- Opowiadanie: Acervum - Viator

Viator

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Viator

– Czego on tu szuka?

 

– Toż to gospoda – odezwał się któryś z gości, zupełnie nie godzien zapamiętania.

 

– Gospoda, cóż z tego że gospoda, a czyja? Moja.

 

– Właśnie – zacharczał dziadek z nosem czerwonym jak burak – czego szuka?

 

– Pewnie guzaa… He… – zaśmiał się mężczyzna o zakazanej gębie zbira wioskowego.

 

– Chłopy, może to jaki pan, rycerz, czy inszy kto – ozwał się staruszek w szarej kapucy, sztywnej od brudu.

 

– Rycerz, srycerz, panie Jaśku, nikt tu takich nie chce– wycedził szynkarz w brudnym fartuchu, wycierając jego skrajem drewniany kubek.

 

– W gospodzie? – kpiąco zapytał nie godzien zapamiętania gość.

 

– Won!- warknął ten o wyglądzie zbira.

 

– Nikt tu takich nie chce, dobrze mówię chłopy? – zapytał gospodarz karczmy, będący zarazem i kucharzem.

 

– heeej! – przeciągnęło się melancholijnie, jak dym, pod niskim stropem szynku, ot takiego jak każdy inny, których setki na rozstajach.

 

– Witajcie dobrzy ludzie – zadźwięczał twardy głos. Mężczyzna pochylając się podszedł do rozmawiających. – Wina, gospodarzu. A czystego! Bo smak mam dobry – uśmiechnął się złośliwie pod kapeluszem.

 

– A kto zacz? – zapytał pan Jasiek, zapatrzony w nabijany miedzianymi guzami czarny płaszcz nieznajomego, okrywający wams tego samego koloru.

 

Mężczyzna w czerni oparł nogę na stołku, jął poprawiać ułożenie obcisłych spodni o nieokreślonej barwie, wpadających do wysokich jeździeckich butów: – podróżny, nie widać? – rzekł kamiennym głosem.

 

– A bo my tu, panie podróżny, takich gości co to czuć od nich zapach stosu, nie lubim. – wycedził i splunął zbir o zakazanej gębie.

 

– Właśnie – Kucharz splunął do kubka z winem i podał nieznajomemu. – na zdrowie.

 

– Ależ skąd ta wrogość, toć to gospoda – ubrany na czarno rozejrzał się po wnętrzu, gdy oczy już przywykły do mroku. Nic specjalnego. Gospoda wyglądała jak każda inna, kilka starych stołów, jedno okno, spróchniały szynkwas i nieodzowna dawka brudu. Nic specjalnego. Nawet goście tacy jak wszędzie: banda brudnych oberwańców, starych pijaków z widłami i tak dalej. Gospoda jak każda inna w tym nie najlepszym ze światów.

 

– Nie mędrkuj smyku – wyrwał go z zamyślenia pan jasiek, odsłoniwszy w uśmiechu czarne trzony kilku pozostałych zębów. Boi się, pomyślał, nas się boi. Może by go tak…

 

– teraz chłopy! – krzyknął staruszek po chwili straconej na wymianę znaczących spojrzeń i ruchów przerzedzoną, brudną czupryną. W ślad za nim poszła reszta brygady.

 

Pierwszy zaatakował gospodarz ciskając kubkiem w twarz nieznajomego. Pocisk zawadził o kapelusz, zawadiacko przekrzywiając go na bok. Zaraz po nim, z bronią w postaci stołka rzucił się zbir, wykrzywiając w gniewie zakazaną gębę, przypominającej teraz świńską. Nim jednak zdążył zadać cios padł na ziemię co spowodował pokaźnych rozmiarów dzban, Robity na jego głowie. Na podziurawionej podłodze utworzyła się mozaika ze skorup i krwi, sączącej się z rozharatanej brwi.

