- Opowiadanie: Makados - Za późno na zmiany

Za późno na zmiany

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Za późno na zmiany

***Prolog***

– Kiedy to wszystko się zaczęło ? – Głos odbił się echem po ciemnym, surowym pokoju. Jedyne światło pochodziło od świeczki, która rzucała migotliwe światło na kamienne ściany. Przez krótki okres czasu, mogło się wydawać, że osoba która siedziała na prostym, drewnianym krześle, mówi sama do siebie. W końcu jednak z drugiego końca pomieszczenia doszły jakieś szmery i po chwili dało się słyszeć cichy głos, jakby szept który dochodził nie z końca pomieszczenia a z innego świata.

– Ostrzegałem cię królu, że szykują się od dłużego czasu, a ty, słowa me ignorowałeś z nadzieją, że problem sam się rozwiąże – głos ten mógł zmrozić serce każdego, nawet króla, który siedział sztywno, ściskając blat stołu – Ja narażałem życie, dla was, zdradziłem własną rasę a dla ciebie nie było to wystarczającym dowodem na to, aby mi uwierzyć!

– Jak to możliwe – powiedział już nieco słabszym i nieobecnym głosem, król – to nie mogło się stać, nie w moim królestwie…

Głupcze! – krzyk ten brzmiał jak połączenie wrzasku wielu ludzi. Władca skulił się zakrywając uszy – Czy ty naprawdę nie widzisz co się dzieje ? Twoje królestwo jest w niebezpieczeństwie ! Spójrz na te swoje CENNE raporty! Na których całe życie się opierasz. Wolisz słowa zapisane na papierze, przez swoich zapijaczonych doradców, dla których ważniejsze są ich pozycje, od losu niewinnych ludzi, niż moje słowa!

Wysoki mężczyzna już niczym nie przypominał możnowładcy. Siedział skulony na krześle, zakrywając dłońmi twarz, jak małe dziecko które zaraz ma się popłakać. Dało się słyszeć tylko cichy szept – Co ja zrobiłem, co ja zrobiłem…

Już nikt nic nie odpowiedział, żadnych szmerów w ciemnym koncie, żadnego przeraźliwego szeptu. W pomieszczeniu został jedynie on sam. Świeca powoli się wypalała, rzucając coraz słabsze promienie. Pokój powoli pogrążał się w ciemności tak jak I dusza króla. Jego królestwo przepadło, zawiodł swoich poddanych. Wolał oszukiwać siebie samego, że nic się nie stało, że te wszystkie znaki tak naprawdę nic nie znaczą. Co ja zrobiłem – powiedział znów do siebie podnosząc się ciężko z miejsca – przecież oni mnie zlinczują. Nie zrozumieją, nie pojmą tego, że nie chciałem wzbudzać niepotrzebnej paniki. Przecież chciałem dobrze… Kraj pogrążyłby się przecież ponownie w biedze. Tyle problemów I spraw do załatwienia… Powołanie wojska, podwyższenie podatków. Wszechobecne bunty. Nie, nie jestem godzien, aby być królem. Zawiodłem ich, powieszą mnie, lub co gorzej ukamieniują… Nie, nie mogę umrzeć jak jakiś zwykły wieśniak. Jestem wielkim człowiekiem… Mówiąc to mężczyzna zmierzał powoli w stronę ściany o którą został oparty jego bogato zdobiony miecz, przekazywany z króla na króla. Knot świecy prawie się już wypalił. Ciszę przerwał nagły dźwięk wysuwanej klingi z pochwy. Król pewnie chwycił rekojeść w dwie dłonie. Zakręcił młynek przecinając powietrze, po czym uchwycił swoją broń w jedną dłoń, drugą ściągając swoją koronę I kładąc ją na surowym drewnie, z którego był utworzony masywny stół. Mężczyzna jeszcze raz spojrzał na rozrzucone po pomieszczeniu raporty I mapy, na których czerwonymi krzyżykami były zaznaczone miejsca. W większości przypadków były to wioski I miasteczka leżące u podnóża wielkiego pasma gór, które ciągnęły się od morza aż do granic królestwa.

Knot świecy w końcu się wypalił a razem z nim życie króla. Dało się tylko słyszeć dźwięk zanurzającego ostrza w głąb ciała I cichy jęk. A po chwili także stukot czegoś ciężkiego, jak gdyby ciała. Mogło się wydawać, że spokój ciemnego pomieszczenia nie zostanie już w żaden spobsób zaburzony. Były to jednak tylko pozory, ponieważ po chwili znów można było usłyszeć szelest, nie jeden, lecz wielu. Słychać było, że istoty zbliżają się do ciała króla.

– Dobra robota Nealu. Uwierzył a teraz nie żyje. Bez niego królestwo jest bezsilne. Możemy zacząć realizować swój plan

– Dziękuje panie…

 

***Rozdział I***
Wybacz mi synu

 

Słońce unoszące się wysoko na niebie, zwiastując środek dnia. Złociste promienie ogrzewały pobliskie lasy, łąki , równiny a także małą wioskę leżącą u podnóża gór. Orzeźwienia dodawał lekki wietrzyk, wiejący z północy, niosący ze sobą morską bryzę. Która w upalne dni była błogosławieństwem z niebios. Osada, która tonęła teraz w cieniu góry, żyła własnym, nienarzuconym przez nikogo tempem. Kontakt ze światem zewnętrznym był znikomu. Informacji, ze świata zewnętrznego dostarczali jedynie kupcy a także podróżnicy szukający zagubionych skarbów czy też chwały.

Wioska nie wyróżniała się niczym szczególnym. Pola uprawne, tartak, kopalnia która od pewnego czasu została zamknięta. Oficjalnym powodem, było wyczerpanie się surowców. Ludzie jednak szeptali, że od jakiegoś czasu, z głebiń dochodziły dziwne głosy I krzyki. Kilka osób zaginęło. Władze wioski postanowiły więc zamknąć kopalnie, twierdząc, że surowce, się wyczerpały, a ludzie, którzy opowiadali o dziwnych głosach zostali uznani za szalonych, z powody zbyt długiego przebywania w ciemność I pod powierzchnią ziemi. Co pewien czas, wioska odwiedzana była także przez podatników, którzy jako jedni z nielicznych, lub nawet jedyni, przybywali do tego miejsca regularnie.

Osada zbudowana była wzdłuż dwóch, kamniennych dróg, które przecinały się mniej więcej w samym środku wioski, gdzie tworzony był także wielki plac, na którym odbywały się wszystkie ważniejsze święta. Podczas zwykłych dni, plac był dzielony na cztery mniejsze części. Natomiast środkowa część, pełniła funkcję skrzyżowania dwóch dróg, które były zamykane podczas świąt.

Place północno-wschodni I południowo wschodni były nieco większe niż północno-zachodni a także południowo zachodni. Dwa pierwsze pełniły w zwykłych dniach rolę targowisk na których sprzedawano owoce, warzywa a także zwięrzeta. Dwa pozostałe przeznaczone były dla różnego typu rzemieślinczych straganów. Sprzedawano tam głownie narzędzia I przybory codzinnego użytku, jak granki, miski czy też sztućce. Jeśli chodzi o broń, to ta rzadko kiedy pojawiała się na rynku. Władze wioski prowadziły pokojową politykę, tak więc broń mogli posiadać tylko określone osoby. Dla przykładu w posiadaniu łuku mogli być tylko myśliwi a topór należał jedynie do drwali. Osada w swojej histori nie notowała napadów bandytów, ci nie interesowali się z pozoru, zabitą dechami wioską. Tak naprawdę osada bogata była w surowce naturalne, wszystko to, było jednak ukrywane przed światem zewnętrznym. W kopalni oficjalnie wydobywany był węgiel a tak naprawdę były to diamenty. Tak więc straż miejska nie była potrzeba, Jednych to cieszyło drugich już nie za bardzo. Mimo podzielności zdań, wmiejscu tym panował ład I porządek. Drapieżne zwierzęta, które czasami podchodziły do wioski, w szczególności w czasie ostrej zimy, były skutecznie przebędzane I czasami zabijane przez myśliwych.

Wioska miała wszystko co było potrzebne do życia i szczęścia a to za sprawą niezłomnych mieszkańców, którzy mimo przeciwności losu nie poddawali się w trudnych chwilach. Każdy mógł polegać na każdym. Gdy któryś z mieszkańców miał problem, wszyscy próbowali go rozwiązać. Nikogo nie pozostawiano na pastwę losu. Walutą która funkcjonowała w wiosce nie był żaden z kruśców. W miejscu takim ja kto diamentów lub innyego rodzaju kruścców, potrzebowano tylko do opłacenia podatków. Z tym jednak nie było problemu, ponieważ kopalnia dostarczała niezbędnych surowców a także podróżnicy, którzy zakupywali różnego rodzaju sprzęt a także jedznie, potrzebne podczas dalekich podróży.

