- Opowiadanie: makak - Młot na konkurencję

Młot na konkurencję

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Młot na konkurencję

Gdzieś w oddali zapiał kogut. Znienawidzony przez wszystkich odgłos wypełnił wnętrze klasztoru, dając mieszkańcom kolejny powód do podniesienia się z niewygodnych posłań. Chociaż nadal panował mrok, po korytarzu już przechadzały się zaspane służące, niosące za sobą mdłe światło i smród lampek oliwnych.

 

Wewnątrz największej z komnat, na wielkim łóżku z jeszcze większym baldachimem siedział Wielki Inkwizytor. Nie spał już od kilku godzin, co było jego osobistym zwycięstwem nad krzykliwym ptaszyskiem, którego zawodzenie budziło go niegdyś co ranek. Całkowicie beznamiętnie, ale za to z rzemieślniczą dokładnością obierał pomarańczę. Kiwał lekko głową, wodząc wzrokiem po drewnianym suficie. Ktoś, kto go nie znał, mógłby pomyśleć, że Inkwizytor się modli.

 

Tak też stwierdziła dziewczyna, która weszła do pokoju. Kiedy ujrzała starego człowieka, zamarła, po czym drżąc z przerażenia wyjąkała:

-Jego przewielebność Roberto Bellarmino?

 

Inkwizytor powoli podniósł głowę, starając się zachować powagę, stosowną do jego stanowiska. Zmarszczył brwi i udając śmiertelną urazę spojrzał srogo na służącą.

 

-Nie sądzę, abym spotkał się z szacunkiem należnym wysłannikowi Stolicy Apostolskiej. Wątpię też w to, czy matka przełożona toleruje takie impertynenckie wybryki.

 

-Nie chciałam urazić waszej Świątobliwości, zaklinam się na wszystkich świętych.

 

-Co więc było powodem tej zniewagi?

 

-Drzwi były otwarte. A ja… -odpowiedziała dziewczyna drżącym głosem.

 

Inkwizytor nie mógł powstrzymać uśmiechu, który podstępnie wkradł się na jego twarz. Zakrył więc usta dłonią i kontynuował swoje przedstawienie, zmierzając do upragnionej puenty.

 

-Ach, nie chodziło mi o to. Zdziwiła mnie jedynie niedbałość, z jaką panienka wymawia moje imię. A więc słucham, jak się nazywam?

 

Służąca ze zdumieniem wytarła załzawione oczy. Przez kilka sekund jedynie wpatrywała się w przestrzeń, zaskoczona niespodziewanym pytaniem. Dopiero po chwili otrząsnęła się z osłupienia, ponaglona rozbawionym spojrzeniem Inkwizytora. Ukłoniła się nisko, a następnie rozpromieniona wyrecytowała:

 

-Inquisitor Roberto Francesco Cardinal Bellarmino .

 

-Gratuluję – kardynał skinął głową. -W jakiej sprawie przysłano cię do mnie?

 

Mimo pokaźnego bagażu lat, Roberto Bellarmino nigdy nie dorósł. Wciąż lubował się w dziwnych żartach, banalnych farsach, oraz zaskakująco wyszukanej ironii.

 

-Komisarz Rzymu Michelangelo Seghizzi pragnie zaprosić Waszą Przewielebność do gmachu sądu miejskiego.

 

-Oczywiście. Proszę mu przekazać, że będę tam, zanim wstanie słońce.

 

Dziewczyna ukłoniła się raz jeszcze, po czym wyszła z pokoju, nucąc pod nosem jakąś wesołą piosenkę.

 

Inkwizytor w spokoju zjadł pomarańczę, a następnie zaczął się szykować do wyjścia. Spakował do skórzanej torby małe amulety ze szkła i kości słoniowej, drewniany różaniec, oraz dużą kolekcję opasłych tomów. Po chwili zastanowienia niechętnie włożył pomiędzy nie symboliczny egzemplarz Biblii. Z jeszcze większą odrazą nanizał na siebie purpurową sutannę, przyozdobioną na piersi ogromnym, złotym krzyżem. Następnie założył zgrzebny, zimowy płaszcz, którego srebrne guziki niemal dorównywały mu wiekiem.

 

Roberto poprawił niewygodny, sztywny kołnierz i marszowym krokiem wyszedł z pokoju. Szedł szybko, poganiany straszliwym smrodem, który wydobywał się ze szczelin w kamiennej posadzce. Kiedy wydostał się z pogrążonego w mroku korytarza, łapczywie odetchnął upragnionym, świeżym powietrzem. Była to jednak bardzo wątpliwa przyjemność, ponieważ zabójczo zimny wiatr wdarł się do jego płuc, wywołując długi napad astmatycznego kaszlu. Wielki Inkwizytor bezgłośnie wyszeptał jakieś łacińskie przekleństwo, nałożył kaptur na głowę i skierował się w kierunku sądu miejskiego.

 

Chociaż zima w tych stronach była zaledwie delikatnymi przymrozkami w porównaniu do mrozów północy, zimowa słota i chłód były znienawidzone przez większość Włochów. A siwy mężczyzna w zgrzebnym płaszczu był Włochem z krwi i kości.

 

Pośpiesznie lawirował pomiędzy mieszczanami, którzy, chociaż nawykli do widoku dostojników kościelnych, pozdrawiali go głośno, czasem wyciągając ręce z prośbą o błogosławieństwo. Inkwizytor ignorował ich, czasami rzucając w tłum kilka łaskawych uśmiechów.

 

Po kilku minutach ciężkiego marszu, przed jego oczami pojawił się szary gmach sądu. Kiedy wytężył wzrok, dostrzegł młodzieńca opierającego się o marmurową kolumnę. Człowiek ten był prawdziwą personifikacją ówczesnego szyku i elegancji. Chuderlawy elegancik niemal tonął w bufiastych rękawach i nogawkach, dociążany złotymi ozdobami. Resztki jego wygody skutecznie tłumiła ogromna peruka, spod której wyglądały bystre, zielone oczy. Mężczyzna podniósł do góry rękę w geście powitania i spokojnie zaczekał aż starzec dotrze do murowanych schodów.

 

-Kogo widzą moje oczy, oto poczciwy Francesco. Niech będzie pochwalony, wasza eminencjo. -Powiedział z przekąsem, podając kardynałowi dłoń.

 

-Na wieki wieków, Michelangelo. Czemu chciałeś się spotkać tak wcześnie? I dlaczego akurat w miejscu mojej pracy? -Zapytał, wskazując palcem na drewniane drzwi sądu.

 

-Obaj przybyliśmy tu dzisiaj do pracy.

 

-Obaj? A jakiż pożytek może mieć inkwizycja z Komisarza? Przecież od wielu lat nikt w tym mieście nie spłonął na stosie z jej wyroku.

 

-Opowiem ci po drodze – żachnął się młodzieniec, poprawiając przekrzywioną perukę i uśmiechając się zagadkowo.

 

Obaj mężczyźni weszli do budynku, wypełnionego zapachem ksiąg, starego drewna, oraz snującym się po posadzce przykrym aromatem strachu. Spacerując powoli po miękkich dywanach, sprowadzanych z dalekich prowincji kraju, Inkwizytor spostrzegł, że w korytarzu jest znacznie więcej ludzi niż zwykle. Przez długą chwilę szli w błogim milczeniu, rozkoszując się ciepłem i gwarem panującym w zatłoczonym budynku.

 

-Co sądzisz o klasztorze San Pietro, w którym cię ulokowałem? -Zapytał Michelangelo, dość nieudolnie maskując podekscytowanie, które widać było w każdym jego ruchu.

 

-Całkiem przyjemny. Domyślam się, że już kiedyś tam byłeś?

 

-Znasz mnie, przyjacielu. Wyniosłem się z niego zaraz po przybyciu. Nie przepadam za takimi ascetycznymi wnętrzami. Poza tym, nie mogłem znieść ich upiornego koguta.

 

-Święta racja. -Roberto zaśmiał się głośno. -Pierwszego poranka miałem ochotę ukatrupić to zwierzę. Ale do wszystkiego można się przyzwyczaić. To prawda, że komnaty są nieco ubogie, ale na wieść o przybyciu kardynała wystroili je niczym Wenecję podczas karnawału. Urzekła mnie jednak tamtejsza biblioteka, pełna starych zwojów i genialnych białych kruków.

 

-Na przykład? – Zapytał młodzieniec, krzywiąc się teatralnie, na znak, że nie jest koneserem literatury.

 

-Na przykład sławny „Mały Katechizm", albo mniej znane, ale błyskotliwe dzieło „O głównym obowiązku papieża".

 

-Też mi lektura. Nudne, kościelne bzdety, napisane zapewne przez jakiegoś zgrzybiałego starca.

 

-Mam jednak nadzieję, mój drogi przyjacielu, że znasz „Młot na czarownice". A przynajmniej część z ilustracjami. -Odgryzł się Roberto.

 

-Nie doceniasz mnie, Francesco. Jakiś czas temu miałem okazję przeczytać nowy podręcznik Inkwizycji, wydany na polecenie Stolicy Apostolskiej. Nie jest to utwór wysokich lotów, ale bije na głowę wszystkie twoje starożytne tomy. Już od wieków nikt nie czytał „Młota". -Odrzekł, poprawiając zagięty kołnierz.