 

Obserwatorów ubywało się z każdą chwilą, proporcjonalnie do liczby tłuczonych naczyń. Coraz to nowi napastnicy walili się na ziemię z jękiem, jak mury Jerozolimy. A nieznajomy Jozue nie ustępował w wysiłkach. Kapelusznik nie był jednak przeciętnym podróżnikiem, pomyślał karczmarz zbierając zęby wybite na skutek szybkiego randez-vous z nieheblowanymi deskami blatu szynkwasu.

 

– K… Kurwa – jęczał pan Jasiek przyciskając do brzucha dłoń z palcami powykręcanymi w finezyjnej kompozycji.

 

Bitwa powoli dobiegała końca, klątwy i jęki zastępowały tłuczenie naczyń i twarzy. Ostatnim atakującym był gruby mnich, siedzący do tej pory w zacienionym rogu izby. Śmierdział najpodlejszym winem i potem. Uzbrojony w prowizoryczny miecz, powstały z połamanej nogi starego krzesła. Choć braciszek nie prezentował się najokazalej, niezgrabny ani ociężały nie był. Wykonał długie pchnięcie, cięcie znad głowy po czym kolejne, szybkie jak myśl, niemalże trafiając nieznajomego w czerep. Zbytnia pewność siebie, grzech pychy, zdradził grubego dominikanina. Pewien wygranej z ustępującym pola przeciwnikiem krzyknął: – Fiat In voluntas Tua Domine! –Oraz wykonał wyuczony piruet na pięcie. Mężczyzna w czerni szybkim ruchem podciął tłustą nogę mniszka, który z hukiem zwalił się na stół zastawiony kaszą, kapustą i gotowanymi ziemniakami, łamiąc go w drzazgi. – Fiat In voluntas tua – sapnął uśmiechnięty.

 

– Panie, panie upraszam – lękliwie zapiszczała młoda kobieta, wcale urokliwa jak na starą gospodę w nieznanej dziurze – nie bijta ojca, przecież nie winien.

 

– Dziecko drogie – odparł spokojnie nieznajomy, opierając ręce w najczystszym punkcie ocalałego stołu. – Pismo mówi nam, szanuj bliźniego swego, dlatego wszyscy wciąż żyją.

 

– Panie… – rozszlochała się dziewczyna, chowając twarz w dłoniach i pochylając się głęboko.

 

– No już, już, nie płacz. – Dotknął delikatnie jej ramienia, ta podniosła się, ukazując przy tym swoje, wcale urokliwe, jak się rzekło, kształty. – Dziękuj Panu za to że zesłał mnie, dzięki czemu ojczulek – Uśmiechnął się do skulonego w kącie, plującego krwią karczmarza. – stracił tylko… Dwa, nie, trzy zęby.

 

– Kulfa tfoja mać – szepnął szynkarz, ściskając pięści.

 

– Amen. – Usiadł na krześle kapelusznik. – teraz naszykuj mi, moja miła karczmareczko, jakiejś strawy.

 

– Już, panie – odrzekła niepewnie, zaparzona w ojca, szukając aprobaty w jego spojrzeniu. Znalazła strach.

 

– A, poczekaj, nie zdradziłaś mi swego miana.

 

– Katarzyna – odparła, jakby pytając, wciąż nieobecna. Po chwili znikła za brudną szmatą przewieszoną w miejscu drzwi.

 

– Taak… Wypada tu posprzątać, panie Jaśku, jeśliś już wstał zbierz znajomków i zawleczcie mniszka do komórki. I ten chlew posprzątać, a chyżo – rzekł z udawaną srogością, po czym cisnął gotowanym ziemniakiem w chłopa z gębą zbira.

 

– panie, litości, nie zabijaj, toć ja i babę i czwórkę dziateczków mam, Maćka, Janka, Maćka i mała Danuśkę. Głodne ostawię?! – rozpłakał się któryś z napastników, nie odznaczony niczym w bitwie – miłosierdzia!

