- Opowiadanie: kanithia - Cmentarz Smutków

Cmentarz Smutków

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Cmentarz Smutków

Wieczór na Alei Olch był mroźny i zasnuty welonami mgieł. Od południa wiał przenikliwy wiatr. Drogę nieśmiało oświetlał rząd lamp naftowych. Za rogiem był stary cmentarz zwany Cmentarzem Smutków. Gdzieniegdzie ponad jego żelaznym ogrodzeniem piętrzyły się tajemnicze, granitowe nagrobki, przyprawiające o dreszcze.

 

Spośród oparów wyłoniła się czwórka młodych ludzi, poetów, których rozmowy spłoszyły wrony. Ptaki z głośnym, złowieszczym krakaniem zerwały się z drzew. Aspiracje polityczne młodzieńców sięgały urzędów królewskich. W rzeczywistości była to banda rozkapryszonych, rozpieszczonych urwisów. Pierwszy z nich, sądząc po wzroście – najstarszy, nazywał się William. Nosił wełniany kubrak, a w wewnętrznej kieszeni przechowywał opasły tomik wierszy swojego dziada. Drugi, niższy nieco, lecz znacznie tęższy – Robert, był duszą towarzystwa. Wymyślał najlepsze żarty w miasteczku. Robert i William zawsze trzymali się razem. Trzecim chłopcem był rudowłosy (choć jego matka stanowczo podkreślała: „ognistowłosy”) Nico. Nico był najmniej gadatliwy i lubił trzymać się z dala od kłopotów. Ostatni z drużyny, Peter, miał poważną wadę wzroku. Nosił grubo oprawiane okulary i nieraz stawał się przez to pośmiewiskiem.

 

– Zapowiada się mroźna noc, chłopaki – sapnął William i poprawił swój kubrak – Hej Robert, o czym chciałeś nam powiedzieć?

 

– Nic ważnego. – odpowiedział, a po chwili zwrócił się do Peter’a – Mieszkasz w kilkupiętrowym domku, prawda?

 

– Tak , bo co? – odparł.

 

– Zastanawiałem się tylko, co byś zrobił, gdyby ze snu zbudził cię straszny, przeszywający krzyk twojej matki na dziedzińcu, a po chwili z pokoju obok ten sam głos oznajmił ci, że to śmiertelna pułapka?

 

– Przestań! – zaprotestował Peter. Reszta zaniosła się głośnym śmiechem.

 

– Ktoś tu się boi! – zadrwił William.

 

– Nieprawda! Ja się nigdy nie boję!

 

– Hej – wtrącił wesoło Robert – Widzicie ten cmentarz za rogiem? Wiecie kto tam leży?

 

– Kto?

 

– Człowiek, który z zimną krwią zamordował żonę, a potem szczycił się jej śmiercią! Niejaki… Brunon Davis!

 

– Słyszałem o nim – powiedział William – Wiem, że później jego dzieci zginęły w pożarze pociągu, który wzniecił on sam!

 

– Bzdury! – krzyknął Nico.

 

– Ale to nie jest najlepsze! Słuchajcie dalej. Podobno w nocy wstaje z martwych i wciąż pragnie krwi! – dodał Robert.

 

– Nie rusza mnie to – żachnął się Peter i skrzyżował ręce – Naprawdę wierzycie w takie dyrdymały?

 

– Taki jesteś pewien? Może się przekonamy. Założę się, że nie wytrzymasz dłużej niż dwie godziny na grobie mordercy.

 

– Robert nie rób tego – powiedział stanowczo Nico.

 

– Oj, zamknij się. Niech udowodni, że naprawdę niczego się nie boi. To jak?

 

– Jeśli wygram, wisisz mi stówę.

 

– Ja bym tego za tysiąc nie robił – rzekł William, który chciał zbudować w chłopaku lęk.

 

– Ha! Powiedz mi tylko, gdzie dokładnie mam się udać.

 

– Bodajże… Trzynasty rząd, szesnasty grób od lewej.

 

– Wracam za dwie godziny!

 

– Czekaj! – zatrzymał Peter’a Robert – Weź ten nóż. Wbij go w grób, kiedy będziesz odchodził. Dzięki temu będziemy wiedzieć, że naprawdę tam byłeś.

 

Chłopak prychnął, wziął nóż, obrócił się na pięcie i szybkim krokiem oddalił od przyjaciół.

 

– Będziemy czekać te dwie godziny? – zapytał zaniepokojony wizją stania na mrozie William.

 

– Żartujesz? Gdy tylko zniknie z pola widzenia, uciekamy.

 

Peter odważnie wkroczył w spowite ciemnością rzędy grobowców, mijając przy tym kamienną, surową bramę. Wszystkie granitowe nagrobki były do siebie podobne – proste bryły, ozdobione stalowymi lub drewnianymi krzyżykami. Większość z nich była zardzewiała bądź spróchniała. Czas nie oszczędzał zmarłych nawet po śmierci. W niektórych miejscach ponad inne unosiły się zdobione kapliczki bogatych rodów. Urządzone według arystokratycznego smaku, charakteryzowały się smukłością, a czubek wieńczyły strzeliste pinakle. Lecz nawet ich nikt nie odwiedzał. Peter przedzierał się przez welony mgieł, zatapiając stopy w grząskiej, nieutwardzonej ziemi. Po cichu liczył rzędy, aż w końcu dotarł do celu. „Brunon Davis – 7 STYCZEŃ 1901” Podano tylko datę śmierci.

 

– W porządku – wyszeptał, przycupnął i oparł się plecami o zimny, gładki granit. – Za dwie godziny wyjdę stąd bogatszy o stówkę – a po chwili dodał: Nic mi się nie stanie.

 

Początkową ciszę zakłócały jęki niesione przez wiatr, skrzypienie starych drzew, niepokojący szelest liści.

 

– To tylko cmentarz – mówił w duchu Peter.

 

Na nieboskłonie unosiły się sylwetki wron, które od czasu do czasu złowieszczo pokrakiwały. Mgła gęstniała, a chłopiec pozostał sam w nieobeszłej, cmentarnej krainie. Nagle usłyszał ciche trzaśnięcie, jak gdyby ktoś się skradał. Wstrzymał oddech, zbladł, ale wytężając wzrok nikogo nie dostrzegł, ani więcej nie posłyszał. Uznał to za wybryk pozbawionego pewności umysłu. Zaczynał się denerwować, choć ze wszystkich sił starał się to ukryć. Minęły upragnione dwie godziny. Odetchnął z ulgą spoglądając na zegarek. Wbił nóż, jako umówiony znak, a wtedy wrony odezwały się straszliwym, chaotycznym gwizdem i niepokojąco trzepocąc skrzydłami odleciały. Wiatr ucichł, a zewsząd obległa go złowroga cisza.

 

– Witaj stówko – rzekł, zupełnie lekceważąc strach jaki go ogarniał.

 

Skierował się w stronę kamiennej bramy, lecz ta zniknęła. Otaczały go jedynie groby, mgła i cisza. Był pewny, że szedł tą samą drogą. Skórę młodzieńca przeszyły dreszcze. Z trudem przełknął ślinę i wrócił na miejsce spoczynku mordercy. Może jednak ze strachu pomieszały mu się zmysły i poszedł w przeciwnym kierunku. Chciał to sprawdzić. Odnalazł grób z głęboko wbitym nożem. Rozejrzał się, lecz nie dostrzegł niczego więcej oprócz mgły.

 

– Ja chyba zwariowałem – powiedział i ruszył ponownie w kierunku kamiennej bramy. Tym razem przeszedł dłuższy dystans, lecz ani bramy ani niczego innego, co mogłoby wskazywać na wyjście, nie odnalazł.

 

Czuł jak krew w żyłach nabiera prędkości, jak spłyca mu się oddech, gdy zauważył niewielki ruch na środku jednej z mogił. Tajemnicze zwierzę pokryte było rzadkimi włoskami i rytmicznie unosiło się w górę i w dół, intensywnie oddychając. Struchlały ze zgrozy Peter przybliżył się nieco, a leżąca istota przyspieszyła ruchy. Dopiero, gdy znalazł się na kilkanaście centymetrów odległości, uświadomił sobie, że z każdym oddechem spod zwierzęcia wycieka strużka lśniącej krwi. Widok był odpychający, mdły. Okazało się, że zwierzę było tak naprawdę, spleśniałym, włochatym sercem! Chłopcowi zakręciło się w głowie. Przyspieszył kroku omijając straszne widowisko. Przezwyciężając pychę, począł nawoływać przyjaciół.

 

– William, Nico, Robert! – głos miał drżący, przerywany. Odpowiedziała mu jedynie cisza.

 

Biegł, lecz przy każdym nieostrożnym kroku, stopa grzęzła w ziemi.

 

W pewnym momencie dostrzegł słup księżycowego światła, choć równie dobrze mogło to być złudzenie. Padał na jeden z tych monotonnych pomników, oświetlając głęboko żłobiony napis: „Norah Davis 12 SIERPIEŃ 1896”. Chwilę później obok pojawił się nowy snop. Peter widział w nim splecioną ze sobą parę cieni, kobietę osnutą w mroku i zamyślonego mężczyznę. Poruszali się delikatnie, rytmicznie według dźwięków ich duszy, jak gdyby tańczyli ostatniego walca w życiu. Falowali tak w świetle księżyca rzucając jeden cień, złączeni myślą. Widok był magiczny, lecz w jednej chwili czar prysł. Cienie odeszły od siebie, mężczyzna wyjął nóż i zaszlachtował ukochaną. Po dokonanym akcie odchylił się, jakby w amoku, otworzył usta i znikł. Przerażony Peter wrzasnął. Biegł co sił w nogach, pragnąc odzyskać wbity w grób nóż. To miejsce nie było bezpieczne, a on wariował, tracił zmysły. Przemierzał niezliczone rzędy grobowców i kapliczek, intuicyjnie kierując się do przodu. Wywrócił się po raz kolejny. Świat zawirował mu w głowie. Opary mgły zdawały się być przez chwilę białymi, mlecznymi zasłonami, za którymi kryją się najwięksi zbrodniarze świata, w tym Brunon Davis. Kiedy się podniósł, usłyszał niesamowite huknięcie, jakby uderzenie w ogromny dzwon. Po chwili doszedł go turkot, niepokojący rytm żelaznych kół. Zza mgły wyłoniła się z przeraźliwym świstem stalowa lokomotywa, sunąc przed siebie z niezmierzoną prędkością. Żelazny potwór, ogarnięty płomieniami był rozgrzany do czerwoności. W wagonach Peter dostrzegł chude twarzyczki krzyczących dzieci. Majestatyczna rzeźba ze stali powoli się topiła. Nim dotarła do chłopaka ogień pochłonął pasażerów. Wtem nagle potężny welon mgły zasłonił okropny widok, niczym ogromna fala pochłaniająca statki na morzu. Peter rzucił się na kolana, krzyknął i gorzko zapłakał. Żałował, że zgodził się na ten głupi, bezsensowny zakład. Gdyby tylko mógł opuścić to przeklęte miejsce. Wstał z trudem. Serce waliło mu jak młotem, dłonie dygotały.

 

– To jakiś koszmar… – przeklął i ruszył dalej.

 

Wciąż miał w głowie przeraźliwy świst i błagalne krzyki niewinnych dzieci. Teraz pragnął jedynie odzyskać nóż i uciec jak najdalej. Kierował się wciąż naprzód, w niezmierzone otchłanie cmentarza, które wydawały się pochłaniać cały świat, jakby istniały tylko one i nic po za nimi. W końcu ujrzał zakapturzoną, zgarbioną postać. Twarz miała ukrytą w półmroku. Dało się jedynie słyszeć jej ciężki, nieregularny oddech. Niepewnym ruchem dłoni ściągnęła kaptur. Peter zobaczył zdeformowaną, obrzydliwą twarz starego mężczyzny. Wykrzywione usta, złamany nos, zapuchnięte powieki, zapadnięte policzki, trędowata cera. Włosy były posklejane, brudne i siwe. Na twarzy malował się złowieszczy uśmiech.

 

– Nazywa się Brunon Davis – powiedział chropowatym głosem – A to…

 

Palcem pokrytym czyrakami wskazał na rozkopaną mogiłę. Głęboko wyżłobione litery na monumencie głosiły: „Norah Davis 12 SIERPIEŃ 1896”. Peter błądził w kółko. Brunon zaniósł się odrażającym, iście diabelskim śmiechem. W jej wnętrzu znajdowała się otwarta trumna ze zbutwiałych desek. Spoczywała tam piękna, młoda kobieta, o kruczoczarnych włosach, delikatnej, śniadej cerze. Miała zamknięte oczy i nie oddychała. W splecionych na tułowie dłoniach trzymała białą różę. Po chwili jednak kwiat zżółkł, a płatki odpadły. Na twarzy kobiety wymalował się blady strach. Po mlecznej skórze spływały krople potu. Niespodziewanie poderwała się z miejsca, szeroko otwierając zamglone oczy, a po chwili upadła z pokiereszowanym od noża brzuchem. Lśniąca krew spływała powoli po czarnym gorsecie. Peter obserwował jak kobieta dosłownie się rozkłada. Widział jak po pięknym ciele wspinają się tłuste larwy, jak wżerają się w oczodoły pozostawiając pustą, czarną plamę. Teraz pozostał jedynie szkielet, okryty pleśnią i grobowym pyłem.

 

Na ten widok Peter wydał z siebie okropny okrzyk. Potem okrzyk ten zmienił się w rozdzierający uszy jęk.

 

– Dlaczego !? – lamentował opętańczo. Zawył tak głośno, że wszystkie tony najgłębszej rozpaczy zawarte były w jednym wrzasku.

 

– Dlaczego? – powiedział rozpaczliwie – Dlaczego! Pragnę stąd wyjść! Zostawcie mnie w spokoju nieczyste dusze. Przeklinam was!

 

Słowa te rozeszły się po nieobeszłym cmentarzu. Pochłonęła je jednak mgła i przestrzeń. Chciał jeszcze zwrócić się do ohydnego starca, lecz ten zniknął niezauważony. Przeklął raz jeszcze. Potem poszedł w losowo wybranym kierunku. Zatrzymał się dopiero przy jednej z kapliczek, która dawała złudne schronienie. Chłopak położył się w błotnistej ziemi i gorzko zapłakał.

 

Peter marzł. Skostniały mu ręce, tracił czucie palców u stóp, a dreszcze objęły całe ciało. Trząsł się zarówno z zimna jak i strachu. Obłąkańczo zgrzytał zębami i wywracał oczyma obserwując Cmentarz Smutków. Przez następne minuty, które wydawały się wiecznością nie wydarzyło się zupełnie nic. Znów dało się poczuć chłodne podmuchy wiatru, a nad grobowcami przelatywały wrony. Za kilka godzin powinno świtać, a wtedy Peter odnajdzie drogę do domu. W końcu chłopak zaczął się uspokajać. Postanowił przespać do rana. Ułożył się w miarę bezpiecznej pozycji pod kapliczką i zasnął z dobrą nadzieją na lepsze jutro.

 

Obudził się zlodowaciały, przemarznięty, drżący. Był chory. Wciąż była noc, mgła nie ustępowała, rozszalał się siekący wiatr. Przed nim rozciągał się ten sam znienawidzony, przeklęty obraz. Uznając, że jest bezpiecznie, wstał i uświadomił sobie, że zupełnie stracił czucie w odmarzniętych palcach stóp i rąk. Wyszedł zza kapliczki i chwiejnym krokiem ruszył naprzód. Obejrzał się tylko raz. Tylko raz! I nie potrafił oderwać wzroku, jak gdyby omamiony klątwą. Za kapliczką, która dała mu schronienie rozciągał się przeraźliwy widok.

