- Opowiadanie: Virginia - Babcia Jagódka i Pani z Kości

Babcia Jagódka i Pani z Kości

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Babcia Jagódka i Pani z Kości

 

 

 

Rozdział 1

W którym Babcia Jagódka spotyka Białego Żuka

 

Babcia Jagódka miała twarz pomarszczoną jak rodzynka i ogorzałą od letniego słońca, a okrągłe policzki rumiane jak dwa jabłuszka. Nos Babci wydłużał się z biegiem czasu aż urósł do pokaźnych rozmiarów, tymczasem cała staruszka kurczyła się i pochylała coraz niżej, aż zrobiła się całkiem malutka. Przestała już dawno chodzić z werwą, brać się pod boki i śmiać, tak głośno, że słyszała cała okolica, co wcale nie przeszkadzało jej wędrować dalej po lasach, łąkach i polach, zbierać grzyby, szukać ziół, zajmować się swoim ogródkiem i robić wszystko co tak naprawdę lubiła robić, nawet zanim została stuletnią staruszką.

 

Tego dnia Babcia Jagódka wstała zanim słońce wyjrzało zza horyzontu, wypiła kubeczek mleka, zjadła kromkę czerstwego chleba i zaczęła szykować się do wyjścia. Poranek był chłodny, wciągnęła więc ciepłe pończochy z grubej wełny, zarzuciła kubraczek podszyty futerkiem, a na głowie zawiązała kolorową chustkę w kwiaty. W prawą rękę wzięła swoją starą, sfatygowaną laseczkę, w lewą wiklinowy koszyk. Dreptała sobie powolutku do lasu nucąc pod nosem stare piosenki ze swojej młodości, które zdążyła już wiele razy zapomnieć i wymyślić całkiem od nowa, a za jej plecami malała powoli drewniana chatka, świat tonął we mgle jakby niebo spłynęło na ziemię, tak, że wszystko wydawało się błękitne lub ciemnoniebieskie. Było bardzo spokojnie, jedynie ptaki wstały wcześniej od Babci Jagódki i śpiewały głośno ile tylko miały sił w sowich małych płucach.

 

Było wilgotno i zimno więc Babcia Jagódka otuliła się dokładniej kubraczkiem, nasunęła też chustę na czoło. Wprawdzie w starym, pokrytym okrągłymi dziurkami wywierconymi przez korniki kredensiku miała duży zapas suszu z malin, a nawet słoiczek prawdziwego miodu, ale i tak nie chciała się przeziębić, nie teraz kiedy wysypały grzyby i można było wstać codziennie o świcie żeby nazbierać sobie cały koszyk prawdziwków. Nad starą, żeliwną kuchnią Babci Jagódki wisiały już całe girlandy pokrojonych i nawleczonych na nitkę grzybów, ale staruszce wciąż było mało. Sama jadła niewiele, ale zawsze miała nadzieję, że odwiedzą ją wnuki, a wtedy będzie miała je czym obdarować.

Do lasu nie było daleko, ale Babcia Jagódka dreptała powolutku, więc zanim tam dotarła słońce rozpogodziło twarz i obdarowało świat złotym uśmiechem, rozganiając niebieską mgłę. Dziwne zjawy zmieniły się z powrotem w drzewa, od razu też zrobiło się cieplej, co ucieszyło Babcię zwłaszcza, że brodząc w gęstej trawie, która gdzieniegdzie zarastała polną drogę, przemoczyła sobie pończochy. Tymczasem droga zmieniła się w krętą leśną ścieżkę, lawirującą między wykrotami, przewróconymi pniami, kamieniami i innymi przeszkodami, których powinna obawiać się stuletnia staruszka, ale Babcia Jagódka sama przez lata wydeptała wszystkie leśne dróżki, nie straszne jej były głębokie doły zarośnięte trawą ani ukryte pod mchem kamienie. Staruszka znała knieje jak własną kieszeń, a może nawet lepiej bo ostatnio zdarzało jej się zapomnieć co gdzie schowała, a w lesie nie zgubiła się jeszcze nigdy.

 

Tym większe było zdziwienie Babci Jagódki, kiedy nagle ziemia osunęła się jej spod stóp. Staruszka poleciała w dół na złamanie karku, przeturlała się szczęśliwie między wystającymi korzeniami i zanim dotarło do niej co się dzieje wylądowała na dnie głębokiego parowu.

 

– Psia kostka! – zaklęła pod nosem podnosząc się z ziemi, otrzepując spódnicę i poprawiając chustkę.

 

Podniosła laseczkę, znalazła koszyk, pozbierała grzybki, które z niego wypadły, rozejrzała się i doszła do wniosku, że sytuacja nie wygląda najlepiej. Wpadła do wielkiego parowu, który ni stąd, ni zowąd pojawił się na środku jej starej ścieżki. Nie było go tutaj wczoraj, ani przedwczoraj, ani nigdy wcześniej. Do tego jego ściany były tak strome i wysokie, że staruszka nie miała najmniejszych szans, żeby wspiąć się na powierzchnię. Babcia podreptała w lewą stronę i okazało się, że parów zakręca tam i wije się dalej dalej bez końca jak wielki wąż śpiący w trawie. Podreptała w prawą stronę i zobaczyła to samo.

 

– Pomocy! Ratunku! – krzyknęła staruszka, ale jej głos był tak słaby, że zginął całkiem zanim wydostał się z parowu.

 

A nawet gdyby zdołał się wydostać, któż oprócz Babci Jagódki chodził po tym lesie o tak wczesnej porze? Któż mógł usłyszeć jej wołanie? Chyba tylko lisy, wiewiórki i sowy, którym przeszkodziła, kiedy kładły się spać po pracowitej nocy.

 

Staruszka nie zamierzała tak łatwo się poddawać. Wybrała jeden kierunek i ruszyła przed siebie. Dreptała powolutku po wilgotnej ziemi, po szeleszczących liściach i grubych korzeniach, nie tracąc nadziej, ale za każdym zakrętem jaki minęła pojawiał się kolejny zakręt, i kolejny, i kolejny. Słońce świeciło już wysoko na niebie, prześwitując między gałęziami drzew i wyciągając złote palce aż na dno parowu, a Babcia Jagódka wciąż wędrowała. Już dawno straciła orientację, nie miała pojęcia, w której części lasu się znajduje i jak daleko odeszła od domu, czuła się też bardzo zmęczona. Jej stuletnim nogom nie odpowiadał taki długi spacer i zaczęły protestować. Babcia Jagódka powinna już dawno wrócić, zjeść śniadanie i usiąść na ławeczce pod swoją chatką, żeby wygrzać stare kości w ciepłych promieniach słońca, a nie włóczyć się nie wiadomo gdzie. W końcu Babcia Jagódka nie miała siły iść dalej. Podreptała do dużego kamienia i przysiadła sobie na nim. Cóż poradzić, pomyślała, przyjdzie mi tu dzisiaj umrzeć. Chciałaby jeszcze raz zobaczyć swoją chatkę i mały ogródeczek, chciałaby jeszcze raz przejść się po ukwieconej łące i zjeść jajecznicy z grzybami, powygrzewać kości w słońcu. A tak musiała umierać w tym ciemnym dole, całkiem sama i daleko od domu.

 

Tak myślała Babcia Jagódka siedząc na kamieniu, aż popadła w całkiem ponury nastrój, ale kiedy straciła już resztki nadziej i nie widziała szans na ratunek zaczęły dziać się jeszcze dziwniejsze rzeczy. Na początek zatrzęsła się ziemia. Zatrzęsła się tak mocno, że Babcia podskoczyła do góry i zerwała się z kamienia. Drżały liście na drzewach wysoko nad jej głową, złote plamy słońca tańczyły niespokojnie po dnie rozpadliny, a grudki ziemi i kamienie staczały się po zboczach parowu pod stopy staruszki. Żeby tego było mało do uszu Babci dotarł dziwny dźwięk, ni to szum, ni to zgrzyt, jakby wiele twardych pancerzy ocierało się o siebie rytmicznie, szum szum szum. Brzmiało to jak armia rycerzy w zbrojach maszerujących na wojnę. Ziemia trzęsła się coraz mocniej, dziwny, straszny dźwięk zbliżał się coraz bardziej, a Babcia nie miała gdzie uciec, ani gdzie się ukryć. Nie pozostało jej nic innego, tylko skulić się na kamieniu i czekać, na to co za chwilę wyłoni się zza zakrętu.

 

A zza zakrętu najpierw wyłoniła się para całkiem białych czułek, pokrytych lśniącym pancerzem. Za czułkami pokazały się wielkie żuwaczki tworzące straszną paszczę i długie, cienkie nogi, a za nogami… No nie, tego było za wiele! Za nogami zza zakrętu wypełzł wielki odwłok pokryty grubym pancerzem, gładki i lśniący, tak wielki że niemal ocierał się o najniższe gałęzie świerków. Babcia Jagódka zlękła się nie na żarty, wiele rzeczy widziała w swoim życiu, ale coś takiego przerastało jej najśmielsze wyobrażenia. Przed nią stał olbrzymi Żuk, wielki jak słoń i do tego cały biały.

 

– Cholercia – zaklęła Babcia Jagódka poruszając tylko wargami, bała się cokolwiek powiedzieć głośno, żeby stwór przypadkiem jej nie zauważył, ale żuk zdawał się nie zwracać na niepozorną staruszkę uwagi. Parł przed siebie, przeciskając się z trudem między ścianami parowu, bokami ryjąc w miękkiej ziemi.

 

Stratuje mnie jak nic, pomyślała Babcia Jagódka. Żuk był coraz bliżej, ziemia trzęsła się bardziej i bardziej, zgrzyt pancerza stawał się głośniejszy, a Babcia nie miała żadnych szans żeby uciec. W ostatniej chwili skryła się pod wielkim korzeniem wystającym z ziemi, upuściła koszyk, porzuciła laseczkę, zasłoniła głowę rekami i zamknęła oczy.

 

Przygotowała się na najgorsze, ale wielki odwłok przesunął się nad nią, osypując grudki ziemi na kolorową chustkę, wielkie nogi przeszły obok ze strasznym zgrzytem i zanim się obejrzała wielki Żuk znikał już za zakrętem korytarza.

Babcia Jagódka odczekała chwilkę, upewniła się, że biały odwłok zniknął na dobre i wyczołgała się spod korzenia. Otrzepała spódnicę, poprawiła kubraczek, zebrała grzybki, które znowu się rozsypały i wtedy stała się kolejna dziwna rzecz. Zamiast odetchnąć z ulgą i co sił popędzić w przeciwną stronę, Babcię poraziła myśl, która nie powinna przyjść jej do głowy. „Podążaj za Białym Żukiem” – powiedział jakiś głos i staruszka była pewna, że tylko ona go słyszy. „Podążaj za Biały Żukiem. Podążaj za Białym Żukiem!”, głos stawał się coraz bardziej natarczywy, aż w biednej starej głowie Babci Jagódki zaczęło tak huczeć, że nie miała innego wyjścia i musiała spełnić rozkaz – podreptała w ślad za dziwnym stworem. Dreptała powolutku, jak zawsze, przekonana, że nic nie wyjdzie z tego pościgu staruszki za potworem, ale ku swojemu zdziwieniu wkrótce zobaczyła wielki odwłok przeciskający się między ścianami parowu. Przecież w końcu musieli gdzieś dojść.

 

I w końcu doszli. Biały Żuk stanął na chwilę i Babci udało się zauważyć, że dotarli do końca parowu. Przed stworem wznosiła się pionowa ściana z ziemi, korzeni i kamieni, ale on nie zamierzał się zatrzymywać, wręcz przeciwnie, wprawił w ruch swoje wielkie żuwaczki i zaczął kopać. Kopał w strasznym tempie, fontanna ziemi wystrzeliła w górę, aż Babcia odsunęła się ze strachu, że ją przysypie. Praca szybko posuwała się do przodu i wkrótce stwór zaczął znikać w tunelu. Staruszka zastanawiała się chwilę co robić, w końcu zebrała się na odwagę i weszła do jamy za Białym Żukiem z nadzieją, że tunel zaprowadzi ją w górę, z powrotem do światła, z powrotem do jej starej chatki, ogródka i jajecznicy z prawdziwkami.

 

W tunelu było ciemno, że oko wykol, pachniało żywą ziemią, pełną przetrawionej ściółki, dżdżownic, robaków, larw, grzybni i innych niekoniecznie przyjemnych rzeczy. Babcia nie widziała nic a nic, czuła tylko jak wszystko wokół niej drży i słyszała straszny zgrzyt pancerza ocierającego się o pancerz, ale to jej zupełnie wystarczyło. Poruszała się powoli i ostrożnie, laseczką sprawdzając drogę. Wkrótce zauważyła, że tunel opada w dół i zagłębia się coraz bardziej w ziemię. O nie, pomyślała Babcia Jagódka, dalej nie idę, nie będzie mnie ta bestia ciągnąć w jakieś ciemne nory, może do swojego gniazda gdzie nakarmi mną młode. Tak pomyślała i wyobraziła sobie setki małych, białych żuczków kłębiące się pod ziemią w wielkim kokonie, czekające żeby obgryźć jej kosteczki ze starego, żylastego mięsa. Tego było już naprawdę za wiele, Babcia Jagódka nie zamierzała zmienić się w czyjś obiad. Nie przeżyła stu lat na tym świecie, tylko po to, żeby stać się przekąską dla wstrętnych robaków. Postanowiła, że nie pójdzie ani kroku dalej za Białym Żukiem, ale kiedy tylko spojrzała za siebie i zobaczyła jasny punkt wskazujący drogę do słonecznego świata, ziemia zatrzęsła się, zadrżała i osunęła zasłaniając wyjście. Nie było rady – mogła tylko iść do przodu lub usiąść w miejscu i czekać, aż dogoni ją jej śmierć. Staruszka z sercem na ramieniu podreptała dalej ciemnym tunelem, zupełnie nieświadoma tego co ją czekało.

 

 

 

 

Rozdział II

W którym Babcia Jagódka oglada więcej rzeczy, których jeszcze nigdy nie widziała

i wcale nie jest z tego zadowolona

 

Babcia Jagódka wędrowała ciemnym korytarzem. Za jej plecami leżały zwały ziemi, gdzieś przed nią kołysał się olbrzymi biały odwłok i pracowały olbrzymie żuwaczki, ale tego staruszka wolała sobie nawet nie wyobrażać. Była już bardzo zmęczona. Gdyby nie to, że w parowie posiedziała chwilę na kamieniu i odsapnęła sobie trochę teraz pewnie nie dałaby rady iść dalej. Do tego bała się, że pozostała część korytarza też nie wytrzyma i zawali się grzebiąc ją pod ziemią.

 

Nic takiego na szczęście się nie stało. W pewnym momencie majaczący w ciemności odwłok Żuka zniknął i Babcię Jagódkę nagle zalała jasność. Wprawdzie światło było przyćmione i miało dziwny, popielato szary kolor, ale staruszka nie zastanawiała się nad tym tylko przyspieszyła kroku, szczęśliwa, że w końcu wydostanie się na zewnątrz. Podreptała szybciutko przed siebie i raz dwa stanęła na końcu korytarza, w nadziej że zobaczy przed sobą pnie drzew, a pod stopami poczuje miękki mech. Nie mogła pomylić się bardziej. Widok w niczym nie przypominał lasu, który opuściła.

 

Babcia Jagódka stała na zboczu, a przed nią rozciągało się coś co wyglądało jak olbrzymia grota. Słońce wpadające przez otwory w sklepieniu oświetlało dziwną ni to konstrukcję, ni to budowlę stojącą na środku jaskini. Babcia Jagódka nie widziała wyraźnie, ale wyglądało to jak pęk strzelistych wież wyrastających z dna i w górze zlewających się ze stropem. Wokół tego dziwnego tworu rozciągała się pusta przestrzeń, całkiem szara. Staruszka spojrzała pod nogi i zobaczyła, że stopy zapadają jej się w sypkim popiele. W miejscu w którym stała dno jaskini łagodnie unosiło się do góry, żeby połączyć się ze stropem wysoko nad jej głową.

 

– Psia kostka – zaklęła po raz kolejny tego dnia – no to wpadłam jak śliwka w kompot. No i co gagatku – powiedziała do Białego Żuka, który stał obok na zboczu i zdawał się razem z nią wpatrywać w złowieszczą panoramę – gdzie zaprowadziłeś biedną staruszkę? Jak ja się teraz stąd wydostanę?

 

Popatrzyła na stwora, który nagle wydał jej się całkiem sympatycznym, chociaż trochę przerośniętym, owadem i ku swojemu zdziwieniu zauważyła w jego wielkich oczach lśniących jak dwa wypolerowane onyksy, coś jakby błysk inteligencji.

 

– Co żuczku – spróbowała zagadać, chociaż musiało to wyglądać bardzo zabawnie – powiesz mi coś? Zaprowadzisz mnie do domu? Dam ci za to grzybków, ile będziesz chciał.

 

Mówiąc to Babcia wyciągnęła w stronę Żuka wiklinowy koszyczek, który wciąż trzymała w ręku. Wprawdzie prawdziwki i koźlaki były połamane, ale pomyślała, że owadowi nie powinno to robić większej różnicy. Żuk podszedł do Babci Jagódki, zgiął przednie nogi, pochylił łeb i ze zdumiewającą delikatnością wyciągnął potężnymi żuwaczkami jednego dorodnego prawdziwka. Połknął go naraz, nic nie powiedział, odwrócił się i odszedł kołysząc swoim wielkim odwłokiem.

 

– O ty gagatku jeden! – zawołała Babcia – Grzybka zjadłeś, a gdzie dziękuje? Przyprowadziłeś mnie nie wiadomo gdzie i zostawiasz teraz samą?

 

Na Żuku protesty staruszki nie wywarły jednak najmniejszego wrażenia. Biegł z zadziwiającą prędkością po stromym zboczu i wkrótce jego biały odwłok rozpłynął się w szarości. Babcia Jagódka została sama. Cóż było począć, musiała iść dalej. Wprawdzie budowla wznosząca się na środku jaskini wyglądała strasznie, tak strasznie, że staruszkę od samego patrzenia przechodziły ciarki, ale też sprawiała wrażenie, że została wzniesiona ludzką ręka. Staruszka miała nadzieję, że znajdzie tam kogoś, kto wskaże jej drogę z powrotem do lasu, a stamtąd trafiłaby jakoś do domu i zakończyła tą dziwną, niezbyt przyjemną przygodę.

 

Tak pomyślała i tak zrobiła. Zaczęła powoli schodzić po zboczu. Nogi zsuwały jej się ze stromizny, laska wpadała głęboko w miałki popiół i staruszka miała problemy z utrzymaniem równowagi. Dreptała ostrożnie żeby się nie przewrócić. Na szczęście wkrótce spod grubej warstwy popiołu wyłoniła się drużka wyłożona żółtawymi, okrągłymi kamieniami. Wprawdzie po tym dziwnym bruku też nie było łatwo iść, laseczka ześlizgiwała się w szczeliny między kamieniami i Babcia nadal musiała uważać żeby się nie potknąć, szło się jej jednak trochę lepiej.

 

Droga nie wydawała się daleka, kwadrans, może dwadzieścia minut, spokojnego dreptania. Babcia Jagódka miała nadzieję, że uda jej się szybko pokonać ten dystans, ale nadzieje zawiodły ją sromotnie. Staruszka aż przetarła oczy ze zdziwieniem i doszła do wniosku, że czas chyba na stare lata wybrać się do okulisty. Z góry wydawało się, że dziwna budowla leży całkiem niedaleko, czym jednak dłużej szła, tym bardziej droga zdawała się wydłużać. Kiedy zeszła ze zbocza, dno jaskini zmieniło się w rozległą równinę, dróżka w szeroki trakt, a to co wyglądało jak pęk wież wyrastających z jednego miejsca stało się wielkim miastem gdzieś na horyzoncie. Strzeliste budowle wierzchołkami sięgały stropu jaskini, który też jakby oddalił się i urósł przypominając teraz bardziej niebo niż sufit podziemnej groty.

Droga jednak stała się wygodniejsza, Babci szło się lżej, więc dreptała dalej rozglądając się dookoła. Widok nie był zbyt ciekawy – po lewej i po prawej rozciągała się płaska, szara równina przykryta masami popiołu. Nagle Babci Jagódce wydało się, że zauważyła ruch. Nie dowierzając własnym oczom przystanęła na chwilę i wysiliła wzrok. Gdzieś daleko na bezkresnej równinie byli ludzie, ubrani całkiem na szaro, więc trudno było ich zauważyć na tle popiołów. Staruszka dostrzegła ich tylko dzięki temu, że poruszali się cały czas przenosząc jakieś pakunki.

 

– Hej, hej! – zawołała Babcia Jagódka, z niemałym wysiłkiem uniosła laseczkę i zamachała nią nad głową, jednak żaden z pracujących nie zwrócił na nią uwagi. Musieli być za daleko, żeby usłyszeć wołanie. Staruszka oceniła odległości – do miasta było dalej, ale po popiele szło się ciężko, więc w końcu zrezygnowała z mozolnej wędrówki w stronę szarych robotników i ruszyła dalej brukowaną drogą.

 

Czym bliżej Babcia była, tym miasto wyglądało dziwniej i straszniej, coraz mniej przypominało zwyczajne miasto. Budynki, żółte, szare i brunatne, były poskręcane, powykrzywiane, jakby zostały ulepione z czyjegoś koszmarnego snu. Z wież wyrastały kolce i sęki, gmachy zwieńczone były koronami ni to z gałęzi, ni to z piór, ni to z kolców, kopuły wyrastały jedna z drugiej jak bąble na spienionej wodzie, aż Babcię przechodził dreszcz strachu i obrzydzenia, kiedy patrzyła na to wszystko. Nie było nic pięknego ani przyjemnego w mieście, do którego zmierzała.

 

I wtedy, jakby jeszcze tego wszystkiego było mało, Babcia usłyszała pieśń. Melodia była prosta i monotonna. Niosła się echem po równinie z taką siłą, że musiały ją śpiewać tysiące gardeł.

Jesteśmy budowniczymi domów

Budujemy domy z krwi, kości i popiołów

Jesteśmy budowniczymi domów

Budujemy domy z krwi, kości i popiołów

Słowa zmroziły Babci Jagódce krew w żyłach. Nie miała najmniejszej ochoty spotykać śpiewaków, ale było już za późno. Dotarła na miejsce. Tuż przy drodze wznosił się pierwszy budynek miasta, całkiem niski, miał ledwie kilka pięter i wyglądało na to, że nadal jest w budowie. Staruszka przystanęła na chwilę i przyglądała się pracy robotników. Pracowali i śpiewali w tym samym rytmie. Zauważyła też tragarzy, którzy biegali równiną niedaleko drogi, niosąc naręcza szarych cegieł. Wyglądali na bardzo zajętych, ale naprawdę miała już dosyć tej wędrówki. Chciała dowiedzieć się w końcu o co w tym wszystkim chodzi i jak wydostać się z tego dziwnego miejsca.

 

– Przepraszam pana – zaczepiła uprzejmie jednego z tragarzy. Wprawdzie nie wyglądał zbyt miło, cały był szary, jakby równo od stóp do głów oblepiał go brud, ale nikogo innego nie było w pobliżu. – Czy nie wie pan jak dojść do lasu?

 

Zanim Babcia skończyła mówić mężczyzna był już daleko. Nie odwrócił nawet głowy, żeby na nią spojrzeć. Cóż za nie uprzejmy człowiek, pomyślała staruszka, nie zatrzyma się nawet na chwilę żeby pomóc starszej osobie. Trudno trzeba było spróbować jeszcze raz.

 

– Przepraszam, którędy do lasu? – zapytała Babcia następnego tragarza. Tym razem wybrała takiego, który wracał bez ładunku na równinę, z nadzieją, że przystanie chociaż na chwilę, żeby jej wysłuchać. Nic to nie dało. Tak samo jak pierwszy ten mężczyzna też przebiegł obok staruszki nie zwracając na nią najmniejszej uwagi.

 

Babcia Jagódka zdenerwowała się. Nikt nawet nie raczył jej zauważyć. Ja już wam dam, pomyślała, nie zwracać uwagi na biedne staruszki potrzebujące pomocy. Złapała mocno swoją laseczkę, przyczaiła się na kolejnego tragarza bez ładunku.

 

– Hej, którędy do lasu? – zawołała, jednocześnie próbując zahaczyć laseczką o ramię mężczyzny. Nie udało się.

 

Babcia nie mogła i nie chciała uwierzyć własnym oczom, ale laseczka oderwała robotnikowi rękę. On jednak nie zwrócił na to najmniejszej uwagi, ba nie odezwał się, nawet nie spojrzał, pobiegł dalej z kikutem zwisającym z barku. Staruszka spojrzała pod nogi. Ani śladu po urwanej ręce, tylko kupka szarego popiołu. Jak nic tracę rozum na starość, pomyślała Babcia. Siedzę sobie pewnie cały czas w swojej chatce i wszystko mi się roi, albo śni. Ale ból Babcinych nóg, dziwny, metaliczny zapach unoszący się w powietrzu, ani straszna pieśń dudniąca jak setki bębnów wydawały się zbyt realne by być snem. Co robić, co robić, zastanawiała się gorączkowo Babcia Jagódka, nie ma innego wyjścia, trzeba iść dalej i szukać jakiegoś dobrego człowieka, który się zlituje i wskaże mi drogę. Wróciła na drogę i ruszyła w stronę budowy z nadzieją, że znajdzie tam jakiegoś majstra czy innego przełożonego, z którym będzie mogła normalnie porozmawiać. Bardzo się pomyliła.

 

Na budowie nie było żadnych majstrów, szefów ani przełożonych, tylko masa szarych robotników pracujących razem, zgodnie jak wielki nakręcany mechanizm, w rytm prostej pieśni, którą nieustannie nucili. Buczeli niskimi głosami, aż ziemia wibrowała pod stopami Babci Jagódki, kiedy nosili i układali popiołowe cegły, gdy z żółtych kołków stawiali rusztowania i szkielet budowli. Raz, dwa, raz dwa, bez przerwy, bez namysłu. Staruszka patrzyła na nich z przerażeniem, ale też pewnym podziwem. Co za porządek! Każdy znał swoje miejsce, każdy znał swoje zadanie. Praca szła im migiem. Babcia mrugnęła raz oczami, a oni w tym czasie postawili wieżyczkę smukłą jak minaret, Babcia mrugnęła drugi raz i już wyrosła mała kopuła, mrugnęła trzeci raz, a wymurowali rząd gotyckich, łukowatych okien. A budowla, cóż to była za straszna budowla! Piękna i pokraczna, wspaniała i groteskowa, imponująca i przerażająca. Musiała być czyimś koszmarem, bo takie rzeczy przychodzą do głowy tylko w snach. Fundament gotyckiej katedry, antyczne kopuły oparte na łukach triumfalnych, strzeliste minarety wyrastające pod różnymi kątami, serpentyny zewnętrznych schodów, ukryte wewnątrz miniaturowe piramidy, okna we wszystkich kształtach i stylach, kolumny i kariatydy. Wszystko razem, wszystko pomieszane. Bez ładu i składu, zupełnie bez sensu, nie do mieszkania, nie do używania, pomyślała Babcia, ale zaraz zastanowiła się głębiej nad całą sprawą. Skoro praca taka przemyślana, taka zaplanowana, poukładana, skoro idzie tak sprawnie, musi być w tym jakaś myśl, ba cały plan i to na pewno bardzo dokładnie przemyślany. Ot on, biedna staruszka całe życie mieszkałam w chatce pod lasem, nawet nosa nie wyściubiłam z tej głuszy, nie zna się na architekturze. Do takich wniosków doszła Babcia Jagódka. Popatrzyła jeszcze chwilę na szkaradne arcydzieło, które wyrastało błyskawicznie przed jej oczami, westchnęła cicho i podreptała dalej w nie tracąc nadziej.

 

Tak dotarła na skraj miasta. Była już tak zmęczona, że przysiadła na chwilę na kamieniu leżącym na skraju drogi i zaczęła podziwiać architekturę miasta. Zrozumiała, że to co już widziała w budowie, było niczym w porównaniu z ukończonymi projektami. Przed nią wyrastały gmachy i gmaszyska, a z nich wystrzelały strzeliste wierze do nieba, które było przecież tylko sklepieniem jaskini, ale o tym już Babcia Jagódka zdążyła zapomnieć. Biegali po nich szarzy ludzie, jedni nosili ciężkie cegły. Inni, długonodzy i długoręcy, zwinni jak małpy w cyrku, biegali po budynkach, wspinali się wysoko aż do stalaktytowych chmur. Na wielu budynkach znajdowały się długie rynny. Nimi z szarego nieba spływała czerwona ciecz i zasilała sieć kanałów, które rozgałęziając się płynęły na równinę. Babcia nie zaważyła ich wcześniej bo szybko robiły się bardzo wąskie i rozpływały się wszechogarniającej szarości.

 

I wtedy nagle wszystko co widziała i słyszała do tej pory Babcia Jagódka zaczęło układać się w całość, a czym lepiej wszystko rozumiała tym większe ogarniało ją przerażenie. Budujemy domy z kości, krwi i popiołów – śpiewali szarzy ludzie i rzeczywiście to robili. Czerwona ciecz spływająca z nieba nie była niczym innym tylko krwią, a żółte żerdzie były kościami. Babcia spojrzała pod nogi i z jeszcze większym przerażeniem zdała sobie sprawę, że niewygodny, kulisty bruk mógł być zrobiony tylko z jednej rzeczy. Poderwała się jak oparzona. Przydrożny kamień spojrzał na nią pustymi oczodołami. Babcia Jagódka aż krzyknęła cicho z przerażona. Widziała w życiu wiele strasznych rzeczy, ale to miasto przechodziło jej najśmielsze wyobrażenia. Kto mógł wymyślić takie szaleństwo, myślała Babcia Jagódka, rozglądając się wokół. Długą chwilę zajęło staruszce zanim doszła do siebie po tym strasznym odkryciu. Musiała uspokoić walące serce, uporządkować myśli, które rozpierzchły się jak spłoszone ptaki. Musiała znaleźć stąd jakieś wyjście i to czym szybciej, tym lepiej. Nie mogła zapytać o drogę robotników, ale przecież musiał tu mieszkać ktoś oprócz tych dziwnych, rozsypujących się szarych ludzi, którzy nie zwracali na nią uwagi. Cóż było robić, Babcia Jagódka podreptała dalej drogą brukowaną czaszkami, bo obu jej stronach rynsztoki pełne były krwi, nad nią wznosiły się budynki ulepione z popiołu, ale starała się tego wszystkiego nie widzieć.

 

Czym dalej szła Babcia Jagódka tym bardziej miasto stawało się szalone i dziwaczne. Jednak mniej tutaj było szarych stworów, co trochę poprawiło staruszce samopoczucie. Poza tym miasto było puste i ciche, tylko pieśń robotników, miarowo dudniła w powietrzu, szemrała cicho krew płynąca strumykami, przy drodze.

 

 

 

 

Rozdział III

W którym Babcia Jagódka zdobywa niezwykłego przyjaciela

 

Babcia Jagódka nie mogła uwierzyć własnym oczom. Po drugiej stronie ulicy szedł człowiek, całkiem taki jak ona! Chociaż cerę miał bladą, szarą i ziemistą, wyglądał zwyczajnie. Śpieszył się gdzieś, ubrany w garnitur, pod krawatem z teczką w ręku. Szedł szybkim, energicznym krokiem, jak to młody człowiek, który ma coś ważnego do załatwienia.

 

– Młody człowieku – zawołała – zaczekaj chwilę!

 

Młody człowiek jednak nawet się nie obejrzał. Babci zdawało się nawet, że jeszcze przyspieszył kroku. No cóż, pomyślała trochę rozczarowana, nie ten to znajdzie się ktoś inny, najważniejsze, że żyją tutaj normalni ludzie.

Pełna nadziej po spotkaniu ze śpieszącym się młodzieńcem ruszyła w głąb strasznego miasta. I rzeczywiście nie minęło dziesięć minut i zobaczyła kobietę idącą w jej stronę. Kobieta była wysoka i gruba, ubrana w kolorowe ubranie obciskające dokładnie wszystkie fałdy tłuszczu. Twarz miała pokrytą warstwą krzykliwego makijażu. Jej idealnie ułożona, sztywna fryzura wyglądała bardziej jak peruka, niż naturalne włosy. Szła chwiejnie po okrągłym bruku w butach na bardzo wysokim obcasie. Przed nią na smyczy biegł mały, bardzo kudłaty i bardzo brzydki piesek.

 

– Przepraszam panią – zagadnęła Babcia – czy nie wie pani…

 

Kobieta przeszła obok zadzierając wysoko głowę. Nawet nie spojrzała na staruszkę.

 

– Przepraszam panią – zawołała Babcia jeszcze raz, tym razem wyciągając rękę i łapiąc kobietę za kolorowy rękaw. Wiedziała, że to niezbyt uprzejme, psia kostka, gdyby któreś z jej dzieci, wnucząt, pra i praprawnucząt zachowało się w ten sposób, zaczepiając obcą osobę na pewno zwróciłaby mu uwagę, a może nawet dała mu małego klapsa, ale Babcia Jagódka była naprawdę zdesperowana, zła i wystraszona.

 

– Czego? – warknęła gruba kobieta, patrząc na staruszkę tak jakby dopiero co ją zobaczyła – Nie mam czasu na pogaduszki.

 

– Przepraszam, że pani przeszkadzam – odpowiedziała Babcia uśmiechając się uprzejmie – ale chciałabym zapytać jak dostać się stąd do lasu?

 

– Do jakiego lasu? – obruszyła się kobieta. – Nic nie wiem, o żadnym lesie!

 

–Ale jak to – zdziwiła się staruszka – przecież to jest tutaj, całkiem niedaleko, wystarczy wyjść na powierzchnię… Mówiąc Babcia wyciągnęła rękę z laseczką, żeby wskazać kierunek i wtedy wydarzyło się kilka rzeczy jednocześnie.

 

– Z drogi starucho – warknęła kobieta, a jej białe zęby zalśniły groźnie między uszminkowanymi na czerwono wargami. Jednocześnie zamachnęła się, żeby odepchnąć Babcię Jagódkę, jednak piesek, który już od jakiegoś czasu kręcił się niespokojnie wyszczerzył ząbki, zawarczał i zaczął głośno ujadać. To odwróciło uwagę kobiety od staruszki i straszliwie ją rozzłościło. Wzięła zamach, żeby kopnąć pieska.

 

– O ty zła kobieto! – zawołała Babcia. Tego było za wiele, wstrętna elegantka całkiem wytrąciła ją z równowagi. Nie dość, że była nie uprzejma, a teraz zamierzała kopnąć swojego pieska, który stanął w obronie Babci Jagódki. – Ja ci pokarze! – krzyknęła staruszka swoim słabym, drżącym głosem i ruszyła do ataku. Oczywiście nie miała zamiaru zrobić nikomu krzywdy. Chciała po prostu odepchnąć kobietę, żeby nie kopnęła pieska. I rzeczywiście nie pchnęła mocno, ale zrobiła to akurat w momencie, kiedy kobieta miała jedną nogę w górze, a obcas drugiej zaklinował się w szczelinie między dwiema czaszkami. Elegantka zachwiała się, krzyknęła cicho, zamachała rękami i runęła do tyłu jak długa, aż gruchnęło głośno i popękało kilka czaszek pod jej wielkim siedzeniem. W tej samej chwili pod wpływem siły uderzenia urwała jej się głowa i podskakując na bruku z cichym stukotem potoczyła się kilka metrów dalej. Z dziury w szyi okropnej kobiety wysypało się tylko trochę popiołu.

Babcia Jagódka stała jak zamurowana.

 

– Ale dałaś jej popalić! – zawołał brzydki, kudłaty piesek i zaczął skakać wokół Babci Jagódki – Dałaś jej do wiwatu, o tak!

 

– Ale ja nie chciałam… – powiedziała zakłopotana i trochę przestraszona staruszka. Naprawdę nie chciała robić nikomu krzywdy, a już na pewno nie miała zamiaru odrywać czyjejś głowy!

 

W tym czasie kobieta poruszyła się, ręce zaczęły nerwowo macać gładkie czaszki w poszukiwaniu głowy, oczy zamrugały ze zdziwienia.

 

– Jeśli potargaliście mi włosy, słono tego pożałujecie – wysyczała czerwone wargi. Jej starannie ułożona fryzura rzeczywiście nie przetrwała upadku i po spotkanie z brukiem przeszła zaskakującą metamorfozę zmieniając się ze sztywnego gładkiego hełmu w ptasie gniazdo.

 

– Szybko, szybko! – zawołał piesek – musimy uciekać, zanim się pozbiera do kupy!

 

Ha, uciekać! Łatwo powiedzieć. Piesek pobiegł przodem, a Babcia kuśtykała szybciutko przebierając nogami, raz,dwa, trzy, raz, dwa, trzy, raz – jedna noga, dwa – druga noga, trzy – laseczka. Staruszka starała się jak mogła, ale to i tak było o wiele za wolno.

 

– Prędzej, prędzej! – pokrzykiwał piesek, odwracając się co chwilę. On też nie mógł biec zbyt szybko na swoich krótkich nóżkach, ale był już daleko przed Babcią odwracając się co chwilę nerwowo i zerkając na swoją panią. Staruszka też spojrzała do tyłu i zobaczyła z przerażeniem, że kobieta znalazła już swoją głowę. Siedząc wciąż na drodze, niezdarnie próbowała nasadzić ją na szyję. Zaraz się podniesie i ruszy w pościg za nimi! Babcia przyspieszyła jeszcze troszeczkę, ale naprawdę nie mogła już dreptać szybciej.

 

Nagle piesek biegnący przed Babcią przeskoczył przez rynsztok, którym z cichym szumem płynęła krew i zniknął w jakiejś ciemnej dziurze w ścianie pokracznego budynku. Po chwili wystawił kudłatą główkę.

 

– Tutaj! – zawołał. – Szybko! Szybko! Zaraz zacznie cię gonić!

 

Babcia Jagódka podreptała w tamtą stronę jak najszybciej potrafiła. Oparła się na laseczce, zrobiła duży krok nad rynsztokiem i bez zastanowienie weszła do dziury w ścianie. W środku było ciemno, wilgotno i unosił się nieprzyjemny zapach stęchlizny, słychać było ciche kapanie i szum.

 

– Nie martw się, tutaj nie zajrzy nawet jeśli będzie bardzo zła – Babcia rozpoznała głos pieska – za żadne skarby nie pobrudzi sobie sukienki.

 

– Kim jesteś? – zapytała Babcia Jagódka.

 

– Jestem Fifik – przedstawił się piesek.

 

– No dobrze, ale hm… – Babcia nie wiedziała jak zapytać żeby przypadkiem nie obrazić dziwnego zwierzątka – czym jesteś?

 

– Jak to czy? – zawołał zaskoczony piesek – Jestem człekostworem! Kłakostworem! Kłakołakiem! – wykrzykiwał podekscytowany i Babcia Jagódka czuła jak biega w kółko ocierając się swoim szorstkim futerkiem o jej nogi.

 

– Ach, hm… No tak. – staruszka niczego nie dowiedziała się z tej odpowiedzi. – I mieszkasz w tym mieście?

 

– O tak, tak! Mieszkamy w domach, w dziurach, w dołach, w śmieciach! Wszędzie, wszędzie, jest nas mnóstwo.

 

– Was? Jest tutaj więcej takich stworzeń jak ty?

 

– Całe mnóstwo! Człekostworów, Ciałołaków, Kłakołaków, Kościostworów, wszystkich! Dużo bardzo dużo! Chodź – zawołał po chwili Fifik – już poszła, już jej nie ma. Możemy wyjść!

 

Wyszli z ciemnej dziury i Babcia po raz pierwszy przyjrzała się dokładnie dziwnemu stworzeniu, które przedstawiło się jako Fifik. Wyglądało jakby zostało niechlujnie pozszywane z kawałków włosów, futra zwierząt i bliżej nieokreślonych kłaczków, kłaków, puklów, loczków i pasemek w różnych kolorach.

 

– Ach, o nie! – pisnął nagle Fifik i zaczął kręcić się, podskakiwać i biegać w kółko – o nie! O nie! – Jego głos zmienił się w żałosne, płaczliwe skamlenie pełne skargi i bólu, takie jakie wydają psy, kiedy ktoś niechcący nadepnie im na łapę, lub całkiem chcący je kopnie.

 

– Co się stało Fifiku? zapytała Babcia próbując nadążyć wzrokiem za biegającym w kółko pieskiem.

 

– Zgubiłem mój ogonek! – zawył żałośnie piesek – Zgubiłem ogonek! Przed chwilą jeszcze go miałem!

 

Rzeczywiście Babcia Jagódka przypomniała sobie, że jej nowy przyjaciel miał ogon, kiedy go zobaczyła po raz pierwszy. Ogon był bardzo długi i piesek nosił go dumnie uniesionego do góry.

 

– Fifiku, musiałeś go zgubić, kiedy ta zła kobieta chciała cię kopnąć!

 

– O tak, o tak, właśnie wtedy! – jęknął piesek i staruszka mogła przysiąc, że zobaczyła łzy w jego małych, błyszczących oczkach.

 

– Chodźmy tam z powrotem, może go znajdziemy – zaproponowała.

 

Wrócili na miejsce przykrego incydentu i rzeczywiście, na czaszkowym bruku leżał długi, ciemnobrązowy, ciasno zapleciony dziewczęcy warkocz, jakby przed chwilą odcięty z czyjejś głowy.

 

– To mój ogonek – zaskomlał żałośnie Fifik – całkiem urwany, stracony! A miałem najładniejszy ogon ze wszystkich! Nikt takiego nie ma!

 

– Nie płacz Fifiku, może uda mi się to jakoś naprawić – powiedziała Babcia podnosząc warkocz i oglądając go dokładnie.

 

– Och naprawdę? Naprawdę możesz to zrobić?

 

– Oczywiście mój drogi – mówiąc to Babcia przeszukała kieszenie swojego kubraczka i w jednej z nich znalazła to, czego w tej chwili potrzebowała – nitkę z igłą.

 

– Chodź Fifiku, zaraz cię naprawię – powiedziała biorąc ogon i siadając na jednej z czaszek, wystających bardziej niż inne z bruku, chociaż przeszły ją ciarki kiedy tylko dotknęła nagiej, wypolerowanej kości.

 

– Jak to? Jak to? Możesz to zrobić? – zawołała zwierzak podbiegając do Babci. W jednej chwili łzy zniknęły mu z oczy. Wyglądał na bardzo podekscytowanego.

 

– Oczywiście, to całkiem proste. Musisz tylko stanąć tutaj na chwilę bez ruchu.

Babcia nawlekła nitkę na igłę i raz dwa przyszyła ogon Fifikowi.

 

– Proszę bardzo, jesteś cały.

 

Fifik aż podskoczył z radości i zaczął biegać w kółku. Merdał jak szalony odzyskanym ogonem.

 

– Dziękuje, dziękuje! To wspaniałe co zrobiłaś! To prawdziwe czary! Jesteś czarodziejką?

 

– Jestem Babcia Jagódka, a to nie są żadne czary. Po prostu przyszyłam ci ogonek – powiedziała skromnie staruszka.

 

– Babciu Jagódko jesteś dobra, bardzo dobra! Nie jesteś jak ludzie z szarymi twarzami, którzy mieszkają w mieście. Dlaczego cię wcześniej nie spotkałem? Dlaczego nigdy wcześniej nie spotkał cię żaden ciałostwór, ani kłakołak, ani ciałołak? Czemu się ukrywałaś, gdzie się chowałaś przez cały czas?

 

– Nigdzie się nie chowam. Dopiero dzisiaj przybyłam do tego miasta – odpowiedziała Babcia Jagódka – i szczerze mówiąc chciałabym bardzo się z niego wydostać. Czy nie wiesz przypadkiem Fifiku jak mogę trafić z powrotem do lasu?

 

– Do lasu? Nie wiem, nigdy nie byłem w lesie. – Fifik podrapał się łapką po kudłatej główce. – Czy nie możesz po prostu wrócić tą drogą, którą przyszłaś?

 

– Niestety, tunel, którym przyszłam zawalił się, a Biały Żuk który mnie tutaj przyprowadził zniknął gdzieś i zostawił mnie samą.

 

– Ach! Biały Żuk – zawołał Fifik i aż przysiadł z wrażenia na ogonie.

 

– Znasz go? – zapytała Babcia z nadzieją.

 

– Oczywiście – odpowiedział piesek merdając radośnie – każdy człekołak, kłakostwór, ciałołak zna Białego Żuka. Jeśli to Biały Żuk cię przyprowadził tylko on może cię wyprowadzić, o tak!

 

– Czy mógłbyś w takim razie zaprowadzić mnie do niego, Fifiku?

Fifik się stropił.

 

– Bardzo bym chciał ci pomóc Babciu Jagódko, ale nie wiem gdzie on jest w tej chwili. Nie wiem, czy ktokolwiek wie! Biały Żuk chodzi własnym ścieżkami, nikomu nie mówi gdzie i po co! Taki jest!

Babcia westchnęła ciężko.

 

– Cóż w takim razie mam teraz począć.

 

– Chodź ze mną Babciu Jagódko! – zawołał Fifik – zaprowadzę cię w bezpieczne miejsce. Chodź ze mną do człekołaków i kłakostworów i ciałołaków. Zaopiekujemy się tobą! Obronimy cię! Nie będziesz sama!

 

Cóż miała począć Babcia Jagódka. Przyjęła zaproszenie swojego nowego dziwnego przyjaciela i ruszyli razem przed siebie, Fifik na przodzie podskakując i machając radośnie ogonkiem, Babcia za nim drepcząc powoli, z laseczką w jednej ręce i koszykiem z grzybami w drugiej. Miasto wydało jej się trochę mniej straszne, a jej sytuacja nie taka beznadziejna. Pojawiła się szansa na powrót do domu, musi tylko jakoś znaleźć Białego Żuka i przekonać go, żeby zabrał ją z powrotem. Babcia popatrzyła w górę – las był tak blisko, nad jej głową. Gdyby miała bardzo wysoką drabinę, albo umiała się wspinać jak te dziwne szare stwory, za dwadzieścia minut mogłaby być z powrotem na górze.

Tymczasem zbliżał się wieczór. Szare światło szarzało coraz bardziej. W mieście nie zapalały się żadne latarnie, w oknach nie płonęły światła. Powoli zapadał zmrok.

 

 

 

 

Rozdział IV

W którym Babcia Jagódka spotyka całe mnóstwo nowych przyjaciół,

ale nie zbliża się ani krok do domu

 

Ściemniało się coraz bardziej, dziwne budowle ginęły w mroku. Babcia Jagódka widziała coraz mniej, w końcu ledwo mogła zobaczyć ogonek Fifika i własne stopy.

 

– Fifiku kochany, poczekaj – zawołała w końcu – Czy daleko jeszcze?

 

– Nie martw się Babciu Jagódko – powiedział piesek – już blisko, bardzo blisko. Nie słyszysz głosów?

 

Rzeczywiście Babcia Jagódka słyszała krzyki i śpiewy, wołanie i śmiech. Wkrótce też zeszli z wybrukowanej czaszkami drogi. Miasto tutaj wyglądało inaczej, przynajmniej na tyle na ile mogła to ocenić staruszka w ostatnich promieniach słońca – budowle były starsze i wyglądało na to, że się rozpadają. Nie było tutaj żadnych człekokształtnych, szarych stworów, które biegały po wieżach i naprawiały ściany. Nie spotykali też od jakiegoś czasu żadnych ludzi wypchanych popiołem, chociaż wcześniej minęli kilku na ulicach. Babcia nie próbowała już z nimi rozmawiać, domyślając się, że nic z tego nie wyjdzie. Nie miała ochoty na żadne hece, odpadające głowy i takie rzeczy. Była już bardzo zmęczona i chciała trochę odpocząć.

 

Fifik poprowadził ją krętą ścieżką aż znaleźli się w jednej z budowli, pod olbrzymią kopułą, której Babcia Jagódka nie mogła przyjrzeć się dokładnie w panującym mroku. Dostrzegała ruch – jakieś cienie i niewyraźne kształty w ciemności.

 

– Kto tam? Kto przyszedł? Czego chcesz? – pytały raz za razem zaniepokojone głosy.

 

– To ja Fifik! Wróciłem.

 

– Fifik, to ty! Co tu roisz? Jak uciekłeś? Kto jest z tobą?

 

– To jest Babcia Jagódka. To ona pomogła mi uciec od szarej kobiety i do tego naprawiła mi ogonek, kiedy odpadł.

 

Po tych słowach zaczął się harmider i przekrzykiwanie.

 

– Jak to się stało? Jak to możliwe? – wołały jedne głosy pełne niedowierzania.

 

– Witaj Babciu Jagódko! – wołały drugie z radością.

 

– Czy to prawda? – pytały trzecie, pełne niepokoju i nadziej.

 

– Spokojne wszystko wam opowiemy, ale jutro – zawołał Fifik, próbując przekrzyczeć harmider – Babcia Jagódka jest bardzo zmęczona, musi odpocząć.

 

Potem zrobiło się zamieszanie, w którym Babcia zupełnie się zagubiła. Wyglądało na to, że jej nowi przyjaciele widzą w ciemności o wiele lepiej niż ona. Ktoś ją poprowadził, ktoś znalazł jej całkiem wygodne miejsce gdzie mogła się położyć. Ledwo Babcia dotknęła głową ziemi, wszytkie głosy dopłynęły, świat zalała ciemność i staruszka zasnęła. Na szczęście nie nawiedziły jej żadne koszmary, śniła o swojej chatce pod lasem, o jedzeniu jajecznicy z grzybkami i pieleniu małego ogródeczka. Prawie uwierzyła, że wszystko co jej się przytrafiło było tylko złym snem, kiedy obudziła się następnego dnia o świcie potrzebowała długiej chwili żeby przypomnieć sobie gdzie jest i co się stało. Leżała w olbrzymiej sali pod wielką kopułą pociętą siecią pęknięć i dziur, przez które wpadały nieśmiałe promienie słońca.

 

Wokół niej kłębiły się człokołaki, ciałostwory i kłakołaki, różnych kształtów i wielkości. Były wśród nich stworzonka jak Fifik przypominające psy i koty, pozszywane z włosów, ale były też zupełnie inne – wielkie kraby zrobione z samych kości, człekokształtne stworki z wielkimi motylimi skrzydłami obciągniętymi żółtą skórą, myszki całe z zębów, ptaki z małych kosteczek , a między nimi i takie, które nie przypominały staruszce niczego, co do tej pory widziała. Wszystkie trochę straszne, trochę śmieszne, trochę dziwaczne i wszystkie bardzo zainteresowane Babcią Jagódką.

Fifik musiał opowiedzieć wszystko swoim przyjaciołom bo kiedy Babcia otworzyła oczy opadła ją zaraz cała chmara stworów, stworków i stworzonek. Wszystkie szczęśliwe, podekscytowane i zaaferowane, otoczyły ją ciasnym kręgiem wołając jedno przez drugie.

 

– Witaj Babciu Jagódko!

 

– Jak się czujesz Babciu?

 

– Czy czegoś ci potrzeba?

 

– Czy dobrze spałaś?

 

– Babciu mi też urwał się ogonek!

 

– Babciu, czy naprawisz mi nóżkę?

 

Babcia, jeszcze trochę zaspana, nie wiedziała od czego zacząć. Na szczęście przybył Fifik z odsieczą. Jednym susem znalazł się przy staruszce.

 

– Odsuńcie się – krzyknął – zróbcie trochę miejsca! Nie możecie tak włazić Babci na głowę! Babcia was wysłucha, ale po kolei, nie wszystkich naraz! I nie teraz, od razu! Poczekajcie chwilę.

 

Stwory, jakby trochę zawstydzone odsunęły się od Babci, a później zaczęły ustawiać się w kolejkę. Nie obyło się bez kłótni i sporów, ktoś na kogoś na warczał, ktoś kogoś ugryzł, w ogóle zrobiło się straszne zamieszanie, ale dzięki temu Babcia miała chwilę, żeby oprzytomnieć i dojść do siebie.

 

– Fifiku – zapytała pieska – co tu się dzieje? Czego chcą ode mnie te wszystkie stworzenia?

 

– Babciu, Babciu – zawołał piesek. Jak zwykle nie mógł ustać w miejscu, biegał, kręcił się, podskakiwał bez przerwy –

 

Tak bardzo chcieli dowiedzieć się co się stało! Więc opowiedziałem im wszystko po kolei, tak jak było. I teraz wszystkie człekostwory, ciałołaki i kłakostwory chcą żebyś ich też naprawiła!

 

Stało się. Babcia Jagódka nie miała wyjścia. Ustawiła się przed nią długa kolejka i przez wiele godzin łatała, cerowała, zszywała, związywała i mocowała oberwane kłaki, poluzowane nóżki, porwaną skórę. Skończyła jej się nić więc spruła swoje ciepłe pończochy, potrzebowała materiału na łaty, więc podarła swój futrzany kubraczek. A kiedy już się porządnie napracowała i przekonana, że powoli kończy się kolejka uniosła głowę i zobaczyła, że to dopiero początek jej pracy. Wieści o Babci Jagódce, wielkiej czarodziejce, która potrafi leczyć człekołaki i ciałostwory rozeszła się już po całym strasznym mieście. Pod spękaną kopułę ciągnęły całe pielgrzymki stworzeń. Kuśtykały na połamanych nóżkach, ze zwisającymi smutno kikutami rączek i łapek, całkiem już porwane i poranione, tak że trudno było się domyślić jak wyglądali. Babcia pracowała w pocie czoła, ale w końcu zawołała Fifika i powiedziała mu, że musi chwilę odpocząć. Człekołaki i ciałostwory rozstąpiły się posłusznie.

 

Babcia Jagódka postanowiła, że wykorzysta chwilę przerwy, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o dziwnym miejscu, w którym się znalazła i o swoim nowym przyjacielu.

 

– Fifiku powiedz mi kim jesteście? – zapytała pieska, który cały czas czuwał pilnując, żeby nikt nie zakłócał jej spokoju.

 

– Jak to kim? – Fifika zdziwiło to pytanie – Jesteśmy ciałołakami i kłakostworami.

 

– Ale skąd się wzięliście? Kto was stworzył?

 

– Ach, Pani z Kości oczywiście – powiedział Fifik nagle zniżając głos i przysuwając się do Babci Jagódki – jak wszystko, jak całe miasto.

 

Chociaż piesek mówił cicho, prawie szeptem, Babcia Jagódka zauważyła, że kilka kudłatych, kościanych i skórzastych główek odwróciło się niespokojnie w ich stronę, kiedy mówił.

 

– A kim jest ta Pani z Kości? – zapytała Babcia. Fifik i kilka stworzeń, które stały wystarczająco blisko, żeby słyszeć ich rozmowę zadrżało na sam dźwięk tego imienia.

 

– Kim jest Pani z Kości? – Babci wydało się, że widzi na śmiesznej włochatej mordce Fifika przerażenie – jest władczynią całego miasta, stworzyła wszystko, budynki, ulice, ulepców i nas.

 

– Wygląda na to, że jest bardzo potężna.

 

– O tak Babciu Jagódko! Jest potężna i straszna. Istniejemy tylko dlatego, że nam pozwala, ale ukrywamy się tutaj przed nią, żeby przypadkiem nas nie zobaczyła. Mogłaby zmienić zdanie i nas zniszczyć. Jest wysoka jak wieża, jej oczy płoną jak dwa słońca, tak jasno, że nie da się na nią patrzeć. Mówią, że jednym ruchem mogłaby zmieść całe miasto z powierzchni ziemi i stworzyć je jeszcze raz od nowa.

 

– A ulepce, to te szare stwory, które budują domy? – domyśliła się Babcia Jagódka.

 

– Budują domy, lepią cegły, biegają korytarzami wydrążonymi w ziemi, daleko bardzo daleko stąd, ale one są całkiem głupie. Potrafią robić tylko to, co kazała im Pani z Kości, nic więcej. My jesteśmy inni. Potrafimy mówić i możemy robić co chcemy. Dlatego wolimy nie pokazywać się Pani z Kości. To mogłoby ją drażnić.

 

– Przecież ona sama was stworzyła.

 

– Stworzyła, ale nigdy nie była z nas zadowolona. Nigdy! Mówią, że pozwała nam żyć bo taki ma kaprys – mówiąc to Fifik miał bardzo nieszczęśliwą minę.

 

– No dobrze, a ci ludzie, których widzieliśmy na ulicach? Byli tacy jak ja, wyglądali jakby byli zrobieni z żywego ciała i kości, chociaż twoja pani Fifiku miała w środku popiół zamiast krwi.

 

– Nie – Fifik pokręcił kudłatą główką – Pani z Kości ich nie stworzyła. Oni tu czasem przychodzą, tak jak ty Babciu Jagódko, ale są zupełnie inni. Zaczynają jeść popiół i pić krew. Zaraz potem ich skóra robi się blada i szara. Czasem nas łapią. Mówią, że jesteśmy ich zwierzątkami, każą nam mieszkać w swoich domach i wyprowadzają nas na smyczy. Wcale nam się to nie podoba!

 

Babcia słuchała wyjaśnień Fifika i coraz mniej jej się sto wszystko podobało. Wyglądało na to, że rzeczywiście wpadła jak śliwka w kompot. Jeśli szybko nie znajdzie Białego Żuka i nie wydostanie się z tego koszmarnego miasta zmieni się w jednego z tych strasznych ludzi, których spotkała na ulicach. I zostanie tutaj na zawsze. Chciała poderwać się i biec na poszukiwanie wyjścia, ale cóż poradzić, przed nią stała jeszcze długa kolejka ciałostworów i kłakołaków, wszystkie smutne, pokaleczone, sponiewierane i nieszczęśliwe. Trudno byłoby je nazwać ładnymi, były straszne i dziwne, jakby żywcem wyjęto je z czyjegoś koszmaru, ale i tak staruszce krajało się serce, kiedy patrzyła na ich nieszczęście. Babcia Jagódka nie potrafiła ich tak zostawić, zwłaszcza, że jak się domyśliła nie miały nikogo, kto mógłby im pomóc. Nie pozostało jej nic innego jak wrócić do pracy. I znowu łatała, cerowała, wiązała, zszywała i mocowała. W końcu powoli przestały przychodzić nowe ciałostwory i kolejka zaczęła maleć. Babcia Jagódka musiała też przyznać, że jej nowi przyjaciele byli bardzo mili, każdy którego naprawiła długo jej dziękował i przepraszał, że nie może się w żaden sposób odwdzięczyć. Nazywały ją dobrodziejką i wielką czarodziejką, co akurat nie do końca podobało się Babci Jagódce. Próbowała im wytłumaczyć, co robi i że nie ma w tym żadnej magii, ale większość stworzeń i stworów była tak przejęta, a później, kiedy już zostały naprawione, tak uradowana i podekscytowana, że nie rozumiały nic a nic z tego co się działo. Skakały, biegały w kółko i piszczały ze szczęścia. Cała sala pod spękaną kopułą pełna była okrzyków radości. I nagle radość zmieniła się w święto. Ciałostwory i kłakołaki zaczęły

tańczyć. Zanim Babcia Jagódka zdążyła się zorientować ułożyły też pieśń na jej cześć. Wyśpiewywały ją głośno, aż spękana kopuła zaczęła drżeć. Przestały dopiero kiedy drobne odpryski popiołowych cegieł posypały im się na głowy. Wszystko to było bardzo miłe. Kiedy staruszka skończyła pracę usiadła sobie wygodnie i z przyjemnością przyglądała się radosnemu rozgardiaszowi. Na razie jednak nie zbliżyła się do lasu, nie była ani krok bliżej swojej małej chatki, a powoli kończył się już jej drugi dzień odkąd znalazła się w strasznym mieście Pani z Kości.

 

– Fifiku! – zawołała.

 

– Babciu Jagódko! Babciu Jagódko! – Fifik przybiegł podekscytowany. – Opowiedz nam o świecie na zewnątrz! Prosimy cię! Jak tam jest? – zawołał zanim staruszka zdążyła cokolwiek powiedzieć.

Babcię Jagódkę otoczył ciasny krąg słuchaczy. Małe ślepka mrugały wpatrzone w nią, oczekując niecierpliwie opowieści.

 

– Ach, no dobrze – zgodziła się Babcia i zaczęła mówić. Opowiadała o świecie, który znała, o świecie w prawdziwym blasku słońca – liściach młodej kapusty, na których zbierają się kropelki rosy, zapachu, ciepłej, wilgotnej ziemi i motylach, niebieskich, żółtych, białych, czerwonych, które latają nad kwiatami, jak drżące i migoczące plamy koloru. Najpierw mówiła o swoim małym ogródku, wszystkich roślinach, które pielęgnowała i podlewała. Później zaczęła opowiadać o lesie, ptakach budzących się przed świtem, drzewach spowitych niebieską mgłą, którą wypija spragniony mech. I jeszcze o tym, że za dnia las pachnie zupełni inaczej niż nocą, parującą wilgocią butwiejących liści i grzybnią. A kiedy skończyła mówić o lesie zaczęła opowiadać o łąkach porośniętych zieloną, soczystą trawą, usianych kwiatami, między którymi uwijają się pszczoły. Opowiedziała też dokładnie jak przychodzi jesień barwiąc liście drzew, a później pokrywa wszystko śnieg, który mieni się niebieskimi, złotymi i czerwonymi iskrami o zachodzie słońca. Prawie zapomniała powiedzieć, że w dzień wszystkie kwiaty są otwarte i wszystkie pachną, że ptaki śpiewają, a w trawie grają świerszcze. Opowiadała o długich dniach w chatce pod lasem, gdzie czas, przekupiony ciszą i spokojem, łaskawie zwalnia i pozwala cieszyć się każdą chwilą, gdzie człowiek uśmiecha się po przebudzeniu bo widzi, że wszystko jest takie jakie powinno być, gdzie jedzenie ma smak, woda gasi pragnienie, a spokojny, lekki sen przychodzi zaraz po przyłożeniu głowy do poduszki, gdzie szczęście jest naturalnym stanem świata.

 

Słowa same płynęły z ust Babci Jagódki i układały się piękną opowieść. Ciałostwory i kłakołaki siedziały zasłuchane, najcichsze westchnienie nie zakłóciło idealnej ciszy.

 

 

 

 

Rozdział V

W którym Babcia Jagódka poznaje Smutnego Króla

 

Babcia Jagódka obudziła się jak zawsze o świcie. Wokół leżały ciałostwory, człekołaki i kłakostwory, niektóre zwinięte w kłębki, inne rozciągnięte jak długie, jedne na plecach, drugie na brzuchach, a wszystkie smacznie spały śniąc o słonecznym świecie na powierzchni. Jakie to musiały być piękne sny! Wszystkie mordki, pyszczki i twarzyczki rozciągnięte były w błogich uśmiechach zadowolenia. Babcia Jagódka uśmiechnęła się do siebie szczęśliwa, że dzięki jej opowieściom te biedne stworki mogły na chwilę zapomnieć o kłopotach. Zdążyła już je polubić, czuła się dobrze w ich towarzystwie, ale tęskniła też bardzo za domem. Przecież nie mogła zostać z nimi na zawsze. W końcu skończą jej się grzybki, które co i raz podjadała z koszyka, a nie miała zamiaru jeść popiołu ani pić krwi. Coś podpowiadało Babci Jagódce, że jeśli to zrobi, przestanie być Babcią Jagódką, a stanie się jakimś okropnym stworem i nie będzie już lubiła swoich nowych przyjaciół. Tak rozmyślała, kiedy usłyszała cichutki głosik Fifika.

 

– Babciu Jagódko, Babciu, musisz iść ze mną. Szybko!

 

Był taki podekscytowany, że aż cały się trząsł. Staruszka zgadła, że powstrzymuje się od biegania w kółko, piszczenia i skakania bo nie chce pobudzić swoich towarzyszy, ale przychodziło mu to z wielkim trudem.

 

– Co się stało Fifiku, gdzie mam iść? – zapytała podnosząc się z ziemi, ale piesek był zbyt zaaferowany żeby cokolwiek wyjaśnić.

 

– Chodź Babciu, chodź ze mną! Szybko! Szybko! – drżał cały z niecierpliwości.

 

Babcia powolutku rozprostowała swoje stare kości i podreptała za przyjacielem.

Fifik poprowadził Babcię Jagódkę między ruinami, omijając wydmy popiołu i zwały cegieł, starannie wybierając drogę, tak żeby staruszka, którą bardzo zmęczyły ostatnie dwa dni, mogła przejść bez problemu. Nie szli zresztą daleko. Ledwo Babci zdążyła poczuć zmęczenie Fifik zniknął w jakiejś ciemnej dziurze, merdając zachęcająco ogonkiem i dając znaki, żeby podążyła za nim.

 

W ciemnej dziurze było na prawdę ciemno, prawie tak jak w tunelu Białego Żuka, aż Babcię Jagódkę przeszedł dreszcz, ale na szczęście Fifik był cały czas przy niej. Jego niecierpliwe nawoływanie pozwoliło jej znaleźć drogę w ciemności i dotrzeć do schodów, które opadały stromo w dół. Pomagała sobie cały czas laseczką, sprawdzając każdy stopień, drugą ręką trzymała się ściany i tak powolutku dotarła na dół, do dużej sali, do której wpadało trochę światła przez kilka świetlików umieszczonych w suficie.

 

Sala była całkiem pusta. Fifik zaprowadził staruszkę do znajdujących się po drugiej stronie pomieszczenia drzwi, skleconych z różnych śmieci, kłaków i gałganków. Drzwi były uchylone i piesek zniknął za nimi, ale wrócił po chwili podekscytowany.

 

– Możesz wejść Babciu – powiedział konspiracyjnym głosem. – On czeka na ciebie.

 

Staruszka nie miała pojęcia o kim mówi piesek, ale uznała, że skoro przyprowadził ją aż tutaj musiało chodzić o coś ważnego. Uchyliła ostrożnie drzwi i weszła do małego pomieszczenia. Pokój tonął w ciemności, ale Babci udało się zobaczyć w nikłym blasku wpadającym do środka zza jej pleców, że na środku stoi wielki fotel z wysokim oparciem i rzeźbionymi poręczami, które zalśniły złotem, tak duży, że można by go właściwie nazwać tronem. Ten, kto na nim siedział mógł z pewnością zwać się królem

 

A siedział na nim stwór, który niewątpliwie należał do kłakołaków i człekostworów, był jednak zdecydowanie większy od tych istot, które Babcia widziała do tej pory. Miał w przybliżeniu ludzki kształt, w każdym razie staruszka mogła rozpoznać coś co wyglądało jak ręce i nogi. Bardzo duża głowa leżała bezwładnie na ramieniu.

 

– Witaj Babciu Jagódko – powiedział stwór. – Fifik wiele mi o tobie opowiedział.

 

– Kim jesteś? – zapytała staruszka.

 

– Jestem Smutnym Królem – powiedział stwór – a przynajmniej tak mnie nazywają. Jestem władcą ciałostworów, kłakołaków i wszystkich stworzeń, które muszą kryć się w ruinach przed wzrokiem Pani z Kości.

 

– Czy jesteś królem Białego Żuka? – zapytała Babcia z nadzieją.

 

– Oh nie! – zawołał Smutny Król i wydał dziwny, bulgocący dźwięk, który, jak domyśliła się staruszka był śmiechem. –

 

Biały Żuk nie ma króla! Chodzi własnymi ścieżkami i robi to co chce. I nie boi się Pani z Kości! Jak mógłbym nim rządzić?

 

– Rozumiem, ale możesz mi powiedzieć, gdzie mogę go znaleźć? – zapytała Babcia Jagódka nie tracąc nadziej.

 

– Mogę – odpowiedział Smutny Król – ale najpierw chcę cię o coś prosić Babciu. Jeśli to zrobisz, odpowiem na wszystkie twoje pytania.

 

Słysząc to staruszka stropiła się nie na żarty. Nigdy nie spotkała żadnego króla, zwłaszcza tak dziwnego i nie wiedziała zupełnie czego się po nim spodziewać.

 

– Dobrze – zgodziła się. – Zrobię co w mojej mocy.

 

– Ha! – Smutny Król aż uniósł się na tronie. – Niech więc tak się stanie. Oto moja prośba: Babciu Jagódko masz mnie nauczyć swojej tajemnej sztuki naprawiania popsutych ciałołaków i kłakostworów. Czy możesz to zrobić?

 

– No cóż, mogę spróbować – odpowiedziała niepewnie staruszka – ale będziemy potrzebowali więcej światła. Po ciemku nie da się tego zrobić.

 

– Ach, więc tak – Smutny Król westchnął ciężko. – Jeśli to naprawdę konieczne to przejdziemy do dużej sali, ale będziesz musiała mi pomóc Babciu Jagódko.

 

Mówiąc to Król wyciągnął rękę w stronę staruszki, która pełna obaw podeszła do tronu. Skóra stwora była sucha, zimna i szorstka. Babcię Jagódkę przeszedł dreszcz, kiedy jej dotknęła. W pierwszej chwili chciała się odsunąć, ale Smutny Król złapał ją mocno za ramię. Kiedy wsparł się na niej wstając, staruszka jęknęła cicho i zachwiała się pod jego ciężarem.

 

– Wybacz Babciu Jagódko – powiedział stwór – ale bez twojej pomocy nie dam rady.

 

Wyszli więc razem do dużej sali, a tam staruszka pomogła Królowi usiąść pod ścianą, bo nie mógł stać o własnych siłach. Teraz Babcia mogła mu się dokładnie przyjrzeć, a widok był bardzo smutny. Król był w gorszym stanie niż nie jeden sfatygowany poddany. Najbardziej przypominał Babci szmacianą lalkę, którą uszyła kiedyś, bardzo dawno temu dla córki, a którą potem poszarpał kot, rozpruwając materiał i wyciągając gałganki, którymi była wypchana. Tak właśnie wyglądał Smutny Król – jakby bardzo długo był ulubioną zabawką zwierzęcia z długimi ostrymi pazurami. Lewa noga zwisała mu całkiem bezwładnie, poharatana szyja nie mogła utrzymać głowy. Z całego ciała sterczały strzępy kłaczków, skórek i piór.

 

– Cóż ci się stało biedaku? – zapytała Babcia Jagódka zanim zdążyła się zastanowić i zaraz ugryzła się język. Nie chciała obrazić Smutnego Króla jakimś niewłaściwym pytaniem, ale on odpowiedział spokojnie nie podnosząc swojej poranionej głowy.

 

– Tak kończą ci, którzy zadzierają z Panią z Kości. Posłuchaj mojej rady, omijaj jej pałac z daleka. Najlepiej będzie jeśli w ogóle nie dowie się o twojej obecności w tym mieście. To, co robisz na pewno jej się nie spodoba. Kiedy tylko skończysz mnie uczyć odpowiem na twoje pytanie. Najlepiej będzie jeśli od razu odnajdziesz Białego Żuka i uciekniesz z miasta.

 

Dreszcz przebiegł po plecach Babci Jagódki, kiedy słuchała słów Smutnego Króla.

 

– To znaczy, że musimy jak najszybciej zabrać się do roboty – powiedziała starając się nie okazywać strachu.

Wyciągnęła z małego tobołka, który nosiła przy pasku, resztę włóczki z pończoch, trochę szmatek, które zostały jej jeszcze z podartego kubraczka i swoją ulubioną igłę z dużym uchem. Ułożyła wszystko z wielkim namaszczeniem przed Smutnym Królem, który przyglądał się w niemym podziwie, jakby zobaczył wielki skarb.

 

Babcia Jagódka bez chwili zwłoki zabrała się do pracy i zaczęła naprawiać Smutnego Króla, jednocześnie tłumacząc po kolei co robi. Miała mnóstwo pracy. Zszywała, łatała, wiązała i poprawiała, wszystko co dała radę poprawić. Nieszczęsny, poharatany stwór śledził bardzo uważnie każdy ruch, z namaszczeniem powtarzał każde słowo, a od czasu do czasu, kiedy czegoś nie rozumiał zadawał pytania.

 

– W której ręce powinienem trzymać igłę? – pytał –Jak zawiązać taki supełek? Czy to na pewno nie odpadnie?

 

Kiedy Babcia Jagódka uznała, że jest gotowy podała igłę Smutnemu Królowi i pozwoliła przyszyć kilka łatek, a szło mu to bardzo wolno i niezgrabnie, bo jego grube, niezręczne palce nie były przyzwyczajone do takiej pracy. W końcu jednak każdy uczeń, który się stara robi postępy i po zrobieniu kilku okropnie krzywych ściegów Smutny Król zaczął nabierać wprawy. Babcia Jagódka nie pozwoliła mu przerwać ćwiczeń dopóki nie uznała, że radzi sobie wystarczająco dobrze, żeby mógł sam naprawiać inne ciałołaki i kłakostwory. Na koniec nauki podarowała mu resztkę włóczki, łatek i swoją ulubioną igłę, dochodząc do wniosku, że jemu przyda się ona dużo bardziej.

 

Smutny Król wyglądał wspaniale. Na głowie miał koronę z kolorowych piór, na ramiona spływał mu płaszcz z długich włosów jasnych jak len. Mógł wstać i chodzić bez trudu, jego głowa trzymała się pewnie na naprawionej szyi. Fifik, który siedział cały czas w kącie i z niezwykłym jak na niego spokojem przyglądał się wszystkiemu aż jęknął z zachwytu i podziwu.

 

– Dobrze Babciu Jagódko – powiedział Smutny Król. – Spełniłaś moja prośbę, teraz ja spełnie twoją. Znajdziesz Białego Żuka w Jaskini Trzech Złamanych Żeber. Fifik zna drogę, zaprowadzi cię tam.

 

– Dziękuje Królu – powiedziała Babcia Jagódka. – Żegnaj.

 

– To ja dziękuje. Żegnaj i wracaj szczęśliwie do domu. – Smutny Król pomachał staruszce na pożegnanie i Babcia podreptała za Fifikiem, który ośmielony królewską prośbą znowu swoim zwyczajem podskakiwał radośnie i kręcił się w kółko.

 

– Chodź Babciu, chodź ze mną! – wołał pełen zapału. – Zaprowadzę cię do Białego Żuka!

 

Wyszli z powrotem na strome, ciemne schody i Babcia Jagódka powoli wspięła się po stopniach na górę.

 

– Babciu Jagódko – powiedział Fifik, kiedy już wyszli na ulicę. – Czy mogę cię o coś zapytać?

 

– Słucham skarbie – odparła staruszka, zdziwiona nagłą nieśmiałością pieska.– Co chcesz wiedzieć?

 

– Chciałem zapytać czy mogłabyś… znaczy, czy nie byłoby problemu, żeby…

 

– Mów śmiało – zachęciła, widząc skrępowanie pieska.

 

– Czy mogłabyś zabrać mnie ze sobą na powierzchnię, do słonecznego świata, o którym opowiadałaś wczoraj wieczorem?

 

Babcia zastanowiła się chwile. Wprawdzie Fifik z bliska nie przypominał za bardzo zwykłego pieska i gdyby pokazała się z nim na ulicy pewnie wzbudziłby sensację, ale w końcu babcia mieszkała z dala od ludzi i prawie nikt jej nie odwiedzał. Właściwie miło by było mieć jakieś towarzystwo, pomyślała, zwłaszcza w długie zimowe wieczory, kiedy zmrok zapada tak wcześnie i jest zbyt zimno, żeby mogła wyjść z domu nie bojąc się, że złapie jakąś paskudną grypę. O tak, w takie dni przydałoby jej się towarzystwo takiego wesołego pieska. A do tego Fifik patrzył na nią z taka nadzieją w oczach, aż cały trząsł się i drżał od czubków uszu do końca swojego długiego ogona. Nie mogła mu odmówić.

 

– Dobrze – powiedziała – Oczywiście jeśli Biały Żuk nie będzie miał nic przeciwko.

 

– Dziękuje! Dziękuje! – krzyczał Fifik, biegając dookoła Babci Jagódki w niekończącym się napadzie radości.

 

– No dobrze skarbie – powiedziała w końcu staruszka – Już starczy. Pamiętaj co powiedział Smutny Król – grozi mi tutaj niebezpieczeństwo i powinieneś jak najszybciej zaprowadzić mnie do Jaskini Trzech złamanych Żeber.

 

– O tak! – zreflektował się Fifik – Tak, tak! Chodźmy!

 

I tak wyruszyli w drogę. Babcia Jagódka bardzo szczęśliwa, że w końcu zbliża się do domu, Fifik z kudłatą główką pełną marzeń o słonecznym świecie.

 

Nie przewidzieli jak trudno wydostać się spod władzy Pani z Kości.

 

 

 

 

Rozdział VI

W którym Babcia Jagódka zostaje aresztowana

 

Wędrowali więc oboje. Fifik był pełen energii, Babcia Jagódka czuła już prawie promienie ciepłego słońca na skórze i ciekła jej ślinka na samą myśl o jajecznicy z grzybami, którą sobie zrobi, kiedy tylko wróci do domu. Szli oboje spokojni i beztroscy, przekonani, że nic złego już nie może ich spotkać, aż tu nagle, ni stąd ni zowąd zza rogu wyskoczył ulepiec, szary, wysoki, z długimi rękami, szeroki w ramionach, i ruszył prosto w ich stronę. Zaraz za nim pojawił się drugi, trzeci i czwarty. Wszyscy pewnym, szybkim krokiem zmierzali w stronę staruszki i pieska.

 

– O nie Babciu Jagódko! – krzyknął przerażony Fifik. – Idą po nas, musimy uciekać! Szybko!

 

Za nimi stało już następnych czterech ulepców, którzy pojawili się nagle, jakby wyrośli spod ziemi. I tak zanim Babcia Jagódka i Fifik zdążyli się zorientować zostali otoczeni. Wszystkie drogi ucieczki były odcięte. Stanęli blisko siebie i jak najdalej od strasznych stworów. Fifik skomlał cichutko, skulony przy nodze Babci.

 

– Czy to ty jesteś Babcia Jagódka? – zapytał jeden ze stworów, a jego głos był straszny. Słychać w nim było wyraźnie cichy szmer przesypującego się popiołu i szum przelewającej się powoli zimnej, gęstej krwi. Oczy miał małe, czarne, okrągłe jak guziki i całkiem nieruchome, trudno było powiedzieć, czy w ogóle coś tymi guzikowymi oczami widzi. Babcia miała jednak wrażenie, że patrzy prosto na nią.

 

– Nic im nie mów, nie odpowiadaj – pisnął Fifik, ale staruszka puściła to mimo uszu. Stanęła pewnie na nogach, oparła się na laseczce i podniosła głowę wysoko przynajmniej na tyle na ile pozwolił jej stary kręgosłup.

 

– Tak, to ja! – powiedziała głośno i wyraźnie. Fifik pisnął cichutko i schował się Babci pod spódnice.

 

– W takim razie musisz iść z nami – odpowiedział ulepiec. – Aresztujemy cię z rozkazu Pani z Kości, Królowej Popiołu,Cesarzowej Krwi, Jedynej Władczyni Kościanego Miasta.

 

W jednej chwili dwa ulepce chwyciły Babcię Jagódkę pod ramię. Staruszka starał się bronić i okładać je laską, ale nic sobie nie robiły ze słabych uderzeń staruszki. Fifik znalazł w sobie odwagę, wyskoczył spod spódnicy i zaczął wściekle ujadać.

 

– Brać go! – zakomenderował dowódca ulepców pokazując palcem pieska. – Tego małego też aresztujemy.

 

Silne, szare ramiona wyciągnęły się w stronę pieska, który wciąż ujadał wściekle.

 

– Uciekaj Fifiku! – krzyknęła Babcia – Uciekaj i przyprowadź jakąś pomoc!

 

I Fifik w ostatniej chwili uciekł przed popiołowymi palcami, przebiegł między nogami dowódcy ulepców i pognał do przodu jak strzała.

 

– Wy dwaj! – zakomenderował dowódca wskazując dwóch podwładnych. – Za nim. Załapać i przyprowadzić. Reszta ze mną do pałacu.

 

Ruszyli. Babcia Jagódka otoczona ciasnym kordonem przez ulepce. Wielkie, straszne i ponure, maszerowały w jednym rytmie, ich masywne ciała tworzyły ścianę nie do przebycia. Oczywiście staruszka nie mogła za nimi nadążyć. Tępo ulepców nie było na jest biedne stare nogi. Wkrótce też zaczęła się potykać, bezlitośnie popychana przez szorstkie ramiona. W końcu dowódca z popiołu zniecierpliwił się. Dwóch ulepców wzięło Babcię Jagódkę za ręce, dwóch za nogi i ponieśli ją biegnąc ulicami. Staruszce wcale nie było wygodnie, strasznie nią trzęsło, myślała, że wytrząsną z niej wszystkie kości, ale bała się protestować. Kto mógł wiedzieć co wpadnie do głowy takim ulepcom gdyby zaczęła się skarżyć? Może wymyśliliby coś jeszcze gorszego?

 

Tymczasem ulepce biegły przez miasto. Budynki stawały się coraz straszniejsze i coraz dziwniejsze. Ta dzielnica w przeciwieństwie do miejsc, gdzie kryły się kłakołaki i ciałostwory pełna była przeróżnych popiołowych potworów, które cały czas coś naprawiały, poprawiały, sprzątały i budowały. Uwijały się sprawnie w jednym rytmie, zwinne jak małpy, silne jak woły. Babcia Jagódka niewiele z tego mogła zobaczyć, ale znowu usłyszała straszną pieśń bez rymów, która prostą, melodią wznosiła się do szarego sklepienia. Było w niej coś mrożącego krew w żyłach. Babcia bardzo chciała zatkać sobie uszy, żeby jej nie słyszeć.

Jesteśmy budowniczymi domów

Budujemy domy z krwi, kości i popiołów

Jesteśmy budowniczymi domów

Budujemy domy z krwi, kości i popiołów

 

W końcu stopy ulepców niosących staruszkę zadudniły na schodach. Kiedy stwory postawiły staruszkę na ziemi, kiedy wszystkie wytrzęsione kości wróciły na miejsce i przestało jej się kręcić w głowie mogła się rozejrzeć. Stała przed wrotami zrobionymi z dwóch potężnych, wygiętych kłów jakiegoś prehistorycznego potwora. Wrota prowadziły do wnętrza olbrzymiej budowli. Stojąc na progu Babcia nie mogła ogarnąć jej ogromu, bryła gmachu wznosiła się aż do szarego nieba setkami wież, strażnic i minaretów, rozrastała się na boki setkami naw i kopuł. Jak wszystkie budowle w mieście zdawało się, że została wzniesiona bez planu, z przypadkowych elementów, które akurat przyszły do głowy szalonemu architektowi. Przez ten chaos cała konstrukcja wydawała się jeszcze potężniejsza, jeszcze straszniejsza, jeszcze bardziej szalona i niebezpieczna. Babcia Jagódka nie miała żadnych wątpliwości. Stała przed Pałacem Pani z Kości.

 

Ulepce nie pozwoliły jej się nad tym faktem i do końca pojąć grozy sytuacji. Zaraz jeden z nich szturchnął ją w plecy i Babcia, czy tego chciała czy nie, musiała przejść przez wrota i ruszyć ponurym, mrocznym korytarzem. Niewiele światła wpadało przez wąskie szczeliny w ścianach, tylko tyle, żeby można było dostrzec nierówną posadzkę pod stopami.

 

Szli długo, przez sale z wysokimi sklepieniami, zalane szarym, martwym światłem, przez korytarze wypełnione gęstym półmrokiem, po posadzce z czaszek, przez drzwi z żeber, pod łukami z miednic. Było zimno, aż Babcię, która poświęciła swój ciepły, podszywany futerkiem kaftanik i grube pończochy przechodził co chwilę dreszcz. Była też pewna, że gdyby udało jej się jakimś cudem wydostać z kordonu ulepców i uciec, nie znalazła by wyjścia z pałacu. Zagubiona musiałaby krążyć, jak zjawa aż padłaby z wycieńczenia i głodu. Gdyby chociaż miała ze sobą koszyk z grzybkami, ale kiedy Fifik zabrał ją do Smutnego Króla nie wzięła go ze sobą, pewnie nadal leżał wśród człekostworów i kłakołaków pod spękaną kopułą.

 

Właśnie ,Fifik! Czy udało mu się uciec, czy prowadzili go tak jak ją do strasznego Pałacu, a może leżał już martwy, rozszarpany przez ulepce na małe kawałki? Babcię Jagódkę przeszył dreszcz na samą myśl o tym, że coś mógłby się stać Fifikowi i to z jej powodu! Nie miała jednak wiele czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Ulepce wprowadziły ją do komnaty, olbrzymiej, wysokiej, i bardzo długiej. Po obu stronach stały rzędy kolumn, środkiem biegł dywan tkany z włosów, a na samym końcu, na olbrzymim tronie, siedziała olbrzymia postać. Babcia Jagódka nie mogła jej dokładnie zobaczyć w szarym świetle, które wpadało przez rząd wąskich okien na jednej ze ścian, ale widziała, że na głowie ma wysoką koronę, a jej oczy płoną żywym ogniem. Staruszka nie miała najmniejszej ochoty iść w tamtą stronę, ale ulepce bezlitośnie popychały ja do przodu.

 

Tron miał co najmniej trzy metry, stał na podwyższeniu, wznosił się wysoko nad Babcią Jagódką. Na tronie siedziała Pani z Kości. Jej ramiona okrywał płaszcz z włosów, na głowie miała koronę z kłów. Nie była to jednak zwykła ludzka głowa, nie była to nawet głowa ulepiona z popiołu. Na ramionach władczyni kościanego miasta spoczywała końska czaszka z resztkami wysuszonej skóry zwisającej poszarpanymi płatami. Z pustych oczodołów co chwilę wysuwały się języki płomieni i lizały poczerniałą kość. Babcia Jagódka czuła bijący od nich żar. Na mocno wysklepionych długich żebrach Pani z Kości wisiały długie piersi – puste worki z szarej skóry, zakończone dużymi, ciemnofioletowymi sutkami. Kości władczyni oplatała sieć sinych żył wypełnionych popiołem, trójpalce stopy zakończone były potężnymi pazurami.

 

– Więc to ty siejesz zamęt w moim mieście. – przemówiła Pani z Kości, kiedy tylko Babcia Jagódka zbliżyła się do tronu. Końska czaszka nie poruszyła się. Głos nie dochodził z ciała, ale dobiegał ze wszystkich stron niski, dudniący, przypominał pieśń wydobywającą się z tysiąca gardeł ulepców. Władczyni przemawiała ustami swoich sług.

Babcia Jagódka stanęła pewnie, oparła się na laseczce. Nie zamierzała dać się tak łatwo przestraszyć. Nie po tym wszystkim co już widziała! Co ma się stać to się stanie, ale ona nie będzie trząść się ze strachu przed jakąś maszkarą, przed samozwańczą królową podziemnej groty.

 

– Nie sieję żadnego zamętu, po prostu chcę znaleźć drogę do domu – odpowiedziała starając się, żeby jej głos zabrzmiał pewnie.

 

– Ha, jak śmiesz mi się sprzeciwiać! – zawołała Pani z Kości tysiącem głosów i stanęła przed Babcią Jagódką w całej krasie. Musiała mieć pięć metrów wysokości, płaszcz z włosów sięgał do ziemi, podsycone gniewem płomienie wystrzeliły z oczodołów i objęły koronę na jej głowie. – Czy wiesz z kim zadarłaś, głupia śmiertelniczko? Jestem Pani z Kości! Mam ciało z kości, krew z popiołu, kości z krwi, a to jest moje miasto! Żyję od tysięcy lat, zasypiam i budzę się kiedy ziemię wypełnia pożywienie, żeby budować swoje królestwo. A kim ty jesteś? Kim jesteś, żeby mi się sprzeciwiać?

 

Babcia Jagódka przypominała sobie jak pierwszy raz zaczepiła ulepca, a jego ręka odpadła, kiedy zahaczyła o nią laską i zmieniła się w kupkę popiołu. Przypominała sobie chaotyczne budowle wznoszone, teraz już była tego pewna, bez żadnego planu i bez żadnego celu. Oto królestwo Pani z Kości! O to jej moc!

 

– Ja jestem Babcia Jagódka – powiedziała Babcia. – Mam ciało z ciała, kości z kości i krew z krwi, przeżyłam sto lat i każdy dzień przepracowałam, żadnego nie przespałam! Mieszkam w chatce pod lasem i chcę tam wrócić!

Ta odpowiedź nie spodobała się Pani z Kości.

 

– Jak śmiesz! – zakrzyknęła a pałac zatrząsł się w posadach. Babcia Jagódka musiała zasłonić uszy – zburzyłaś porządek panujący w moim mieście! Nauczyłaś Smutnego Króla szyć! Opowiedziałaś tym nędznym człekostworom i kłakołakom o tym co jest na zewnątrz i myślisz, że teraz pozwolę ci tak po prostu odejść! O nie Babciu Jagódko, nigdy już nie zobaczysz swojej chatki! Nigdy nie zobaczysz słonecznego świata! Dopilnuje tego!

 

Mówiąc to Pani z Kości dała znak ręką i do sali wkroczyło dwóch ulepców. Każdy z nich niósł dużą okrągłą misę. Ustawili je na ziemi przed Babcią. W jednej była ciemna, gęsta krew, w drugiej szary, sypki popiół.

 

– Oto Babciu Jagódko mój poczęstunek dla ciebie. Napij się i zjedz z tych mis. Ucztuj do woli. – Powiedziała Pani z Kości – Musisz być bardzo głodna. Popiół i krew zaspokoją twój głód na zawsze. Sprawią, że zapomnisz o zmęczeniu, uleczą cię z chorób, dadzą twojemu ciału siłę, uchronią cię przed śmiercią.

 

Babcia Jagódka popatrzyła na krew i na popiół.

 

– Nie zrobię tego – odpowiedziała spokojnym głosem.

 

Płomienie na koronie Pani z Kości strzeliły pod sufit.

 

– Jak śmiesz mi odmawiać! – strasznym głosem zakrzyknęły tysiące upelców. – Powinnam cię zniszczyć! Unicestwić! Zmienić w cegły budujące mój pałac! A oferuje ci wieczne życie w kościanym mieście! I ty śmiesz mówić nie! Zabrać ją! Zabrać i zamknąć dopóki nie zmieni zdania!

 

Znowu pojawiły się dwa ulepce, chwyciły Babcię Jagódkę pod ramiona i zaczęły wyciągać z sali. Staruszka przez cały czas widziała Panią z Kości szalejącą ze wściekłości na swoim tronie.

 

– Pożałujesz Babciu Jagódko! Będziesz moim najpodlejszym niewolnikiem, nigdy już nie zobaczysz dziennego światła! – krzyczała, kiedy ulepce wyprowadzały staruszkę.

 

I znowu Babcię czekała długa droga droga przez ponure korytarze i puste sale, a później wąskimi schodami w dół do lochu, między wąskimi, ciemnymi celami, w których dostrzegała sponiewierane ciała człekołaków i kłakostworów, leżące bez ruchu na ziemi. W końcu ulepce zaprowadziły ją do wolnej celi i bezceremonialnie wepchnęły do środka. Z głośnym zgrzytem zatrzasnęły kratę, zamknęły potężną kłódkę. Po chwili jednak wróciły, żeby zostawić pod ścianą misę z krwią i misę z popiołem. Różniej Babcia została sama. Jedynym źródłem było małe zakratowane okienko, wysoko pod samym sufitem. Cela tonęła w mroku, zewsząd dochodziły jęki skatowanych człekołaków i kłakostworów, a Babcia Jagódka poczuła się bardzo zmęczona.

 

 

 

 

Rozdział VII

W którym Babcia Jagódka znowu spotyka Białego Żuka,

a później toczy się wielka bitwa

 

Babcia Jagódka nie wiedziała ile czasu spędziła w lochu. Wydawało jej się, że całą wieczność, ale nie mogła to być prawda. Plama słońca padającego przez wąskie okienko pod sufitem wędrowała po korytarzu i ścianie lochu, ale nigdy nie trafiła do jej celi. Było zimno, wilgotno i Babcia Jagódka miała wrażenie, że słyszy cały czas żałosne jęki i płacz.

Pod ścianą stały dwie misy. Kusiły staruszkę.

 

– Wypij ze mnie – zdawała się szeptać misa z krwią – a wyjdziesz stąd.

 

– Zjedz ze mnie – wtórowała jej misa z popiołem – a zapomnisz o swoich zmartwieniach.

 

– Spróbuj – mówiły obie – a zapomnisz co to śmierć. Będziesz żyła wiecznie w mieście Pani z Kości.

 

W końcu Babcia Jagódka złapała misy i jedną po drugiej roztrzaskała o kraty celi. Przez chwilę myślała, że zjawi się ulepcowy strażnik zaniepokojony hałasem, ale nikt się nie pokazał, żadne kroki nie zabrzmiały na korytarzu. Może o niej zapomnieli, myślała Babcia, zamknęli ją w lochu i nigdy po nią nie wrócą. Może to i dobrze. Nie chciała już nigdy więcej oglądać Pani z Kości. Jeden raz zupełnie jej wystarczył i tak potworna władczyni będzie pewnie odwiedzać ją w koszmarach. Tak pomyślała Babcia Jagódka i aż bała się zasnąć, ale głowa sama jej opadała. W końcu zmęczenie wzięło górę.

 

Ledwo jednak staruszka zdarzyła przysnąć obudził ją niepokojący szmer. Coś drapało i skrobało, a dźwięk dochodził z małego okienka.

 

– Babciu Jagódko – zawołał ktoś – Babciu Jagódko, jesteś tam?

 

To był Fifik! Staruszka poderwała się na równe nogi.

 

– Tak kochany Fifiku, jestem! – zawołała, ale nie za głośno, żeby nie zwracać na siebie niepotrzebnie uwagi.

 

– Babciu poczekaj, zaraz cię stąd wyciągniemy!

 

Znowu rozległ się szmer a potem cichy zgrzyt. W okienku pojawiły się dwie potężne, białe żuwaczki, złapały za kraty i pociągnęły. Ze ściany posypały się odłamki i drobny pył, coś zgrzytnęło, coś pękło.

 

– Mocniej! Mocniej! – zawołało kilka cichych głosików. – Spróbuj jeszcze raz!

 

Żuwaczki pociągnęły jeszcze raz i kraty puściły razem ze sporym kawałkiem ściany. Światło wlało się przez wyrwę do celi Babci. Zaraz też przez okienko wsunął się do środka długi sznur upleciony z włosów.

 

– Szybko Babciu Jagódko! – zawołał Fifik. – Złap się sznura, to wyciągniemy cię na powierzchnię.

Babcia złapała się mocno. Zaraz poczuła szarpnięcie i pojechała w górę, ku światłu. A tam już czekał na nią Fifik, kilka innych człekołaków i kłakostworów oraz Biały Żuk we własnej osobie. Wydawał się teraz trochę mniejszy i trochę mniej straszny, niż kiedy staruszka widziała go ostatnim razem.

 

– Musimy się pośpieszyć, Pani z Kości zaraz zauważy twoją ucieczkę. Szybko Babciu!

 

Biały Żuk przysiadł na ziemi, wyciągnął jedne odnóże i przechylił się na bok. Fifik wskoczył mu na grzbiet niosąc w mordce koniec sznura.

 

– Szybciej Babciu, nie mamy chwili do stracenia – zawołał z góry.

 

Babcia nie miała wyjścia. Złapała za sznur, który rzucił jej Fifik i wspięła się jak najszybciej potrafiła na pancerz żuka. Skorupa była gładka i śliska, dlatego przyszło jej to z niemałym trudem. Kiedy w końcu usadowiła się na górze, Biały Żuk podniósł się powoli i ruszył ulicą cały czas przyspieszając. Jak szybko podróżowało się na jego grzbiecie! Miasto, które wydawało się Babci takie duże, migało im tylko przed oczami. Wkrótce znaleźli się na szarej równinie. Staruszka bez żalu spojrzała za siebie, na straszne budowle.

 

– Udało nam się – zawołał Fifik – uciekliśmy z miasta!

 

Byli już w połowie drogi, do zbocza, gdzie jak pamiętała Babcia Jagódka znajdowało się wejście do tunelu wykopanego przez Żuka. Nadzieja znowu obudziła się w sercu staruszki. Niemal już czuła na twarzy ciepłe promienie słońca, niemal słyszała szum drzew.

 

– O nie! – nagle pisnął Fifik – Są za nami! Gonią nas!

 

Babcia Jagódka obejrzała się za siebie. W pierwszej chwili wydawało jej się, że to porusza się szara równina, ale kiedy zamrugała i wytężyła wzrok zobaczyła, że to armia ulepców! Wszystkie ulepce z całego miasta musiały zebrać się na równinie i ruszyć w pościg. Były wprawdzie jeszcze daleko, ale poruszały się bardzo szybko.

 

– Szybciej Biały Żuku – zawołała. – Szybciej!

 

Ale Biały Żuk pędził już ile tylko miał sił w swoich potężnych odnóżach, a armia ulepców zbliżała się w ciąż w niesamowitym tempie. I było ich coraz więcej. Kiedy pierwsze szeregi deptały im po piętach, z miasta wciąż wylewały się nowe fale stworów.

 

– Patrz Babciu, patrz tam – zawołał Fifik pokazując łapką kierunek. – To nasi!

 

Rzeczywiście z miasta wylała się druga fala stworzeń – skołtuniona, dziwaczna, różnokształtna. To były człekostwory, kłakołaki i człekołaki! A na przodzie, na potężnym rumaku z kości i skóry, jechał nie kto inny, a sam Smutny Król, teraz już nie smutny, a potężny i straszny, w wysokiej koronie z piór, z berłem w ręku. Za nim powiewały sztandary. To była prawdziwa armia, która ruszyła im z odsieczą!

 

Jeszcze chwila, jeszcze sekunda… Babcia wstrzymała oddech, Biały Żuk, chociaż wciąż pędził jak szalony, jakby cały sprężył się i napiął, Fifik wpatrywał się w równinę z otwartą mordką… I stało się, dwie armie zderzyły się, przez sekundę trwały tak, wyraźnie podzielone, a potem pierwsze linie pękły, dwie masy wymieszały się ze sobą. Armia Szarego Króla wbijała się klinem w szeregi ulepców, rozbijała je, miażdżyła i deptała zmieniając ich ciała z powrotem w popiół. Pierwsze szeregi szarej amii, które deptały już po piętach Białemu Żukowi zawróciły nagle i popędziły na odsiecz. Zanim człakołaki i kłakostwory zobaczyły co się dzieje zostały okrążone! Teraz szara masa ulepców otaczała ich z każdej strony, w środku niepewnie chwiał się sztandar Smutnego Króla.

 

– Musimy im pomóc! – zawołała Babcia Jagódka – Nie możemy ich tak zostawić! Rozerwą całkiem ich wszystkich!

 

– Tak! Tak! – zawołał Fifik i niewiele brakowało, żeby zsunął się z pancerza. – Rozerwą i zniszczą! Biały Żuku musimy zawrócić, musimy ich ratować!

 

Białemu Żukowi nie trzeba było tego powtarzać dwa razy. Zahamował ostro i popędził z furią w stronę ulepców. Gdyby sługi Pani z Kości miały chociaż trochę oleju w głowie, zamiast popiołu, pewnie uciekłyby z krzykiem na sam widok strasznego stwora szarżującego prosto na ich szeregi, ale ich władczyni poskąpiła im rozsądku, więc zamiast uciec, czy zorganizować lepiej atak, rzucili się bezładnie na nowego wroga. A był to straszny wróg. Babcia Jagódka wiedziała, że Białemu Żukowi nie brakuje siły, ale teraz dopiero pokazał całą swoją potęgę. Jednym ruchem potężnych żuwaczek miażdżył dziesięciu, nie piętnastu ulepców. Popiołowe stwory atakowały dalej z tępym uporem, ale Biały Żuk wszedł w ich szeregi jak w masło. Jeszcze kilka potężnych zamachów i już przebił się do otoczonej armii człekołaków i kłakostowrów. Babcia widziała radość malującą się na mordkach. Nowy zapał do walki zrodził się w armii Smutnego Króla. Teraz, kiedy mieli takiego potężnego sprzymierzeńca po swojej stronie, musiało im się udać! Sam Król ruszył w pierwszej linii do ataku, Biały Żuk miażdżył całe zastępy wrogów, powietrze rozdzierał głośny krzyk.

 

– Hurra! – krzyczały człekostwory i kłakołaki.

 

– Do boju!

 

– Zwyciężymy!

 

Podniecenie udzieliło się Fifikowi, aż cały się trząsł. Nie mógł usiedzieć w miejscu.

 

– A ty gdzie się wybierasz! – zapytała Babcia Jagódka widząc jak jej przyjaciel z suwa się z grzbietu Żuka.

 

– Muszę iść walczyć Babciu Jagódko! – zawołał i zanim staruszka zdążyła go powstrzymać zniknął w szarej masie kłębiącej się pod nogami Białego Żuka.

 

– Fifiku! Fifiku! – zawołała.

 

Piesek mignął jej jeszcze gdzieś w tłumie walczących, ale szybko straciła go z oczu.

Bitwa rozgorzała na dobre. Wokół kłębiły się ciałostwory i kłakołaki tnąc, rąbiąc i gryząc, zmieniając szare ciała ulepców z powrotem w popiół. Od czasu do czasu natrafiały na ulepca strażnika, takiego jaki prowadził Babcię do pałacu Pani z Kości, które były o wiele twardszy i silniejszy. Rzucały się na takiego kupą, obsiadały i przewracały na ziemię. Duże ciałostwory i kłakołaki, które były w stanie poradzić sobie same z ulepcami walczyły w pojedynkę, małe stworzyły drużyny składające się z kilku stworzeń i razem rzucały się na przeciwnika. Gdyby słudzy Pani z Kości zaatakowali w chociaż odrobinę bardziej zorganizowany sposób, zwycięstwo należałoby do nich, ale oni parli uparcie szarą masą, całkiem na ślepo, jakby chcieli zadeptać przeciwnika. Pakowali się prosto pod potężne żuwaczki Białego Żuka, który bez wysiłku dziesiątkował ich szeregi. Szala zwycięstwa zaczęła przechylać się na korzyść armii Smutnego Króla. Wokół rozlegały się krzyki.

 

– Do boju! Do ataku! Bić ulepców! – krzyczały podekscytowane człekostwory i kłakołaki.

 

Babcia Jagódka wiedziała, że nie ma szans w chaosie panującym na dole. Bez wątpienia zostanie zaraz przewrócona i zadeptana. Ciałołaki i kłakostwory w szale bitewnym nawet jej nie zauważą. Śledziła więc Fifika z grzbietu Białego Żuka. Zdołała zauważyć, że jej przyjaciel przyłączył się do jednej z grup mniejszych kłakołaków i razem z nimi ruszył do ataku.

 

– Fifiku! Fifiku uważaj na siebie! – krzyknęła, ale jej głos utoną w hałasie bitwy.

 

Jak długo trwała bitwa, tego Babcia Jagódka nie wiedziała. Zdecydowanie nie było to doświadczenie na siły stuletniej staruszki. Siły ulepców wydawały się nieskończone, napływały coraz to nowymi falami od strony miasta, jakby Pani z Kości produkowała je przez cały czas zasilając szeregi swojej armii. Babcia Jagódka opadała powoli z sił, zmęczona hałasem i zgiełkiem. Fifik już dawno zniknął z jej z oczu. W końcu wzięła sznur z włosów, który wciąż trzymała, przewiązała się nim do wypustki na grzbiecie Białego Żuka, tam gdzie pancerz łączył się z głową i pozwoliła, żeby ogarnął ją sen.

 

 

 

 

Rozdział VII

W którym Babcia Jagódka w końcu wraca do domu

 

Zanim Babcia Jagódka otworzyła oczy poczuła, że leży na czymś wilgotnym i miękkim. Od razu rozpoznała, że to mech i już wiedziała, że wróciła do domu. Później poczuła zapach lasu, drzerw, grzybów i lasu, prawdziwej czarnej ziemi, a nie szarego popiołu, drzew, grzybów i jagód. Na policzku poczuła dotknięcie ciepłego słonecznego światła. Tak, na pewno była w lesie. Ale jak się tutaj znalazła? Ostatnią rzeczą jaką pamiętała był bitewny zgiełk, wciąż jeszcze huczało jej od niego w głowie.

 

Kiedy otworzyła oczy, zamiast zielonych gałęzi i błękitnego nieba zobaczyła Białego Żuka. W jego czarnych oczach malowała się troska. Widząc, że Babcia obudziła się trącił ją bardzo delikatnie swoją potężną żuwaczką.

 

– Wszystko ze mną w porządku – powiedziała staruszka podnosząc się powoli. Obok znalazła swoją laseczkę, wiklinowy koszyk, do którego zbierała grzyby zniknął bezpowrotnie. – Trochę jestem tylko zmęczona. Ale co się stało? Jak się tutaj znalazłam? Czy wygraliśmy?

 

Czy owady mogą się uśmiechać? Olbrzymie, starożytne, magiczne owady na pewno, bo Biały Żuk, Babcia Jagódka była tego pewna, uśmiechnął się w tym momencie do niej. I w jednej chwili wróciły wspomnienia. Babcia Jagódka przypominała sobie ostatnie chwile bitwy. Fifika rozszarpanego na kawałki przez ulepca strażnika. Biedny Fifik! Nigdy nie zobaczy słonecznego świata! Przypomniała sobie triumf Smutnego Króla, kiedy w końcu szeregi ciałostworów i kłakołaków ruszyły z powrotem w stronę miasta, żeby wedrzeć się do pałacu Pani z Kości i raz na zawsze zakończyć jej panowanie. W tamtej chwili Babcia Jagódka zsunęła się wyczerpana z grzbietu Białego Żuka i straciła przytomność.

 

– Więc w końcu mnie stamtąd zabrałeś, co gagatku? – Babcia Jagódka przyjrzała się podejrzliwie Białemu Żukowi Od samego początku wiedziałeś co robisz, prawda?

 

Biały Żuk jak zwykle nic nie powiedział, chociaż intuicja, którą może mieć tylko stuletnia staruszka, podpowiadała jej,że gdyby olbrzymi owad na prawdę chciał przemówić, nic by go przed tym nie powstrzymało. Po prostu nie potrzebował słów. Staruszka mogła bez trudu wyczytać w jego enigmatycznym owadzim uśmiechu, że parów nie pojawił się bez przyczyny w lesie, właśnie tego ranka, kiedy Babcia Jagódka wybrała się żeby nazbierać grzybów i nie było żadnego przypadku w tym, że staruszka wpadła do dołu. Biały Żuk wiedział na kogo poluje. Coś podpowiadało Babci Jagódce, że niejednego wieczoru, kiedy zapadał już zmierzch, a ona siedziała robiąc na drutach lub cerując pończochy, gdyby tylko zgasiła lampę i wyjrzała przez okno zobaczyłaby w resztkach dziennego światła długie, białe, ciekawskie czułki, zakończone parą czarnych jak obsydian oczu, zaglądające do jej chatki.

 

–Oj Żuku, więc udało ci się osiągnąć to, co od początku planowałeś, prawda? – powiedziała bardziej do siebie niż do Żuka Babcia Jagódka – więc pozwolisz teraz, że w końcu wrócę do domu?

 

Biały Żuk nie protestował. Babcia pożegnała się z nim ostatni raz i podreptała w stronę chatki. Przemyślny owad przyniósł ją dokładnie w to miejsce, gdzie przed kilkoma dniami, staruszka sama już nie wiedziała ile czasu upłynęło, wpadła nagle do parowu. Bez trudu więc znalazła drogę z powrotem do domu.

 

O jaka szczęśliwa czuła się idąc znowu przez las! Tyle razy w ciągu tych okropnych dni wydawało jej się, że już nigdy nie zobaczy tego miejsca. Wszytko przepełniało ją radością – zieleń liści, błękit jasnego nieba, ciepłe promienie słońca i drobne kwiaty, a kiedy wyszła z lasu i stanęła na polnej drodze, wzięła głęboki oddech, a sieć zmarszczek pokrywających jej twarz rozciągnęła się w szerokim uśmiechu. Babcia Jagódka uśmiechała się do świata.

 

Chatka powitała ją zimna, smutna i pusta, jakby Babci nie było przynajmniej kilka tygodni nie dni. Rrozpaliła ogień na kuchni, zrobiła sobie malinowej herbatki, na wszelki wypadek, gdyby przez te wszystkie straszne przygody miała się przeziębić. Wzięła kubeczek i usiadła na ławeczce przed chatką. Słońce grzało przyjemnie. Zanim Babcia Jagódka zauważyła zasnęła pochrapując cicho.

 

Obudziła się zdrowa i wypoczęta. Kiedy spała ciepłe, złote promienie słońca wysuszyły złe wspomnienia na proch, a ciepły wiatr porwał je i uniósł daleko. Zostało tylko to co dobre.

 

Koniec

Komentarze

Virginio, ile znaków liczy ten tekst? Pytam poważnie.  Przeczytałam rozdział I i nawet mi się podobało, ale sądziłam, że to taka wydłużona bajka. Potem zerknęłam dalej i okazało się, że raczej nie bajka.

Styl masz fajny, choć za dużo zdrobnień (ale może w tym niby bajkowym tekście są na miejscu), trochę błędów, przecinków. Wybacz, ale mimo, że dobrze się czytało, nie wciągnęło mnie.Jest takie łagodne, brakuje mu... nie wiem jak to nazwać. Ujmę to tak - to jakby jeść mortadelę bez musztardy. Zabrakło tej musztrdy. Może jest nieco później, ale jeśli tak, to za długo się rozkręcało. 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Przeczytałam trzy rozdziały, a i to tylko dlatego, że akurat tyle wydrukowałam i jakoś głupio mi było nie doczytać, bo obowiązkowa z natury jestem. Przykro mi, ale zostałam wynudzona do cna. Lubię Babcię Jagódkę i jej wcześniejsze przygody, ale przygody oznaczają, że coś się dzieje, a ona tu głównie idzie idzie idzie idzie idzie idzie... i nie da rady się w to wciągnąć. Niestety, dalej czytać nie będę.

 

Bardzo często używasz konstrukcji zdania z "ale". Cośtam ale cośtam. W paru miejscach takich zdań pod rząd jest po kilka, a to zgrzyta. Podobnie jest z ulubioną przez Ciebie najwyraźniej konstrukcją "czym coś, tym coś". Jest to fajny zabieg na ubogacenie języka, ale jak widać to w co trzecim zdaniu - nuży.

 

Do tego dochodzą nieprawidłowości w zapisie dialogów, błędy ortograficzne (drużka, ja ci "pokarze"), unoszenie do góry i opadanie w dół, notoryczne "nadziej" zamiast "nadziei", trochę powtórzeń, literówki i niekoniecznie poprawnie odmienione wyrazy. Tak, jakby tekst nie przeszedł należytej korekty i nie został dopieszczony.

 

Następnym razem poproszę lepszą proporcję pomiędzy fabułą a długością... bo tu odpadam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Tego mi brakowało:)

Smutna kobieta z ogórkiem.

Bardzo brakuje przecinków. W wielu miejscach. Zdrobnień jest za dużo, chociaż może to i dobrze, bo kontrast w stosunku do dość obrzydliwej wizji miasta z popiołów jest tym wyraźniejszy. Może i długie, przegadane w niektórych miejscach, ale bardzo, bardzo dobre. 

Virginio, wybacz, ale nie doczytałem. W przeciwieństwie do poprzednich przygód Babci ta obecna jest nie do przejścia...

Ja do końca dotrwałem, ale muszę zgodzić się z przedpiscami - było ciężko. Pozostaje pytanie czy zakończenie warte było wytrwałości, której wymagało dotarcie do niego?

Ale nic to. Do Babci Jagódki mam sentyment i lubię jej przygody. Mam więc nadzieję, że następna część (jeśli takowa powstanie) będzie lepsza niż wszystkie dotychczasowe razem wzięte.

Tego się nie da doczytać : P Zdecydowanie zbyt długie opowiadanie, do tego okraszone paskudnymi błędami.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Nowa Fantastyka