 

– trochę zaufania, przecież żyjecie. Chcę jedynie jadła i napitku. – przechylił kapelusz tak aby zasłonić twarz. – Swoją drogą, masz dwóch synów o takim samym imieniu?

 

– Ano, aby spamiętać…

 

– Eh… Nieważne, karczmarzu! Wina!

 

– Ales plose, jaśnie panie – wzywany wyciągnął kubek w drżącej, okrwawionej dłoni.

 

– Ależ – odparł z naciskiem na ostatnią literę – dziękuję. Powiedz no, masz żone?

 

– Mam panie.

 

– No to na co czekasz?! Wołaj! – kopnął odwracającego się gospodarza w szeroki zad.

 

– Jadźka! – wrzasnął tamten.

 

– Swojskie imię, całkiem ładne.

 

– No, udała mi się baba.

 

– Słodkie – sarknął – ale nie istotne, długo tu nie zabawie.

 

Po niedługim czasie do izby wkroczyła matka i córka, uderzająco podobne. Rumiane i wesołe. To znaczy, były by wesołe gdyby nie sytuacja w jakiej obie się znalazły. Katarzyna w rękach trzymała tacę pełną czegoś, co roznosiło przyjemną woń domu. Starsza zaś, złożywszy ręce jak do modlitwy wpatrywała się w sprzątających mężczyzn.

 

– babo, widzisz? – Wskazał buty nieznajomy. Widzisz? To ok. kopania tych ty chamów – powiódł ręką wokół, za ręką pobiegło nienawistne spojrzenie zielonych, głębokich oczu. – Wyczyść.

 

– Już paniczu, już czyszczę, nie bijta tylko. Chłop głupi, ale mój ci on. – Rozpłakała się kobieta, obejmując buty kapelusznika, które ten łaskawie zdjął samodzielnie.

 

– A ty, moje dziecko – Wyciągnął rękę w stronę dziewczyny. – Daj mi jeść.

 

Uklękła z pacą pełną jedzenia, pochyliła głowę i zachlipała cicho.

 

– Nie płacz kochanie, no spójrz na mnie.

 

– Panie…

 

– Panie Salomon, tak mam na imię, moje dziecko – rzekł już z kawałkiem mięsa w ustach.

 

Jedzenie smakowało. Dziewczyna płakał. Karczmarz pluł krwią

 

***

 

– Tatko! Tatko zachodź! – darł się w niebogłosy brudny chłopak, podtrzymując bujną czuprynę, aby ta nie przeszkadzała mu w biegu.

 

– Cóż tam się dzieje? – krzyknął ochrypłym głosem rosły mężczyzna z widłami w ręce.

 

– o, pan Ryba.

 

– Ano, pochwalony – zwrócił się człowiek nazwany „Ryba” ku równie wysokiemu mężowi w brudnej czapce, prowadzącemu na postronku kozę.

 

– Wiesz pan o co się rozchodzi?

 

– Nijak nie. Ej synku – krzyknął radośnie.

 

– Tatuś – zapiszczał chłopczyk, rzucając się ojcu w ramiona.

 

– Śmirć! Śmirć! Ratuj! – darł się kudłaty chłopak, rwąc przed siebie jak oszalały.

 

– Chłopcze. – Ryba doskoczył, chwycił go za kołnierz i usadził z siła na ziemi. – Chłopcze, o co się rozchodzi?

 

– U Arnolda w gospodzie – sapał – śmirć, zabili.

 

– Do rzeczy – zabrzmiał groźnie.

 

– W gospodzie… Jakiś podróżnik, na czarno odziany, wyzabijał wszystkich. Tatka mi – rozszlochał się na dobre – mi ubił.

 

– Toś ty, smyku synem jest Joachima, tego starego opoja. Ubili go?

 

– Aha, na śmirć.

 

– Spokój ludzie! – przekrzyczał tłum człowiek w szaro-czerwonej pelerynie, modnie powycinanej w ząbki – A za widły łapać, pojdziem i sprawdzim.

 

– Maryśka – szepnął mężczyzna z widłami w ręce.

 

Kobieta w płowej sukni i takiejże chuście podeszła omijając kałużę rozsiane po drodze wzdłuż której dość luźno rosły dachy domostw w różnym stanie rozkładu. Cała okolica była jakby gnijąca, przygasała. Nawet krowy muczały sennie i niechętnie. – Tak? – zapytała?

 

– Zabierz małego do domu, schowajcie się i nie wychodzić aż – zbliżył się – aż rozkaże.

 

– Bacz na siebie.

 

– Ty tez, idźcie już.

 

– Panie Kramner, pani Kramnerowa – ukłonił się szaro-czerwony w ślad odchodzącej kobiety.

 

– Cóż to, panie rajco, się dzieje?

 

– A bo ja wiem? Ludzi zebrać i obaczym kto taki skory do bitki. – Dwa małe chochliki w chytrych, piwnych oczach fiknęły koziołka.

 

– Pójdźmy więc.

 

– Do gospody! W broń! – Kramner ścisnął mocniej widły i postąpił w przód zasępiony. Dość zabijania, pomyślał, jestem zmęczony, taka spokojna wioska… Dość.

 

***

 

– Nie takie złe to jadło – rzekł Salomon po czym donośnie beknął – no, no, jak na taką dziurę.

 

– Dziękuję panie – rzekła cicho córka kucharza.

 

– A buty wciąż brudne. Chyba zmuszonym będę wychłostać matkę – zasmucił się.

 

– Nie, panie – płakała – pośpieszę ją.

 

– Dobre z ciebie dziecko, leć – Uśmiechnął się i pogłaskał ją po policzku. – Udałaś mi się.

 

Spłoniona dziewczyna uciekła za brudną szmatę pełniącą rolę drzwi.

 

– Arghh… jęknął gruby mnich koślawo przestawiając nogi przez próg, po czym zaklął zupełnie nie po mnisiemu.

 

– Milczeć mi! – warknął Salomon, rzucając kapelusz na wypucowany przez obitego Jaśka stół. Spod nakrycia głowy wylało się kilka długich do ramion pasm siwo-czarnych włosów.

 

– Wyłazić! W imię Boga! Prawo mordercę wzywa! – doleciał głuchy krzyk przez zamknięte drzwi gospody.

– Któż to, któż to? – Zatarł ręce, powstał i chwycił kapelusz. – Eh… Ani chwili spokoju.

Koniec

Komentarze

nie godzien --- niegodzien

- teraz chłopy! --- - Teraz chłopy!

zakazaną gębę, przypominającej teraz świńską --- przypominającą

Nim jednak zdążył zadać cios padł na ziemię co spowodował pokaźnych rozmiarów dzban, Robity na jego głowie. --- sam pomyśl nad tym zdaniem. I nad zapisem, i nad formą.

zęby wybite na skutek szybkiego randez-vous z nieheblowanymi deskami blatu szynkwasu. --- Prościej się nie da tego napisać?

Uzbrojony w prowizoryczny miecz, powstały z połamanej nogi starego krzesła. --- miecz z nogi starego krzesła? Serio?

Wykonał długie pchnięcie, cięcie znad głowy ---  nogą starego krzesła?

Dziękuj Panu za to że zesłał mnie, dzięki czemu ojczulek 

były by wesołe --- byłyby, a poza tym...

Rumiane i wesołe. To znaczy, były by wesołe gdyby nie sytuacja w jakiej obie się znalazły. --- To znaczy były wesołe, ale nie były, bo sytuacja nie była wesoła?

To ok. kopania tych ty chamów --- znowu -- sam przypatrz się temu zdaniu

 

Jeśli chodzi o fabułę to tak jakby nie bardzo rozumiem, co z tego tekstu wynika.

Masa błędów, zły zapis dialogów, literówki.

