- publicystyka: Pięć luster Avatara

publicystyka:

Pięć luster Avatara

„Avatar" wspaniałym widowiskiem jest. Przełomowym, pionierskim i – jak można przeczytać w nielicznych recenzjach, które poza technikalia wykraczają – porażająco płytkim fabularnie. Nawet więcej, tak oszałamiającego swoim rozmachem widowiska, nie ma ponoć sensu rozpatrywać z jakiegokolwiek innego punktu widzenia – bo i reżyser nie miał najwyraźniej żadnych ambicji poza przykuciem widzów do foteli i ukazania im wspaniałych możliwości współczesnej techniki filmowej. Jeśli jednak przypomnimy sobie, że każdy film można potraktować nie tylko jako element świata rozrywki, ale i jako dzieło sztuki, będziemy mogli wytargować za cenę biletu więcej, niż tylko obrazy, dźwięki i ból kości ogonowej po przesiedzeniu murem trzech godzin na kinowym fotelu.

 

Każde dzieło sztuki jest lustrem, w którym przegląda się jego odbiorca. To frazes i banał, oklepany i wyświechtany. Czasami to zwierciadło jest krzywe, czasami jasne, nierzadko zaś niewyraźne i porysowane. Jednak widzimy w nich zawsze swoimi oczami i głównie swoją twarz. Bywa, że zwierciadeł jest więcej, ukrytych jedno pod drugim. To do nas należy wtedy wybór, w którym się przejrzymy i które ze swoich odbić zdołamy ujrzeć. Bywa, że w każdym dostrzeżemy się z innego punktu widzenia.

 

Przyjmijmy zatem na kilka chwil, że „Avatar” jest dziełem sztuki i zastanówmy się, kto może ujrzeć w nim swoje odbicie, trzymając się tej nieco patetycznej frazeologii.

 

Pierwsze zwierciadło „Avatara” spoczywa na samej powierzchni. Jest przeznaczone dla tych, którzy nie mają siły, czasu lub ochoty przedzierać się głębiej. Człowiek zmęczony doceni, zupełnie zrozumiale, że dzięki dobremu filmowi można uciec od otaczającej go monotonii życia, szarości – po prostu mieć w życiu trochę przyjemności. Wprawdzie za przyjemności trzeba płacić, ale za co nie trzeba! Nie po to walczyliśmy o wolne soboty, żeby teraz siedzieć w domu i w kółko polerować srebra. Chodźmy zatem do kina, bo TEN film to prawdziwe widowisko. Wszystkie te góry, wodospady, świecące rośliny, trójwymiarowe mapy, a dla męskiej części publiczności, stada gołych lasek z piersiami jak u szczupłej nastolatki. Zawsze pozostaje jeszcze popcorn, lekarstwo na nudniejsze fragmenty. A jeśli się nam spodoba, pójdziemy raz jeszcze. W końcu nie co roku można w kinie zobaczyć przełomowy film. Będzie co wspominać.

 

Druga warstwa pozwala tym, którzy nie dali się uwieść nieziemskim krajobrazom, dostrzec w sobie człowieka mądrego. Bo przecież spójrzcie tylko na tę tanią historyjkę! Widzieliśmy ją już setki razy: Anglosasi, i ludzie w ogóle, są chciwi i bezwzględni, zaś ideałem, do którego powinni dążyć, są szlachetne dzikusy, żyjący w harmonii z naturą. Błękitna Laguna, Pocahontas i Gwiezdne Wojny. Wszystko to już było! Co rusz różni maniacy, wielbiciele New Age, ekologii i matki Gai próbują sprzedać swój towar przeróżnym frajerom i pięknoduchom, ale my nie damy się na to nabrać. My wyczuwamy ich na milę, bo „Avatar” wprost nimi cuchnie, jak stoisko z serami w supermarkecie. Zresztą, tylko naiwniak mógłby uwierzyć, że na obcej ziemi istoty stojące na najwyższym stopniu rozwoju będą humanoidami, którzy mają nie dość, że mają dokładnie taką samą budowę stopy, to jeszcze są ssakami, co widać po pępowinie i sutkach. Skąd ssaki na planecie krążącej cztery lata świetlne od Ziemi? Skąd pożary na planecie, na której tlenu ledwo starczy do oddychania? Jak skały mogą się unosić, a ludzie na nich nie i skąd tam tyle wody? Czemu rośliny świecą, skoro kosztuje to ich z takim trudem zdobytą energię? Czy pan w ogóle chodził do szkoły, panie Cameron? Słyszał pan o ewolucji, fizyce, botanice? Odrobinę ambicji! Niech pan pokaże nam obcego, który wygląda jak obcy, a nie jakieś marne kopie pterozarów, dinozaurów i koralowców! Chcemy fantastyki, a nie przebieranek. Czytał pan Lema, panie Cameron? To niech pan w końcu poczyta, najwyższy czas, zdecydowanie! Do tej pory, trochę na pana ponarzekamy i trochę się z pana pośmiejemy. Takie jest przecież ryzyko wystawiania swoich dzieł na widok publiczny. Tak, będzie na co narzekać.

