- Opowiadanie: Pendragon - Relikwiarz

Relikwiarz

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Relikwiarz

 

„Relikwiarz”

Randaman zatrzymał się u wylotu uliczki, popatrzył na pusty miejski rynek. Było ciemno i cicho. Miasto spało, w oknach nie było widać świateł, ulice ziały pustką. Wiatr trzaskał blachą o dach starego ratusza. Czarne bezgwiezdne niebo jeszcze za dnia przesłoniły ciężkie chmury. W wilgotnym powietrzu czuć było zbliżający się deszcz.

Ciekawe, kiedy zacznie padać? – Randaman wystawił dłoń spod płaszcza sprawdzając, czy zimne krople już lecą z nieba. Lepiej, żeby nie zaczęło lać, nim klient się zjawi. Magowi nie uśmiechało się moknąć o północy w mrocznej uliczce.

 

Skrywszy się w zaułku kamienicy zastanawiał się, kim jest jego dzisiejszy klient. Inni woleli spotykać się w jak najmniej uczęszczanych miejscach – na cmentarzach, w kanałach albo za miastem. Ten zaś wybrał centrum Dzielnicy Uczonych, jednej z najludniejszych dzielnic najludniejszego miasta świata, Varegen. Nie podobało się to Randamanowi i gdyby nie pilna potrzeba finansowa i poręczenie Athroba, że klient płaci czystym złotem, mag wcale by się z nim nie spotkał. W dodatku w pobliżu rynku znajdowała się Cesarska Akademia, gdzie pracował i w każdej chwili ktoś z jego uczonych kolegów mógł go nakryć. Wtedy Randaman musiałby się tłumaczyć z nocnych eskapad przed Radą Mędrców, z którą już i tak miał na pieńku. Magowi zimno się zrobiło na myśl o spotkaniu z rektorami w ciemnej uliczce.

 

Coś stuknęło w sąsiednim zaułku. Randaman gwałtownie cofnął się w cień i zamarł. Ale z ciemności dobiegł go jedynie przeraźliwy płacz kocura. W dali rozległo się bicie dzwonu świątynnego. Północ.

– Ty jesteś Randaman? – odezwał się nagle ktoś za plecami. Mag podskoczył, zimne ciarki przebiegły mu po ciele, a serce wcisnęło się do gardła. Odwrócił się, cofając kilka kroków i unosząc dłonie gotowe do rzucenia zaklęcia. Przed nim stała czarna postać, wyższa od niego niemal o głowę, do tego chorobliwie szczupła. Ubrana w luźną szatę, która miała zapewne maskować tę chudość, z szerokimi długimi rękawami, w których kryła dłonie i z narzuconym na głowę głębokim kapturem osłaniającym twarz.

 

Tak według krótkiego streszczenia Athroba wyglądał klient. Randaman skrzywił się i opuścił ręce. Kolejny szarlatan. Pewnie jakiś nawiedzony prorok, których pełno było we wszystkich miastach Akeronu. Mag nie cierpiał takich cudaków, którzy usiłowali teatralnymi gestami wyciągać pieniądze i tworzyć własne sekty, a potem, gdy coś poszło nie tak, błagali prawdziwych mistrzów Sztuki o pomoc w naprawianiu szkód i prostowaniu błędów.

– Masz pieniądze? – spytał opryskliwie. Tamten poruszył się i w ciemności zadzwoniły cicho monety. – Świetnie. Chcesz rozmawiać tutaj?

– Tak. Powiedz, co ustaliłeś – obcy głos miał niski i nieprzyjemnie syczący.

– Najpierw pieniądze – zażądał Randaman. Zważył sakiewkę w dłoni i schował do kieszeni. – To, o co pytałeś, to prawda. Akademia ma jeden relikwiarz lisza zamknięty w głównej piwnicy pod Katedrą Magii. Ciekaw jestem tylko, po co ci ta wiedza, skoro i tak nigdy się tam nie dostaniesz. Nikt cię nie wpuści do uczelnianego laboratorium. Nawet nie zerkniesz na ten przedmiot – uśmiechnął się ze złośliwą satysfakcją. Tamten go wystraszył i Randaman miał teraz okazję się odgryźć.

– Ty mnie tam zaprowadzisz – odparł nieznajomy. Mag parsknął.