A samo opowiadanie - o niczym, bez treści i bez zakończenia. 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

A i jeszcze jedno - początki zdań w dialogach małą literą? Tego jeszcze nie było

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Było, Bemik, było :).

Ocha, w komentarzach było, ale w opowiadaniu jeszcze chyba nie było!

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Było, oj było. Niestety.

Było, było... :). A, i żeby nie było, że nie przeczytałam. Przeczytałam. Pobili się. I fajnie. Tylko co z tego?

No to ja miałam szczęście i jeszcze się na to nie natknęłam.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Pierwsze co zauważyłam, to błędy. Wszelkie. Ciągle zdumiewa mnie fakt, że  gdzieś jeszcze uchował się ktoś, kto rozpoczyna zdania małą literą.

Nie umiem się także domyślić, co Autor chciał nam opowiedzieć. Chyba coś śmiesznego, bo napisał wiele śmiesznych zdań. Może dlatego uszczęśliwił nas swoim „opowiadaniem” w prima aprilis?

Mam nadzieję, że mimo braku zakończenia, dalszego ciągu nie będzie.

 

 „Bo smak mam dobry – uśmiechnął się złośliwie pod kapeluszem”. ––  Organ złośliwego uśmiechu miał umieszczony na czole, pod kapeluszem? ;-)

 

„…krzyknął staruszek po chwili straconej na wymianę znaczących spojrzeń i ruchów przerzedzoną, brudną czupryną”. –– Pierwszy przypadek, kiedy brudna czupryna służy za narząd wzroku i ruchu! Za jednym zamachem. ;-)

 

„…padł na ziemię co spowodował pokaźnych rozmiarów dzban, Robity na jego głowie”. –– Zaskoczenie! Kim jest Robita i skąd miał taki skutecznie obezwładniający dzban? ;-)

 

„…mozaika ze skorup i krwi, sączącej się z rozharatanej brwi”. –– Brew, to łukowate pasmo krótkich włosów rosnących nad okiem. W jaki sposób udało się tak rozharatać krótkie włoski, że krew się z nich sączyła, choć krwi są pozbawione? ;-)

 

„Obserwatorów ubywało się z każdą chwilą…” –– To znaczy, że obserwatorzy ubywali się własnoręcznie, osobiście i na własne życzenie. ;-)

 

 „Coraz to nowi napastnicy walili się na ziemię z jękiem, jak mury Jerozolimy”. –– Czy na pewno Jerozolimę miał Autor na myśli, czy przypadkiem nie walące się mury Jerycha?

 

„zbierając zęby wybite na skutek szybkiego randez-vous z nieheblowanymi deskami blatu szynkwasu”. –– Moim zdaniem zamiast rendez-vous, właściwsze byłoby tête-à-tête. ;-)

 

„Uklękła z pacą pełną jedzenia…” –– Czym panna miała zamiar karmić gościa, skoro jedzenie pacą podawała? Chciała, żeby go zamurowało?! ;-)

 

„Dziewczyna płakał”. –– Dziewczyna była transwestytą? ;-)

 

„…wzdłuż której dość luźno rosły dachy domostw w różnym stanie rozkładu”. –– Rosły tylko dachy, bo domostwa, jak się domyślam, już dawno uległy rozkładowi, stając się pożywką dla jeszcze luźno rosnących dachów. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Odczuwam nieodparte wrażenie, ze autor nie przeczytał tego przed publikacją. Błędów cala masa. Dobrze jest przed wrzuceniem tekstu przeczytać go jakieś 30 razy, poprawiając za każdym razem błędy.

Treść raczej pozbawiona logiki. Gospoda przyjmuje każdego klienta, bo to przecież nie instytucja charytatywna tylko biznes nastawiony na zarobek, a każdy klient, zwłaszcza wyglądający na majętnego, zostawi jakiś grosz. Bijatyka w gospodzie to przysłowiowa codzienność, ale dla gospodarza to straty, więc on raczej stroni od karczemnych awantur.

Jak dla mnie - słabe.

Nowa Fantastyka