- Opowiadanie: KazmołSochcim - SYMFONIA CZERNI

SYMFONIA CZERNI

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

SYMFONIA CZERNI

Zamieszczam całe opowiadanie (mam nadzieję, że wybaczycie dawne wstawienie pierwszej części ;p).

 

Mam nadzieję, że się spodoba. Miłej lektury!

 

 

SYMFONIA CZERNI

 

Miło jest popatrzeć rano przez okno na park. Co prawda kraty odejmują nieco przyjemności, ale można się do nich z czasem przyzwyczaić. Budynek otoczony jest rozległym terenem. Mamy tutaj mały lasek z brzozami i dębami, jeziorko, znad którego latem wieje chłodna wiatr i właśnie park. Dalej rozciąga się wysoki mur zwieńczony drutem kolczastym. W każdym rogu na wieżyczce stoi Cień, który leniwie lustruje okolicę patrząc spod szerokiego kaptura. Cienie to nasi strażnicy, a zarazem opiekunowie. Są na całym terenie i pilnują każdego. Niczym hieny oczekują naszej śmierci.

 

Jedenasta – pora sztyletowania. Zza drzwi dochodzi do mnie odgłos kroków. Masywne skórzane buty okute żelazem uderzają o posadzkę niczym dwa wielkie młoty.

– Otworzyć – odezwał się Cień, po czym sylwetka otulona szczelnie czarnym płaszczem powoli wsunęła się do mojej celi. – Czas na twoje lekarstwo. Zaufaj mi, poczujesz się po tym lepiej.

Zawsze tak mówią. Jakby czerpali z tego jakąś chorą przyjemność (i pewnie tak właśnie jest jak podejrzewam). Widzę jak grawerowane ostrze powoli wynurza się ze skórzanej pochwy.

– Tylko się nie ruszaj, a wszystko będzie dobrze.

Ani mi w głowie było choćby drgnąć. Na początku, jak tu trafiłem to próbowałem się sprzeciwiać. Kopałem, gryzłem i uciekałem. Jednak zawsze kończyło się tak samo. Leżałem potem zawinięty jak baleron, przez dwa dni bez jedzenia, o samej wodzie. Doświadczenie, (bardzo bolesne) nauczyło mnie, że trzeba ten rytuał po prostu przeczekać.

Cień się zbliżał. Na jego głowie kaptur co chwila się odchylał. Pod nim nie było nic. Żadnej twarzy, nawet konkretnego kształtu. Tylko pustka. Od patrzenia w nią nachodziły mnie dreszcze i chciałem uciec, ale resztkami woli się powstrzymywałem. Podwinąłem stary zniszczony już rękaw płóciennej koszuli, wystawiłem rękę, odwróciłem wzrok i czekałem. Ostrze powoli wbijało się w moje ramię. W środku krzyczałem, jednak na zewnątrz wydobył się tylko cichy syk. Jednak to nie był zwykły sztylet. Rękojeść zwieńczona małym przezroczystym zbiorniczkiem. W środku unosił się mętny, brązowy płyn – toksyna.

Co dzień Cień przychodzi i zatruwa mnie po kawałeczku wstrzykując ten śmiertelny jad wprost do mojego ciała. Powoli traciłem świadomość, rzeczywistość gdzieś odpływała. Pozostała tylko jedna myśl, moja nadzieja, która trzyma mnie przy życiu odkąd tu jestem: „Muszę stąd uciec”.

 

– Co masz dla mnie?

Starszy łysy mężczyzna, jeden z moich współbraci rozejrzał się nerwowo. Nasze Cienie stały kawałek dalej pochłonięte rozmową ze sobą. Podszedł więc do mnie i pociągnął za ramię w stronę pobliskich krzaków.

– Dzisiaj coś specjalnego – wyszeptał. – Udało mi się to ukraść z kuchni jak nie patrzyli.

Po tych słowach wyciągnął zza pasa małe zawiniątko i wsunął do mojej dłoni. Od razu schowałem je w kieszeni, by nikt nie zauważył. Chciałem natychmiast odejść, lecz mężczyzna zagrodził mi drogę.

– Hola, hola, nie ma nic za darmo. W zamian chcę przysługę.