– Nie wiesz, o czym mówisz, człowieku – powiedział. – Zwróć się do kapłanów Shalii. Podobno opracowali nową metodę leczenia obłędu. I nie zawracaj mi głowy, jeśli nie chcesz mieć kłopotów – odwrócił się, żeby odejść, ale obcy złapał go za ramię wbijając boleśnie palce w ciało. Randaman z wolna odwrócił się ku intruzowi krzywiąc twarz w gniewnym grymasie.

– Puść albo za chwilę zostanie z ciebie tylko zwęglony ochłap – warknął.

– Pokażesz mi to laboratorium – obcy zdawał się nie zwracać żadnej uwagi na jego groźby. – Pokażesz mi je jeszcze dzisiaj, jeśli chcesz żyć.

 

Pchnął maga na ścianę, aż ten jęknął i z sykiem wypuścił powietrze. Potem jednym szybkim ruchem złapał go za szyję i przycisnął do muru. Drugą ręką zrzucił kaptur i przybliżył twarz do oczu obcego. Randaman zatrzepotał powiekami, nie będąc pewnym, czy to, co widzi, jest rzeczywiste. Przed sobą miał nagą czaszkę z płonącymi w oczodołach zielonymi ogniami. Gdyby nie był oswojony z nadprzyrodzonymi mocami, pewnie oszalałby ze zgrozy. Ale i tak nogi ugięły się pod nim. Nie upadł tylko dlatego, że tamten trzymał go w stalowym uścisku.

– Muszę dzisiaj zobaczyć to filakterium, a ty mi w tym pomożesz.

– Żeby otworzyć drzwi do laboratorium potrzeba co najmniej dwóch magów, którzy znają odpowiednie zaklęcie – wydyszał czarodziej, drapiąc zaciśnięte na szyi kościane paluchy. – Ja jestem sam. Nie dam rady wprowadzić cię do wnętrza. Puść!

– Głupcze – nieumarły jeszcze mocniej przycisnął go do ściany, odcinając na moment dopływ powietrza. – Sądzisz, że wybrałem cię przypadkiem? Wiem, że kradniesz z laboratorium artefakty i sprzedajesz je pokątnie, żeby mieć pieniądze na kobiety i walki gladiatorów. Wymyśliłeś jakiś sposób dostania się do piwnic Akademii bez wiedzy innych. Wykorzystasz go dzisiaj.

 

Uwolnił Randamana. Czarodziej upadł na kolana, łapiąc powietrze łapczywymi, rwanymi oddechami. Przed oczami tańczyły mu białe kwadraty i koliste spirale. Ale lisz szarpnął go za szatę zmuszając, by wstał.

– Idziemy! – rozkazał. – Mamy mało czasu.

 

Droga ze starego rynku do Akademii była krótka, ale magowi zdawało się, że szli bardzo długo. Chwiał się i zataczał usiłując się nie przewrócić. W głowie miał mętlik.

 

Szpaler dwupiętrowych kupieckich kamienic doprowadził ich do miejsca, gdzie zaczynał się wysoki mur otaczający teren Akademii. Mur błyszczał emanującą z niego ochronną magią.

– Jedyna droga prowadzi przez bramę – powiedział Randaman. – Ale bramy pilnuje stróż. Zna wszystkich nauczycieli, a uczniów nie wpuszcza po zmroku.

– Lepiej dla ciebie, żebym tam się dostał. Idź dalej.

 

W murze była wysoka, dwuskrzydłowa brama, a w niej furta z kołatką i małym zakratowanym okienkiem. Kołatka miała brzydką twarz gargulca i obserwowała ich mosiężnymi oczami. Mag zastukał kilkakrotnie. Czekali dość długo, nim wreszcie ktoś podszedł do furty. W okienku pojawiła się blada, rozgniewana twarz.

– Kogo to diabli niosą o tej porze!? Nie macie co robić po nocy, dowcipnisie?

– To ja, Baltarusie. Otwórz.

– Mistrz Randaman! – powiedział zaskoczony stróż. Ale nie otwarł furty, przyglądał się tylko przez kratę.

– Otwórz – powtórzył mag. – Muszę wejść do pracowni. Zostawiłem tam moje notatki i składniki do zaklęć, a są mi dzisiaj koniecznie potrzebne.