 

Trzecie lustro umieszczono wprost na afiszach, nie trzeba nawet kupować biletu, aby móc się w nim przejrzeć. Człowiek bystry przejrzy zamiar Camerona i jego paczki, kiedy tylko przeczyta chociaż jedną bałwochwalczą recenzję. Nie zdziwilibyśmy się, gdyby reżyser założył się po prostu z którymś ze swoich kolegów, że w ciągu tygodnia film zarobi miliard dolarów i teraz śmieje się z nas: „Głupi jesteście, ludzie! Można was kupić i złupić, a wy oddacie mi swoją ciężką zarobioną kasę za możliwość pogapienia się na ładne widoczki!” Otóż nie, panie Cameron, my wiemy co pan knuje i nie potrzebujemy pańskiego śmierdzącego filmu. Pójdziemy do kina studyjnego na film nakręcony za tysiąc dolarów telefonem komórkowym i będziemy się o wiele lepiej na nim bawić. Pójdziemy zobaczyć film, który ma drugie, a nawet trzecie dno. Co więcej, zrozumiemy jego przesłanie i nie będziemy musieli wierzyć w ludzi, przepraszam, Na’vi, którzy łączą się portem USB ukrytym w warkoczu z portem szeregowym konia. Poza tym, skopiował pan cały ten świat wprost z japońskich kreskówek, latające fortece i waniliowe nieba. A fabułę też poznaliśmy, oglądaliśmy „Pocahontas” i „Tańczącego Z Wilkami”. Niech pan lepiej nakręci Titanic 2, przynajmniej nie będzie pan musiał ukrywać, że chodzi o KASĘ. Szkoda nawet czasu na pana narzekać. Pana dziełko po prostu przemilczymy. Bo jest o czym milczeć.

 

Oczywiście, możemy przyjąć, że James Cameron jest chciwym głupcem i to głupcem bardzo sprytnym, jakkolwiek sprzecznie to brzmi. Jednak, paradoksalnie, więcej zobaczymy, jeśli nieco opuścimy głowę i pożyczmy nieco pokory od najbliższej pokornej osoby (znamy jakąś?). Załóżmy, że Mr. Cameron nie próbuje po prostu wyciągnąć z nas 30 dolców, ani nie chce nam sprzedawać kolejny raz taniej pseudo-ekologicznej historyjki, popełniając do tego plagiat historyjki o pięknej Indiance i żołnierzu.

 

Weźmy na przykład jeden z bardziej niepokojących obrazów filmu: widok oczu Jake’a, który budzi się w, przypominającym nieczynną kabinę solarium, łączu do swojego awatara. Zkażdym kolejnym przebudzeniem dostrzegamy w nich więcej strachu i żalu, tęsknoty za światem pozostawionym po drugiej stronie snu. Snu! Tylko śniąc, możesz w nim zamieszkać. Nie każdemu musi to kojarzyć się z ponurymi opowieściami Dicka, który sennymi wizjami szczęśliwego świata ratował kolonistów obcych światów przed szaleństwem z tęsknoty i samotności, ale z pewnością kojarzyć się może. Oczywiście można i dalej się zapuścić, w porównania do wirtualnych światów, w których już teraz spora część ludzkości szuka zaspokojenia swoich pragnień i tęsknot. Jest o czym rozmawiać, zdecydowanie.

 

W czwartym zwierciadle odbija się bowiem człowiek tęskniący. Tęskniący za światem idealnym, światem, który można sobie jedynie wyobrazić albo wyśnić. Albo, ostatecznie, obejrzeć w filmie. Reżyser sprzedał nam bilet wstępu do takiego świata, zaludnionego istotami miłującymi pokój, szanującymi swoją planetę, niewinnymi, sprawnymi, żyjącymi pod najpiękniejszym możliwym do wyobrażenia niebem. Możemy tę tęsknotę zaspokoić, przynajmniej na trzy godziny. Tak długi czas trwania filmu wystarcza, żebyśmy zdążyli zapomnieć o świecie na zewnątrz i zanurzyć się w rajskim ogrodzie Pandory po sam czubek uszu, niemal równie mocno, jak główny bohater widowiska.

 

Poprzez czwarte zwierciadło przebija jednak niewyraźny kształt słów jego twórcy.

Oto raj, o którym marzycie. Pokazuję go wam tak dobrze, jak tylko potrafię. Są tu piękne krajobrazy, wspaniali ludzie, miłość przenika każdą cząstkę materii w okolicy. Jednak ów raj jest pełen sprzeczności i dlatego nie może istnieć naprawdę. Możecie o nim marzyć i śnić, a dzięki mnie nawet zanurzyć się w nim do granic zmysłów. Wasze awatary będą krążyć po nim, chłonąc wrażenia, sącząc w was nadzieję na istnienie ideału, raju, harmonii, sprawiedliwości, zadośćuczynienia. Niestety, takie miejsce w rzeczywistości nie istnieje. Przykro mi, że muszę wam to powiedzieć, ale i tak chyba już zdążyliście się zorientować? Jeśli nie, dotknijcie nosa, tam tkwi łącze z waszym awatarem. Tak naprawdę, jesteście ludźmi na Ziemi, nie smerfami na Pandorze, ani nawet komandosami z Ziemi na obcej planecie. Jesteście sobą w kinie, to taki rodzaj snu, pamiętacie?