Na te słowa poczułem ukłucie niepokoju. Miałem nadzieję, że całość pójdzie bez najmniejszego problemu.

– Masz im porządnie ode mnie dołożyć! – dorzucił po chwili i oddalił się z uśmiechem na twarzy.

Strach od razu zniknął. Zarazem nabrałem większej odwagi i motywacji. Miło było wiedzieć, że ktoś stoi za mną i ma nadzieję, że mi się powiedzie. O tak… Jednego mógł być pewien pomyślałem. Tanio skóry nie sprzedam!

 

Kiedy zgasło światło mogłem wreszcie dokładnie obejrzeć mój łup w świetle księżyca. Już po chwili spod szarego materiału wyłonił się kawałek blachy. Niby nic. Dwadzieścia centymetrów stali o szerokości kciuka. Jednak w odpowiednich rękach można z tego uczynić coś zabójczego.

Od razu zabrałem się do pracy. Podłoga celi wylana była betonem. Nie żebym narzekał, ale nie nazwałbym tego najlepszym materiałem do szlifowania. Wiedziałem, że zajmie to mnóstwo czasu. Ale cóż, akurat czas to coś czego miałem pod dostatkiem.

 

Po pięciu dniach wreszcie skończyłem. Może efekt mojej pracy nie był estetyczny, ale ostrze bez problemu przebijało skórę. Za piętnaście jedenasta. Kilka minut do przybycia Cienia. Będzie chciał odbyć codzienny rytuał, ale tym razem wiedziałem, że mu się to nie uda. Plan miałem gotowy od lat. Już pierwszego dnia gdy tu trafiłem postanowiłem się stąd wydostać. Kiedy wreszcie nadeszła ta chwila czułem podekscytowanie. Nie było miejsca na pomyłkę. Ale nie czułem strachu. Prawie codziennie zastanawiałem się jak to zrobić najlepiej. Co noc rozważałem setki opcji i wybrałem jedną. Obym się nie pomylił – powiedział cichy głos w mojej głowie.

 

Wskazówka zegara powoli płynęła ku pełnej godzinie. Jak na sygnał z korytarza zaczął dochodzić do mnie głuchy odgłos kroków. Drzwi rozsunęły się ze zgrzytem. Cień już zamierzał je zamknąć, lecz ostrze przeszywające jego kark skutecznie go powstrzymało. Nie miał nawet najmniejszej chwili na syk, czy jęk.

Ciało zaniosłem na moją pryczę. Wiedziałem, że da mi to trochę więcej czasu na ucieczkę. Prędko zdjąłem z niego ubranie i narzuciłem na siebie. Martwy Cień wyglądał zupełnie jak człowiek, tylko ta pustka zamiast twarzy… Szybko przykryłem go kołdrą, zamknąłem drzwi i porządnie nasunąłem kaptur na oczy.

Trzydzieści osiem kroków prosto, potem przez drzwi po prawej, dwadzieścia jeden wzdłuż ściany i osiem w lewo. Resztkami sił powstrzymywałem się przed rozpaczliwym biegiem. Dziedziniec był niemal pusty. Tylko jeden Cień siedział pod rozłożystym dębem przeglądając opasłą księgę (Tego ostatniego tylko się domyślałem, bo przecież nie miał oczu). Minąłem jabłonie, pod którymi tak często leżałem, jezioro, stanowiące ochłodę w upalne lato i wreszcie brama. Strażnik na wieży nawet nie zwrócił uwagi na ciemną sylwetkę kierującą się do wyjścia. Jak zawsze tylko leżał co jakiś czas zerkając na świat wokół.

Brama – potężna konstrukcja z brązu wsparta na dwóch marmurowych kolumnach. To właśnie ona przez te wszystkie lata oddzielała mnie od wolności, a skazywała na ciągłe życie wśród Cieni.

W kieszeni płaszcza znalazłem klucze. Choć było ich naprawdę wiele, to bez trudu znalazłem ten właściwy. Wielokrotnie bowiem wypatrywałem, jak brama otwierana przez Cienie ukazywała kawałek prawdziwego świata. Wreszcie mogłem przejść przez te piekielne wrota. Pozostało mi jedynie dostać się do miasta.

 

Pierwsze wrażenie jakie odniosłem po dotarciu do miasta? Cienie, wszędzie Cienie, ale inne. Nie czarne przerażające istoty, lecz twory jasno-brunatne, wręcz żółte. Jednak wciąż obce dla mnie.

Godzina za godziną krążyłem po szarym osiedlu. Nigdzie nie było moich współbraci, nikogo takiego jak ja, a noc powoli nadchodziła.

– Przepraszam – usłyszałem cieniutki głosik. – Co Pan tutaj robi?

Dziecko! Nie żaden Cień tylko zwykłe, prawdziwe dziecko. Jedno z moich współbraci. Na chwilę odebrało mi głos. Zaraz jednak zebrałem się w sobie.

– Ja… Szukam ludzi.

Tak, bo to ich poszukuję od bardzo dawna. Odkąd pamiętam, zawsze starałem się ich znaleźć, a pośród tylu dziwnych i przerażających stworzeń wcale nie jest to takie łatwe.

Chłopiec tylko popatrzył na mnie, lekko przekrzywił głowę i odszedł. Ja jednak nie mogłem oderwać wzroku, ruszyć się, cokolwiek…

Naraz zauważyłem, że do chłopca zbliżyły się dwa Cienie. Chwyciły go pod ręce, chciały gdzieś zabrać, a on stanowczo protestował. Powoli ich kolor z żółtego przeszedł w głęboką czerń. Dziecko rozpłakało się i zaparło nogami.

Poczułem nienawiść i postanowiłem działać. Chwyciłem moje ostrze, zerwałem się na nogi i podbiegłem do Cieni. Dwa szybkie pchnięcia i już pierwszy osunął się na ziemię. Po chwili dołączył do niego drugi.

Wtedy ogarnął mnie szok… Dziecko zamiast cieszyć się, zaczęło jeszcze mocniej płakać. Skuliło się na ziemi i wydało z siebie przeraźliwy pisk.

Szloch chłopca zwrócił uwagę wszystkich Cieni. Naraz skierowały swoją uwagę na mnie. Jedne krzyczały, inne panikowały. W końcu dwa rzuciły się w moją stronę. Nie miałem szans na ucieczkę. Ciosy spadały jeden po drugim. Po chwili ogarnął mnie mrok…

 

 

 

 

 

Miło jest popatrzeć rano przez okno na park. Niestety w mojej nowej celi nie ma okna. Całymi dniami leżę przypięty pasami do pryczy i rozmyślam. Czy było warto?

Nie udało się, ale przynajmniej spróbowałem. W przeciwieństwie do was chociaż przez chwilę mogłem kształtować własną rzeczywistość…

 

 

 

Z audycji radiowej:

W Clevland miało miejsce tragiczne wydarzenie. Z tamtejszego szpitala psychiatrycznego uciekł pacjent chory na schizofrenię. Po drodze zabił jedną osobę z personelu placówki i osierocił sześcioletniego chłopca.

 

 

Poza granicami rzeczywistości zaczyna się życie.

 

 

 

 

 

Kazmoł Sochcim

Koniec

Komentarze

Tekst jest tak naiwny, jakby napisał go gimnazjalista, który dowiedział się, co to jest schizofrenia, i uznał, że dobrze będzie wykorzystać właśnie zdobytą wiedzę, by napisać opowiadanie. Niestety, to nie był dobry pomysł.

Dodatkowy minus –– wiele różnych błędów.

Autor ma przed sobą mnóstwo pracy.

 

„Mamy tutaj mały lasek porośnięty brzozami i dębami…” –– A jakież to drzewa i inne rośliny tworzące lasek, zostały porośnięte brzozami i dębami? ;-)

 

„…jeziorko, znad którego latem wieje chłodna bryza…” –– Bryza to wiatr wiejący nad morzem.

 

„…stoi Cień, który leniwie lustruje okolicę spod szerokiego kaptura”. –– Dlaczego okolica jest spod szerokiego kaptura? ;-)

 

„…(i pewnie tak właśnie jest jak podejrzewam)”. –– A jak jest, kiedy nie podejrzewasz? ;-)

 

„Tylko się nie ruszaj, a wszystko będzie dobrze” –– Na końcu zdania stawiamy kropkę.

 

„Na początki, jak tu trafiłem…” –– Literówka.

 

„Leżałem potem zawinięty jak baleron przez dwa dni bez jedzenia…” –– Co to jest baleron przez dwa dni bez jedzenia? Czy może jest to wędlina, która dwa dni leży, a nikt nie chce jej nawet spróbować? ;-)

 

„Kiedy wreszcie zgasło światło mogłem wreszcie dokładnie obejrzeć mój łup”. –– Bohater ma koci wzrok? Po zgaszeniu światła może dokładnie coś widzieć? ;-)

Ponadto powtórzenie.

 

„Plan miałem gotowy od lat. Już pierwszego dnia gdy tu trafiłem postanowiłem się stąd wydostać”. –– Plan iście szatański, dopracowany, dopieszczony i doszlifowany w każdym najdrobniejszym szczególe. ;-)

 

„Przepraszam Pana – usłyszałem cieniutki głosik. – Co Pan tutaj robi?” –– Rozumiem, że cieniutki głosik zwracał się do bohatera listownie. ;-)

„Jedne krzyczały, inne panikowały”. –– W jaki sposób Cienie panikowały?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zanim zabrałem się za lekturę opowiadania, przeczytałem komentarz wstawiony przez Regulatorzy. Już sądziłem, że będzie to kolejny kwiatek typu "Nazi Zombie", a że humoru najlepszego nie mam, postanowiłem przeczytać i pośmiać się z głupoty autora. Niestety - to opowiadanie nie okazało się tak tragiczne, jak oczekiwałem. Widywałem na tym portalu takie teksty, przy których Twoje "dzieło" to dobra literatura. Naturalnie w porównaniu do dobrej literatury, Twoj tekst wypada - łagodnie mówiąc- słabo, niemniej nie ma tragedii. Scena z uaktrupieniem rodziców chłopca i zaskoczeniem głównego bohatera wydała mi się nawet interesująca. Przeanalizuj błędy wskazane przez Regulatorzy i pisz, pisz, pisz, pisz... może coś z Ciebie będzie.

Pozdrawiam.

Sorry, taki mamy klimat.

Tragedii nie ma, ale szału też nie. Podobał mi się pomysł ze sztyletowaniem, sam dość podobnie reaguję na igły, które bezlitośni lekarze próbują we mnie wbić :D Za to nawias (Tego ostatniego tylko się domyślałem, bo przecież nie miał oczu) jest wybitnie grafomański. Sam pomysł wydaje się być niezły, choć to w sumie nic szczególnie odkrywczego.

Pozdrawiam.

No cóż, dzięki za krytyczne spojrzenie (szczególnie ze strony regulatorów :P). 

Całkiem spoko. Podobała mi się wartka akcja, niektóre porównania i kontrasty.

Jedyne do czego bym się mogła przyczepić - przynajmniej w moim odczuciu - to wypowiedzi lekarzy z psychiatryka. Myślę, że normalnie by się tak z pacjentem nie cackali.

Ale jest fajnie. Nie poddawaj się i kształtuj!

Pozdrawiam!

Widzę, że dobrze chciałeś, Autorze, ale cóż, nie wyszło. Bardzo często tak jest na początku, więc nie podłamuj się, nie ma po temu powodów.  

Największym Twoim błędem okazało się, w moich oczach, założenie, że świat widziany oczyma schizofrenika równa się światowi fantastycznemu. Nic z tych rzeczy... Gdy zdradzasz nam, czytelnikom, kto jest bohaterem, zaczynamy mieć do czynienia ze zniekształconą optyką protagonisty, a fantastyki w tym nie ma. Wniosek: uważaj na zakończenia...

Hmm... jakoś tak kwadratowo napisany jest powyższy tekst. No i fantastyki brak. 

 

Pozdrawiam

Mastiff

a dla mnie trochę zbyt dosłowny, ale nieco go przeedytować i można by coś z tekstu wycisnąć

Tekst zdecydowanie wymaga dopracowania, ale nie jest zły - widać pomysł, umiejętność budowania historii i napięcia. Zakończenie zdecydowanie psuje obraz całości, można było jakoś wpleść tę schozofrenię w tekst, żeby nie było to takie oczywiste, bo tak to rzeczywiście wygląda "gimnazjalnie". Ale jak zauważyli przedmówcy, tekst ma potencjał. Pisz dalej ;)

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka