- Opowiadanie: majatmajaja - Żarówka

Żarówka

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Żarówka

 

Zimno.

Lód był tak śliski, że wręcz niemożliwością było utrzymanie równowagi. Schodziłam powoli, patrząc pod nogi – nie chciałam się wywrócić. Przynajmniej nie teraz.

Jeszcze tylko pół kilometra i będę u siebie. Gdy przechodziłam przez plamę światła, uspokajałam się. Latarnie były jak moje dobre przyjaciółki – Heniek zawsze powtarzał, żebym się pod nimi kryła, jakbym czuła, że coś się do mnie zbliża. Nie powiedział co, ale sposób w jaki o tym mówił, przyprawiał mnie o gęsią skórkę.

Próbowałam zająć głowę swobodnymi myślami.

Przypominam sobie wczorajszą domówkę, miłego chłopaka podającego szklaneczkę ze sprawdzonym proszkiem, dobrą muzykę i falujące w jej rytm kształty mebli. Było całkiem zabawnie. Nawet nie przeszkadzał mi ogromny bałagan. Normalnie zostawałam dłużej, by pomóc organizatorowi przyjęcia – miewałam wyrzuty sumienia: puste puszki, pobrudzone obrusy i nakrycia, walające się gdzieniegdzie papierki – doprowadzały mnie do szału.

Odwróciłam głowę. Coś poruszyło się w krzakach. Byłam pewna. Przyśpieszyłam kroku.

Ktoś kaszlnął – głośno i wyraźnie, zaraz koło mojego ucha. Odskoczyłam gwałtownie. Nie zdążyłam ukryć się w jasności, po prostu przekręciłam głowę, otwierając usta. Nikogo nie zauważyłam.

 

*

 

– Auł! Marta, uważaj jak łazisz!

– Yhyym – odburknęłam. Niemrawo ominęłam Lucynę i rzuciłam się na pusty kawałek łóżka. Adam i Kaśka leżeli obok. Spali. Miałam na tyle przytomny umysł, że zdążyłam zdjąć brudne skarpetki i rzucić je w kąt. Ktoś przeklął cicho. Miałam to w nosie. Materac wysysał z człowieka jakąkolwiek kulturę osobistą i zasady savoir vivre'u – zwłaszcza gdy było się sennym. Skuliłam się w kłębek – na tyle, na ile mi pozwalali znajomi i szybko zasnęłam.

Rano obudziło mnie chrapanie Marka.

Na nosie nieszczęśnika spoczywały śmierdzące elementy odzieży. Sprawdziłam godzinę: w pół do siódmej. Zdenerwowana przeskoczyłam Lucynę, leżącą w tej samej pozycji co ostatnio. Wbiegłam do kuchni. Szukałam łazienki. Modliłam się, by nie była zajęta.

Nie była. Przekręciłam kluczyk i podeszłam do umywalki.

Zwalczyłam chęć spojrzenia w lustro, dokładnie przemyłam twarz, wytarłam ręcznikiem i przeczesałam włosy ręką. Dopiero teraz odważyłam się podnieść wzrok – nie było tragicznie. Lekko przekrwione oczy i rozpalone policzki były normą. Tylko ten rozmazany makijaż…

Zmyłam resztki tuszu i chwyciłam za szczotkę. Dzisiaj musiałam sobie darować podryw w pracy. Nie było warunków – i jakichkolwiek chęci. Wybiegłam z łazienki i zaczęłam poszukiwania rzeczy: torba jest, komórka jest, tabletki są, resztki wody mineralnej – są. Jeszcze coś? A!

Przebiegłam przez korytarzyk i wpadłam do sypialni. Skarpetki leżały obok chłopaka, widocznie spadły, gdy ten przekręcał się na drugi bok. Złapałam bieliznę i wyszłam z mieszkania. Po drodze do firmy napisałam krótkiego sms-a: “ Heniek. Poszłam do pracy. Fajnie było, musisz częściej organizować takie rzeczy!;)”

Wstąpiłam do sklepu.

Młoda sprzedawczyni obrzuciła mnie niechętnym spojrzeniem – zdążyłam się przyzwyczaić. Tak było za każdym razem. Widok młodej, stosunkowo zadbanej kobiety, przyprawiał je o ból głowy i pieczenie oczu. Chciałam kupić jakiś jogurt i zjeść w biurze. Jak najszybciej podałam dziewczynie plastikowy kubeczek z “jogobellą” i poprosiłam o jedną bułkę. Skasowała mnie nieśpiesznie i wydała resztę. Jędza nie odpowiedziała na moje sympatyczne: “do widzenia”.

Budynek w którym pracowałam mieścił się na ulicy Baczyńskiego. Niewielki i całkiem szary, wyglądał równie smutno co bloki obok – zupełnie jak pudełko, w którym Adam , mój brat, za młodu trzymał chomika. Nazywał go Stanleyem. W dzień troskliwie się nim opiekował, zmieniał wióry, karmił jakimś dziwnym, grudkowatym jedzeniem i nawet parę razy wyprowadzał na krótkie “spacerki”. Zwierzak zdechł po paru tygodniach.

– Dzień dobry, pani Marto – przywitał się mężczyzna zza szyby. Uśmiechał się i jak zawsze starał zachować się swobodnie.

– Dzień dobry. – Nie miałam ochoty na “odbijanie piłeczki” nieskrywanej sympatii – tak jak panna z „Żabki” – chciałam tylko usiąść przy biurku i w spokoju skonsumować śniadanie. Jędza ze mnie.

Cholera, to jakiś żart!

Przy moim krześle stała postać. Z daleka wyglądała na kobietę nieco wykrzywioną i jakby “przydługą”. Przymrużyłam oczy – tak, jak to robi większość krótkowidzów, gdy nikt nie spogląda – i pisnęłam wściekle.

Nie mogłam zjeść wyśmienitego jogurtu, ani nawet wgryźć się w świeżą – taką miała nadzieję – bułkę.

– Marta. Jesteś. – Mariola wydęła ogromne usta. – Potwierdziłaś transport tej czeskiej dostawy? Czekam i czekam. – Przyjęła oskarżycielską pozę. Mogłabym przysiąc, że jej nadmiernie odkryty biust zrobił tak samo. Westchnęłam głośno, odsunęłam koleżankę od stanowiska i ciężko usiadłam na krześle.

– Kobieto… Ty się zajmujesz transportami, ja księgowością. Rozumiesz, czy mam powtórzyć? – Mariola zrobiła wielkie oczy, jakby dopiero teraz ktoś oznajmił, co należy do jej obowiązków. – A teraz wybacz, ale chcę wziąć się do pracy. – Zdjęłam kurtkę i demonstracyjnie wcisnęłam guzik komputera. Nawet poruszyłam myszką na znak niewiarygodnego zapału.

Obrzuciła mnie jednym ze swoich nieco tępych, nieco śmiesznych spojrzeń. Gdy tylko znikła mi z pola widzenia, rzuciłam się na torbę trochę jak staruszka na nowe wydanie gazetki parafialnej. Drżącą ręką wymacałam jedzenie i zachłannie złapałam pieczywo.

Nie chciało mi się pracować, ale pomimo to, zmusiłam się do wykonania papierkowej roboty. Będąc w trakcie finalizacji transakcji z klientem dostałam esms-a. Otworzyłam go ucieszona niezobowiązującą przerwą: ” Martuś. Spoko, jeszcze będą, przynajmniej mam taką nadzieję. Zostawiłaś u mnie szczotkę, nie wiem czy specjalnie, czy nie, nie wnikam.;) Przyjdziesz po nią?”.

Jeszcze raz przejrzałam zawartość torby. Fakt, brakowało szczotki.

 

*

 

– Jaki rozpiżdżaj – burknęłam na widok “niewielkiego” bałaganu Heńka.

– Kobieto, ty rozpiżdżaju na oczy nie widziałaś. Większość ogarnąłem.

Odebrałam od niego lampkę z winem. Zostało trochę po impezie, a za samotnym piciem nie przepadał . Kiedyś w szale porozbijał wszystkie lustra w mieszkaniu. Jesienią ludzie szaleją.

– No, ale jednak trochę go tu zostało.

– Dobre, no nie? – zapytał, łykając czerwony płyn. Sięgnął po butelkę i przeczytał etykietę. – Calvin, rocznik dwutysięczny pierwszy.

– Całkiem, tylko trochę za gorzkie.

– Gorzkie? Słodkie.

– Może.

Zapadła cisza. Siedzieliśmy naprzeciw siebie pijąc alkohol. Nie wyglądał na zmęczonego dzisiejszą domówką. W przeciwieństwie do mnie.

– A, właśnie. Szczotka. – Wstał z kanapy i zniknął w korytarzyku. Po chwili wrócił ze zgubą.

– Masz.

– Dzięki.

Usadowił się na fotelu. Przyglądał się mi bacznie, jakby zastanawiał się, czy nie powinien wręczyć fanta nieco później. Pewnie obawiał się, że skróci to moją wizytę.