 

Rozmawiając, obaj mężczyźni dotarli już do najważniejszej części budynku, czyli w okolice sali sądowej. Zatrzymali się tuż przed dębowymi wrotami, zza których dobiegał stłumiony szum rozmów. Michelangelo spojrzał w oczy przyjaciela i przyciszonym głosem powiedział:

 

-Obaj dobrze wiemy, w jakim celu utworzono Święte Oficjum. Zdaje się, że po raz pierwszy od niemal dwóch lat, inkwizycja spełniła przeznaczone jej zadanie.

 

Wielki Inkwizytor uśmiechnął się z niedowierzaniem.

 

-Czyżbyście znów złapali jakąś biedną wieśniaczkę tylko dlatego, że krowa jej sąsiadki nie daje mleka?

 

-Mylisz się, Roberto Francesco. Mamy kogoś, kto bez wątpienia para się magią. Nie wydaje się być biedakiem, a już na pewno nie jest niewiastą. Poza tym, ten człowiek posiada wiedzę. Wiedzę tajemną, z którą obnosi się tak niedbale, jakby był niespełna rozumu.

 

-Rzeczywiście, sprawa wydaje się być poważna, jeśli ściągnęli tu Komisarza, oraz Inkwizytora o tak nieodpowiedniej porze. Przekonajmy się więc, z kim mamy do czynienia. -Powiedział, kładąc rękę na ramieniu towarzysza. -Rapier w dłoń, Michelangelo! -Dodał z uśmiechem.

 

-Z jakiej przyczyny? Nie idziemy przecież na wojnę!

 

-Owszem, właśnie szykujemy się do bitwy. -Odparł Roberto. -Na tej wojnie nie wygrywają odważni, silni i waleczni. Jest to wojna łgarzy i oszustów, wybitnych kłamców podobnych do nas, przyjacielu. Wystarczy tylko abyś dobył broni i lśnił odwagą jak Lew Judy, aby ludzie uwierzyli, że taka właśnie jest Inkwizycja. A jeśli oni w to uwierzą, to ich wiara stanie się rzeczywistością. Mówi się, że wiara czyni cuda. Nie Bóg, lecz wiara. To przysłowie jest równie prawdziwe, co niewygodne dla Kościoła. Każdy człowiek ma podobną moc, chociaż niewielu potrafi korzystać z jej potęgi, tak, jak czynimy to my. Ale ty jesteś młody, masz jeszcze dużo czasu, aby się tego nauczyć. A potem wiele długich lat, aby z tej wiedzy korzystać.

 

Kardynał założył na głowę kaptur skórzanego płaszcza, po czym głośno zapukał w twarde drewno. Po krótkiej chwili stojący wewnątrz strażnicy otworzyli ciężkie odrzwia. Zrobili to wprawnie i szybko, ponieważ po kilku latach pracy nauczyli się, że ten ruch był niczym podniesienie kurtyny, które niezmiennie oznacza początek przedstawienia. A Roberto Bellarmino uwielbiał przedstawienia.

 

W jednej chwili umilkły szepty, a wszyscy zgromadzeni na sali podnieśli głowy, zwracając się w stronę wejścia. Z mroku, który spowijał korytarz, wyłoniły się dwie osoby. Najpierw ukazał się Wielki Inkwizytor. Szedł szybkim krokiem, co wcale nie umniejszało bijącej od niego charyzmy. Można nawet powiedzieć, że pełny życia chód tworzył wokół zakapturzonego mężczyzny wyniosłą aurę bożego gniewu, jakby ten człowiek był namiastką Sądu Ostatecznego.

 

Tuż za nim, obok jego prawego ramienia szedł Komisarz z dumnie podniesioną głową. Poruszał się w charakterystyczny, doskonale znany wszystkim mieszczanom sposób. Jego lewa ręka była ukryta pod peleryną, w prawej zaś dzierżył najwyższej klasy rapier, połyskujący w blasku świec. Młody mężczyzna idący żwawo przed siebie, z ostrzem wymierzonym we własne kozaki, jawił się niczym jeden z wielu rzymskich chłopców, którzy z uśmiechem podążali na spotkanie bohaterskiej śmierci w pojedynku. Komisarz wyglądał jednak na urodzonego zwycięzcę.

 

Na spotkanie wyszedł im pucołowaty urzędnik, ledwie mieszczący się w aksamitnej sutannie. Uśmiechnął się serdecznie do kardynała, a potem nieufnie przeniósł wzrok na towarzyszącego mu młodzieńca.

 

-Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.

 

-Na wieki wieków amen. -Odrzekł Roberto, po czym wychwyciwszy podejrzliwe spojrzenie rozmówcy, odpowiedział naprędce na pytanie, które miało paść lada moment. -Ten młody człowiek to Michelangelo di Seghizzi, Główny Komisarz Rzymu. Będzie nadzorował przebieg dzisiejszej rozprawy.

 

Komisarz lekko skinął głową, potwierdzając słowa przyjaciela. Ich rozmówca otworzył szeroko oczy i wymamrotał niewyraźne powitanie, po czym ukłonił się głęboko.

 

-To dla nas wielki zaszczyt, wasza ekscelencjo. Proces zaraz się rozpocznie. Pozwólcie, że zaprowadzę was na wasze miejsca.

 

Michelangelo nieznacznie zbliżył się do Inkwizytora.

 

-Kim jest ten korpulentny pulcinella? -Zapytał szeptem, nie kryjąc rozbawienia.

 

-Marco Cellini, tutejszy rejent.

 

-Podejrzewam, że nie ma pojęcia o naszej sprawie?

 

-Oczywiście, że nie. Ale zna się na swoich dokumentach lepiej, niż ty na teatrze.

 

Wszyscy trzej przeszli przez środek pomieszczenia, a następnie zwrócili się w stronę długiej ławy sędziowskiej, z której przyglądała im się para wiekowych, choć nieprzyjemnie bystrych oczu.

 

-Buon giorno panowie. Już zaczynaliśmy się niecierpliwić. -Powiedział chudy staruszek stojący przy ścianie, po czym dał im znak, aby usiedli. Po jego lewej stronie stały trzy hebanowe krzesła.

 

Jedno z nich było już zajęte. Siedziała na nim osoba w grubym, czarnym płaszczu. Kiedy mężczyźni zbliżyli się do swoich miejsc, powoli wstała, odwracając się w ich stronę, po czym zdjęła z głowy kaptur. Teraz, gdy Komisarz po raz pierwszy ujrzał jej twarz, tajemnicza postać urosła w jego oczach do rangi prawdziwej zagadki.

 

Była to kobieta, zapewne o kilka lat starsza od niego. Jej długie, kasztanowe włosy spływały po drobnych ramionach. Na twarzy o łagodnych rysach widniał niewyraźny uśmiech, ledwie widoczny w półmroku, panującym na sali sądowej.

 

Inkwizytor ukłonił się i pocałował bladą dłoń.

 

-Witam, signorina Aurora. To prawdziwa przyjemność spotkać pannę po raz drugi.

 

-Dziękuję Roberto. Zapewniam, że przyjemność o stokroć większą sprawiają komplementy wprawnego mówcy. -Odrzekła, podczas gdy niejasny grymas na jej twarzy przerodził się w szczery uśmiech. -Czy będziesz tak miły i przedstawisz mi twojego towarzysza?

 

-Oczywiście. Ten młodzian to Michelangelo Seghizzi, Komisarz Rzymu. Będzie uczestniczył w rozprawie. Może się okazać bardzo pomocny, zarówno z uwagi na urząd, który pełni, jak i na fakt, że jego nazwisko jest na liście członków Świętego Oficjum. Poza tym, jest wyjątkowo bystry jak na kogoś, kto paraduje w peruce z końskiego włosia. -Powiedział, oczekując wstydliwego chichotu, którym włoskie kobiety zwykły komentować towarzyskie żarciki.

 

-Ależ Roberto, właśnie takie nakrycie głowy powinien posiadać każdy mężczyzna, który pragnie się szczycić gustownym strojem! -Odpowiedziała karcącym tonem.

 

-Bene, bene, nie będę się przecież kłócić ze znawcami. Żeby nie było nieścisłości – powiedział kardynał, zwracając się do Komisarza – przed tobą stoi signorina Aurora Visconti, niewątpliwie najurodziwsza z wielu twarzy inkwizycji.

 

-Nawet nie śmiem w to wątpić. -Zaśmiał się Michelangelo, a następnie, idąc za przykładem kardynała, pocałował jej dłoń. Kiedy nieco dłużej zatrzymał wzrok na bladej twarzy, jego uwagę przyciągnął dziwny szczegół. Dziewczyna przez cały czas miała zamknięte oczy, a jej powieki nie drgnęły nawet wtedy, gdy mówiła.

 

-Czy moglibyśmy już rozpocząć proces? -Zapytał starszy mężczyzna, który dotychczas obserwował ich krótką rozmowę, dając do zrozumienia, że się niecierpliwi.

 

-Dobrze, już siadamy. -Odpowiedział Inkwizytor, teatralnie przygładzając siwe włosy. Zajął miejsce na środku ławy, Aurora usiadła na krześle, z którego właśnie wstała, tuż obok jego lewego ramienia. Komisarz przesunął się na prawą stronę ławy sędziowskiej. Swój drogocenny, inkrustowany złotem rapier oparł o kant drewnianego stołu. Tymczasem chuderlawy staruszek zniknął gdzieś w korytarzach prowadzących do aresztu, znajdującego się kilka metrów pod podłogą sali sądowej.

 

-Hej, Marco! -Zawołał kardynał do tłustego notariusza, który siedział przy małym, przeznaczonym dla niego stoliku.

 

-Słucham? -Zapytał zdziwiony rejent. -O co chodzi, Wasza Przewielebność?

 

-Chciałbym wiedzieć jak nazywa się ten nieszczęśnik, którego będziemy dzisiaj sądzić?

 

-Niejaki Galileo Galilei. Ma pięćdziesiąt dwa lata, pochodzi z Florencji.

 

-Cóż, Firenze to prawdziwa stolica grzechu i głupoty. O co został oskarżony?

 

-O herezję. Wygłasza na prawo i lewo niestworzone teorie o ciałach niebieskich. Ma też na swym koncie jedno oskarżenie o czarnoksięstwo. Czy Wasza Świątobliwość chciałby zapytać o coś jeszcze?

 

Roberto odwrócił się, nie mówiąc ani słowa. Nie był to bynajmniej sposób na pokazanie wyższości, albo pogardy. Po kilkunastu latach pracy w sądach na terenie całej Italii, nauczył się, że „Jego Przewielebność" może uniknąć pokłonów i wyrazów wdzięczności tylko w jeden sposób. Nigdy, ale to nigdy nie powinien nikomu dziękować, ani okazywać mu swej uwagi przez więcej niż kilka chwil. No, może poza papieżem.

 

Kardynał zaczął przeglądać dokumenty leżące na stole, udając, że nie słyszy rozmowy toczącej się za jego plecami.

 

-Przepraszam, jeżeli moje pytanie okaże się zbyt zuchwałe, albo nie na miejscu. Chciałbym jednak zapytać, jakim cudem młoda, inteligenta kobieta trafiła między szeregi inkwizycji? -Zapytał szeptem Michelangelo, kładąc szczególny, niemożliwy do pominięcia nacisk na wyraz „kobieta".

 

-Sądzę, że podobnie niezwykłym precedensem jest pańska obecność w naszym gronie, Komisarzu. Niezmiernie rzadko zdarza mi się ujrzeć nową twarz w Świętym Oficjum, zaś widok młodego, inteligentnego człowieka można określać mianem cudu. -Aurora odpowiedziała w podobnym tonie, przedrzeźniając przesadną emfazę, użytą przez Komisarza. Z tą różnicą, że ona położyła wyraźny akcent na słowie „człowiek", które w jej ustach brzmiało zarówno tajemniczo, jak i pobłażliwie. -Zwykły, prawdziwy człowiek to już prawie wymarły gatunek, prawda? -Dodała, śmiejąc się.

 

Widok śnieżnobiałych zębów wywołał u Komisarza niespodziewany dreszcz przerażenia. Naturalnego, bezpodstawnego strachu. Michelangelo zastygł w bezruchu, a kosztowna peruka osunęła się powoli na jego czoło. Przez kilka długich sekund nie potrafił wymówić żadnego z kotłujących się w jego głowie słów. Siedział więc z otwartymi ustami, wpatrzony w przestrzeń. Wyglądał jak ryba wyrzucona na brzeg, która za wszelką cenę próbuje znaleźć znajomą taflę wody. I tak właśnie się czuł.

 

Jego męczarnie przerwał głośny dźwięk dzwonków, umieszczonych za drzwiami sali sądowej. Oznaczał on, że za krótką chwilę przed obliczem Świętego Oficjum stanie człowiek oskarżony o bluźnierstwa i czary. I to nie byle jaki heretyk, ale mężczyzna, dla którego z odległego krańca Rzymu sprowadzono Komisarza, tajemniczą dziewczynę, oraz kardynała Bellarmino. Ten ostatni był najbardziej ciekaw, kim okaże się oskarżony. Pomysł podrywania do służby Wielkiego Inkwizytora z samego ranka był bulwersujący sam w sobie, niewyobrażalne wydawało się jednak robienie tego w celu rozpatrzenia sprawy jednego mężczyzny.

 

Roberto wstał z krzesła i niemal krzycząc zwrócił się do publiczności zgromadzonej na tyłach pomieszczenia. W jednej chwili wszyscy przestali rozmawiać i pośpiesznie wstali, nie spuszczając wzroku z kardynała. Każdy rozsądny człowiek wiedział, że bardzo nierozważnie byłoby siedzieć, kiedy Wielki Inkwizytor stoi.

 

-W imieniu Świętego Oficjum otwieram rozprawę przed sądem rejonowym miasta Rzym, w celu rozpoznania sprawy Galileo Galilei. Obecny tu Komisarz Rzymu Michelangelo Seghizzi będzie wykonywał czynności prokuratorskie. -Powiedział, a następnie skinął głową do przyjaciela. Ten wstał i ukłonił się głęboko, jak aktor po skończonym spektaklu. Publiczności spodobał się ten gest, w odpowiedzi posłała mu więc głośną burzę oklasków i wiwatów.

 

W Rzymie niemal każdy znał Komisarza, większość ze słyszenia, nieliczni widzieli go podczas karnawału, gdzie co roku lśnił z inną damą przy boku. Był ucieleśnieniem mieszczańskiego szyku i stylu bycia, choć nie do końca wzorowym obywatelem. Dlatego właśnie kochało go całe miasto. Jedynym wyjątkiem byli tu przestępcy, którym zapewnił długą odsiadkę, lub pokaźną grzywnę. Najbardziej negatywne emocje, jakie do niego żywili to uraza, podszyta skrzętnie ukrywanym szacunkiem. Bo jak można nie kochać ideału?

 

-Ja zaś nazywam się Roberto Francesco Cardinal Bellarmino i na mocy danej mi przez Vescavo di Roma Pawła V będę pełnić funkcję sędziego podczas dzisiejszej rozprawy. -Tym razem nikt nie klaskał. Publiczność stała zakłopotana, gdzieś w głębi sali ktoś wymamrotał „pochwalony". Na szczęście Wielki Inkwizytor nie miał zamiaru czekać na reakcję tłumu.

 

-Wprowadzić oskarżonego. -Zawołał w stronę dębowych drzwi.

 

Wrota posłusznie się otworzyły, wypluwając żylastego staruszka, który kroczył dziarsko z cynicznym uśmiechem na twarzy. Tuż za nim szedł oskarżony.

 

Według pospiesznej oceny kardynała, obaj byli w tym samym wieku. I na tym kończyły się wszystkie podobieństwa, jakie udało mu się znaleźć. Galileo był dość dobrze zbudowany, nawet lekko otyły. Poruszał się nieco ospale, dokładnie stawiając każdy krok. Jego ubranie wyglądało schludnie i dostojnie, jakby na przekór nocy spędzonej w ciemnym areszcie.

 

Oskarżony miał spuszczoną głowę, przez co przywodził na myśl wielu innych przestępców prowadzonych przed sąd. Dopiero po chwili Roberto zrozumiał, że nie jest to zwyczajowy gest pokory. Skazaniec z zadumą studiował geometryczne wzory, pokrywające kamienną posadzkę. Oderwał od nich wzrok w tym samym momencie, w którym z ust Inkwizytora wydobyły się pierwsze słowa.

 

-Galileo Galilei jest obywatelem Wielkiego Księstwa Toskanii, w Rzymie nie przysługuje mu więc prawo do wynajęcia adwokata. Jednak z uwagi na fakt, że oskarżony nie był dotychczas karany, Święte Oficjum zezwoli mu na składanie wyjaśnień przed sądem. -Powiedział, podnosząc ze stołu plik zadrukowanych kartek.

 

-Teraz prokurator Seghizzi odczyta zarzuty w obecności oskarżonego i świadków. -Dokończył, a następnie przekazał dokumenty Komisarzowi.

 

-Dziękuję, wasza eminencjo -odrzekł Michelangelo, ze wszystkich sił starając się stłumić uśmiech, który wkradał się na jego usta zawsze, gdy dla zachowania pozorów musiał kłaniać się staremu przyjacielowi.

 

Z miną wieszcza wzniósł kartki do góry i wymachując nimi skierował surowy wzrok na starca, który stał sam na środku pokoju.

 

-Oskarżam Galileo Galilei o to -zaintonował, a następnie uczynił pełną napięcia pauzę -że pomimo wyraźnych ostrzeżeń ze strony inkwizycji głosi on tezy sprzeczne z nauką Kościoła. Ponadto, rozpowszechnia swoje herezje wśród młodzieży i uczonych, korzystając ze stanowiska wykładowcy na Uniwersytecie w Padwie. Wnoszę też do sądu o rozpatrzenie podejrzeń, jakoby oskarżony zajmował się, lub miał jakikolwiek związek z praktykami czarnoksięskimi. Jeśli sąd udowodni mu herezję, proszę o natychmiastowe zatrzymanie oskarżonego w celu przeprowadzenia zwyczajowego auto-da-fé.

 

Komisarz zakończył swoją mowę i z uśmiechem usiadł na krześle. Publiczność z trudem powstrzymywała się przed oklaskami. Odczytanie zarzutów z kartki nie jest może popisem zdolności retorycznych, ale ryzykant Michelangelo w roli smutnego pasterza, pouczającego zagubioną owieczkę? Tego jeszcze nie widzieli.