 

Cmentarz Smutków zdawał się być nieobeszłą krainą, chłodną i martwą, po której szamotały się ostre wiatry. Peter mimowolnie patrzył, jak pomiędzy otwartymi grobowcami przechadzali się umarli. Słyszał płacz porzuconych niemowląt oraz zawodzenia nieszczęśliwców, na których padły niesprawiedliwe wyroki. Widział zagubionych samobójców, wciąż ze sznurem na gardle bądź ciemną dziurą na skroni od postrzału. Pod drzewami włóczyli się ci, co umarli z nieodwzajemnionej miłości. Gdzieś dalej widać było biegnących żołnierzy, którzy zabici na polu walki wciąż ćwiczyli żołnierskie rzemiosło. Z kolei na prawo od nich potężny, barczysty rolnik poganiał biczem cień woła. Płacz i jęki pokutujących dusz na Cmentarzu Smutków nie miały końca. Mroczne obrazy powielały się. Peter obserwował z przerażeniem męki kobiety, która z grymasem bólu przelewała wiadro z wodą do beczki bez dna. Inny mężczyzna, wychudzony, próbuje sięgnąć owoc z jabłoni, lecz za każdym razem, kiedy wyciągał dłoń, gałąź odchylała się gwałtownie, jakby szarpnięta wichrem. Za nim grupa bladych muzyków bezwiednie uderzała w bębny bądź szarpała za struny lutni. Cierpieli, bo z instrumentów nie wydobywały się dźwięki. Przy jednej z kapliczek siedziały małe dzieci. Ich ciałka były żółtozielone, ubrudzone krwią i kałem, rączki powszczepiane, na usteczkach zastygła piana…

 

To było ostanie, co widział Peter. W jednej chwili ogromny skurcz chwycił go za serce, jak gdyby wbito w niego tysiąc igieł. Trwało to krótko i zanim na wieki zamknął oczy, usłyszał za plecami charakterystyczny, złowieszczy śmiech Brunona Davis’a.

 

 

* * *

 

– Czy to prawda? – wypytywał histerycznie William.

 

– Niestety…

 

– Jak… Robert, ty idioto! – wrzasnął – Gdybyśmy tam zostali… Poczekali dwie godziny. Może poszlibyśmy po niego!

 

– Sam chciałeś go zostawić. Nie udawaj – sapnął.

 

– Nienawidzę cię!

 

– Przestańcie – uspokoił przyjaciół Nico – Prawda jest taka, że Peter zamarzł na śmierć, czekając na grobie Brunona Davis’a. Nic już tego nie zmieni, szczególnie wasze kłótnie.

 

– Nie rozumiem tylko, dlaczego nie wyszedł stamtąd po umówionym czasie…

 

– Nikt tego nie rozumie… Nikt.

Koniec

Komentarze

Niezwykle rzadko czytam publikowane w internecie opowiadanie ze względu na "poziom" jaki prezentuje większoœć z nich. Twój tekst zainteresował mnie już od pierwszych zdań. To z tym cmentarzem było przewidywalne, ale œmierć bohatera mnie zdziwiła. Wybacz, ale na poczštku spodziewałem się czegoœ bardziej banalnego. Na szczęœcie spotkało mnie pozytywne zaskoczenie.

Będę się streszczał i krótko przedstawię Ci wady i zalety.

ZALETY

- wcišga od pierwszych zdań,

- podobały mi się opisy,

WADY

- niektóre momenty były przewidywalne,

- "To jakiœ koszmar… - przeklšł i ruszył dalej." Nie wiem czy to przekleństwo. Nie lepiej byłoby "wyszeptał" albo coœ w tym stylu?