– Wiesz co. Muszę ci coś powiedzieć – zaczął nieco innym głosem.

– Tak?

Skubnął płatek ucha.

– Kurde, no… Pomyślisz, że jestem jakimś wariatem. – Jego ręka spoczęła na oparciu fotela. – Obiecaj, że tak nie będzie.

Tępo rozwarłam usta, zdziwiona.

– Obiecaj!

– Obiecuję.

Zwrócił głowę w stronę okna.

– Jestem inny. – Zrobił krótką przerwę, pozwalając mi przyswoić pierwsze ze stwierdzeń.

Na zewnątrz było już ciemno i całkiem ponuro. Widziałam w parku ruszające się korony drzew i kilku śpieszących się do domów przechodniów. – Czuję rzeczy, na które mało kto zwraca uwagę. Od dziecka w sumie. No i widzę, że cały czas coś za tobą łazi… dziwne takie. – Zaśmiał się ponuro. – Nie zrozum mnie źle, ale wydaje mi się, że to Pikaczu.

Zamarłam. Po chwili parsknęłam śmiechem. Wino zatrzęsło się. Heniek poczerwieniał na twarzy, jego rysy stężały jak truskawkowa galaretka. Po chwili ryknął z całych sił:

– Z czego się śmiejesz?!

Zamilkłam. Wstał, z brzdękiem odłożył naczynie na stolik i odwrócił się plecami. – Debilka z ciebie, wiesz? – wypalił.

– Debilka?! To ty widzisz jakieś zasrane Pokemony!! – Wstałam. – Nie dziwię się, że nie masz dziewczyny, ogarnij się!

Jego odstające uszy rozpaliły się nieco intensywniejszą czerwienią, ale nic nie odpowiedział. Nie potrafiłam wyczytać z jego łopatek żadnych emocji – choć na uczelni profesor Ryzicki uczył, jak to robić. Z tergumensologii zawsze dostawałam jedynki.

– Obiecałaś… – wydukał. – Dobra, nieważne. Żeby nie było, że cię nie ostrzegałem.

Uśmiechnęłam się kpiąco i sięgnęłam po torebkę.

– Dobra Heniu, zostawiam cię z szaleństwem sam na sam. Mam nadzieję, że nie zaprzyjaźnicie się za bardzo, słyszałam, że słaby z niego kochanek. – Chwyciałam kurtkę i pewnym krokiem wyszłam z mieszkania, trzaskając drzwiami.

 

*

 

– Cholera… – wydyszałam ciężko. Stałam w jasnej, pokrzepiającej plamie światła. Mrok był dziwny, jakby ciężki i obezwładniający. Nieprzyjaźnie otaczał mnie mackami, jakby tylko czekał, aż się w nich zatopię. Nerwowo poprawiłam ramię torebki. Bałam się pójść dalej.

– Ojcze nasz, któryś jest w niebie… – szeptałam. To w takich sytuacjach przypominam sobie słowa modlitwy. Strach ściskał mi gardło, utrudniając cedzenie formułki. Przypominała mi się babcia, klęcząca przed leżanką i szepcząca jak w transie kolejne wersy. Dziadek klęczał przed odbiornikiem – zupełnie tak samo – gdy dowiadywał się, że wprowadzono stan wojenny.

Nieco spokojniejsza przekroczyłam granice wyznaczoną przez latarnie.

Dobra, jeszcze troszkę – pomyślałam. Szłam równo, szybko, zostawiając w tyle kolejne budynki. W oddali widziałam znajomą furtkę w płocie.

Dotarłam do drzwi. Nerwowo rozpięłam torbę i sięgnęłam po klucze.

Fuck… – Nie mogłam znaleźć. Ręka błądziła po przeróżnych, twardych, miękkich i podłużnych przedmiotach, ale nigdzie nie było dużego pęku metalowych cudeniek.

Jest!

 

 

 

 

Myślałam, że będzie gorzej. Salonik nie wydawał się straszny. Nawet wieszak wyglądał bardziej przyjazne i mniej demonicznie niż zwykle – stare kurtki na powyginanych haczykach, niewiadomo dlaczego, dodawały mi otuchy. Byłam głodna. Weszłam do kuchni, jakby zapominając o niedawnym strachu, i wstawiłam wodę na makaron.

Posiłek, tak jak to miałam w zwyczaju, jadłam przed telewizorem. Pogodynka w niewielkim, trzeszczącym pudełku podawała mało pokrzepiające wieści: „Jutro czeka nas wysoka temperatura, na Górnym Śląsku dojdzie aż do dwudziestu pięciu stopni Celcjusza, najmniej będzie na Podlasiu, osiemnaście stopni. Na Pomorzu dwadzieścia jeden stopni z niewielkimi opadami. Na południu mogą wystąpić burze i porywiste wiatry. Radzę zabrać ze sobą parasole i kurtki przeciwdeszczowe. W nocy temperatura gwałtownie spadnie…”.

Rozległ się dzwonek do drzwi.

Spojrzałam na zegarek: wpół do jedenastej. Nie miałam pojęcia, kogo przywiewa o tej porze. Osobnik na klatce zaprzestał naciskania guzika, jakby cierpliwie czekał, aż dojdę do klamki. Zmęczona bezustannym towarzystwem – i perspektywą kolejnego, niechcianego – powlokłam się do drzwi. „Judasz” zniekształcał obraz, uwypuklając gębę gościa.

Zastygłam przy otworze. To co miałam przed sobą wydawało się być niewiarygodne. Chciwie chłonęłam dziwność postaci. Pomachał żółtą ręką, gdy tylko zauważył, że go obserwuję.

– Pika. – To mnie rozwaliło. Ugięły się pode mną nogi i ryknęłam obłędnym śmiechem. – Można?

Przełkęłam ślinę.

– O – o co ch-chodzi?

– Ja do pani.

– A można wiedzieć w jakiej sprawie?

– Wpuści mnie pani? Zimno tu.

– Chwilka… – Zacisnęłam palce na łańcuszku drzwi. – Nie wiem…

– Pika, niech się pani zdecyduje. Mam interes. – Wpuściłam gościa. Sama nie wiem dlaczego.

Urok osobisty stworzenia był niespotykanie duży. Wdrapał się na kanapę, sadowiąc ciałko niedaleko mnie.

– Proszę mnie posłuchać. Nie zrobię pani krzywdy. – Mówił powoli, z dziwnym, nieznanym mi akcentem. – Obserwuję panią od tygodnia i zauważyłem, że otacza się pani niedobrymi ludźmi.

– N-nie dobrymi?

– Tak. – Przytaknął. – Przepraszam, że tak zapytam, ale można się czegoś napić? – Spojrzałam na niego zdziwiona.

– A, tak, oczywiście… – Wstałam i obróciłam się w stronę kuchni. – Herbaty? Kawy?

– Nie, nie… Wrzątek wystarczy. A pani zrobi sobie herbaty?

– Tak, chyba tak.

Wcisnęłam przycisk na czajniku. „Zajebiście. Wariuję.”– pomyślałam.

– W filiżance czy kubku?

– W filiżance poproszę – odpowiedział wesoło. Nigdy nie sądziłam, że przyjdzie do mnie postać z kultowej bajki. Ba. Nie wiedziałam, że w ogóle istnieje. Z daleka usłyszałam pisk otwieranej komody. Czym prędzej podałam gorący płyn, zaniepokojona poczynaniami gościa.

– Dziękuję. – Stworzonko było w trakcie przeglądania rzeczy.

– Jakiś problem?

– Szukam bombki. Ma pani jakąś w zanadrzu? – Chwycił naczynie w łapki. Ukradkiem łypał w stronę żyrandola.

– Eeee? Bombki?

– Mogę? – Wskazał lampkę stojącą koło łóżka. W jednej chwili zgasł mały strumień światła. Zanurzył dziewięćdziesięcio woltową żarówkę we wrzątku.

– Ej!! – wrzasnęłam, ale nie zdążyłam go powstrzymać. Rozległ się huk. Szkło rozprysło się po całym pokoju. Jeden z kawałków trafił w moją szyję. Reszta poleciała na wszystkie strony. – Aaaauuu! – pisnęłam. Stworzonko uśmiechało się z satysfakcją.

– Nic pani nie będzie. – Wziął duży łyk metalicznego naparu. – Pika. Dobre tu macie bombki. Skąd to?

– Ja pieprzę!! – Pobiegłam do łazienki. Czułam jak krew nagrzewa się od ciepłego i całkiem obcego fragmentu. Spróbowałam go poruszyć, jednak odłamek zawzięcie tkwił w skórze. Wybiegłam z mieszkania pozostawiając gościa samemu sobie. Miałam nadzieję, że jego słodki pyszczek zdechnie tak szybko jak mój albo chociaż potknie się o wystający kabel telewizora – cokolwiek.

Szpital Opatrzności Bożej był niedaleko.

Dziwnie musiała wyglądać kobieta biegnąca o północy w szale, wrzeszcząc i przeklinając na całą ulicę. Na szczęście nie spotkałam nikogo znajomego.

– Najpierw musi się pani zarejestrować – odezwała się kobieta w recepcji.

– Proszę?! Ja tu krwawię, do cholery!! – Nie zważałam na to, jak poczuje się pielęgniarka. Po tym jak zareagowała na mój widok, chciałam podrzeć na kawałeczki ten jej niebieski fartuch a wolną ręką socjopatki rozwałkować jej twarz jak ciasto. Szkoda, że to wałek nie wbił się w szyję.

– Proszę się skierować na górę do pana Paprockiego. Powinien panią przyjąć – dokończyła, okręcając się na krześle i dając mi tym samym znać, że skończyła rozmowę. Pobiegłam na górę. Stopni było zdecydowanie za dużo. Obraz zaczynał się zlewać i spajać w jedną masę. Wykończona szalonym biegiem do kliniki pacnęłam w ramię jakąś białą plamę.

– Pan Paprocki! – Strzeliłam – Proszę mi pomóc! – Znudzonym wzrokiem spojrzał na uraz.

– Proszę za mną.

Miałam ochotę walnąć go w tyłek. Ruchy lekarza przyprawiały mnie o zawroty głowy – chyba, że to przez nadmierne wykrwawianie. Ospale i flegmatycznie jak ślimak wpełzł do gabinetu.

– Co się pani stało? – zapytał.

– Może mnie pan opatrzyć? Byłabym cholernie wdzięczna! – Czułam jak ból obezwładnia szyję i utrudnia ruchy.

– Dobrze, proszę usiąść. Każdy nagły ruch potęguje problem, jeszcze odłamek się przemieści i co wtedy? – Chwycił wacik.

Po wszystkim powiedział, że miałam szczęście. Gdyby ojciec dowiedział się o moim wypadku, śmiałby się, że tylko dzięki temu, że biegłam, nie umarłam przy recepcji z długopisem w ręku – każdy przecież musiał przestrzegać terminarza. Zwłaszcza pacjenci i przyszłe trupy.

 

*

 

Znienawidziłam Pikaczu.

Udusiłabym stworzenie bez większych skrupułów. Napawałabym się widokiem odpływającej, ohydnej żółci z jego wiecznie roześmianego pyszczka.

– Pika. Przepraszam panią – usłyszałam nade mną. Pokemon lewitował z cygarem w ręku i nieszczęsną żarówką w drugiej. – Proszę o wybaczenie. U mnie nie wybuchają, nie wiedziałem, że ludzie są tak wrażliwi na urazy. – Zaśmiał się diabolicznie.

Potwory!! – chciałam krzyknąć, ale jakimś cudem nie byłam w stanie. – Kiedyś was kochałam!! – Stworzonko widocznie potrafiło czytać w myślach, bo odpowiedziało:

– Propaganda wpajana młodziutkim naiwniakom. – Kapelusz opadł mu nieco na oczka. – Dobra, za mną. – Rzucił niedopałek na trawę i chwycił moją dłoń.

Unosiliśmy się. Było mi dobrze. Czułam się jak w windzie, gdy ta podchodzi do góry lub zjeżdża w dół. W skroniach pulsowała ciepła krew. Ze wszystkich stron otaczała nas znana melodia: ” POKEMON, to przyjaciel mój. POKEMON, ramię w ramię wielki bój…”. Na chmurce widziałam murzyna i czerwonowłosą kobietę w bieli, jakiś mężczyzna w krótkich, fioletowych włosach tańczył pomiędzy młodzieżą, wymachując dziwnymi, okrągłymi przedmiotami.

– Do bagażnika z nią – wysyczał.

– Ciszej – uspokoił go ciemnoskóry chłopak. – Mamy benzynę?

– Czekaj, zobaczę. – Pikaczu zniknął w dużym, jaskrawym muchomorze. Odsłonił blaszki i po chwili wrócił trzymając w łapkach gumową kaczuszkę. – Mało.

– Niedobrze… Daj, ja poprowadzę. – Odebrał zabawkę. – Trzeba będzie wpaść do „Orlen”.

– Tam? Nie za drogo?

– Wszędzie jest drogo. A teraz do auta.

Nie wiedziałam co zrobić, więc po prostu zemdlałam.

 

*

 

Otworzyłam oczy.

Ktoś stał przede mną z dziwnym obiektem w rękach. Chyba poczuł, że się obudziłam, bo odwrócił głowę w moją stronę i uśmiechnął się. Nie poznałam, kto to. Obraz nie był na tyle wyraźny, by rozróżnić charakterystyczne rysy twarzy. Wyglądał na młodzieńca, ale równie dobrze mogła być to moja mama lub zmarła siostra. Spróbowałam podnieść się na łokciach i wygodniej usadowić.

– No, w końcu – rzucił barytonem uradowany gość.

A więc mężczyzna – pomyślałam.

– Już dobrze. Pikaczu siedzi za kratkami, jak cała jego ferajna. – Podszedł i chwycił mnie za rękę. Dopiero teraz poznałam w nim Heńka.

– O…o co chodzi? – wychrypiałam.

– Odurzyli cię, chcieli zgarnąć twoje wspomnienia, duszę i kosztowności. Złapaliśmy ich dwadzieścia kilometrów od Skoczowa, w bagażniku mieli jakieś paczki niemieckich żarówek i parę kilo grzybków. – Pogładził mnie po spoconym czole. – To była japońska mafia. Skubańce ukrywały się w Polsce. Heh, i wiesz co? Nie miałaś racji z tym wariatem.

– Ym… – Tylko to przyszło mi wtedy na myśl. Nic nie rozumiałam. – Co to? – Wskazałam podłużną rzecz w jego ręce.

– Masz, to dla ciebie. Nie wiedziałem czy lubisz. Jak nie będziesz chciała, to daj bratu. – Położył bombonierkę na szpitalnej szafce. – Jeszcze raz sory za kłótnie, to było zupełnie niepotrzebne.

– Nie ma sprawy – wycedziłam nieswojo.

Zapadła cisza. Od razu przyszła mi namyśl tamta chwila, kiedy piliśmy Calvina. Powinnam rozpływać się na widok Heńka, jednak z trudem przypominałam sobie, gdzie dokładnie położyłam szczotkę. Wydawało mi się, że niedaleko telewizora.

– Super… – westchnęłam.

– Co jest?

– Nie, nie. Nic. Dzięki za czekoladki. – Spróbowałam się uśmiechnąć.

– Nie ma sprawy.

– Można? – Z białych drzwi wychyliła się łysa głowa brata.

– Pewnie. – Heniek rzucił na mnie uradowane spojrzenie i wyszedł z pokoju. Wiedziałam, że był ciekaw, o czym będę rozmawiała z Adamem. Pewnie, gdy tylko zamknął za sobą drzwi, usiadł jak najbliżej salki – i niby przypadkiem, sznurował od dawna zawiązane buty.

– Jak się czujesz? Lepiej? – Brat nie zmienił się przez te wszystkie lata. Krępy i niski, wyglądał tak samo jak w liceum, kiedy to po raz pierwszy wylądował w areszcie.

– No, chyba tak – odpowiedziałam.

– Dorwę ich i wpierdolę ile wlezie – warknął. Duża łapa zacisnęła się na oparciu łóżka. – Masz. Mama ugotowała.

– Co?

– No rosół, a co? – Zirytował się. Postawił termos koło czerwonej bombonierki. Widok był uroczy. Ciężki, metalowy pojemnik bezbłędnie określał Adama, fikuśne, na wskroś romantycznie wyglądające czekoladki, jakby same przez się mówiły o Heńku.

– Co znowu? Śmieszę cię?

– Nieeee, Aaaadaaam. Nie stój tak, siadaj. – Usadowił się obok mnie.

– Tatko miał zawał.

– Co?!

– Ale już jest dobrze. Wczoraj grał ze mną i Grześkiem w szachy.

Wybuchłam śmiechem. Brat nigdy nie lubił takich gier – tata, co innego. Widocznie Adam bardzo się o niego bał, że zgodził się na jedną partię. A może po postu nie chciał stracić możliwe ostatniego, wspólnie spędzonego wieczoru?

– I kto wygrał? – zapytałam, znając odpowiedź.

– Tatko.

 

*

 

Więźniowie o tej porze powinni spać na pryczach. Jeden wstał ze miejsca i przeciągnął się w mroku. Chrupnęły kości. Podszedł do stolika, i jak co noc, wyciągnął kartkę. Ołówek czekał na swoim, z góry ustalonym miejscu, by zostać pochwyconym w palce i nabazgrać pierwsze słowa. Prztyczek w lampce przechylił się. Światło nie zapalało się. – Buka, nie uwierzysz. Żółtka podpyliły nam żarówkę. Znowu.

Rozległ się wybuch. Wszystko wracało do normy.

 

Zimno.

Lód był tak śliski, że wręcz niemożliwością było utrzymanie równowagi. Schodziłam powoli, patrząc pod nogi – nie chciałam się wywrócić. Przynajmniej nie teraz.

Jeszcze tylko pół kilometra i będę u siebie. Gdy przechodziłam przez plamę światła, uspokajałam się. Latarnie były jak moje dobre przyjaciółki – Heniek zawsze powtarzał, żebym się pod nimi kryła, jakbym czuła, że coś się do mnie zbliża. Nie powiedział co, ale sposób w jaki o tym mówił, przyprawiał mnie o gęsią skórkę.

Próbowałam zająć głowę swobodnymi myślami.

Przypominam sobie wczorajszą domówkę, miłego chłopaka podającego szklaneczkę ze sprawdzonym proszkiem, dobrą muzykę i falujące w jej rytm kształty mebli. Było całkiem zabawnie. Nawet nie przeszkadzał mi ogromny bałagan – dowód wyśmienitej zabawy, nie przejmowałam się tak jak zwykle. Normalnie zostawałam dłużej, by pomóc organizatorowi przyjęcia – miewałam wyrzuty sumienia: puste puszki, pobrudzone obrusy i nakrycia, walające się gdzieniegdzie papierki – doprowadzały mnie do szału.

Odwróciłam głowę. Coś poruszyło się w krzakach. Byłam pewna. Przyśpieszyłam kroku.

Ktoś kaszlnął – głośno i wyraźnie, zaraz koło mojego ucha. Odskoczyłam gwałtownie. Nie zdążyłam ukryć się w jasności, po prostu przekręciłam głowę, otwierając usta. Nikogo nie zauważyłam.

 

*

 

– Auł! Marta, uważaj jak łazisz!

– Yhyym – odburknęłam. Niemrawo ominęłam Lucynę i rzuciłam się na pusty kawałek łóżka. Adam i Kaśka leżeli obok. Spali. Miałam na tyle przytomny umysł, że zdążyłam zdjąć brudne skarpetki i rzucić je w kąt. Ktoś przeklął cicho. Miałam to w nosie. Materac wysysał z człowieka jakąkolwiek kulturę osobistą i zasady savoir vivre'u – zwłaszcza gdy było się sennym. Skuliłam się w kłębek – na tyle, na ile mi pozwalali znajomi i szybko zasnęłam.

Rano obudziło mnie chrapanie Marka.

Na nosie nieszczęśnika spoczywały śmierdzące elementy odzieży. Sprawdziłam godzinę: wpół do siódmej – musiałam się zbierać. Zdenerwowana przeskoczyłam Lucynę, leżącą w tej samej pozycji co ostatnio. Wbiegłam do kuchni. Szukałam łazienki. Modliłam się, by nie była zajęta.

Nie była. Przekręciłam kluczyk i podeszłam do umywalki.

Zwalczyłam chęć spojrzenia w lustro, dokładnie przemyłam twarz, wytarłam ręcznikiem i przeczesałam włosy ręką. Dopiero teraz odważyłam się podnieść wzrok – nie było tragicznie. Lekko przekrwione oczy i rozpalone policzki były normą. Tylko ten rozmazany makijaż…

Zmyłam resztki tuszu i chwyciłam za szczotkę. Dzisiaj musiałam sobie darować podryw w pracy. Nie było warunków – i jakichkolwiek chęci. Wybiegłam z łazienki i zaczęłam poszukiwania rzeczy: torba jest, komórka jest, tabletki są, resztki wody mineralnej – są. Jeszcze coś? A!

Przebiegłam przez korytarzyk i wpadłam do sypialni. Skarpetki leżały obok chłopaka, widocznie spadły, gdy ten przekręcał się na drugi bok. Złapałam bieliznę i wyszłam z mieszkania. Po drodze do firmy napisałam krótkiego sms-a: “ Heniek. Poszłam do pracy. Fajnie było, musisz częściej organizować takie rzeczy!;)”

Wstąpiłam do sklepu.

Młoda sprzedawczyni obrzuciła mnie niechętnym spojrzeniem – zdążyłam się przyzwyczaić. Tak było za każdym razem. Widok młodej, stosunkowo zadbanej kobiety, przyprawiał je o ból głowy i pieczenie oczu. Chciałam kupić jakiś jogurt i zjeść w biurze. Jak najszybciej podałam dziewczynie plastikowy kubeczek z “jogobellą” i poprosiłam o jedną bułkę. Skasowała mnie nieśpiesznie i wydała resztę. Jędza nie odpowiedziała na moje sympatyczne: “do widzenia”.

Budynek w którym pracowałam mieścił się na ulicy Baczyńskiego. Niewielki i całkiem szary, wyglądał równie smutno co bloki obok – zupełnie jak kartonowe pudełko, w którym Adam , mój brat, za młodu trzymał chomika. Nazywał go Stanleyem. W dzień troskliwie się nim opiekował, zmieniał wióry, karmił jakimś dziwnym, grudkowatym jedzeniem i nawet parę razy wyprowadzał na krótkie “spacerki”. Jednak w nocy budziły się zapędy sadystyczne, jak u większości chłopców w tym wieku. Zwierzak zdechł po paru tygodniach.

– Dzień dobry, pani Marto – przywitał się mężczyzna zza szyby. Uśmiechał się i jak zawsze starał zachować się swobodnie.

– Dzień dobry. – Nie miałam ochoty na “odbijanie piłeczki” nieskrywanej sympatii – tak jak panna z „Żabki” – chciałam tylko usiąść przy biurku i w spokoju skonsumować śniadanie. Jędza ze mnie.

Cholera, to jakiś żart!

Przy moim krześle stała postać. Z daleka wyglądała na kobietę nieco wykrzywioną i jakby “przydługą”. Przymrużyłam oczy – tak, jak to robi większość krótkowidzów, gdy nikt nie spogląda – i pisnęłam wściekle.

Nie mogłam zjeść wyśmienitego jogurtu, ani nawet wgryźć się w świeżą – taką miała nadzieję – bułkę

– Marta. Jesteś. – Mariola wydęła ogromne usta. – Potwierdziłaś transport tej czeskiej dostawy? Czekam i czekam. – Przyjęła oskarżycielską pozę. Mogłabym przysiąc, że jej nadmiernie odkryty biust zrobił tak samo. Tylko ona tak potrafiła. Westchnęłam głośno, odsunęłam koleżankę od stanowiska i ciężko usiadłam na krześle.

– Kobieto… Ty się zajmujesz transportami, ja księgowością. Rozumiesz, czy mam powtórzyć? – Mariola zrobiła wielkie oczy, jakby dopiero teraz ktoś oznajmił, co należy do jej obowiązków. – A teraz wybacz, ale chcę wziąć się do pracy. – Zdjęłam kurtkę i demonstracyjnie wcisnęłam guzik komputera. Nawet poruszyłam myszką na znak niewiarygodnego zapału.

Obrzuciła mnie jednym ze swoich nieco tępych, nieco śmiesznych spojrzeń. Gdy tylko znikła mi z pola widzenia, rzuciłam się na torbę trochę jak staruszka na nowe wydanie gazetki parafialnej. Drżącą ręką wymacałam jedzenie i zachłannie złapałam pieczywo.

Nie chciało mi się pracować, ale pomimo to zmusiłam się do wykonania papierkowej roboty. Będąc w trakcie finalizacji transakcji z klientem dostałam esms-a. Otworzyłam go jak najprędzej, ucieszona niezobowiązującą przerwą: ” Martuś. Spoko, jeszcze będą, przynajmniej mam taką nadzieję. Zostawiłaś u mnie szczotkę, nie wiem czy specjalnie, czy nie, nie wnikam.;) Przyjdziesz po nią?”.

Jeszcze raz przejrzałam zawartość torby. Fakt, brakowało szczotki. Przeklnęłam pod nosem, ale w głębi duszy cieszyłam się, że jest w bezpiecznym miejscu.

 

*

 

– Jaki rozpiżdżaj – burknęłam na widok “niewielkiego” bałaganu Heńka.

– Kobieto, ty rozpiżdżaju na oczy nie widziałaś. Większość ogarnąłem.

Odebrałam od niego lampkę z winem. Zostało mu trochę po impezie, a za samotnym piciem nie przepadał . Kiedyś w szale porozbijał wszystkie lustra w mieszkaniu. Jesienią ludzie szaleją.

– No, ale jednak trochę go tu zostało.

– Dobre, no nie? – zapytał, łykając czerwony płyn. Sięgnął po butelkę i przeczytał etykietę. – Calvin, rocznik dwutysięczny pierwszy.

– Całkiem, tylko trochę za gorzkie.

– Gorzkie? Słodkie.

– Może.

Zapadła cisza. Siedzieliśmy naprzeciw siebie pijąc alkohol. Nie wyglądał na zmęczonego dzisiejszą domówką. W przeciwieństwie do mnie.

– A, właśnie. Szczotka. – Wstał z kanapy i zniknął w korytarzyku. Cieszyłam się, że sobie przypomniał. Po chwili wrócił ze zgubą.

– Masz.

– Dzięki.

Usadowił się na fotelu. Przyglądał się mi bacznie, jakby zastanawiał się, czy nie powinien wręczyć fanta nieco później. Pewnie obawiał się, że skróci to moją wizytę.

– Wiesz co. Muszę ci coś powiedzieć – zaczął nieco innym głosem.

– Tak?

Skubnął płatek ucha.

– Kurde, no… Pomyślisz, że jestem jakimś wariatem. – Jego ręka spoczęła na oparciu fotela. – Obiecaj, że tak nie będzie.

Tępo rozwarłam usta, zdziwiona.

– Obiecaj!

– Obiecuję.

Zwrócił głowę w stronę okna.

– Jestem inny. – Zrobił krótką przerwę, pozwalając mi przyswoić pierwsze ze stwierdzeń.

Na zewnątrz było już ciemno i całkiem ponuro. Widziałam w parku ruszające się korony drzew i kilku śpieszących się do domów przechodniów. – Czuję rzeczy, na które mało kto zwraca uwagę. Od dziecka w sumie. – Nie chciałam mu przerywać. – No i widzę, że cały czas coś za tobą łazi… dziwne takie. – Zaśmiał się ponuro. – Nie zrozum mnie źle, ale wydaje mi się, że to Pikaczu.

Zamarłam. Po chwili parsknęłam śmiechem. Wino zatrzęsło się, wychlapując z kieliszka prosto na moje nowe buty. Heniek poczerwieniał na twarzy, jego rysy stężały jak truskawkowa galaretka. Po chwili ryknął z całych sił:

– Z czego się śmiejesz?!

Zamilkłam. Widziałam, że mówił poważnie, tak samo poważnie dyszał z wściekłości. Wstał, z brzdękiem odłożył naczynie na stolik i odwrócił się plecami. – Debilka z ciebie, wiesz? – wypalił.

Nadal nieco oszołomiona wybuchem kolegi, odpowiedziałam oburzonym tonem:

– Debilka?! To ty widzisz jakieś zasrane Pokemony!! – Wstałam. – Nie dziwię się, że nie masz dziewczyny, ogarnij się!

Jego odstające uszy rozpaliły się nieco intensywniejszą czerwienią, ale nic nie odpowiedział. Nie potrafiłam wyczytać z jego łopatek żadnych emocji – choć na uczelni profesor Ryzicki uczył, jak to robić. Z tergumensologii zawsze dostawałam jedynki.

– Obiecałaś… – wydukał. – Dobra, nieważne. Żeby nie było, że cię nie ostrzegałem.

Uśmiechnęłam się kpiąco i sięgnęłam po torebkę.

– Dobra Heniu, zostawiam cię z szaleństwem sam na sam. Mam nadzieję, że nie zaprzyjaźnicie się za bardzo, słyszałam, że słaby z niego kochanek. – Chwyciałam kurtkę i pewnym krokiem wyszłam z mieszkania. Trzasnęłam drzwiami świadomie dodając dramatyzmu.

 

*

 

– Cholera… – wydyszałam ciężko. Stałam w jasnej, pokrzepiającej plamie światła. Mrok był dziwny, jakby ciężki i obezwładniający. Nieprzyjaźnie otaczał mnie mackami, jakby tylko czekał aż się w nich zatopię. Nerwowo poprawiłam ramię torebki. Bałam się pójść dalej.

– Ojcze nasz, któryś jest w niebie… – szeptałam. To w takich sytuacjach przypominam sobie słowa modlitwy i niestety, tylko w takich je wypowiadam. Strach ściskał mi gardło, utrudniając cedzenie formułki. Jednak nawet same próby uspokajały. Jakby utwierdzały mnie w przekonaniu, że źle być nie może, a już na pewno nie gorzej. Przypominała mi się babcia, klęcząca przed leżanką i szepcząca jak w transie kolejne wersy. Dziadek klęczał przed odbiornikiem – zupełnie tak samo – gdy dowiadywał się, że wprowadzono stan wojenny. Inne wspomnienia i reakcje.

Nieco spokojniejsza przekroczyłam granice wyznaczoną przez latarnie.

Dobra, jeszcze troszkę – pomyślałam. Szłam równo, szybko, zostawiając w tyle kolejne budynki. W oddali widziałam znajomą furtkę bloku. Nigdy nie sądziłam, że będę za nią tęsknić.

Dotarłam do drzwi. W końcu. Nerwowo rozpięłam torbę i sięgnęłam po klucze.

Fuck… – Nie mogłam znaleźć. Ręka błądziła po przeróżnych, twardych, miękkich i podłużnych przedmiotach, ale nigdzie nie było dużego pęku metalowych cudeniek.

Jest! – Wybrałam jeden z nich i otworzyłam zamek trzęsącą się ręką.

Myślałam, że będzie gorzej. Salonik nie wydawał się straszny. Nawet wieszak wyglądał bardziej przyjazne i mniej demonicznie niż zwykle – stare kurtki na powyginanych haczykach, niewiadomo dlaczego, dodawały mi otuchy. Byłam głodna. Weszłam do kuchni, jakby zapominając o niedawnym strachu, i wstawiłam wodę na makaron.

Posiłek, tak jak to miałam w zwyczaju, jadłam przed telewizorem. Pogodynka w niewielkim, trzeszczącym pudełku podawała mało pokrzepiające wieści: „Jutro czeka nas wysoka temperatura, na Górnym Śląsku dojdzie aż do dwudziestu pięciu stopni Celcjusza, najmniej będzie na Podlasiu, osiemnaście stopni. Na Pomorzu dwadzieścia jeden stopni z niewielkimi opadami. Na południu mogą wystąpić burze i porywiste wiatry. Radzę zabrać ze sobą parasole i kurtki przeciwdeszczowe. W nocy temperatura gwałtownie spadnie…”.

Rozległ się dzwonek do drzwi.

Spojrzałam na zegarek: wpół do jedenastej. Nie miałam pojęcia, kogo przywiewa o tej porze. Osobnik na klatce zaprzestał naciskania guzika, jakby cierpliwie czekał, aż dojdę do klamki. Zmęczona bezustannym towarzystwem – i perspektywą kolejnego, niechcianego – powlokłam się do drzwi. „Judasz” zniekształcał obraz, uwypuklając gębę gościa.

Zastygłam przy otworze. To co miałam przed sobą wydawało się być niewiarygodne. Chciwie chłonęłam dziwność postaci. Pomachał żółtą ręką, gdy tylko zauważył, że go obserwuję.

– Pika. – To mnie rozwaliło. Ugięły się pode mną nogi i ryknęłam obłędnym śmiechem. – Można?

Przełkęłam ślinę.

– O – o co ch-chodzi?

– Ja do pani.

– A można wiedzieć w jakiej sprawie?

– Wpuści mnie pani? Zimno tu.

– Chwilka… – Zacisnęłam palce na łańcuszku drzwi. – Nie wiem…

– Pika, niech się pani zdecyduje. Mam interes. – Wpuściłam gościa. Sama nie wiem dlaczego.

Urok osobisty stworzenia był niespotykanie duży. Wdrapał się na kanapę, sadowiąc ciałko niedaleko mnie.

– Proszę mnie posłuchać. Nie zrobię pani krzywdy. – Mówił powoli, z dziwnym, nieznanym mi akcentem. – Obserwuję panią od tygodnia i zauważyłem, że otacza się pani niedobrymi ludźmi.

– N-nie dobrymi?

– Tak. – Przytaknął. – Przepraszam, że tak zapytam, ale można się czegoś napić? – Spojrzałam na niego zdziwiona.

– A, tak, oczywiście… – Wstałam i obróciłam się w stronę kuchni. – Herbaty? Kawy?

– Nie, nie… Wrzątek wystarczy. A pani zrobi sobie herbaty?

– Tak, chyba tak.

Wcisnęłam przycisk na czajniku. „Zajebiście. Wariuję.”– pomyślałam.

– W filiżance czy kubku?

– W filiżance poproszę – odpowiedział wesoło. Nigdy nie sądziłam, że przyjdzie do mnie postać z kultowej bajki. Ba. Nie wiedziałam, że w ogóle istnieje. Miałam wrażenie, że śnię i zaraz, na dźwięk bulgoczącej w czajniku wody, obudzę się w łóżku. Od razu pomyślałam o Heńku. Z daleka usłyszałam pisk otwieranej komody. Czym prędzej podałam gorący płyn, zaniepokojona poczynaniami gościa.

– Dziękuję. – Stworzonko było w trakcie przeglądania rzeczy.

– Jakiś problem?

– Szukam bombki. Ma pani jakąś w zanadrzu? – Chwycił naczynie w łapki. Ukradkiem łypał w stronę żyrandola.

– Eeee? Bombki?