 

-Dziękuję, panie Komisarzu. Wzywam na środek pierwszego świadka.

 

Z tłumu wyłonił się chłopiec, ubrany w zieloną kamizelkę. Rozejrzał się niepewnie i ruszył w stronę ławy sędziowskiej. Z lekkim niepokojem przeszedł obok oskarżonego, rzucając w jego stronę nerwowe spojrzenia. Po kilku krótkich krokach stanął naprzeciw sędziego, zaczerwienił się i wlepił wzrok w fantazyjnie wygięte czuby swoich butów.

 

-Dalej bambino, przedstaw się. -Ponaglił zniecierpliwiony Inkwizytor.

 

-Jestem Jacopo d'Appiano, syn Niccolo d'Appiano, kupca suknem. -Wyjąkał, zastanawiając się nad każdym wypowiedzianym słowem

 

-Zakładam, że jesteś ochrzczony, synu? -Chłopak energicznie pokiwał zwieszoną głową. -Wiesz zatem -ciągnął Roberto -iż okłamanie sługi bożego to grzech śmiertelny, który zamyka bramy niebios.

 

Z każdą minutą mówił coraz bardziej formalnie, instynktownie wracając do sądowej rutyny.

 

-Oczywiście. Nie zamierzam kłamać. -Młodzieniec nie przestawał ruszać głową, teraz jednak kręcił nią na boki.

 

-Dobrze. Powiedz nam, jaki jest twój związek z oskarżonym.

 

-Pan Galilei jest moim nauczycielem. Ojciec wysłał mnie przed rokiem na uniwersytet, gdzie pan… gdzie oskarżony wykłada mechanikę i astronomię. Podczas wykładów wiele razy przedstawiał uczniom swoje teorie, oraz popierał je wieloma dowodami. Mówił też o innych uczonych, którzy odkryli to samo. Jego teoria mówi, że terra, oraz pozostałe planety…

 

-O tym potem -przerwał kardynał. -Teraz powiedz, kim są pozostali heretycy, ci „inni uczeni"?

 

-Nie pamiętam zbyt dobrze. Słyszałem coś o greckich filozofach, oraz o astronomie ze wschodu. -Przerwał na chwilę, w zadumie wpatrując się w ścianę. -Już wiem! Copernico, Niccolò Copernico.

 

-Dobrze. Czy podczas swoich wykładów oskarżony atakował Kościół, bluźnił na jego temat?

 

-Nie, ani razu.

 

-A może zachowywał się dziwnie, rzucał uroki, wygłaszał przekleństwa, bądź zajmował się innym praktykami magicznymi?

 

-Nigdy. Pan Galilei chodzi czasem zapatrzony w niebo, zdarza mu się zagubić we własnych myślach. Ale mimo wszystko jest to człowiek spokojny i rozważny. Nie wierzę, że mógłby zrobić coś takiego. O takie rzeczy nikt go nie podejrzewa. Na uczelni wszyscy mają o nim dobre zdanie.

 

-Kłamie. -Powiedziała cicho Aurora.

 

Inkwizytor pochylił się w jej stronę.

 

-Słucham signorina Visconti?

 

-Chłopak wtrącił ostatnie dwa zdania jedynie po to, aby oddalić podejrzenia od Galileo. -Wyszeptała, poprawiając włosy.

 

Roberto przytaknął i zwrócił się do świadka.

 

-Chyba coś przede mną ukrywasz. Radzę skorzystać z mojej wyrozumiałości i powiedzieć prawdę, póki masz okazję. -Oznajmił z nutą irytacji w głosie.

 

Chłopak znów zaczął się trząść.

 

-Szczerze mówiąc, uczniowie mówią o nim różne rzeczy. Że niby konstruuje dziwne przyrządy, przepowiada pogodę i ma zakazane księgi. Ale to wszystko bujdy, nic nie znaczące plotki. Ludzie wymyślają takie bzdury tylko dla rozrywki.

 

-Czy to już wszystko?

 

-Nic więcej nie wiem. Przysięgam.

 

-Dobrze -powiedział powoli Inkwizytor, spoglądając w stronę Aurory. -Wróć na swoje miejsce.

 

Chłopak z ulgą uciekł sprzed oblicza sądu i szybko wmieszał się w milczący tłum. Kiedy Roberto podążał za nim znudzonym wzrokiem, poczuł, że ktoś dyskretnie klepie go po ramieniu.

 

-Kim jest ta wiedźma? -Zapytał niemal bezgłośnie Michelangelo. W jego głosie słychać było niepokój, który nieudolnie starał się zamaskować.

 

-Wiedźma? Zadziwiasz mnie, przyjacielu. Galileo jest może starym heretykiem, ale takie niewybredne obelgi w twoich ustach brzmią wręcz nieprzyzwoicie.

 

-Nie żartuj sobie ze mnie. Dobrze wiesz, że mówię o Aurorze Visconti. -Wyszeptał.

 

Za plecami kardynała rozległ się stłumiony, kobiecy śmiech. Komisarz wzdrygnął się i ściszył głos jeszcze bardziej.

 

-Jak ona to zrobiła? Widziałem już czarownice i nekromantów, ale to już są jakieś cuda! Przecież ona nawet nie widzi. Jest ślepa, prawda?

 

-Tak, jest ślepa. A raczej oślepiona. Niestety inkwizycja zbyt często zachowuje się jak beztroskie dziecko. Nie jest świadoma istnienia czegoś takiego jak błędy, dopóki nie popełni ich własnoręcznie. Zanim poznała się na niezwykłym talencie panny Visconti, zapewniono jej wyjątkowo nieprzyjemny proces o czary. Mówiąc "nieprzyjemny", mam na myśli okrucieństwo, które wyszło z mody wiele lat temu. Dzięki Bogu.

 

Komisarz chciał o coś zapytać, ale Roberto uciszył go skinieniem ręki. Ludzie zaczynali się niecierpliwić, a z ich rozmowy i tak nie mogło wyniknąć nic dobrego. Wielki Inkwizytor nie powinien się przecież zniżać do pogawędek z Komisarzem Rzymu, a przyjaźń poważnego duchownego z młodym lwem salonowym byłaby już absurdem. A także politycznym samobójstwem.

 

-Wzywam na środek drugiego świadka.

 

Gdzieś z tylnego rzędu ławek podniosła się podstarzała kobieta. Podeszła leniwie do wyznaczonego miejsca, patrząc z wyższością na Galileo, który spokojnie obserwował całą scenę, jakby zapomniawszy, że ogląda własny proces.

 

-Niech będzie pochwalony, wasza eminencjo. -Zaskrzeczała kobieta. Była ubrana w długą, fiszbinową suknię, a na głowie miała wyjątkowo niemodny, biały czepek.

 

-Na wieki wieków amen. Jak się pani nazywa?

 

-Nazywam się Vittoria Fabrizio. Chcę powiedzieć, że tego tam -powiedziała, wytykając palcem Galileo– to należy ekskomunikować tu i teraz!

 

-Spokojnie, signora Fabrizio. Proszę najpierw powiedzieć, co łączy panią z Galileo Galilei.

 

-Absolutnie nic nas nie łączy. Ten bezbożny heretyk wprowadził się do mojej kamienicy pięć lat temu. Mówiłam mężowi, że to zły pomysł, że on jest jakiś dziwny, ale potrzebowaliśmy pieniędzy. Wynajęłam mu więc jedno z mieszkań na piętrze. Z ładnym widokiem, czynsz całkiem znośny. Na początku wydawało mi się, że wszystko jest w porządku. Zawsze przynosił pieniądze na czas, chociaż prawie nigdy nie było go w domu. Wychodził rano, trzymając skórzaną torbę z książkami. Często nocował gdzieś w mieście, a kiedy już wracał do mieszkania, to zawsze wczesnym wieczorem, aby nikogo nie obudzić. Problemy zaczęły się dopiero przed dwoma laty. Wtedy zaczął znosić do kamienicy różne dziwaczne urządzenia, przy których siedział całymi godzinami. Pewnego dnia weszłam do jego pokoju, ponieważ bardzo hałasował. Kiedy otworzyłam drzwi, zobaczyłam Galileo stojącego nad jakąś maszyną. Podniósł z podłogi ciężką, armatnią kulę, a potem najzwyczajniej w świecie upuścił ją na ziemię. Sprawdził jakieś podziałki na swojej maszynie i jeszcze raz cisnął tym żelastwem o podłogę. Upomniałam się potem o pieniądze, potrzebne do naprawy podłogi. Dał mi je bez wahania, a nawet z dużą nadwyżką, co samo w sobie jest dziwne. Lekką ręką podał mi srebrne scudo! Skąd podstarzały nauczyciel może mieć tyle pieniędzy? To na pewno nie jest normalne.

 

-Bene. Słyszała pani jakieś nietypowe plotki na jego temat? -Zapytał Roberto, doskonale wiedząc jaka będzie odpowiedź.

