- publicystyka: Najciekawsza, niedoceniona gwiazda jednego sezonu. (Konkurs publicystyczny)

publicystyka:

Najciekawsza, niedoceniona gwiazda jednego sezonu. (Konkurs publicystyczny)

Nadając niniejszemu tekstowi taki a nie inny tytuł, będący wypadkową trzech konkursowych tematów, chciałem uwypuklić fakt, iż gwiazda, o której mam zamiar napisać, równie dobrze mogłaby stać się bohaterem każdego z tych tematów potraktowanych osobno. Bo jakby na tę kwestię nie spojrzeć, to: i kontynuacja aż się prosiła; i film można było (a przy dzisiejszych możliwościach kina nawet trzeba by było) nakręcić raz jeszcze, bo ten, który powstał delikatnie mówiąc nie zachwycił; i wydźwięk opowiadania daleki był od pozytywnego (a taki przecież najczęściej kojarzy nam się z prawdziwą gwiazdą), są, co prawda, od tego wyjątki, ale one właśnie najczęściej potwierdzają regułę.

 

O kim mowa? Ano rzecz jasna o bohaterach kultowego opowiadania George R. R. Martina „Piaseczniki" z 1979 roku, wydanego w Polsce siedem lat później. Lektury jak na ówczesne czasy absolutnie dla mnie szokującej i fascynującej za razem. Pozwalającej odkryć młodemu czytelnikowi, jakim wtedy byłem, że fantastyka to również lektura mogąca wywoływać przerażenie i strach. Opowiadanie to bowiem, na oścież otwiera przed czytelnikiem horyzont świadomości, rozszerzając go o dostrzeżenie realnej możliwości sprawowania absolutnej władzy nad kimś lub nad czymś, oczywiście nie wykluczając jednocześnie, że można być również „władanym" przez kogoś bądź coś. Szczególnie ta druga potencjalność bycia zabawką w rękach jakiejś wyższej istoty musi wywoływać krople potu na skroniach, w kontekście oczywistego skąd inąd dreszczu emocji związanego już z samą tylko myślą o manipulowaniu czyimś życiem. Kłania się w tym miejscu Teoria Nadistot stworzona przez Adama Wiśniewskiego – Snerga, ale nie ona jest przedmiotem tych rozważań.

 

Co więc tak naprawdę zdecydowało o tym, że „Piaseczniki" wywarły na mnie na tyle znaczące wrażenie, iż nawet dzisiaj, po tylu latach, wciąż mnie fascynuje i z przyjemnością do niego wracam? Myślę, że przede wszystkim był to fakt zaskoczenia. Nie spodziewałem się po prostu, że lektura, do której usilnie namawiała mnie moja o klika lat młodsza koleżanka okaże się w rezultacie pozycją z pogranicza sennego koszmaru, która doprawiona dawką efektów specjalnych mogłaby straszyć po kinach, jako nowatorskie w końcu lat 80-tych połączenie thrillera z horrorem. Zwłaszcza, że dawka napięcia w tekście jest naprawdę solidna, a miejsc mogących skutecznie działać na wyobraźnię czytelnika również nie brakuje. Nigdy bym też nie podejrzewał niespełna piętnastoletniej dziewczyny o gustowanie w podobnie mrocznej tematyce, ale to już także jakby zupełnie inna para kaloszy.

 

Dość będzie powiedzieć, że do pewnego momentu podczas czytania opowiadania George R. R. Martina ja także pragnąłem zostać „bogiem" dla jakichś stworzeń, które byłyby zależne wyłącznie ode mnie. Przez chwilę myślałem nawet o sporych rozmiarów terrarium z czerwonymi i czarnymi mrówkami. Jednak w miarę czytania mina mi rzedła, co nie oznaczało li tylko wyłącznie uświadomienia sobie wszelkich konsekwencji mojego pragnienia. Docierał bowiem do mnie również fakt, iż gdybym sam znalazł się w sytuacji bezwzględnego podporządkowania i zależności od kogoś lub czegoś, to z pewnością nie byłbym, mówiąc delikatnie, uszczęśliwiony takim obrotem sprawy. Zwłaszcza mając do czynienia z siłą, której nie byłbym w stanie do końca objąć swoim rozumieniem rzeczywistości.

 

Ostateczny wydźwięk opowiadania był więc bardzo przewrotny, coś w rodzaju przestrogi – „nie czyń sobie poddanych, bo sam kiedyś poddanym być możesz". Jakkolwiek jednakże by tego nie nazywać, pamiętam, że na swój specyficzny sposób lektura „Piaseczników" naprawdę mnie zafascynowała. Uzmysłowiłem sobie, jaka siła może drzemać w zbiorowości działającej na zasadzie połączonej świadomości i jak daleko idące konsekwencje może nieść to za sobą w codziennym życiu, zwłaszcza, gdyby ta połączona świadomość reprezentowałaby któryś z biegunów skrajności. Olśniło mnie to i do tego stopnia przeraziło, że aż... zachwyciło – głębią złożoności oraz niesłychanością zjawiska samego w sobie. Nie mówiąc już nawet o fascynujących obserwacjach zachowań bohaterów opowieści, szczególnie rzeźbienia twarzy karmiciela, którego w ten sposób czyniły swoim jedynym Bogiem i którego odzwierciedleniem, jak się później okazało, ostatecznie się stawały.

 

Chyba właśnie to dokonywujące się w tekście przeobrażenie bohaterów, oczywiście aż do przewrotnego i zaskakującego finału, zadecydowało o tym, że fabuła tak głęboko zapadła mi w pamięć. Bo aż włos się na głowie jeży, kiedy człowiek uświadomi sobie, jak mógłby wyglądać dalszy ciąg tej historii. Jeżeli dodalibyśmy do tego jeszcze wizję otoczenia, z wszystkimi jego społecznymi konsekwencjami, podporządkowanego rozpleniającemu się zjawisku pod nazwą pomarańczowe piaseczniki, otrzymalibyśmy scenariusz, który momentami mógłby być bardziej zaskakujący aniżeli zakończenie filmu „Remember Me" z Robertem Pattinsonem w roli głównej.

 

A propos filmu właśnie. Nakręcony na motywach opowiadania w 1995 roku „The Outer Limits: Sand-Kings" przeszedł bez większego echa, nie zaskarbiwszy sobie jakiejś specjalnej sympatii widzów. Simon Kress grany przez Beau Bridgesa wypadł mało przekonywująco, bardziej zbliżając się do parodii szalonego naukowca niż do pierwowzoru wyrachowanego, bogatego i zblazowanego cynika, eksperymentującego na egzotycznych zwierzętach, aby zabić codzienną nudę. Ale to już ewidentna wina scenariusza, który wprowadzając elementy nieobecne w literackim pierwowzorze skierował całą historię trochę jakby na inne tory. (Cały wątek rodzinny moim zdaniem zupełnie nietrafiony.)

 

Słowem za dużo szalonego science, a za mało zamaszystego fiction. Tym bardziej, że potencjał tekstu naprawdę jest bardzo duży. Myślę, że przy dzisiejszej technice (piętnaście lat w kinie to cała epoka) z opowiadania Martina dałoby się z łatwością zrobić atrakcyjny dramaturgicznie i wizualnie obraz, oscylujący popularnością gdzieś w okolicach filmów z serii Gatunek.

 

A same piaseczniki? Cóż, ani za bardzo urodziwe, ani jakoś szczególnie krwiożercze z wyglądu. Może właśnie dlatego, jak na gwiazdę faktycznie nieszczególne i jakby trochę bez wyrazu. Ale już za to, jeżeli spojrzymy na potencjał tkwiący w aspekcie psychologicznym tych postaci, z ich poszczególnymi fazami rozwoju i ostateczną formą, którą przybierają, to śmiało możemy stwierdzić, że możliwości, aby stać się autentycznie ZNACZĄCYMI postaciami, miały piaseczniki naprawdę spore. Szkoda tylko, że możliwości te pozostały niestety niewykorzystane.

 

Bo czyż nie można się było pokusić o kontynuację opowieści przy założeniu, że pomarańczowe opanowały cały świat? Zbyt naciągane? Moim zdaniem mimo wszystko nie. Bo skoro ich zorganizowanie oraz rozmiar, jaki osiągają, zależą od wielkości przestrzeni pozostawionej im do dyspozycji, to prawdopodobieństwo takiej sytuacji, przy pomocy fikcji literackiej, dałoby się całkiem łatwo obronić. Nie mówiąc już o tym, że z punktu widzenia tego, co nam wiadomo o piasecznikach, taki scenariusz wydaje się po prostu najbardziej logiczny.

 

Wszak z łatwością możemy sobie wyobrazić wielką populację ludzką stłamszoną pod butem jakiegoś totalitarnego systemu sprawującego władzę. Jeżeli dodalibyśmy do tego pieniądze, władzę lub chociażby popularności czy seks, jako symboliczne (utopijne) mamki XXI wieku „zjadające" człowieka z całą bezwzględnością, to ciekawą fabułę nietrudno byłoby z takich założeń wykroić. Podchodząc, dla odmiany, do zagadnienia zupełnie wprost i przyziemnie, nietrudno byłoby również uwierzyć w nieprzypadkowość istnienia jakiegoś kolejnego Trójkąta Bermudzkiego czy prokurowanie wszelkich kataklizmów, jako wyrafinowanych sposobów na zapewnienie przez pomarańczową odmianę piaseczników pożywki dla swojej królowej. A skoro nietrudno to sobie wyobrazić, to i pewnie nie trudno byłoby to opisać. Nie mówiąc już o sfilmowaniu. Może wreszcie nasi bohaterowie stali by się wtedy gwiazdami takiej wielkości, na jaką sobie swoją oryginalnością naprawdę zasłużyły.

 

Przynajmniej znowu na jeden sezon...

Komentarze

Po przeczytaniu Twojego, bardzo ciekawego artykułu nastunęły mi się pewne refleksjie, którymi chciałabym się podzielić. Piszesz:

"Bo czyż nie można się było pokusić o kontynuację opowieści przy założeniu, że pomarańczowe opanowały cały świat? Zbyt naciągane?"

Można byłoby się pokusić o taką kontynuację, ale właściwie po co? To o czym piszesz dalej - "Wszak z łatwością możemy sobie wyobrazić wielką populację ludzką stłamszoną pod butem jakiegoś totalitarnego systemu sprawującego władzę" - raczej przypomina powieści Zajdla, zwłaszcza "Wyjście z cienia", gdzie mrówki pełnią rolę okupanta. "Piaseczniki" z kolei poruszają zupełnie inną kwestię. Pokazują jaka jest prawdziwa natura człowieka. Chęć władzy, kontrolowania innych jednostek, potrzeba bycia lepszym niż inni. Choć wiele osób odrzuci te cechy, to prawda jest niestety taka, że tkwią one w każdym z nas i jedynie dzięki wielkiemu wysiłkowi możemy się przeciwstawić tym wszystkim instynktom, które ciągną nas w dół. Aczkolwiek osobiście wątpię w stuprocentowe powodzenie takiego działania. Wystarczy się zastanowić z jakimi małostkowymi emocjami borykamy się na co dzień bez wyjątku.

W opowiadaniu "Piaseczniki" podoba mi się subtelność narracji, zwięzłość poszczególnych wątków i myśli, a także zakończenie, które w sposób bardzo ostry stawia końcową tezę właśnie o wspomnianej wyżej naturze człowieka. Wydaje mi się, że powieść wielkich rozmiarów przedstawiająca zniewolone społeczeństwo, które w zakopconych, brudnych miastach-molochach uwikłane w sieci hazardu i przestępczości walczy o byt kosztem innych (taki obraz tego przedsięwzięcia mi się wyłonił), niestety mijałaby się z ideą, która przyświecała autorowi podczas pisania tego opowiadania. A dlaczego? Z bardzo prostego powodu. W takim społeczeństwie na pewno znalazłby się ktoś dobry, prawy, który konsekwentnie ucieka przed mackami demoralizacji. Taki ktoś byłby przecież niesłusznie zniewolony przez krwiożercze owady (czy też inne stworzenia, to akurat nieważne). George R.R. Martin chciał jednak pokazać coś zupełnie innego. Ta zgrabnie ubrana w szaty SF filozofia traktuje o dramacie pojedynczej jednostki, której wewnętrzne zło i próżność doprowadzają do takich, a nie innych wydarzeń. Można powiedzieć, że chodzi tu o takie jądro ciemności ludzkiej duszy.

Tak więc wydaje mi się, że napisanie takiej powieści złym pomysłem nie jest, ale należałoby ją traktować jako zupełnie odrębne dzieło. Natomiast z ekranizacjami byłabym jeszcze bardziej ostrożna. Twórcy filmowi mają niestety tendencję do spłycania fabuły na rzecz efektów specjalnych. To by musiał być film na miarę "Stalkera" Tarkowskiego. Niestety niewielu jest reżyserów podchodzących do tematu w tak refleksyjny sposób. Dla przeciętnego z kolei widza, taki film byłby nudny. Prawa marketingu. Bardzo boleśnie przykre.

A ja kocham George'usia, a "Piaseczników" nie cierpię :(. Pomijam je w swoim świecie celowo.

Ciężko żywić sympatię do takich krwiożerczych stworzeń :]

Elleth, to kosmici byli okupantami w Wyjściu z cienia Zajdla, a nie mrówki!;) Mrówki były pod rządami Proksów tępione chemicznie i stanowiły temat tabu.

A co do Twoich rozważań o Piasecznikach i o adaptacjach filmowych, zgadzam się w zupełności! Piaseczniki to świetny materiał, ale potrzebujący wrażliwego artysty. Tarkowski był tylko jeden, a czasy dobrych filmów fantastycznych odeszły chyba bezpowrotnie wraz z końcem lat 80tych. Stalker to jest jedyny chyba przypadek w historii kina, w którym nie dość, że adaptacja filmowa przewyższyła książkowy pierwowzór, to jeszcze uwolniła się z ram gatunkowych, odrzucając typowe dla sf rekwizyty, efekty itp (ja w ogóle nie uważam Stalkera za sf - w przeciwieństwie np. do Solaris tego samego autora - traktuję go jako film - przypowieść). Nie znam reżysera, który zajmowałby się kinem sf i mógłby podnieść Piaseczniki na podobny poziom intelektualny i emocjonalny... Hollywoodzcy wyrobnicy zabraliby wszelkie treści filozoficzne a dołożyli efektów komputerowych, więc już lepiej żeby Piaseczniki spały sobie spokojnie, nie nękane przez adaptatorów. Ja uważam, że wszelkich Gatunków, Obcych i ich wariacji pojawiło się w kinie wystarczająco dużo, a są tak wtórne że nie ma sensu robić czegoś w ten deseń, tyle że z większym budżetem na efekty. Natomiast wspomnianej przez Incommunicado adaptacji z B. Bridgesem jestem ciekawy, chętnie bym zobaczył.

PS: Zaraz będzie Stalker na tvp kultura! Kto ma niech rzuca wszystko i odpala odbiornik, zwłaszcza jak nie widział!!

Nowa Fantastyka