 

Stary cynik Cameron? Czyżby tylko tyle chciał nam przekazać? Że raj istnieje tylko po drugiej stronie snu i raz skosztowany zmieni nasze życie w koszmar? Może w ogóle powie nam, że życie nie ma sensu? Bo rozpacz ogarnia nas na myśl o tym, jak mogłoby być, a nigdy nie będzie. Bo Pandora to sen, a my jesteśmy tu, na jawie. Jaki w takim razie sens ma życie, skoro pan Cameron twierdzi, że raj możemy tylko wyśnić, a jeśli chcemy w nim zostać na zawsze, musimy zrezygnować z bycia ludźmi i przenieść się tam w dowolny wybrany przez nas sposób, chociaż ponoć ci, którzy do raju próbują się wybrać za pomocą sznura i pętli, nigdy tam nie trafią.

 

Nawet na pytanie o sens życia możemy w filmie odnaleźć, jeśli tylko zechcemy, odpowiedź. Ciężkie spojrzenia niebieskich olbrzymów przekazują odsyłanym na Ziemię niedobitkom armady sygnał jednoznaczny: Wracajcie do siebie i

zabierzcie się do roboty! Macie swoją Ziemię, macie swoje zadania, macie mnóstwo pracy. Nie istnieje droga na skróty. Wracajcie do siebie i bierzcie się do roboty! Oto wasz cel, oto sens waszego życia!

 

Nie można zmienić natury człowieka, ale trzeba zrobić wszystko, co tylko w naszej mocy, aby w zgodzie z tą naturą zbudować świat najlepszy z możliwych. Nie utopię, bo to zawsze kończy się tragedią, ale najlepsze co umiemy, tylko tyle i aż tyle. Banał? Oczywiście, ale za to jaki cenny! Nie zawsze mamy odwagę przyznać się do tego, jak wyglądamy. Czasami trzeba nam podstawić lustro pod nos.

 

Co ciekawe, jeszcze jedno zwierciadło zdał się Cameron rozpostrzeć ponad całym swoim filmem. Bo przecież historia o tym, jak to ludzie są gotowi zainwestować ogromne pieniądze i czas w marzenie o lepszym, idealnym świecie, do którego mogliby uciec przed tym, co ich boli w prawdziwym życiu jest sprzedana za (w sumie) ogromne pieniądze i czas nam, widzom, którzy uciekamy w nią, aby zapomnieć o tym, co nas boli w prawdziwym życiu. Stajemy się statystami w filmie Camerona, gramy w nim dokładnie tak, jak to wyreżyserował. I po wyjściu z kina zdajemy sobie sprawę, że wykorzystano nas dokładnie tak samo, jak Jake’a i jego kolegów. Przebudzenie z pięknego snu jest zawsze bolesne, a ten był wyjątkowo kolorowy.

Komentarze

Jak się postaram to i kałużę uznam za metaforę oceanu... Obaiwiam się, że "Avatar" to jednak nie "Ulisses" Joyce'a...

Ja bym tak łatwo kałuż nie oceniał. Można w nich dojrzeć pół świata, jeśli się odpowiednio spojrzy. Oczywiście, niektórych wzruszają tylko oceany. Inni będą się gapić godzinami pod nogi. Ważne, żeby mieć oczy szeroko otwarte.

Może i tak. Napisane ładnie, sprawnie. Ale jednak obstaję przy twierdzeniu, że miedzy "Czasem Apokalipsy" a "Avatarem" zieje przepaść. A recenzja jakby o czymś przypominającym ten pierwszy pisana...

Może powinienem to umieścić w dziale publicystyki po prostu :) . Słowo "Recenzja" kojarzy się z obiektywną opinią, a moje spojrzenie nawet nie próbuje być obiektywne, wręcz przeciwnie. Bo nie ma co się oszukiwać - każdy opowiada o tym, co zobaczył, a to zależy nie tylko od dzieła, ale również od nastroju widza, od jego własnego kontekstu kulturowego. Może nawet od tego, co zobaczyć by chciał. 

Możesz mieć rację. Bliżej temu tekstowi do felietonu niż recenzji. Pewnie dlatego złapałem się w pułpakę :)

Recenzja nigdy w życiu nie jest obiektywną oceną. Z założenia jest oceną subiektywną, można mieć jedynie nadzieję, że recenzent swój subiektywizm przedstawi z klasą i sensem.
Ode mnie 4/6 - to subiektywna ocena :)

Bardzo dobrze i ciekawie napisana recenzja. 5 pkt.

Dobry tekst,kilka trafnych uwag i przemyśleń. Ode mnie 5 -

Nowa Fantastyka