– Nie mogę otwierać po nocy bez zgody arcyrektora. Już wam kiedyś mówiłem.

– Nikt się nie dowie. Będę ci winien przysługę. Jak zawsze.

– A wasz towarzysz, to kto? Niech pokaże twarz.

– Nie… – ale lisz już postąpił kilka kroków i stanął obok Randamana zrzucając kaptur. Mag zobaczył szczupłą i drobną twarz, wielkie, migdałowe oczy i nieproporcjonalnie długie zakończenia uszu. – Elf – skrzywił się Baltarus.

– To mój asystent. Eee… Ginraell.

– Zaraza na te barbarzyńskie przybłędy. Możecie wejść, Mistrzu, ale sami – wymruczał stróż znikając za furtą. Po chwili szczęknął przekręcany klucz i wejście otwarło się. Randaman skoczył nagle w przód, wpadł na plac Akademii i spróbował zatrzasnąć za sobą wrota.

– Zamknij! – krzyknął do zaskoczonego stróża. – Na klucz! Szybko!

 

Ale Baltarus nie poruszył się. Stał, jak zamurowany, przez kratę wpatrując się w płomienie w pustych oczodołach pożółkłej czaszki. Ich zielone światło wwiercało mu się w umysł wpychając w morze grozy i szaleństwa. A potem padł na ziemię, martwy. Klucz wypadł z jego palców na trawę. Lisz pchnął furtkę z taką siłą, że oparty o nią Randaman poleciał, jak wystrzelony z balisty. Nieumarły doskoczył do niego i szarpnięciem przyciągnął do siebie.

– Zabiję cię – powiedział zaciskając kościstą dłoń na jego ramieniu. – Zabiję, a potem przemienię w zombi i zmuszę, byś własną głową wybił drzwi do laboratorium.

 

Mag jęknął ze strachu i bólu. Palce lisza przepaliły materiał i teraz wżerały się w mięso przedramienia zostawiając czerwone bąble. Nieumarły złapał go drugą ręką za twarz.

– Chcesz, żebym zostawił ci takie znaki na twarzy?

– Błagam…

– Jeszcze raz spróbujesz sztuczek, a spalę cię żywcem. Ruszaj.

 

Randaman utykając szedł przodem czując cały czas za sobą obecność nieumarłego. Ranna ręka piekła żywym ogniem, ale nie chciał użyć jakiegoś zaklęcia znieczulającego. Bał się, że lisz uzna to za magiczny atak i zabije go. Nieco ulgi przynosił jedynie chłodny wilgotny wiatr.

 

Lipową aleją z szumiącymi nad głową koronami drzew dotarli do głównego wejścia uczelni. Mag wyciągnął swój dorobiony klucz, otwarł drzwi i poprowadził nieumarłego przez puste korytarze i kamienne schody do podziemi. Zeszli na najniższe piętro piwnic i ruszyli w głąb ciemnego tunelu. Droga była prosta, wąska, słabo oświetlona przez zamocowane w ścianach niebieskie kryształy.

 

Korytarz doprowadził ich najpierw do rozległej sali pełniącej rolę biblioteki. Liczne szafy zapełnione były księgami o magii, alchemii, filozofii i religii, a niemal każda z nich tętniła swym wewnętrznym życiem. Niektóre z nich szeptały, śpiewały lub przeklinały, inne wydzielały z siebie smród, mróz albo ogień, jeszcze inne kłapały białymi zębami. Nieumarły nie zwrócił żadnej uwagi na zbiory.

 

Dalej korytarz doprowadził ich do niedużego pomieszczenia, w którym błękitnymi falami przesuwały się z góry na dół firany magicznej energii. Było to pomieszczenie zabezpieczające przed niekontrolowanym wybuchem mocy zgromadzonej w laboratorium artefaktów. Przejście przez pokój było możliwe tylko po wypowiedzeniu zaklęcia neutralizującego magię, a dla bezpieczeństwa zaklęcie to musieli wypowiedzieć dwaj czarodzieje.

Randaman popatrzył na stojącego za nim lisza. Czeka tam na mnie, jak sama śmierć – przeszło magowi przez głowę i wzdrygnął się. Żeby wyrzucić z głowy niechciane myśli, skupił się na zaklęciu. