Jeśli dorastający w latach 90-tych człek płci męskiej mówi, że nie pasjonowała go postać żadnego superbohatera, to kłamie". A żeńska płeć to co, pies? ;) Mnie w pamiętnych latach 90-tych pasjonował i nadal pasjonuje... Lobo, choć nazwanie tego jegomościa superbohaterem byłoby grubym nadużyciem. Z "Knightfall" się nie zetknęłam i jestem szczerze zaskoczona tym, że Bruce miał taki "wózkowy" epizod. Świetny artykuł - 6 :)

Ranferiel, nie był to przejaw szowinizmu, ale tego, że twierdzenie to jest bliskie uniwersalnemu tylko dla gnojków płci niepięknej :) Niestety, nie wszystkie dziewczyny doceniają uroki napakowanych kolesi w obcisłych kombinezonach i śmiesznych maskach. Ale wszelkie nerd-girls są, jak powszechnie wiadomo, bardzo mile widziane i w targecie mojej pisaniny uwzględnione (i nie przecze, na szczęście też jest ich dużo).

A co do Lobo... he, Nieamerykańscy Gladiatorzy byli drudzy w kolejce i poważnie rozważani do odsłony "komiksiarskiej" :D

Do mnie Lobo nie przemówił nigdy, za to gacek miał swoje momenty. Tyle, że podobnie jak Ty, M.Bizzare, zbierałem go raczej od okazji do okazji. Królowały na półce (prócz Dinozaurów DeAgostini i komiksu Gwiezdnowojennego) X Meni, z kultowym Weapon X na czele :)
A Batman był super, dopóki DC nie ładowało go w większe akcje i pozwalało samotnie (samotrzeć) patrolować Gotham.
Pozdrawiam i jako psychofan czekam na więcej! :P

Weapon X to było coś, choć ja to lepiej pamiętam Wolverine/Gambit (podtytuł bodajże Ofiary), niższej klasy historię, ale też fajną. Zresztą, to właśnie od tego Mega Marvela obaj panowie to moja czołówka mutanciorów, nawet w kultowej jak cholera gierce Marvel vs Capcom często tłukę właśnie tą parą :)

A ja śmiem twierdzić, że TM-SEMIC skompromitował komiks w oczach Polaków. Urodziłem się, niestety, na tyle wcześniej, że kiedy był wysyp amerykańskiego komiksu to miałem ponad 20 lat. Trochę to wszystko wydawało się dziecinne. Lobo rzeczywiście coś w sobie miał, także Batman rysownany przez Bizleya (zabijcie, nie wiem jak to się pisze). Całość jednak odbierałem jako facetów w majtakch założonych na obcisły latex (choć nie znałem słowa latex) piorących się po gębach. Zdaje się, że nerdem nigdy nie byłem tylko dlatego, że takiego słowa wtedy nie było. Interesowałem się dziewczynami tylko dlatego, że nie było lepszych rozrywek.

Jestem sygnaturką i czuję się niepotrzebna.

@M. Bizzare, o tak! Lobo w następnej odsłonie to jest to ;) Ostatni Czarnianin podoba mi się głównie ze względu na poczucie humoru autorów. Najzabawniejsze w tych komiksach zawsze było dla mnie to, że krew lała się hektolitrami, ale wypowiedzi głównego "bohatera" zawsze były mega grzeczne. Tzn. Lobo niby przeklina, ale robi to używając własnych słówek, coby nie razić wrażliwego odbiorcy (np. 12-letniej dziewuszki, jaką byłam 13 lat temu ;))) No bo przecież wyrwane kończyny to pikuś w porównaniu do brzydkich słów, ktore są be, fe i tyle. Ach ta amerykańska podwójna moralność ;)
@a.k.j, też miałam masę dinozaurów :D Była też taka gazetka, gdzie do każdej części dawali kawałek szkieletu T-Rexa :)
@rinos, do mnie superbohaterowie też jakoś średnio przemawiali, dlatego pewnie tak bardzo polubiłam Lobo. No i był wtedy jeszcze "Spawn" (nie kapowałam o co w tym chodzi, ale podobały mi się mroczne rysunki ;P). Potem dorwałam "Watchmen" w oryginale, różniste mangi ("Hellsing" moja miłość ;)) i w końcu creme de la creme (w moich oczach), czyli "Sandman". Klasyczne historie o superbohaterach jakoś nigdy do końca mnie nie przekonały. Może dlatego, że są o superbohaterach, a ja wolę niegrzecznych chłopców ;)

Ranferiel: Twoje wyznanie mnie uspokaja. Gdybym poznał taką dziewczynę jak Ty te dziesięć lat temu może nie zostałbym zaprzysięzonym starym kawalerem? pewnie i tak bym został... Spawna z młodzieńczych lat nie znam. Dopiero film uświadomił mi, że była taka postać.  Spawn to ten niewidomy koleś, ktoy spał w sarkofagu z płynem,  żeby nie słyszeć dźwięków? A może inny... Pomyśl sobie, droga, młoda Ranferiel, że Twoje własne teksty są wyższej próby niż komiks amerykański :)

Jestem sygnaturką i czuję się niepotrzebna.

Ranf: To właśnie były Dinozaury DeAgostino. Mało kto zbierał zeszyty gdy już przestali dawać części rexa, ale do dziś mam cały komplet zeszytów. I powiem szczerze, że zazdroszcze Watchmenów w oryginale, sam dorwałem dopiero polską edycje. Spawniak był fajny, ale chyba u nas dosyć późno, w momencie kiedy już chłopcy wstydzili się komiksów. Nasze (tzn. mniej więcej połowa do końca lat 80tych) pokolenie miało fart, cała masa amerykańskiej popkultury w dawce skondensowanej i wyfiltrowanej z gniotów :)
M.Bizzare: nie daj nam zbyt długo czekać na kolejne odsłony :p

Rinos, trochę racji w tym stwierdzeniu o TM-Semic, a trochę nie. Oczywiście, wydawali na papierze toaletowym i ich tłumaczeń miło się raczej nie wspomina, wydawali też głównie historie z  wspomnianiego Dark Age of Superheroes, który, delikatnie mówiąc, dobrze wspominany nie jest i odbił się czkawką biznesowi. Ale właśnie... zawdzięczamy TM-Semic to, że po prostu były. Komiks amerykański, dotąd znany z peryferiów i ewentualnie filmów/kreskówek, ukazywał się co miesiąc. I pare uznanych fabuł przy okazji przemycono, najwięcej chyba w Batmanie (choćby otwierający polskie wydanie Killing Joke, boskie) i w Mega Marvelu, więc tu sentyment się kieruje.
A poza tym, co innego poznawać w wieku 20 lat, a co inaczej w dolnym przedziale lat nastoletnich. Już nie mówiąc, że bluesa nie każdy czuje, bo komiks amerykański to specyficzne medium. I rzeczywiście, może TM-Semic nie wprowadzało go od najlepszej strony, nie zaczynało od klasyków i rzeczy w stylu Vertigo, ale co im się dziwić - chcieli sprzedawać zeszyty, a target podstawowy to nastolatki.

Ranferiel, najpierw Lobo, teraz Hellsing.Widzę skłonność do absurdalnej, podkręconej na maksa przemocy :D Alucarda też uwielbiam zresztą, jak nie kochać kolesia, który z uśmiechem na twarzy daje się posiekać tylko dla zabawy, by potem wstać i pokazać wrogom, że są dla niego nikim. Z utęsknieniem czekam na kolejne odcinki anime Ultimate, chociaż zaczynam wątpić, czy w tym tempie dożyje w ogóle końca serialu :)

Nasze (tzn. mniej więcej połowa do końca lat 80tych) pokolenie miało fart, cała masa amerykańskiej popkultury w dawce skondensowanej i wyfiltrowanej z gniotów :)
A.k.j. , z tą filtracją to różnie bywało, ale fakt faktem, nasze pokolenie miało najlepiej i o tym są te artykuły (felietony). Także z japońską, bo ta będzie tu jeszcze powracać (no dobra, zależy, jak będzie dalej ;)) i to "drugi filar" wychowania popkulturowego (dzięki Polonii 1 najbardziej, i paru innym).

@rinos, oj już mi nie kadź ;P Swoją drogą to bardzo chciałbym zobaczyć moich bohaterów w powieści graficznej. Może kiedyś znajdę jakiegoś grafika chętnego do współpracy :)

@M.Bizzare, lubię przemoc w takim właśnie wydaniu - over the top i z przymrużeniem oka ;) Krew na ekranie jest fajna, gdy jest czerwona, jest jej dużo, a reżyser nie próbuje mnie chwytać za serce albo, co gorsza, dołować. Dlatego (posługując się przykładem kina wojennego): "Bękarty wojny" - TAK, "Pluton" - NIE.

Alucarda nie da się nie kochać, prawda? :D Dla mnie to ideał wampira. W ogóle nie mogę odżałować, że przez "Zmierzch" oraz jego liczne iteracje, reputacja tych uroczych stworzeń tak mocno ucierpiała i co chwilę czytam (również na NF), że wampiry są passe. Kurczę, chyba zajrzę na fanfiction.net, żeby sprawdzić, czy ktoś przypadkiem nie wysmażył fanfika pt. "Alucard spotyka rodzinkę Cullenów". To by było boskie! ];>

Ranferiel: ja tu niestety nie pomogę. Jestem grafikiem, a nie rysownikiem :(

Jestem sygnaturką i czuję się niepotrzebna.

Nowa Fantastyka