- publicystyka: NERDY NOSTALGIA - Homer w Kosmosie

publicystyka:

NERDY NOSTALGIA - Homer w Kosmosie

Brak mi doświadczeń istotniejszych

Holocaustu, wojny, śmierci

Pornografia, telewizja

To mnie kształtowało

Dwadzieścia kilka lat

 

Tak śpiewali sobie Cool Kids of Death na pierwszym albumie, manifestując mocno komentowane istnienie Generacji Nic (he, z dużej chmury mały deszcz). Ale ten arbitralnie wycięty kawałek tekstu jest o tyle słuszny, że młodsze pokolenia rzeczywiście wychowywały się już w innym klimacie i otoczeniu popkulturowym niż „stara gwardia”. Nie wiem, na ile to jest wymierne dla pokolenia rówieśników zespołu, wszak wyśpiewali to, gdy ja jeszcze byłem w liceum. Ale dla mojej (w zaokrągleniu) generacji, czyli tej nie pamiętającej prawie PRL-u i wychowującej się beztrosko w latach 90-tych, to rzeczywiście prawda. Także jeśli chodzi o fantastykę. Dawniej trzeba było kopać w tym, co dostępne. A nie było aż tak różnorodnie i aż tak na wyciągnięcie ręki. My mieliśmy już niepowstrzymywaną falę importu kulturowego z Zachodu. Telewizję, czego dusza zapragnie w kinach, gry wideo, komputery, potem Internet. Dlatego bakcyl fantastyki łapaliśmy z innych i bardziej zróżnicowanych źródeł. Oczywiście, są pewne „lektury obowiązkowe”, które niezmiennie do niej przyciągają, jak Tolkien czy Gwiezdne Wojny. Ale każdy z nas ma zapewnie coś indywidualnego, z tej powodzi dobroci jaką przyniósł kapitalizm, co wciągnęło go w fantastyczne światy. Ukochaną kreskówkę, gierkę, może jakąś mniej znaną i chlubną książkę, komiks z lokalnego kiosku. I tym prywatnym „bramom” poświęcę (mam nadzieję, że) cykl tekstów, bo, jak wyczytałem w mądrym wpisie na Urban Dictionary, „nostalgia i eskapizm są rzeczami ważnymi dla nerdów”. A więc będzie o nostalgii za eskapizmem lat szczenięcych, gimnazjalnych, licealnych. Za rzeczami, które uświadamiały czym jest fantastyka, otwierały nowe horyzonty i niszczyły młode umysły frapującymi pomysłami. Jako, że zaznaczyłem indywidualność tych doświadczeń, będzie oczywiście mocno subiektywnie, ale postaram się nie wtrącać w to mojej nudnawej biografii, a może pokazać nostalgiczne perełki nieco zapomniane czy nieoczywiste. I spokojnie, o doświadczenia wspólne też zdąży się zahaczyć.

 

A więc zapraszam.

 

HOMER W KOSMOSIE

Nie jestem w stanie matematycznie sprawdzić, ile z mojego życia spędziłem oglądając kreskówki, ale na pewno baaardzo dużo. Bardzo, w sensie że od groma. Różnorakich, a niegdyś pewnie wszystko co leciało, ale nie da się ukryć, że wiele z nich uczyło mnie, i nie tylko mnie, jak fajna jest fantastyka. To zresztą doświadczenie skali światowej, wystarczy spojrzeć choćby na amerykański nerd-kult saturday morning cartoons. Ale jeszcze przed pamiętną Polonią 1, przed Cartoon Network na kablówce i innymi dobrociami, była jedna szczególna produkcja, która otwierała przed widzem kosmos. Całkiem dosłownie, bo jakby nie patrzeć, była to w moim przypadku pierwsza space opera, jaką chłonąłem.

 

Jest 31-wiek. Dzielny kapitan wraca na Ziemię z wizyty w dalekiej bazie wśród gwiazd. Ale, jak to w życiu kosmicznych kapitanów bywa, coś idzie nie tak i źli kosmici porywają mu syna, żeby dać go do schrupania większemu złemu kosmicie. Kapitan ratuje syna, a przy okazji dwójkę niebieskich elfów, ale okazuje się, że zły kosmita boss miał wpływowego tatusia i Zeus z bogami Olimpu skazują bohatera na tułaczkę. Zaraz, minutkę, jaki Zeus? I czemu baza nazywa się Troja, potwór Polifem, statek Odyseja, a kapitan… Ulisses. Tak, w tym momencie niektórzy czytelnicy na pewno wiedzą już, o co chodzi – o Ulisses 31 vel Ulysse 31 vel Uchū Densetsu Yurishīzu Sātīwan, francusko-japoński animowany serial z 1981 roku, który łączył space operę rodem z Nipponu z jednym z najistotniejszych elementów kultury Zachodu – mitologią grecką, i to w wydaniu prosto z Homera. Sama idea była już intrygująca. Na zasadzie „tak można?”. Choć mogę mówić o prywatnej wartości dodanej, gdyż jako przemądrzały gnojek miałem już w tym okresie pewne pojęcie o kosmosie i nieco bardziej mgliste o mitologii greckiej. W każdym razie, była to raczej jedna z pierwszych postmodernistycznych interpretacji znanych motywów, z którą mógł zetknąć się dzieciak na początku lat 90-tych. I choć jest to kreskówka niewątpliwie zrobiona z myślą dydaktyczną, coby nauczyć bawiąc młode pokolenie, a przy okazji sprzedać parę morałów tresujących, to taka z wyjątkowo udanych. Przygody Ulissesa – albo potocznie Kosmicznego Jezusa, patrząc na image; któremu wredny Zeus za zamordowanie, well, bratanka skasował mapę drogi do Ziemi i skazał na tułaczkę po regionie przestrzeni zwanym Olimpem, przyciągały uwagę do ekranu bez reszty. Chociaż bogowie uśpili załogę Odyseji i miała się ona obudzić dopiero, jak bohater dotrze do Hadesu, Ulisses miał sprzymierzeńców. W osobach irytującego syna Telemacha, totalnie irytującego „śmiesznego” robota Nono i odratowaną z niewoli u Polifema niebieską dziewczynkę Yumi (jej brat też załapał się na przedłużoną drzemkę). A, i komputer statku, Shirkę, co właśnie przypomniało mi, że być może pierwsza SI, jaką poznałem, wyglądała jak półkula wypełniona „gwiezdnymi flukami” i otoczona światełkami a la ruska dyskoteka. Ale była spoko. Cała ta menażeria błąka się od planety do planety, spotykając kolejne osobistości i przeciwności wprost z greckich mitów. Co prawda średnio wiernie oddanych, jak widać wyżej, wojna trojańska została na przykład całkowicie pominięta, a w kreskówce Priam jest dobrym ziomalem naszego herosa.

 

Można się zastanowić, po czasie, skąd kosmiczny Odyseusz miał taką siłę, że do dziś siedzą gdzieś w mózgu sceny i motywy z tej kreskówki. Bo dzieciaka mało obchodzi, że wciska mu się zakurzone opowiastki z antyku. Na mój gust, odpowiedzi jest kilka. Po pierwsze, inwencja. Scenarzyści i goście od wizualiów wycisnęli z siebie siódme poty, żeby przekuć mity w fajne i efektowne science fiction. Od Polifema, który w tej wersji jest miksem Oka Saurona z mocno okablowanym, strzelającym laserem robotem; przez statki minionów ciętego na Ulissesa Posejdona, których broń i oznakowanie łączył motyw trójzębu, Scylli i Charybdy jako bliźniaczych planet czy Cerbera, który jest trójelementową satelitą bojową strzegącą Hadesu; do drobiazgów jak starożytna broń, która tutaj zmienia się w miecz świetlny i energetyczną tarczę. Ogólnie, atrakcyjność estetyki nawet dziś zaskakuje. Wtręty antyczne w oprawie dziecinnego s-f lat 80-tych wyglądają świetnie. Choćby baza kosmiczna wyglądająca jak hełm hoplity, posągowa głowa Zeusa unosząca się w przestrzeni, cyber-coś na głowie Telemacha przypominające liść laurowy, tuniki, lwiogłowe kaski i przerośnięte miecze czy nawet takie dziwności, jak statek w kształcie kiści winogron to pomysły, które mogłyby się sprawdzić w jakiejś psychodeliczno-kiczowatej interpretacji dla starszych. Po drugie, czysta fajność akcji. No bo Ulisses uciekający przed ludźmi-rekinami w zbrojach, Syzyf tłukący się z mechamodliszką, jetpacki i transformujące się pojazdy, czy typowo japońskie zmasowane ataki rakietami to coś, co młody widz skwituje tylko „łaaa!”. Po trzecie, to jeszcze czasy, gdy produkcje dla dzieci nie traktowały rzeczonych jak idiotów. Choćby w kwestii sztandarowych technologii i języka science fiction, których nie upraszcza. Nie pamiętam, jak w wersji polskiej, ale w angielskiej jest to na przykład idealna pozycja, żeby nauczyć młodociane nerdziątko „technobełkotu” i pojęć podstawowych. Nie chroniła ich też na siłę polityczną poprawnością i wmawianiem, że cały świat jest cacy. Owszem, wszystkie epizody zawsze kończyły się dobrze, ale jak ktoś umierał, to umierał na serio (jak pewien zbyt pewny siebie czarownik); jak było zagrożenie, to poważne; jak było straszno, to naprawdę ciarki przechodziły – Królestwo Hadesu nawet okiem dorosłego wygląda dość upiornie (może poza schodami ruchomymi dla dusz); a Zeus i Posejdon, choć działają zza kulisów, charakterem przypominają pierwowzory – czyli są kompletnymi sukinkotami, który rozwalają życia i okrutnie każą śmiertelnych dla celu własnego, albo, jak się mawia w Sieci, for lulz. Pamiętam, że odcinek z uczonym Heratosem, który najpierw został oślepiony, a potem zmuszony do wysłania na śmierć naszego herosa; poruszał i smucił za każdym razem, gdy go oglądałem (czyli jakiś milion, bo miałem na kasecie). I dobrze, takich doświadczeń też się potrzebuje dla rozwoju emocjonalnego, a nie wmawiania, że np. Król Lew jest be, bo rozdeptali Simbie tatusia i można od tego dostać traumy do końca życia (tak, piję do czegoś stąd;)). Zresztą, jak wiadomo, Japończycy, podobnie jak np. Brytyjczycy, szerzej określają granicę tematyczną, w której może się poruszać program dla dzieciarni.

 

Ta wyjątkowa nawet w perspektywie lat jakość Ulissesa 31, może wynikać z faktu, że w ekipie twórców znalazły się dość solidne nazwiska, jeśli chodzi o biznes kreskówkowy. Na stronie francuskiej się nie wyznaje, choć reżyser Bernard Devries pracował przy popularnym Inspektorze Gadżet i kultowym w USA MASK, a ktośtam inny przy Łebskim Harrym – pamięta ktoś jeszcze tego podejrzanie garfieldowatego kota? Za to po stronie japońskiej, odpowiedzialnej za najważniejsze aspekty produkcji, mamy kilka interesujących postaci. Reżyser Kazuo Terada robił między innymi przy kreskówce na podstawie Pogromców Duchów czy przy legendarnej, najambitniejszej i najdoroślejszej telewizyjnej produkcji Disneya – Gargoyles. Projektant postaci Shingo Araki tworzył także bohaterów w takich seriach anime, jak Rycerze Zodiaku, Legend of Galactic Heroes (rozbudowana space opera przetwarzająca 19-sto i 20-sto wieczną historię Europy), Cutie Honey czy Devilman; a Shoji Kawamori projektował wielkie roboty i pojazdy do wszystkich znamienitych serii o mechach, od Gundam do Macross i Vision of Escaflowne. I ten profesjonalizm realizacji widać do dziś – owszem, stylistyka rysunku jest staroszkolna, ale statki kosmiczne czy lekko podeuropeizowane postacie przygotowane są na wysokim poziomie, a animacja dynamiczna i płynna na tyle, że prezentuje się z perspektywy czasu ciutkę lepiej, niż w większości współczesnych jej produkcji amerykańskich, które teraz wydają się klatkowane i ubogie w ruch. Muzyka postarzała się bardziej, takie plumkanie w różnych gatunkach. Choć czasem odjazdowe, jak wchodzą obowiązkowe syntezatory. Polski dubbing był oczywiście robiony przez etatową w latach 90-tych ekipę TVP, której głosy towarzyszyły nam co krok w tamtych czasach, i nie kaleczy jakoś specjalnie uszu. Nieco sztywny sposób wyrażania się dorosłych postaci nawet pasuje do epicko-starożytnej otoczki, choć głosy Telemacha i Nono mogą startować w konkursie na najbardziej wkurzające popisy aktorów głosowych, ale te postaci i tak nawet wtedy wydawały się upośledzone. Zresztą, tu liczy się nostalgia, a dzieciakowi zasadniczo wisi, kto i jak do niego mówi z telewizora, póki „się dzieje”. Zaś obowiązkowa piosenka otwierająca, choć nie tak epicko przerysowana, jak wersja anglojęzyczna (ciekawostka, w ścieżce dźwiękowej maczał palce Haim Saban, który produkował tego typu muzykę do masy chłopięcych kreskówek z lat 80-tych, a potem zarobił kopę kasy na niejakich Power Rangers), zawiera to esencjonalne dla każdej wersji „Ulisse-eeeee-es”, które tłucze się po głowie, jak tylko ktoś wspomni ten serial (wykonanie – Mietek Szczęśniak, rany, ten gość miał chyba umowę na wyłączność, bo co druga piosenka, którą pamiętamy z bajek tamtych czasów, była śpiewana przez tą wątpliwą postać).

 

Co zaszczepiał w głowie Ulisses 31? Miłość do galaktycznych wojaży po nieznanych terytoriach, przede wszystkim, plus, jak zaznaczyłem, podstawowe koncepcje space opery. Pokazywał już za młodu, że zabawa ze znanymi i potencjalnie nudnymi w cholerę tematami może być fajna i, że kreatywność to jednak podstawa. I fakt, że odpowiednio zdeterminowany koleś, z obowiązkami wobec podwładnych i tęsknotą za domem/rodziną, może wszystko zwyciężyć, albo sposobem, albo laserowymi mieczami i dużą ilością eksplozji. Jak to ruszało wyobraźnie, że jeden gość może wygrywać raz po raz z wszechmocnymi bogami. Plus, był po prostu wypełniony fajnością i jeszcze przed tym, jak nauczyła nas Polonia 1, sygnalizował, że Japończycy wszystko przetworzą w coś niesamowitego. Jak zwykle w przypadku nostalgii, wady bledną. A takie są. To w końcu bajka, więc mimo sprytnie poprowadzonych historii, naiwność i roboty żrące śrubki wkradają się raz po raz. Trudno też nie zauważyć, że dużo pożyczono z innych miejsc. Choćby miecze świetlne czy mówiące damskim głosem komputery statku, wiadomo skąd się wzięły, albo Zontarianie, będący echem twórczości Leiji Matsumoto, prekursora wszelkich identycznych z ludźmi, ale niebieskich kosmitów. Wszelkie pomysły, jeśli odjąć elementy wynikające z mariażu mitów z s-f, są oczywiście standardowe do bólu dla gatunku, a także w kreskówkach ogólnie. Ale kto wtedy to wiedział? Ważne, że pokochało się przygody w kosmosie. Ciężko nie wspominać Ulissesa 31 bez uśmiechu na ustach. Zdziwiło mnie natomiast, że i poza Francją i Polską, w Ameryce, Hiszpani czy Wielkiej Brytanii, jest sporo osób, które podzielają te ciepłe uczucia, uznają ten serial za jedną z inteligentniejszych pozycji dla dzieci, a nawet szukają epizodów, DVD, soundtracku. Ba, nadal można kupić malownicze figurki postaci. Ach, mieliśmy dużo, ale nie mieliśmy wszystkiego – jakbym miał takiego Ulissesa wtedy, to bym chyba mu ołtarzyk zrobił.

 

To jeszcze raz: „Ulisse-eeeee-es! Kto wspaniały jest i szybki tak?”

 

Marek Grzywacz

25.02.2010

Komentarze

No tak, ja regularnie mam fazy na oglądanie kreskówek z dzieciństwa ;)

Choć ja Ulissesa zapamiętałem zupełnie inaczej, żadnych mitów, żadnych nawiązań. Jedyne co zostało w pamięci to ciągła naparzanka i laserowa proca Telemacha ;). Chyba jako dziecko nie wyznawałem się na mitologii na tyle, żeby cieszyć się nową, lepszą interpretacją.

No a sama bajka sprawiła głównie to, że kiedyś myślałem, że książka Ulisses Joyce'a, jest o tym samym co ta bajeczka ;).

Przyjemnie powspominać, ode mnie 5 :)

Pozdrawiam,
Snow

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

Geez, zapomniałem o laserowej procy, czuję się nierzetelny :D

Snow, a co do mitów, to wiesz, ja od jakoś 4 roku życia chłonąłem książeczki ilustrowano-popularnonaukowe z serii typu Patrzę, Podziwiam, Poznaję czy Świat Wczoraj i Dziś, kilka z nich stoi nadal zresztą dumnie na półce, w tym poklejona taśmą przeźroczystą i rozpadająca się w szwach Budowa Wszechświata, na której nauczyłem się czytać. Także miałem jakieś tam pojęcie o takich rzeczach, jak mity greckie, gdy oglądałem Kosmicznego Jezusa :)
Poza tym, wiadomo, że estetykę opisywałem także z perspektywy lat.

O boziu! Ulysses! To właśnie z tej bajki, pamiętam, nauczyłem się słynnej sfinksowej zagadki i odpowiedzi na nią! Właśnie z tego!

M.Bizzare, ode mnie piąteczka. I z nerdowskim zacięciem czekam na kontynuacje cyklu. Świetny pomysł!

Świetny artykuł i przypomniał mi jeden z najlepszych seriali mojego dzieciństwa :) Uwielbiałam to :)

O kurczę, faktycznie, była taka bajka i strasznie ją lubiłem! Dzięki za otworzenie zakurzonej szufladki w mojej głowie!

Nowa Fantastyka