- gdzieœ zapodział się conajmniej jeden przecinek,

- postać Brunona Davisa wydaje mi się nieco nielogiczna i przerysowana. Zamordował żonę i jeszcze się chwalił? I nie poszedł do więzienia? Chyba że posiadał wysoki status społeczny i był nietykalny. W opowiadaniu jednak o tym nie wspomniano. A podpalenie pocišgu... Pocišg nie spali się tak sobie. Myœlę, że jeœli koleœ chciał spalić ten pocišg to ktoœ by go powstrzymał. Chociaż z drugiej strony... Gdyby było mało ludzi... Zresztš była to kompletna głupota. Przecież sam zginšł.

Ewentualne nielogicznoœci da się na siłę wyjaœnić. Ogólnie nie jest Ÿle. Patrz na takie usterki, sam też czasem mam z nimi problem, i pisz dalej. Pozdrawiam!

...Przeczytałem tak na szybko. Mnóstwo błędów - nie mam czasu wszystkich wymienić, ale kilka, które pamiętam, dla zobrazowania:

...Spośród oparów wyłoniła się czwórka młodych ludzi, poetów, których rozmowy spłoszyły wrony - kto kogo spłoszył?

...chłopcowi

...intuicyjnie ruszył do przodu

...grubo oprawione okulary- oprawia się szkła

...szczycił się jej śmiercią

Gdzieś tam jeszcze - krakały sylwetki wron itp., itd.

Pozdrawiam

Hej, mnie uderzyło tylko "chłopcowi zkręciło się w głowie" (jak szkapa) oraz "Wtem nagle potężny welon mgły zasłonił ...";

a poza tym zgadzam się z Wojciechem - wciąga. Klimaty cmantarzy zawsze mnie wabią - w taki stary, klaszyczny sposób, jak to tylko potrafią horrory cmentarne:) Nie wiem, czy ta klasyka gatunku może być tu wadą (jako kolejny horror o upiorach straszących na starych grobach), ale już tak mam, że na widok zamglonego cmantarza, nawiedzonego już z wyglądu - przestaję przerzucać kanały i się gapię:)

Tu nie było niespodzianki. Dostałam, co chciałam. A czytało się płynnie, dobrze oceniam język. Pozdrówko!

>> Wieczór na Alei Olch był mroźny i zasnuty welonami mgieł.<< --- Czy tylko na tej alei było tak mroźno i mglisto? Może inaczej to zapisz np: "Wieczór był mroźny, zaś Aleję Olch zasnuły welony mgieł/zasnuł mglisty welon." --- Rozumiesz róznicę miedzy moim przykładem a Twoim zdaniem?

>> Od południa wiał przenikliwy wiatr.<< -- WIAŁ WIATR !!! -- masło maslane

>> Drogę nieśmiało oświetlał rząd lamp naftowych.<< --- Czemu "niesmiało" oswietlał drogę rząd lamp? Słowo 'niesmiało" tutaj nie pasuje.

>> Za rogiem był stary cmentarz zwany Cmentarzem Smutków.<< --- powtórzenia "cmentarz"

>> Gdzieniegdzie ponad jego żelaznym ogrodzeniem piętrzyły się tajemnicze, granitowe nagrobki, przyprawiające o dreszcze. << --- to zdanie jest tak nieporadne, że głowa boli. A w dodatku brzmi tak, jakby to ponad ogodzeniem coś wisiało niż było za nim !!!

 

Niestety, cały tekst jest usłany masą błędów. Do poprawki. Całość.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Temat klasyczny i klimat fajny. Niestety narracja kuleje, ale to kwestia ćwiczeń. Widzę spory potencjał. Co z kolei mi rzuciło się w oczy -  przymiotnik "nieobeszły" jest tak charakterystyczny, że ograniczyłabym jego użycie do jednego razu. Tyczsem w krótkim tekście pojawia się trzykrotnie. Dużo innych rzeczy do poprawki, ale zachęcam do pracy, bo takich opowiadań trochę mi tu brakuje. Klasycznych w swej horrorowatości.

https://www.martakrajewska.eu

Nowa Fantastyka