 

-Si, bardzo wiele. Sąsiadka powiedziała mi kiedyś, że jej kuzynka w Pizie natrafiła na tego człowieka. Ponoć wspiął się na sam szczyt Wieży Pochyłej, niosąc pod pachą pocisk armatni, taki, jaki widziałam w jego pokoju. Był tam też jeden z jego uczniów, który przyniósł ze sobą małą kulę, jedną z tych, którymi ładuje się muszkiety. Potem zrzucili na raz obie kule. Podobno Galileo użył swoich czarów tak, że obie spadły w jednej chwili. Wcześniej w to nie wierzyłam, ale teraz…

 

-A może widziała pani jego magię na własne oczy?

 

-Choć nigdy nie przyłapałam go na żadnych zaklęciach, jestem niemal pewna, że zajmuje się diabelskimi czarami. Czasem przychodzą do niego tajemnicze listy, albo drewniane skrzynie. Kilka razy zapraszał do mieszkania dziwnych, zakapturzonych ludzi. Wszyscy byli dostojnie ubrani, ale zawsze odwracali wzrok i nie mówili ani słowa. Aż człowiekowi ciarki po plecach przechodzą.

 

-Czy to wszystko, co pani wie? Grazie, w takim razie proszę zająć swoje miejsce.

 

Kobieta posłusznie oddaliła się w stronę ławek, gdzie po chwili rozpoczęła głośną rozmowę z przyjaciółkami.

 

Kardynał przyjął wygodniejszą pozycję, co na drewnianym krześle było niemal niemożliwe. Powoli zaczynał czuć, że lubi swoją pracę.

 

-Wzywam następnego świadka.

 

Pomieszczenie wypełniła niezręczna cisza. Widzowie umilkli, rozglądając się po sobie. W pewnej chwili notariusz oderwał się od swoich dokumentów, z trudem przenosząc wzrok na Inkwizytora.

 

-Zdaje się, że nie mamy już więcej świadków, Wasza Przewielebność.

 

-Nie mamy? -Zawołał zdziwiony Roberto. -Śmiesz twierdzić, że na proces Świętego Oficjum, prowadzony przez Wielkiego Inkwizytora, raczyło przyjść tylko dwoje świadków?

 

Rejent schował się za kartką papieru, przygotowując się na wybuch świętego gniewu. Ten jednak nie nadszedł. Kardynał zamknął oczy i głośno wypuścił powietrze z płuc.

 

-Wzywam na środek oskarżonego Galileo Galilei.

 

Oskarżony wzruszył ramionami i spokojnie podszedł do ławy sędziowskiej. Buntując się przeciw grobowej ciszy głośno stukał obcasami o kamienną posadzkę, wybijając uroczysty, marszowy rytm. Stanął naprzeciwko Inkwizytora i spojrzał mu prosto w oczy. Obaj mierzyli się wzrokiem, dochodząc jednak do różnych wniosków. Roberto widział w siwym mężczyźnie godnego przeciwnika, a na takich zawsze patrzył z ciekawością i szacunkiem. Galileo zaś z pogardą.

 

Patrzył w oczy zaślepionemu głupcowi, omamionego religijnymi bzdurami. Omamionego do tego stopnia, że nie zauważył tych kłamstw nawet pomimo sędziwego wieku, który powinien chodzić w parze z mądrością.

 

Była to jedna z niewielu jego teorii, które nie miały pokrycia w rzeczywistości. A także jedyna, jaką przyszło mu obalić eksperymentalnie.

 

Wielki Inkwizytor odchrząknął.

 

-Nazywa się pan Galileo Galilei i jest pełnoprawnym obywatelem Wielkiego Księstwa Toskanii. -Bardziej stwierdził, niż zapytał.

 

W odpowiedzi usłyszał nie niosące sprzeciwu milczenie.

 

-Jest pan oskarżony o głoszenie herezji niezgodnych z obecną nauką Kościoła. Czy oskarżony przyznaje się do winy?

 

-Tak. Przyznaję się do walki z obłudą i kłamstwem. Ludzie powinni wiedzieć, jak wygląda prawdziwy świat. Ktoś musi pokazać im drogę przez mgłę, gęstą od przesądów i zabobonów. -Odpowiedział Galileo, szykując się do dłuższego monologu.

 

-Grazie. -Uciął Roberto w obawie przed litanią anarchistycznych sloganów. – Czy potwierdza pan zarzuty, jakoby uprawiał sztuki magiczne?

 

-Macie na myśli obrzędy, zaklęcia i wywoływanie diabła? Jest to zajęcie tak niedorzeczne i sprzeczne z moimi poglądami, że nigdy nie splugawiła mnie nawet myśl o takich praktykach.

 

-Zatem oskarżony kwestionuje wiarygodność świadków?

 

-Ależ nie, nawet nie próbuję. Śmiem jednak twierdzić, że zarówno młody Jacopo, jak i signora Fabrizio przedstawili sądowi zaledwie puste plotki i mętne domysły.

 

-Pani Vittora Fabrizio opisała bardzo szczegółowo podejrzane zdarzenia, mające miejsce w jej kamienicy. -Upierał się kardynał. -Czy oskarżony jest w stanie ustosunkować się do jej zeznań?

 

-Powtarzam, że zaistniałe sytuacje nie miały absolutnie nic wspólnego z magią, czy okultyzmem. Były to jedynie eksperymenty, mające na celu lepsze poznanie świata.

 

Roberto zmarszczył brwi.

 

-Jakie znów eksperymenty?

 

-Aby poznać prawdę, nie wystarczy posiadać wiedzę. Należy ją sprawdzić w praktyce. Przyrządy i metody, których używa się podczas doświadczeń, niedoświadczonej osobie mogłyby się wydać dziwne, a nawet mistyczne.

 

-Ale bajdurzy. -Wymamrotał Komisarz. -Mógłby się po prostu przyznać. Zapytaj go o herezję, Francesco, a zobaczysz, dlaczego nas tu wezwano.

 

Inkwizytor przytaknął i zwrócił się do oskarżonego.

 

-Proszę przedstawić sądowi teorię, która według prokuratury stoi w sprzeczności z nauką Kościoła katolickiego.

 

-W drodze eksperymentów i logicznego rozumowania doszedłem do wniosku, że teoria geocentryczna jest pełna błędów i nieścisłości. Odkryłem też dużo bardziej wiarygodną hipotezę, którą lata temu wysunął niejaki Niccolò Copernico. Udało mi się zarówno potwierdzić prawdziwość jego rozumowania, jak i wzbogacić tą teorię o niezbędne poprawki.

 

-Proszę jednak, aby oskarżony podał konkretne twierdzenia, z którymi się nie zgadza. -Powiedział Roberto, udając znudzenie na przekór wzbierającej w nim ciekawości.

 

-Cóż, dobrze wiedzieć że nawet wśród sług kościoła spotkać można ludzi o otwartym umyśle. Po pierwsze, uważam, że Słońce jest centrum całego znanego nam świata i nie porusza się, a jego ruch po nieboskłonie jest tylko pozorny. Wynika to z faktu, iż Ziemia, oraz inne ciała niebieskie poruszają się wokół niego, jednocześnie kręcąc się wokół własnej osi.

 

-Jak miałaby więc powstać iluzja, jakoby słońce wschodziło i zachodziło, jeżeli jest ono nieruchome? -Odpowiedział Inkwizytor. Kiedy echo jego głosu odbiło się od kamiennych ścian, zrozumiał, że zainteresowanie wzięło górę nad służbową powagą. -To niedorzeczność! -Dodał oburzony, szybko maskując swoją pomyłkę.

 

Galileo pokręcił głową z dezaprobatą, jak zwykł to czynić podczas swoich wykładów.

 

-Gdy siedzi się w powozie, przez krótki moment, kiedy woźnica kończy postój i popędza konie, można doznać złudnego wrażenia, jakoby ulice za oknem poruszały się do tyłu. Dzieje się tak dlatego, że nie czując powolnego ruchu, przypisujemy go obiektom, które z naszej perspektywy są ruchome. Tak więc znajdując się na ziemi, nie jesteśmy w stanie zauważyć iż to ona się przemieszcza względem słońca, a nie na odwrót. Można to udowodnić jedynie za pomocą obliczeń i obserwacji ruchów planet. -Zakończył swój wywód, uśmiechając się pobłażliwie. Był pewny, że mimo wyjątkowej otwartości na wiedzę, prosty duchowny nie zrozumiał ani słowa.

 

Miał rację. Teraz, kardynał nie rozumiał niczego. Po raz pierwszy w długiej karierze sędziego i inkwizytora nie wiedział co powiedzieć. Poczuł, że musi szybko z kimś porozmawiać. Na szczęście po jego obu stronach siedziały dwie najbystrzejsze osoby, z jakimi przyszło mu rozmawiać. Był niemal pewien, że to elitarne grono właśnie powiększyło się o nowego członka.

 

-Zamykam przewód sądowy. Proszę o odprowadzenie oskarżonego na wyznaczone mu miejsce. -Oznajmił, patrząc wyczekująco na chudego staruszka, który posłusznie wykonał polecenie. -Rozprawa dobiegła końca. Proszę o opuszczenie sali sądowej. Werdykt zostanie ogłoszony po naradzie.

 

Publiczność niechętnie skierowała się do wyjścia, aby po kilku chwilach zostawić po sobie jedynie ciche echo rozmów.

 

Roberto popatrzył na swoich towarzyszy, oczekując jakiejś reakcji z ich strony. Jego podekscytowanie nieco opadło, kiedy zobaczył jak Komisarz z zapamiętaniem dłubie sztyletem szczeliny w blacie przed sobą, a Aurora wystukuje powolny rytm na oparciu krzesła, wpatrując się zamkniętymi oczyma w sufit.

 

-Co o tym sądzisz, Michelangelo? Szczerze mówiąc, zadziwiły mnie jego zeznania. Nie spodziewałem się czegoś takiego. -Powiedział.

 

-Cóż, moim zdaniem sprawa jest prosta. -Odrzekł spokojnie Komisarz, ani na chwilę nie odrywając się od swojego zajęcia. -Nie wierzę w te jego dziwaczne wymówki. Są zbyt głupie i niedorzeczne, aby brać je pod uwagę. Wiedzę, którą on posiada, można zdobyć tylko za pomocą magii. To oznacza, że albo Galilei jest czarownikiem, albo ma kontakty z ludźmi, którym magia nie jest obca. Tak czy siak, osobiście polecam tortury. A potem, niezależnie od tego co powie, należy rozpalić stos. Zdaje mi się, że to jedyne wyjście.

 

Inkwizytor pokiwał głową ze zrozumieniem.

 

-A czy pani, signorina Aurora, zobaczyła coś w jego duszy? Coś, czego poszukujemy?

 

-Niestety, też widzę w tym człowieku wielką zagadkę. Jego serce jest pełne bezsensownej brawury, choć zarazem nie widać w nim ani szczypty głupoty.

 

-Kłamał?

 

-Nie sądzę. Opowiadał, po prostu przekładając na słowa swoje myśli i przekonania. Mówił z silną, niezachwianą wiarą. Oboje zdajemy sobie sprawę z mocy, jaką posiada wiara.

 

-W rzeczy samej. Ale jeżeli mówił prawdę, jak wytłumaczyć to, co usłyszeliśmy? Maszyny, doświadczenia, rzucanie kulami z wieży? To przecież bez sensu!

 

-Już sama nie wiem. Może mnie oszukał. Może jest silniejszy, niż wszyscy magowie, jakich pojmała inkwizycja. Widocznie mój dar mnie zawiódł. Przepraszam, Roberto.

 

Kardynał położył jej rękę na ramieniu.

 

-Nic nie szkodzi. Mam pomysł.

 

Jego dłoń powędrowała do skórzanej torby, która leżała oparta o nogę jego krzesła. Po chwili wygrzebał z niej duży pęk lśniących medalionów, zawieszonych na czarnych rzemykach. Wybrał mały, srebrny krążek pokryty wiekowymi, niemal całkiem startymi symbolami, a resztę wrzucił do obszernej kieszeni.

 

-Co to za amulet? -Zapytał Michelangelo, zrobiwszy chwilową przerwę w obróbce stołu ostrzem.

 

-To, mój przyjacielu -oznajmił z dumą Inkwizytor– jest jeden ze sławnych trzydziestu srebrników. Dzień przed odebraniem sobie życia Judasz zrozumiał wagę swego grzechu i chcąc zmniejszyć ją choć trochę pozbył się natychmiast tych nieszczęsnych monet. Na jedną z nich właśnie patrzysz.

 

-Skąd ją masz? Nie sądzę, aby Stolica Apostolska płaciła podwładnym w takiej walucie. -W głosie Komisarza pojawiło się niedowierzanie.

 

-Czytasz w moich myślach niemal tak biegle, jak czyni to signorina Aurora. Ten artefakt otrzymałem w od Ojca Świętego w nagrodę za udany proces pewnego heretyka.

 

-Nie chcę poddawać w wątpliwość twych umiejętności, Roberto, ale nie powinieneś go używać. -Wtrąciła się Aurora, tym razem przemawiając niebezpiecznie poważnym głosem. -Myślę, iż tak potężny amulet jest nieprzewidywalny nawet w rękach Wielkiego Inkwizytora.

 

-Jestem niemal pewien, że nie zdołam go opanować. Jest to jednak bez znaczenia. Pomimo ogromnej mocy, srebrniki nie mogą zabić człowieka. A przynajmniej nie bezpośrednio.

 

-Czy można chociaż wiedzieć, do czego się ich używa? -Zapytał znudzony Michelangelo.

 

-Te amulety służą do tego, do czego użyto ich za pierwszym razem. Pokazują prawdę. Sprawdzimy więc, czy Galileo jest magiem. Jeżeli tak, znajdziemy wszystkich jego nauczycieli. Jeśli nie, dowiemy się, skąd ma tak niezwykłą wiedzę.

 

-Nie wierzę w to. -Rzuciła Aurora. -Coś o tak wielkiej mocy po prostu nie może być bezpieczne.

 

-To prawda. Jedynym niebezpieczeństwem jest to, że na jaw zawsze wychodzą wszystkie tajemnice i sekrety. Wiesz zapewne, jakie były konsekwencje użycia ich przez Judasza. Choć prawda jest wspaniała, to czasem wystarczy spojrzeć zbyt głęboko, aby stracić życie. Albo dużo więcej.

 

-Szczerze mówiąc, nie byłbym szczęśliwy, umierając w tak młodym wieku. -Wtrącił niechętnie Michelangelo.

 

-Wiem. Dlatego użyjemy go ja i panna Visconti. My nie mamy nic do stracenia.

 

-Powodzenia. -Burknął Komisarz i z użyciem lśniącego sztyletu ponownie zaczął walczyć ze szczelinami w blacie stołu. Z reguły interesował się magią, wykazując zdrową, naturalną fascynację tym, co niezwykłe. Kolejne lata znajomości z Wielkim Inkwizytorem przynosiły mu jednak coraz większe znudzenie czarami, które, jak się szybko przekonał, są dla niego całkiem niedostępne. Kiedy Aurora i Roberto usiedli obok siebie, oglądając monetę i szepcząc obco brzmiące zaklęcia, starał się na nich nie patrzeć. Dobrze wiedział, że w najlepszym razie ujrzałby parę iskier, gęstniejącą mgłę, bądź świetlistą aurę. A te zjawiska widział już zbyt wiele razy.

 

Kardynał powoli gładził opuszkami palców krawędzie monety, mrucząc pod nosem tekst łacińskiego credo. Siedząca naprzeciwko kobieta strzepywała nad amuletem palce i podśpiewywała piosenkę w nieznanym mu języku. Kiedy powtórzył modlitwę po raz trzeci, powierzchnia monety zaczęła się nagrzewać. Chociaż parzyła skórę, Roberto trzymał ją mocno, wypowiadając słowa coraz szybciej. Po chwili srebrny krążek stał się tak gorący, że Inkwizytor stracił czucie w palcach. Przez stare ciało przebiegł zimny dreszcz. Kardynał zamknął oczy, a wszystkie dźwięki wokół nagle ucichły. Zamiast nich pojawił się szum krwi w uszach i ciche bicie serca. Nie, dwóch serc. Mimo, że podłoga pod jego stopami nadal była całkiem realna, zawładnęło nim niepokojące uczucie spadania. Zatapiał się coraz głębiej w zgęstniałe powietrze, przepełnione wonią egzotycznych przypraw i znajomym, ożywczym podmuchem magii.

 

-Otwórz oczy, Roberto. Udało się.

 

Aurora podała kardynałowi rękę. Ten wstał i przyjrzał się jej uważnie. Od zawsze widział znacznie więcej niż zwykli ludzie, jednak teraz otaczający go świat zmienił się nie do poznania. Cała sala była wypełniona delikatną mgłą, w której co chwilę pojawiały się bezkształtne cienie. Cała rzeczywistość pełzała wokół niego jak dziwny sen, jak całkiem nieprzewidywalny wytwór chorej wyobraźni. Przedmioty na które patrzył zdawały się rozciągać i zniekształcać, a całe pomieszczenie jawiło się w jego oczach coraz bardziej nienaturalnie i groteskowo.

 

Stojąca przed nim kobieta wyglądała jak upiorna królowa tego dziwnego świata. Jej pergaminowa skóra miała trupioblady kolor, doskonale komponujący się ze wszechobecną mgłą. Kasztanowe dotąd włosy przemieniły się w czarną falę, zatrzymującą się dopiero na wysokości pasa. Jej twarz niemal się nie zmieniła, choć spod warg w kolorze krwistej czerwieni wystawały końcówki ostrych, białych kłów. Oczy, których nie miała od wielu lat, lśniły magicznym blaskiem.

 

-Gdzie jesteśmy, Auroro? Co się stało?

 

-Jesteśmy w świecie, w którym przyszło nam spędzić całe życie. Teraz jednak jawi ci się on go w swej całej okazałości. Widzę go podobnie, choć nigdy nie tak wyraźnie. Tutaj wszystko jest prawdziwe, nie ma rzeczy ukrytych, niepewnych, ani niewidzialnych. -Odpowiedziała i wycelowała palcem w cienie, przemykające we mgle. -Powiedz mi, proszę, jak wyglądam? -Zapytała zmieszana.

 

-Jesteś piękna. Naprawdę.

 

Roberto nie był co prawda wielbicielem długich kłów i upiornej, wręcz przerażającej prezencji. Te mankamenty wyrównywały jednak świetliste tęczówki jej oczu, co chwilę zmieniające kolor, od wyrazistej bieli po głęboki fiolet. Poza tym, płonął w niej gorący płomień magii. Kardynał wiedział, że nie mógłby skłamać. Nie był jednak pewien, czy to pod wpływem czarów amuletu, czy może czarującego spojrzenia. Tak czy siak, wolał nie sprzeciwiać się magii.

 

-Dziękuję. -Odpowiedziała rozpromieniona. -Ty wyglądasz lekko strasznie. Wokół ciebie powietrze jest aż gęste od mocy.

 

-Nawet zbyt gęste.

 

Inkwizytor rzucił okiem na Komisarza. Ten siedział nieruchomo, niczym niezwykle precyzyjna rzeźba. Nad jego głową wisiała nieruchoma aura, senna i wypełniona spokojem, ale zarazem pełna życia.

 

-Chodźmy już. Mamy coś do załatwienia.

 

Przeszli przez środek pomieszczenia, kierując się w stronę małej ławki, na której siedział oskarżony. Mgła niechętnie rozpełzała się na boki, kiedy Aurora śmiało szła naprzód. Choć nigdy nie zawierały ze sobą bliższych kontaktów, kobieta była stałym bywalcem tej krainy. A przynajmniej obserwatorem. Za nią podążał kardynał, całkowicie ignorowany przez otaczający świat. Kilka razy ze ściany oparów wyłaniały się białe, chude ręce, które pociągały go za sutannę i znikały, kiedy tylko próbował się od nich opędzić.

 

-Wygląda dosyć zwyczajnie. -Stwierdził na widok Galileo Galilei, zastygłego podczas niechlubnej czynności obgryzania paznokci.

 

-Bo zaklęcie działa tylko na nas.

 

Aurora pokazała starą monetę, która w nieznany mu sposób znalazła się w jej dłoni. Wyciągnęła rękę i przytknęła srebrny krążek do czoła siedzącego staruszka.

 

Galileo wzdrygnął się, kiedy fala gęstej, wypełnionej dziwnymi szeptami mgły zalała jego ciało. Zobaczył wszechobecną szarość, z której po chwili wyłoniła się drobna postać. Obserwował ją spokojnie, myśląc że majaczy, bądź śni. Kiedy jednak pochyliła się nad nim, krzyknął z przerażenia na widok upiornej twarzy. Chciał uciekać, ale gęste powietrze skutecznie utrudniało mu wszelkie ruchy. W pewnym momencie straszna postać przekrzywiła głowę i zbliżyła się jeszcze bardziej, niemal dotykając go długimi, czarnymi włosami. Kiedy mimowolnie spojrzał w iskrzące się oczy, oślepił go rozbłysk jasnego światła.

 

-Nie bój się. Nic ci nie grozi. -Powiedział ciepły, kobiecy głos.

 

Jakaś niewidzialna siła postawiła go na nogi. Przez chwilę kręciło mu się w głowie, ale ta sama moc nie pozwalała mu upaść na zimną posadzkę.

 

Przed nim stało dwoje ludzi. O ich ludzkim pochodzeniu wnioskował jedynie na podstawie kształtu ciała, gdyż w niemal każdym innym aspekcie byli bardziej podobni do bogów lub demonów.

 

Jedna z postaci podeszła, bardzo uważnie go obserwując. Był to mężczyzna, którego wygląd przypominał na myśl mędrca, bądź wojownika. Był dobrze zbudowany, chociaż wyglądał na bardzo starego, starszego niż wiele cywilizacji. Jego lśniące, siwe włosy były zaplecione w grube warkocze, które znikały za jego plecami. Kiedy mówił, ze spierzchniętych ust wydobywały się kłęby czarnego dymu o zapachu siarki, który szybko mieszał się z mleczną mgłą.

 

-Nie jesteś jednym z nas. -Stwierdził z zadumą.

 

-Kim jesteście? -Zapytał Galileo. Nie rozpoznał w nich sędziego i milczącej dziewczyny.

 

-Roberto Bellarmino i Aurora Visconti. Obie prawe ręce inkwizycji. -Odrzekł mężczyzna, pokazując szereg ostrych, rekinich zębów. -Musimy zadać kilka pytań.

 

Galileo smętnie pokiwał głową. Był pewien, że zemdlał ze zdenerwowania i właśnie śni. Albo, że najzwyczajniej w świecie oszalał.

 

-Od kogo się dowiedziałeś, że Ziemia krąży wokół Słońca?

 

-Od nikogo. Po prostu wysunąłem taką hipotezę. Obliczenia, obserwacje…

 

-Pokaż nam.

 

-Nie mogę. -Zaprotestował Galileo. -To jest tylko teoria. Nie jestem w stanie udowodnić…

 

Przerwał, gdy zobaczył jak mgła wiruje wokół nich, formując rozmyte kontury. Po chwili zaczęła się rozwiewać, a utworzone przez nią kształty nabrały bladych, pastelowych kolorów.

 

Teraz cała trójka stała na drewnianych, zakurzonych deskach. Pod ich stopami leżały stosy kartek, zapisanych niemal samymi liczbami. W centrum tego bałaganu, przy niewielkim biurku z cienkich desek, siedział siwy mężczyzna. Skrobał coś na zwitku papieru, co chwilę wycierając atrament, który kapał z pióra. Roberto stanął za nim i patrząc mu przez ramię odczytywał kolejne linijki.

 

-Trovo! – Wykrzyknął staruszek, podrywając się z krzesła. – Znalazłem! Jeżeli Wenus krąży po orbicie niezależnej, terra nie może być centrum wszechświata. -Tymi słowami rozpoczął się długi monolog, który wygłaszał siwy człowiek, spacerując po małym pokoju.

 

Galileo nie słuchał dalej. Wiedział dokładnie, co powie ten człowiek. Wiedział, co sam mówił. Jego sobowtór zaczął się rozpływać, tak samo jak mały pokoik w kamienicy. Już po chwili wszyscy znów stali na kamiennej posadzce sali sądowej.

 

-To rzeczywiście niezwykłe. -Kardynał ze zdumieniem pokręcił głową. -Dziękuję, panie Galileo.

 

-Chciałbym wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. -Powiedział oskarżony. Miał niepokojące przeczucie, że cała scena nie jest jedynie wytworem jego wyobraźni.

 

-Sądzę, że to niemożliwe. Powinniśmy już iść. -Odrzekł Roberto i zrobił krok w mgłę.

 

Ona jednak stawiła opór, nie pozwalając mu odejść.

 

Inkwizytor zapomniał, że mimo absolutnego braku zdolności magicznych, w tym dziwnym świecie Galileo miał te same prawa, co para czarodziejów. Miał prawo zadawać pytania.

 

Mgła błyskawicznie zgęstniała, przyjmując nowe kształty i kolory. Zanim Roberto zdążył zareagować, wokół nich pojawiła się nowa sceneria.

 

Stali na jednym z brukowanych placyków, jakie buduje się pomiędzy kamienicami. Plac był po brzegi wypchany ludźmi, których krzyki zlewały się ze sobą, tworząc bezładny gwar. Na środku placu stał duży stos, usypany z chrustu i siana. Stał na nim młody chłopiec, przywiązany do grubego słupa. W pewnym momencie z tłumu wyłonił się rosły mężczyzna z zapaloną pochodnią w ręku. Ludzie powitali go oklaskami, które nie ucichły, dopóki nie podszedł do podnóża stosu.

 

Mężczyzna z uśmiechem na twarzy przyłożył płomień do polanego smołą siana. Obserwował przy tym reakcję dziecka, które było całkowicie spokojne, co nie zdarza się na tego typu egzekucjach. Chłopiec stał spokojnie z zamkniętymi oczami, szepcząc ginące w morzu okrzyków słowa.

 

Kat ze zdziwieniem spostrzegł, że słoma nie chce zająć się ogniem. Wzruszył ramionami i wetknął rozpaloną pochodnię w środek stosu. Z dumą patrzył, jak ogień przedostaje się z pakuł na suche gałęzie, pękające w płomieniach z przyjemnym dla ucha trzaskiem. O dziwo, ogień nie miał zamiaru roznosić się dalej, a wysokie płomienie buchały tylko od strony, z której wetknął pochodnię. Kiedy zniecierpliwiony mężczyzna podszedł do stosu, ogromny jęzor ognia wystrzelił z paleniska, przewracając go na ziemię. Kat podniósł się przerażony i zaczął biegać wkoło, krzycząc nieludzko.

 

Tłum z milczeniem obserwował mężczyznę, zamienionego w żywą pochodnię. Nikt nie odważył się powiedzieć ani słowa. Chwilę potem, kiedy jego krzyki już ucichły, ktoś zdecydował się przerwać niezręczną ciszę. Stos był niemal nietknięty, gdyż wypalił się tylko w miejscu, w którym kat podłożył ogień. Na jego środku stał blady chłopiec, który właśnie zanosił się śmiechem. Nieco panicznym, niepewnym, ale całkiem prawdziwym śmiechem.

 

-Nie patrzmy już na to. -Powiedział Roberto, przeganiając ręką mgłę. -Szybciej będzie, jeśli po prostu ci wytłumaczę. Każdy ważniejszy członek inkwizycji ma za sobą choć jeden proces o czary. Właśnie zobaczyłeś mój.

 

-Nie rozumiem. Jak to możliwe, aby Inkwizytor był czarownikiem? Przecież magia nie istnieje. A poza tym, byłoby to niezgodne z celem istnienia tej instytucji. -Zaprotestował Galileo.

 

-Jest to niezgodne z oficjalnym celem jej istnienia. Nieoficjalnie, inkwizycja służy trzem celom. Po pierwsze, pilnuje, aby ludzie nie interesowali się magią. Jest ona dostępna tylko dla nielicznych, a taka ciekawość nie przyniesie nic dobrego. Po drugie, zajmujemy się zrzeszaniem najbardziej utalentowanych czarowników, w celu zapewnienia im odpowiedniej opieki. Ostatnim, najważniejszym celem Świętego Oficjum jest zwalczanie domorosłych magów, wichrzycieli, oraz tych, których moc jest zbyt potężna, by mogli podlegać kontroli. Jednym słowem, zwalczamy konkurencję.

 

-A co z herezją, zakazami Kościoła? Jak urząd kościelny może być powołany do czynienia grzechów?

 

-Źle rozumujesz. To Kościół jest narzędziem w rękach Inkwizytorów, a nie na odwrót. A teraz, kiedy odpowiedziałem na twoje pytania, możemy już odejść. Nie radzę dzielić się nowo nabytą wiedzą z kimkolwiek, chyba, że chcesz podziwiać spalenie na stosie z innej perspektywy.

 

Roberto odwrócił się i zaczął powoli znikać we mgle.

 

-Zaczekaj! -Zawołał Galileo. -Powiedz mi jeszcze jedną rzecz. Czy miałem rację? Czy Ziemia rzeczywiście obraca się wokół Słońca?

 

-W istocie. -Odparła Aurora, uprzedzając odpowiedź kardynała. -Ale my nie musimy nic obliczać. Wystarczy, że spojrzymy w niebo.-Dodała, uśmiechając się zagadkowo.

 

Eppur si mouve. -Wyszeptał Galileo, podczas gdy magiczna mgła wciągała go coraz głębiej w rzeczywisty świat. -A jednak się porusza!

Koniec

Komentarze

Podam jeden przykład najczęściej powtarzajacego się błędu stylistycznego: "Szedł szybko, poganiany straszliwym smrodem, który wydobywał się ze szczelin w kamiennej posadzce."

Bohater jest zapewne człowiekiem, ale czy smród posiada cechy żywej istoty? Nie, chyba że uzyjesz metafory lub faktycznie smród jest bytem :))

Gdybyś użył innej konstrukcji, przykład: Dochodzący smród z kamiennej posadzki walił w nozdrza tak mocno aż przyszpieszył kroku, mrużąc z niesmakiem oczy...

Nie jest to idealne rozwiązanie, ale przynajmniej tak nie zgrzyta, daje się czytać i posiada naturalny rytm.

Skup sie na krótszych formach, łatwiej wyłapywać takie "smaczki". Takie sobie to opowiadanko.

makak!

Opowiadanko takie sobie. Ale „zaczyn” niewštpliwie jest.

baazyl !

Jeœli już kogoœ poprawiasz i to na konkretnym przykładzie powinieneœ chyba bardziej przemyœleć proponowane zmiany. Oczywiœcie błędów stylistycznych w tym opowiadanku jest sporo i dużo bardziej rażšcych niż przykład, który wyłuskałeœ. Ale twoja propozycja poprawki jest, moim zdaniem, równie nietrafiona, co oryginał.

Piszesz:

„Dochodzšcy smród z kamiennej posadzki walił w nozdrza tak mocno aż przyspieszył kroku, mrużšc z niesmakiem oczy...”

Już ten imiesłów przymiotnikowy na poczštku zdania jest tu absolutnie nie na miejscu.

Powinno być: „Smród dochodzšcy z kamiennej posadzki …..”

Dalej, tu sprawa jest dyskusyjna, ale moim zdaniem, aby zachować logikę zdania, należy wrzucić spójnik, „że” czyli „…. że, aż przyspieszył kroku”. Oczywiœcie brzmi to koœlawo, bo cała forma zdania, które proponujesz jest koœlawa. Niestety.

Bioršc pod uwagę kontekst tego zdania i dynamikę sytuacji (opierajšc się na słowach autora)

powinno to, w mojej opinii, brzmieć tak:

„Smród z kamiennej posadzki walił w nozdrza. Zmrużył z niesmakiem oczy. Przyspieszył kroku.”

Rzecz jasna powstaje pytanie, czy można „z niesmakiem zmrużyć oczy”? I czy w ogóle ten „niesmak” jest nam tutaj potrzebny?

Według mnie niczego on nie wnosi. Fakt, że „walił” załatwia całš sprawę i oddaje intencje autora.

Koniec końców, opierajšc się, co podkreœlam, na słowach autora należałoby napisać chyba tak:

„Smród z kamiennej posadzki walił w nozdrza. Zmrużył oczy. Przyspieszył.”

Cóż, mogę się, rzecz jasna, mylić. Ale moja intencja jest taka, że dopóki nie jesteœmy czegoœ pewni, to nie mieszajmy innym w głowach wyrażajšc tak kategoryczne a nieprzemyœlane opinie i sugestie.

bazzyl ! Mam nadzieję, że się nie obraziłeœ. Twoje niektóre miniatury sš całkiem, całkiem.

Chociaż uważam, że powinieneœ przysišœć nad czymœ, co będzie miało œrodek i koniec a nie tylko atrakcyjny poczštek. Możesz mi wierzyć, ja z pewnoœciš przeczytam!

Pozdrawiam

Cholera! Edytor znowu namieszał! Muszę wrzucić jeszcze raz!

makak!
Opowiadanko takie sobie. Ale „zaczyn" niewątpliwie jest.

baazyl !
Jeśli już kogoś poprawiasz i to na konkretnym przykładzie powinieneś chyba bardziej przemyśleć proponowane zmiany. Oczywiście błędów stylistycznych w tym opowiadanku jest sporo i dużo bardziej rażących niż przykład, który wyłuskałeś. Ale twoja propozycja poprawki jest, moim zdaniem, równie nietrafiona, co oryginał.
Piszesz:
„Dochodzący smród z kamiennej posadzki walił w nozdrza tak mocno aż przyspieszył kroku, mrużąc z niesmakiem oczy..."
Już ten imiesłów przymiotnikowy na początku zdania jest absolutnie nie na miejscu.
Powinno być: „Smród dochodzący z kamiennej posadzki ....." 

Dalej, tu sprawa jest dyskusyjna, ale moim zdaniem, aby zachować logikę zdania, należy wrzucić spójnik, „że" czyli „.... że, aż przyspieszył kroku". Oczywiście brzmi to koślawo, bo cała forma zdania, które proponujesz jest koślawa. Niestety.
Biorąc pod uwagę kontekst tego zdania i dynamikę sytuacji (opierając się na słowach autora) powinno to, w mojej opinii, brzmieć tak:
„Smród z kamiennej posadzki walił w nozdrza. Zmrużył z niesmakiem oczy. Przyspieszył kroku."
Rzecz jasna powstaje pytanie, czy można „z niesmakiem zmrużyć oczy"?  I czy w ogóle ten „niesmak" jest nam tutaj potrzebny?
Według mnie niczego on nie wnosi. Fakt, że „walił" załatwia całą sprawę i oddaje intencje autora.  
Koniec końców, opierając się, co podkreślam, na słowach autora należałoby napisać chyba tak:
„Smród z kamiennej posadzki walił w nozdrza. Zmrużył oczy. Przyspieszył."

Cóż, mogę się, rzecz jasna, mylić. Ale moja intencja jest taka, że dopóki nie jesteśmy czegoś pewni, to nie mieszajmy innym w głowach wyrażając tak kategoryczne a nieprzemyślane opinie i sugestie.

bazzyl ! Mam nadzieję, że się nie obraziłeś. Twoje niektóre miniatury są całkiem, całkiem. Chociaż uważam, że powinieneś przysiąść nad czymś, co będzie miało środek i koniec a nie tylko atrakcyjny początek. Możesz mi wierzyć, ja z pewnością przeczytam!
Pozdrawiam

 

Wcale się nie obraziłem, podałem na szybko przykład, nie upieram się, wszystko zalezy od stylu autora, bo w końcu jemu podajemy jakies sugestie, a nie sztancujemy radami jak w hucie metali nieszlachetnych. Gdzies w otchłaniach portalu NF napisałem o powodach pisania krótkich form i zdania nie zmienię. Miniatury tworzę wyłącznie w wersji elektronicznej.

No, właśnie! Na szbyko! Czyli źle!
Cieszę mnie, że się zgadzamy.
Pozdrawiam

P.S.
Może prześlij coś dłuższego prywatnie? Z miłą chęcią przeczytam. Gwarantuję poszanowanie praw autorskich itd.

Kaz, czy przypadkiem nie robisz sobie jaj? Wygladasz na etatowego protagonistę! :P

baazyl
Co do jaj: to o opowiadanie  prosiłem szczerze, z czystej ciekawości, bez jaj.
Co do protagonisty: to chyba przyganiał kocioł garnkowi, co?
Więc skończmy ten wątek bo nas na mieliznę zaprowadzi.
Pozdrawiam

Potencjału nie zaprzeczam. Roboty nad nim - nie zazdroszczę. Ale może warto spróbować?
Pozdrawiam. 

Nowa Fantastyka