– Mogę? – Wskazał lampkę stojącą koło łóżka. W jednej chwili zgasł mały strumień światła. Zanurzył dziewięćdziesięcio woltową żarówkę we wrzątku.

– Ej!! – wrzasnęłam, ale nie zdążyłam go powstrzymać. Rozległ się huk. Szkło rozprysło się po całym pokoju. Jeden z kawałków trafił w moją szyję. Reszta poleciała na wszystkie strony. – Aaaauuu! – pisnęłam. Stworzonko uśmiechało się z satysfakcją.

– Nic pani nie będzie. – Wziął duży łyk metalicznego naparu. – Pika. Dobre tu macie bombki. Skąd to?

– Ja pieprzę!! – Pobiegłam do łazienki. Czułam jak krew nagrzewa się od ciepłego i całkiem obcego fragmentu. Spróbowałam go poruszyć, jednak odłamek zawzięcie tkwił w skórze. Wybiegłam z mieszkania pozostawiając gościa samemu sobie. Miałam nadzieję, że jego słodki pyszczek zdechnie tak szybko jak mój albo chociaż potknie się o wystający kabel telewizora – cokolwiek.

Szpital Opatrzności Bożej był niedaleko.

Dziwnie musiała wyglądać kobieta biegnąca o północy w szale, wrzeszcząc i przeklinając na całą ulicę. Na szczęście nie spotkałam nikogo znajomego.

– Najpierw musi się pani zarejestrować – odezwała się kobieta w recepcji.

– Proszę?! Ja tu krwawię, do cholery!! – Nie zważałam na to, jak poczuje się pielęgniarka. Po tym jak zareagowała na mój widok, chciałam podrzeć na kawałeczki ten jej niebieski fartuch a wolną ręką socjopatki rozwałkować jej twarz jak ciasto. Szkoda, że to wałek nie wbił się w szyję – byłoby chociaż czym.

– Proszę się skierować na górę do pana Paprockiego. Powinien panią przyjąć – dokończyła, okręcając się na krześle i dając mi tym samym znać, że skończyła rozmowę. Pobiegłam na górę. Stopni było zdecydowanie za dużo. Obraz zaczynał się zlewać i spajać w jedną masę. Wykończona szalonym biegiem do kliniki pacnęłam w ramię jakąś białą plamę.

– Pan Paprocki! – Strzeliłam – Proszę mi pomóc! – Znudzonym wzrokiem spojrzał na uraz.

– Proszę za mną.

Miałam ochotę walnąć go w tyłek. Ruchy lekarza przyprawiały mnie o zawroty głowy – chyba, że to przez nadmierne wykrwawianie. Ospale i flegmatycznie jak ślimak wpełzł do gabinetu.

– Co się pani stało? – zapytał.

– Może mnie pan opatrzyć? Byłabym cholernie wdzięczna! – Czułam jak ból obezwładnia szyję i utrudnia ruchy.

– Dobrze, proszę usiąść. Każdy nagły ruch potęguje problem, jeszcze odłamek się przemieści i co wtedy? – Chwycił wacik.

Po wszystkim powiedział, że miałam szczęście. Gdyby ojciec dowiedział się o moim wypadku, śmiałby się, że tylko dzięki temu, że biegłam, nie umarłam przy recepcji z długopisem w ręku – każdy przecież musiał przestrzegać terminarza. Zwłaszcza pacjenci i przyszłe trupy.

 

*

 

Znienawidziłam Pikaczu.

Udusiłabym stworzenie bez większych skrupułów. Napawałabym się widokiem odpływającej, ohydnej żółci z jego wiecznie roześmianego pyszczka.

– Pika. Przepraszam panią – usłyszałam nade mną. Pokemon lewitował z cygarem w ręku i nieszczęsną żarówką w drugiej. – Proszę o wybaczenie. U mnie nie wybuchają, nie wiedziałem, że ludzie są tak wrażliwi na urazy. – Zaśmiał się diabolicznie.

Potwory!! – chciałam krzyknąć, ale jakimś cudem nie byłam w stanie. – Kiedyś was kochałam!! – Stworzonko widocznie potrafiło czytać w myślach, bo odpowiedziało:

– Propaganda wpajana młodziutkim naiwniakom. – Kapelusz opadł mu nieco na oczka. – Dobra, za mną. – Rzucił niedokończony tytoń na trawę i chwycił moją dłoń.

Unosiliśmy się. Było mi dobrze. Czułam się trochę jak w windzie, gdy ta podchodzi do góry lub zjeżdża w dół. W skroniach pulsowała ciepła krew. Ze wszystkich stron otaczała nas znam melodia: ” POKEMON, to przyjaciel mój. POKEMON, ramię w ramię wielki bój…”. Na chmurce widziałam murzyna i czerwonowłosą kobietę w bieli, jakiś mężczyzna w krótkich, fioletowych włosach tańczył pomiędzy młodzieżą, wymachując pokebolami.

– Do bagażnika. Ha ! Ha! Ha! – wyśpiewał.

– Ciszej – uspokoił go ciemnoskóry chłopak. – Mamy benzynę?

– Czekaj, zobaczę. – Pikaczu zniknął w dużym, jaskrawym muchomorze. Odsłonił blaszki i po chwili wrócił trzymając w łapkach gumową kaczuszkę. – Mało.

– Niedobrze… Daj, ja poprowadzę. – Odebrał zabawkę. – Trzeba będzie wpaść do „Orlen”.

– Tam jest drogo! – zarzucił Ash, z wiecznymi pretensjami w głosie.

– Wszędzie jest drogo. A teraz do auta.

Nie wiedziałam co zrobić, więc po prostu zemdlałam.

 

*

 

Otworzyłam oczy.

Ktoś stał przede mną z dziwnym obiektem w rękach. Chyba poczuł, że się obudziłam, bo odwrócił głowę w moją stronę i uśmiechnął się. Nie poznałam, kto to. Obraz nie był na tyle wyraźny, by rozróżnić charakterystyczne rysy twarzy. Wyglądał na młodzieńca, ale równie dobrze mogła być to moja mama lub zmarła siostra. Spróbowałam podnieść się na łokciach i wygodniej usadowić.

– No, w końcu – rzucił barytonem uradowany gość.

A więc mężczyzna – pomyślałam.

– Już dobrze. Pikaczu siedzi za kratkami, jak cała jego ferajna. – Podszedł i chwycił mnie za rękę. Dopiero teraz poznałam w nim Heńka.

– O…o co chodzi? – wychrypiałam.

– Odurzyli cię, chcieli zgarnąć twoje wspomnienia, duszę i kosztowności. Złapaliśmy ich dwadzieścia kilometrów od Skoczowa, w bagażniku mieli jakieś paczki niemieckich żarówek i parę kilo grzybków. – Pogładził mnie po spoconym czole. – To była Japońska mafia. Skubańce ukrywały się w Polsce. Heh, i wiesz co? Nie miałaś racji z tym wariatem.

– Ym… – Tylko to przyszło mi wtedy na myśl. Nic nie rozumiałam. – Co to? – Wskazałam podłużną rzecz w jego ręce.

– Masz, to dla ciebie. Nie wiedziałem czy lubisz. Jak nie będziesz chciała, to daj bratu. – Położył bombonierkę na szpitalnej szafce. – Jeszcze raz sory za kłótnie, to było zupełnie niepotrzebne.

– Nie ma sprawy – wycedziłam nieswojo.

Zapadła cisza. Od razu przyszła mi na myśl tamta chwila, kiedy piliśmy Calvina. Powinnam rozpływać się na widok Heńka, jednak z trudem przypominałam sobie, gdzie dokładnie położyłam szczotkę. Wydawało mi się, że niedaleko telewizora.

– Super… – westchnęłam.

– Co jest?

– Nie, nie. Nic. Dzięki za czekoladki. – Spróbowałam się uśmiechnąć.

– Nie ma sprawy.

– Można? – Z białych drzwi wychyliła się łysa głowa brata.

– Pewnie. – Heniek rzucił na mnie uradowane spojrzenie i wyszedł z pokoju. Wiedziałam, że był ciekaw, o czym będę rozmawiała z Adamem. Pewnie, gdy tylko zamknął za sobą drzwi, usiadł jak najbliżej salki – i niby przypadkiem, sznurował od dawna zawiązane buty.

– Jak się czujesz? Lepiej? – Brat nie zmienił się przez te wszystkie lata. Krępy i niski, wyglądał tak samo jak w liceum, kiedy to po raz pierwszy wylądował w areszcie.

– No, chyba tak – odpowiedziałam.

– Dorwę ich i wpierdolę ile wlezie – warknął. Duża łapa zacisnęła się na oparciu łóżka. – Masz. Mama ugotowała.

– Co?

– No rosół, a co? – Zirytował się. Postawił termos koło czerwonej bombonierki. Widok był uroczy. Ciężki, metalowy pojemnik bezbłędnie określał Adama, fikuśne, na wskroś romantycznie wyglądające czekoladki, jakby same przez się mówiły o Heńku.

– Co znowu? Śmieszę cię?

– Nieeee, Aaaadaaam. Nie stój tak, siadaj. – Usadowił się obok mnie.

– Tatko miał zawał.

– Co?!

– Ale już jest dobrze. Wczoraj grał ze mną i Grześkiem w szachy.

Wybuchnęłam śmiechem. Brat nigdy nie lubił takich gier – tata, co innego. Widocznie Adam bardzo się o niego bał, że zgodził się na jedną partię. A może po postu nie chciał stracić możliwe ostatniego, wspólnie spędzonego wieczoru?

– I kto wygrał? – zapytałam, znając odpowiedź.

– Tatko.

 

*

 

Więźniowie o tej porze powinni spać na pryczach. Jeden wstał ze miejsca i przeciągnął się w mroku. Chrupnęły kości. Podszedł do stolika, i jak co noc, wyciągnął kartkę. Ołówek czekał na swoim, z góry ustalonym miejscu, by zostać pochwyconym w palce i nabazgrać pierwsze słowa. Prztyczek w lampce przechylił się. Światło nie zapalało się. – Buka, nie uwierzysz. Żółtka podpyliły nam żarówkę. Znowu.

Rozległ się wybuch. Wszystko wracało do normy.

Koniec

Komentarze

Czzułam się terochę jak w windzie, gdy ta podchodzi do góry lub zjeżdża w dół. W skroniach pulsowała ciepła krew. Ze wszystkich stron otaczała nas znam melodia:

Maju, nie przeczytałam jeszcze, ale Ty chyba też. Zerknęłam na mały fragment i od razu rzuciło mi się masę literówek. przeczytaj jeszcze raz i usuń je.

Zajrzę jutro. 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Takie lekkie, naiwniutkie i dziecinne.

pozdrawiam

Dzięki:-) Już poprawia. Nie wiem jakim cudem...

Mag-da: Dziękuję za komentarz. Nie miało być takie...chyba tylko ja tu widzę sens, co?;-)

Maju, przeczytaj cały tekst. A o sensie powiem Ci jutro, jak przeczytam. Dobranoc.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Bemiku, przeczytam:) Kolejny raz nie zaszkodzi.

Jak sobie wyobrażę dziewczynę po imprezie i... jej brudne skarpetki... to mi się słabo robi. Nigdy w życiu nie opisuj takich rzeczy. Jestem na to zbyt wrażliwy. Co do fabuły - to nie zrozumiałem jej przesłania i dlatego nie mam pojęcia, czy okropne wzmianki o brudnej bieliźnie, wizycie w Żabce oraz w pracy są w jakikolwiek sposób - oprócz gadulstwa autorki - uzasadnione. Pozdrawiam.

Szkapo: Może to i to? Dziękuję za opinię:)

Szukała skarpetek, a co ma do tego bielizna?

Pól do siódmej, nie wpół

Chomika trudno przechowywać w kartonowym pudełku - wydaje mi się, że przegryzłby je błyskawicznie 

znajomą furtkę bloku.- furtka jest w płocie albo parkanie 

Rzucił niedokończony tytoń na trawę i - niedopałek 

Ze wszystkich stron otaczała nas znam melodia: znana

To była Japońska mafia - japońska małą literą, bo to przymiotnik 

Od razu przyszła mi namyśl tamta chwila, 

Wybuchłam śmiechem -wybuchnęłam 

Maju, jeśli przeczytałaś ponownie, to jednak nie dokładnie. Szczerze pwoiem, że nie bardzo wiem, o co chodzi w Twoim opowiadaniu, ale to pewnie przez to, że nie oglądałam Pokemonow. Chyba nawet moje dzieci były już za dorosłe, kiedy to leciało. Albo ja przeoczyłam. 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Bemiku! Dziękuję Ci za przeczytanie, błędy już poprawiam! Następnym razem będzie lepiej - mam taką nadzieję... szkoda, że znowu nie oddałam tego, co chciałam. Cóż, wiele przede mną:)

Pozdrawiam.

Nie doczytałem. Nic, ale to nic nie drgnęło we mnie do jednej trzeciej, więc odpuściłem.

Maja, jak miło tu wytchnąć na chwilę na Twoim "podwórku". U mnie zgliszcza. Nawet taobret się nie ostał:)

Wiesz co, śmiałam się tu u Ciebie:) Dla mnie Twoja bohaterka jest git dziewczyna. Jej skarpetki też!:) Wizyta w Żabce była konieczna. Jak na kacu obejść się bez bułki i jogurtu? Oczywiste:)

Cały tekst właśnie o życiu codziennym takiej cudownie normalnej przecież Marty czytało mi się spojsko i wcale nie było gadulstwem. Bardziej mnie śmieszyło to od dalszej części, gdzie zjawia się główna komediowa postać - Pikaczu. Nieźle wyszło. ale dla mnie postać komedowa nr 1 to Marta:)

Kurcze, spóźniłam się z czytaniem, bo wczoraj byłam na froncie...:) Pewnie już nie możesz teraz edytować. Zresztą nie takie istotne, kilka niedopatrzeń wynotuję, nie bardzo istotnych:

1) Nie mogłam zjeść wyśmienitego jogurtu, ani nawet wgryźć się w świeżą – taką miała nadzieję – bułkę.

2) rocznik dwutysięczny pierwszy chyba: rocznik dwa tysiące pierwszy (słyszałam, że tak się odmienia lata)

3) na uczelni profesor Ryzicki uczył

4) Celcjusza - chyba Celsjusza (choć wszyscy mówią Celcjusz:)

5) Ze wszystkich stron otaczała nas znam melodia

6) przyszła mi namyśl

I COŚ, CO MI SIĘ NAJBARDZIEJ PODOBAŁO- ZDANIE THE BEST OF MARTA: "Powinnam rozpływać się na widok Heńka, jednak z trudem przypominałam sobie, gdzie dokładnie położyłam szczotkę. Wydawało mi się, że niedaleko telewizora."

Adamie: Szkoda... Może za parę lat coś drgnie.;) Teraz jeszcze nie czas i miejsce. Jednak zachęcam do czytania moich wypocin. Wiesz, że cenię sobie każdą opinię. Dziękuję za komentarz.

Agatko: Nie, już nie, niestety. Dziękuję Ci za wyczerpujący komentarz.:) Doceniam to, że poświęciłaś tyle czasu (Bemik też, oczywiście). Nie wiem jak Ty to robisz, ale nie wiadomo jaki to byłby tekst, wynajdujesz w nim pozytywy i wyrabiasz własne zdanie. Bardzo to pokrzepiające. Raz rózgi, raz poklepanie po plecach, daje siłę do dalszego pisania.

Pozdrawiam:)

Naprawdę mi się podobało. Śmiałam się po prostu. Zresztą, Maja... nawet nie wiesz... Przerzuć się na maila, jak znajdziesz czas, muszę prywatnie popisać, nie tutaj:) Pa!

no problemo:-)

     Zupełnie nie moja bajka. Nigdy nie widziałam żadnego Pokemona, a jeśli widziałam, to nie wiedziałam, że to Pokemon.

     Jest jednak postęp. Rozumiałam co czytam, jakkolwiek nie wiem dlaczego tyle czasu poświęciłaś przeżyciom związanym z żarówką o dziwnej mocy. ;-)

     Mam nadzieję na Twoje kolejne opowiadanie, o którym będę mogła powiedzieć, że je rozumiem i wiem, dlaczego zostało napisane. ;-)

 

Miałam na tyle przytomny umysł, że zdążyłam zdjąć brudne skarpetki i rzucić je w kąt. Ktoś przeklął cicho. Miałam to w nosie”. –– Powtórzenie. Może w ostatnim zdaniu: Było mi wszystko jedno.

 

„Dopiero teraz odważyłam się podnieść wzrok - nie było tragicznie. Lekko przekrwione oczy i rozpalone policzki były normą”. –– Powtórzenie.

 

„…torba jest, komórka jest, tabletki są, resztki wody mineralnej - ”. –– Ile było resztek wody mineralnej? ;-)

Ja napisałabym: …torba jest, komórka jest, tabletki są, resztka wody mineralnej –– jest.

 

„…zupełnie jak kartonowe pudełko, w którym Adam , mój brat…” –– Zbędna spacja przed przecinkiem.

 

„Nazywał go Stanleyem”. –– Ja napisałabym: Nazywał go Stanley.

 

„Dzień dobry, pani Marto – przywitał się mężczyzna zza szyby”. –– Dzień dobry, pani Marto – przywitał mnie mężczyzna zza szyby.

 

„Uśmiechał się i jak zawsze starał zachować się swobodnie”. –– Powtórzenia.

 

„Odebrałam od niego lampkę z winem”. –– Pocztą przysłał? ;-)

Ja napisałabym: Podał mi lampkę wina.

 

„Calvin, rocznik dwutysięczny pierwszy”. –– Wolałabym, żeby Heniek umiał czytać daty. ;-)

Powinien powiedzieć: Calvin, rocznik dwa tysiące pierwszy.

 

„Usadowił się na fotelu. Przyglądał się mi bacznie, jakby zastanawiał się, czy nie powinien wręczyć fanta nieco później. Pewnie obawiał się, że skróci to moją wizytę”. –– Powtórzenia.

A może: Usiadł na fotelu. Patrzył na mnie bacznie, jakby rozważał, czy nie wręczyć mi fantu nieco później. Pewnie obawiał się, że skróci to moją wizytę.

Cztery się można zredukować do jednego.

 

„Po chwili parsknęłam śmiechem. Wino zatrzęsło się”. –– Ja napisałabym:  Wino zafalowało lub zakołysało się.

 

„Wstał, z brzdękiem odłożył naczynie na stolik i odwrócił się plecami”. –– Naczynie, w tym wypadku kieliszek, odstawiłabym.

 

Chwyciałam kurtkę i pewnym krokiem wyszłam z mieszkania, trzaskając drzwiami”. –– Literówka.


„Nieprzyjaźnie otaczał mnie mackami, jakby tylko czekał, aż się w nich zatopię”. –– W mackach, czy w nim, czyli cieniu? ;-)

 

„Nerwowo poprawiłam ramię torebki”. –– Torebki nie mają ramion. Albo ja nie wiem wszystkiego o torebkach. ;-)

Torebka może mieć pasek, uchwyt, rączkę. Może też nie mieć tych elementów, wtedy mamy do czynienie z kopertówką.

 

„Dziadek klęczał przed odbiornikiem – zupełnie tak samo - gdy dowiadywał się, że wprowadzono stan wojenny”. –– O wprowadzeniu stanu wojennego dziadek mógł dowiedzieć się raz. Potem już wiedział. Zdanie winno brzmieć: …kiedy dowiedział się, że wprowadzono stan wojenny.

 

„Nieco spokojniejsza przekroczyłam granice wyznaczoną przez latarnie”. –– Literówki.

 

„Nawet wieszak wyglądał bardziej przyjazne i mniej demonicznie niż zwykle…” – Literówka.

 

„…stare kurtki na powyginanych haczykach, niewiadomo dlaczego, dodawały mi otuchy”. –– …stare kurtki na powyginanych haczykach, nie wiadomo dlaczego, dodawały mi otuchy.

 

„…na Górnym Śląsku dojdzie aż do dwudziestu pięciu stopni Celcjusza…” ––…na Górnym Śląsku dojdzie aż do dwudziestu pięciu stopni Celsjusza

 

„Zmęczona bezustannym towarzystwem – i perspektywą kolejnego, niechcianego – powlokłam się do drzwi”. –– Zmęczona bezustannym towarzystwem – i perspektywą kolejnego, niechcianego – powlekłam się do drzwi.

 

Zajebiście. Wariuję.”- pomyślałam”. –– Brak spacji po cudzysłowie.

 

„Zanurzył dziewięćdziesięcio woltową żarówkę we wrzątku”. –– Zanurzył dziewięćdziesięciowoltową żarówkę we wrzątku.

Czy są żarówki o takiej mocy?

 

„Wybiegłam z mieszkania pozostawiając gościa samemu sobie”. –– Ja napisałabym:  Wybiegłam z mieszkania pozostawiając gościa samego sobie.

 

„Pika. Przepraszam panią – usłyszałam nade mną”. –– Ja napisałabym: Pika. Przepraszam panią – usłyszałam nad sobą.

 

Potwory!! – chciałam krzyknąć, ale jakimś cudem nie byłam w stanie. – Kiedyś was kochałam!! –– Albo jeden wykrzyknik, albo trzy. Dwóch się nie stawia.

 

„Na chmurce widziałam murzyna i czerwonowłosą kobietę w bieli, jakiś mężczyzna w krótkich, fioletowych włosach tańczył pomiędzy młodzieżą, wymachując dziwnymi, okrągłymi przedmiotami”. –– Bardzo chciałabym wiedzieć, gdzie rosły krótkie, fioletowe włosy, w których tańczył mężczyzna. Pewnie nurzał w nich stopy jak w trawie porastającej łąkę. ;-)

Zdanie winno brzmieć: Na chmurce widziałam Murzyna i czerwonowłosą kobietę w bieli, jakiś mężczyzna z krótkimi, fioletowymi włosami tańczył wśród młodzieży, wymachując dziwnymi, okrągłymi przedmiotami.

 

„Pikaczu siedzi za kratkami, jak cała jego ferajna”. –– Ja napisałabym: Pikaczu siedzi za kratkami, tak jak cała jego ferajna.

 

„Jeszcze raz sory za kłótnie, to było zupełnie niepotrzebne”. –– Jeszcze raz sorry za kłótnię, to było zupełnie niepotrzebne. Chyba że: Jeszcze raz sorry za kłótnie, one były zupełnie niepotrzebne.

 

Z białych drzwi wychyliła się łysa głowa brata”. –– Czy brat, przy pomocy łysej głowy, rozwalił drzwi i teraz owa głowa z drzwi mogła się wychylać? ;-)

Zza białych drzwi wychyliła się łysa głowa brata.

 

„Widocznie Adam bardzo się o niego bał, że zgodził się na jedną partię”. –– Widocznie Adam bardzo się o niego bał, skoro zgodził się na jedną partię.

 

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ojej, aż tyle tego? Dziękuję, Regulatorzy:)

Poprawiać już się nie da, ale przeczytam każdą uwagę.

A ja widziałam tylko 6 błędów:) Niesamowite. Jak można mieć takie oczy, jak regulatorzy?:)

Ale, Maja, dla mnie jest tak samo fajne:)

To prawda, moje oczy są straszne! W dodatku widzę oczami, ale patrzę głową. ;-)

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

I robisz z głową:)

Agatko, bardzo mi miło!

Rety:) Nawet Batman nie miał takich wejść!

Ja zaś rzeknę tak: miej serce i patrzaj w serce. Amen.

Jakoś nie zrozumiałam zakończenia.

Do poczytania, przyjemne całkiem, mimo POKEMONA (brrr!) i paru potknięć językowych.

Pokemona? A to źle? Pokemony są kochane... i takie japońskie.

Dziękuję Fanto za komentarz. Całkiem przyjemne? Fiuuu;-) Dzięki też, że stale mnie odwiedzasz. Doceniam!

Mi się czytało całkiem przyjemnie ;) No i zawsze podejrzewałem, że za uroczą buźką Pikachu kryje się potwór. No i okazuje się, że miałem rację :)

Pozdrawiam.

Ups, nie wiem dlaczego znowu "podwoiło" mi się.

Yoss. Widzisz, Pikaczu był straszny i dla porównania dałam Bukę. Biedna, fioletowa masa widocznie nie była gorsza od żółtego Pokemona:-) Tak to już bywa.

I słowa nie ranią bardziej niż czyny - przynajmniej jak dla mnie. Uważajcie na rozwalone we wrzątku żarówki.

Trzema słowami, dzięki za komentarz!

Pozdrawiam.

Ano przyjemne :) Nie nudziłam się, czytało się dobrze :). Tylko zakończenie mi się nie podoba. Jakieś takie rozmyte, niejasne.

Maju, napisane jak zwykle nieżle, jak zwykle kilka (Regulatorzy to klasa sama w sobie) błędów i... o co chodzi w opowiadaniu? Nie, nie tłumacz - czekam na takie, które będzie czytelne bez wyjaśnien (HUUUUL się kłania, straszy i WYMAGA!). Lubię czytać Twoje teksty, nawet jeśli są dla mnie nie do końca zrozumiałe. Kilka ciekawych spostrzeżeń się trafiło, jak na przykład to o starych kurtkach dodających otuchy.

Pozdrawiam.

Sorry, taki mamy klimat.

Sethraelu.

Właśnie, straszysz mnie tym HuuuL-em. Dzisiaj przechodząc niezwykle klimatyczną ulicą, koło upiornych, powyginanych drzew i opuszczonych domów, miałam ogromną ochotę na horror. Po prostu. Więc coś typu HuuuL to nie będzie. Choć mam pomysł - na razie tylko w głowie - nad nieco politycznym (tak, tak. Mieszam jednak opowiadania z "szambem". Trudno).

Dziękuję Ci za komentarz. Zapraszam częściej;-)

Ps. Nad "rozszyfrowaniem" i jasnością tekstów - pracuję.

Pozdrawiam.

Przeczytałem i nie podobało mi się. Także umiarkowanie wyłapałem sens opowiadania, ponadto niektóre partie tekstu były wyraźnie mało wciągające i wręcz zmuszały do ślizgania się po nich wzrokiem --- zamiast przeczytania --- w szczególności końcówka.

pozdrawiam

I po co to było?

Pozdrawiam i dzięki za komentarz;)

Nowa Fantastyka