Dla jednych, wioska mogła się wydawać zapadłą dziurą, dla innych oazą spokoju.

Bujne, zielone lasy, małe strumyczki, wielkie góry, na wierzchołkach których zalegał śnieg. Do tego bliskość morza. Zapach bryzy niosącej się z wiatrem. Walory te, tworzyły wspaniałe warunki dla rodzin z małymi dziećmi a także dla ludzi którzy mieli dość problemów i zmartwień a chcieli odpocząć, zrelaksować się. Zdarzało się, że wioskę odwiedzali ludzie którzy szykowali się na ostateczny spoczynek. Dla osób tych było to idealne miejsce, zapewniające spokojne, beztroskie odejście na drugi świat.

Na granicy lasu, znajdował się mały cmentarzyk, który w razie potrzeby był powiększany, poprzez wycinkę pewnego obszaru lasu. Drewno przeznaczane było na różne cele, czasami je sprzedawno, niekiedy budowano nowy budynek. Na cmentarzu chowani byli ludzie z każdej warstwy społeczeństwa o czym świadczyło kilka bogato wykonanych grobowców, które nieco zubożały przez te wszystkie lata, kiedy to były wystawione na czynniki zewnętrzne – deszcz, wiatr i śnieg.

Życie w wiosce płynęło spokojnie, bez większych zmartwień i problemów. Dzieci całe dnie spędzały na uprzykrzaniu życia swoim rodzicom, ci natomiast starali się zapewnić im jak najlepsze warunki do beztroskich zabawach i figli. Najczęściej to matki zajmowały się wychowywaniem dzieci, ponieważ mężczyźni zajmowali się większością prac w wiosce.

Ogólnie w całej osadzie znajdowało się dziesięcioro dzieci, różniących się, w dużym stopniu, wiekiem. Najmłodszy – Makados – Miał zaledwie pięć lat, najstarszy – Darik, siedemnaście.

Rodzice Makadosa, Garen i Livia, byli prostymi ludźmi. Ojciec pracował jako drwal, wychodząc wcześnie z domu, wracając z ostatnimi promykami słońca. Przez co rodzina Garena była szanowana w wiosce. Zawód który wykonywał mężczyzna był uważany za jeden z niebezpieczniejszych. Nie miał więc za wiele czasu, który mógłby poświęcić na zabawę z synem. Niektórych ojców mogłoby to martwić, jednak nie Garena. On był wykuty z twardej skały, nigdy się nie skarżył, nie użalał. Nauczył się akceptować świat takim jakim jest i godzić się ze wszystkim co przyniesie los. Wiedział zresztą, że jest jedyną osobą zapewniającą jako taki dobrobyt swojej rodzinie. To było dla niego najważniejsze, do tego, jak sam Garen uważał, mężczyzna był stworzony. Aby chronić I zapewniać dobrobyt swojej rodzinie. Nie mógł więć, pozwalać sobie na jakiekolwiek sentymenty. On sam uważał, że nadejdzie czas, gdy będzie mógł zbliżyć się i poznać lepiej swojego syna. Livia widząc nastawienie Garena, starała się pod jego nieobecność pełnić rolę ojca jak i matki. Na początku, gdy Makados był niemowlakiem nie było żadnych problemów z wychowywaniem dziecka i utrzymywaniem domu. Potomek Garena jedynie jadł, płakał I wymagał zmienienie pieluchy. Z czasem jednak było coraz trudniej. Dziecko rosło, wymagało większej uwagi, było ciekawe świata, nie chciało już grzecznie leżeć w łóżeczku. Zaczęło sprawiać problemy, poznawać świat, sprawdzać co jak działa. Co się stanie, jeśli popchnie się kubek, tak aby spadł ze stołu, jak smakuje piasek, czy boli jeśli uderzy się głową o ścianę. Matka widząc to, z jednej strony cieszyła się, z drugiej martwiła, że nie poradzi sobie z obowiązkami, które rosły wraz z Makadosem. Zdawała sobie sprawę z tego, że jej syn rośnie, mądrzeje a co za tym idzie, czuje i coraz więcej rozumie. Matka bała się niewygodnych pytań „ Gdzie jest tata" „czemu się ze mną nie bawi" „Czemu go tak rzadko widuje". Codziennie musiała się z nimi stykać. Nawet w ten piękny, z pozoru zwyczajny, słoneczny dzień który miał odmienić życie chłopaka raz na zawsze.

 

– Mamo… kiedy tata ze mną pójdzie na dwór? -słowa z ust pięcioletniego dziecka były w śmieszny a zarazem dziwny sposób zniekształcone

– Czemu się ze mną nigdy nie bawi ?

Tata jest zajęty, pracuje abyśmy mieli co jeść i gdzie spać.

Oj przestań gadać głupoty, zawsze tak gadasz… Ja uważam… że tata mnie nie kocha..

 

 

Livia gdy usłyszała to, pobladła nieco i spojrzała zdziwionym wzrokiem na swojego syna. Skąd już w tym wieku takie wnioski I przypuszczenia? Przecież on ma dopiero cztery lata– powiedziała sobie w myślach.

 

– Kto ci naopowiadał takich głupot skarbie? – mówiąc to przybliżyła się do Makadosa, głaszcząć go delikatnie po głowie

– Koledzy… Każdy się ze mnie śmieje, że chodzę z tobą się bawić. Inni chłopacy…to!..to!…bawią się z tatami a nie mamomami !!

– Mamami nie mamomami-poprawiła Makadosa, Livia– Nawet nie wiesz, jak bardzo twój tata cię kocha. Inni rodzice mają po prostu mniej obowiązków i więcej wolnego czasu– Livia starała się, aby ton jej głosy był dobrotliwy I przekonujący. W głowie jednak, gnieździła się powoli myśl, że być może jej mały syneczek ma racje. Ziarno niepewności zostało zasiane w jej duszy. Kobieta była jednak silna I wolała wyjaśnić sprawę jak najszybciej, nie pozostawiając miejsca na to, aby niepokój rósł I zmienił się w coś gorszego.

Dzień zaczynał się i kończył zwyczajnie. Jak zwykle wieśniacy o wschodzie słońca wychodzili wykonywać swoje obowiązki, aby ponownie wrócić do kochających żon, gdy słońce schowało się za górąmi. Oprócz tego, w wiosce zaczynało się prawdziwe życie, karczmarz z radością witał nowych gości, nalewając wycieńczonym mężczyną piwa I innych trunków bogatych w alkohol, który w idealny sposób koił ból I zmenczenie a także napełniał sakiewkę oberżysty. Ten z radością I uśmiechem na twarzy, biegał ochoczo od jednego gościa do drugiego zbierając zamówienie I namawiając na to, aby każda potrawa została podana z alkoholem. Mimo radności wymalowanej na twarzy, karczmarz martwił się brakiem drwali wśród mieszkańców wioski. Stanowili oni bowiem grupę społeczną, która zawsze wprowadzała nieco życia I świeżości wśród ludzi zebranych w karczmie. Prawie każdy z mieszkańców lubiał wysłuchać opowieści o przygodach jakie spotykały drwali, gdy ci zajęci byli rąbaniem drzew.

Był już późne wieczór, większość rodzin była już razem, żywiciele wrócili do domów ciesząc się kolejnym dniem. Niektórym trzeba było pomóc, po upojnej kolacji w karczmie. Nieliczni czekali jednak na ostatnią grupę ludzi. Mianowicie na drwali, którzy najciężej i najdłużej pracowali.

Livia siedziała na wykonanym z drewna, prostym krześle, spoglądając na migotliwy płomień świecy, która stała na parapecie. Był to stary zwyczaj. Kobiety zapalały i stawiały świece w oknach, aby ich mężczyźni, którzy wracali z pracy, późnym wieczorem, mogli bezpiecznie wrócić do domu. Większość z żon przygotowywała powitanie dla pracowitych mężczyzn w postaci sytej kolacji. Livia jednak niespokojnie spoglądała w mrok nocy. Mały Makados bawił się przy kominku drewnianymi klockami, nieświadomy tego, że ojciec się spóźnia. Może dlatego, że rzadko go widywał powracającego z pracy. Zawsze spał, tym razem, jego mały rozumek postawił sobie za cel przywitać ojca i zbliżyć się do niego. Chciał go namówić, aby ten pobawił się z nim klockami. Livia nie oponowała. Była ciekawa reakcji swojego męża. Tym bardziej po sytuacji, która spotkała ją o poranku. Teraz jednak ciekawość zamieniła się w niepokój, a ten, powoli przeobrażał się w strach. Kolacja już dawno wystygła niemal nieruszona. Livia widziała, że w domu obok inna kobieta także siedzi w oknie wypatrując swojego męża. Nie była jedyną osobą, która martwiła się o swoją małożnkę. Kobieta próbowała sobie wmawiać, że nic się nie stało, że pewnie stało się coś, co wymusiło na jej mężu I reszcie drwali, pozostanie nieco dłużej w lesie…

Wszystko stało się tak nagle, huk, po chwili płacz wystraszonego dziecka. On, stojący w drzwiach, ciężko dyszący z drwalskim toporem który momentalnie został oparty o ścianę. Livia szczęsliwa jak I nieco zdenerwowana, tym, że Garen musiał tak spektakularnie wejść do domu, strasząc przy tym dziecko. Szła do niego z uśmiechem, chciała zaprosić go do stołu, zaspokoić swoją ciekawość I dowiedzieć się co takiego wydarzyło się podczas pracy.

 

– Skarbie nareszcie, co tak długo, kolacja już wystygła, ale mogę…– Uśmiech spełz błyskawicznie z twarzy kobiety. W posturze Garena od samego początku było coś niepokojącego. Teraz, gdy podeszła do niego bliżej, zauważyła, że dyszy ciężko, jakby przebiegł z dziesięć mil, jego ubranie było dziwnie purpurowo brudne… To była krew, dużo krwi. Garen nie reagował z początku, łapiąc łapczywie oddech. Krzyki, dobiegające zza drzwi, jakieś poruszenie. Odgłosy zatrzaskiwanych drzwi, zamykanych okiennic. Wszystko to musiało najwyraźniej pobudzić Garena, który spojrzał na żonę

 

-Bandyci…Łowcy niewolników… pojawili się z niką… My w lesie…Wzieli nas z zaskoczenia…wielu zginęło… Musimy uciekać – W czasie wypowiadania słów, Garen szybko zaczął chodzić po domu, zbierając najpotrzebniejsze rzeczy, ładując je do torby. Livia stała nie wiedząc co począć. Makados płakał. Bał się, chciał żeby ktoś go przytulił. To nie miało tak wyglądać! Miał się bawić z ojcem, miał się do niego zbliżyć, od dzisiaj mieli zacząć się kochać!… Chodzić razem na spacery, bawić się… Odgłos broni, krzyki… Dziwne, nieludzkie głosy dobiegające z zewnątrz. Ruchy Garena spowolniały, straciły swoją energiczność… głowa opadła lekko a wzrok powędrował ku ziemi…

 

– Już tu są – wyszeptał– Bierz dziecko – Głos stał się potężniejszy, nieco władczy.

 

Podziałało…Livia ocknęła się z transu, podbiegając do Makados biorąc go w ramiona… W tym samym czasie Garen biegał od okna do okna ryglując je, podbiegając na końcu do drzwi, które dobrze zamknął. Przysunął jeszcze pod nie stół. Gdy barykada została ustawiona, sięgnął po topór, który był oparty o ścianę, dopiero teraz Livia zwróciła uwagę na masywną broń. Stal jak I większość toporu była ubrudzona czymś brunatnym I lepiącym się…

Garen i jego małżonka stali w pobliżu drzwi. Nasłuchując I czekając na to co się stanie. Słyszeli odgłosy walki dochodzące z dworu. Bardzo się denerwowali. Mężczyzna niespokojnie bujał się z boku na bok, ściskając mocno topór. Garen spojrzał na Livie, a Livia spojrzała na Garena. Mężczyzna miał niebieskie oczy, ale Livia widziała je tylko zza długich kruczoczarnych włosów, które opadły mu w tej ważnej chwili na twarz. To nie była twarz wojownika, lecz człowieka, który się boi. Kto wie, co by było, gdyby Livia nie stała wtedy obok niego? Kto wie, co by było, gdyby nie działała na niego tak bardzo jego męska duma? Któż to wie? Chyba nikt.

 

Stukot, dobijanie się do drzwi, odgłos jak gdyby śmiechu, demonicznego śmiechu…

 

Płacz, płacz dziecka…

 

Próba wyważenia drzwi, dostania się do środka.

 

Płacz, płacz dziecka…

 

Już prawie, drzwi chodziły, bliskie wylecenia z zawiasów.

 

Płacz, płacz dziecka…

 

Garen gotowy do samobójczej walki, ściskający mocno swój drwalski topór. Spojrzenie jego, na chwilę powędrowało w stronę płaczącego Makadosa. Próbował przywołać uśmiech. Bezskutecznie…

 

-Kocham cię synu… Wybacz, że nie byłem dobrym ojcem… Nie dane było nam lepiej się poznać

 

Płacz, płacz dziecka… Już tu są…

Koniec
Nowa Fantastyka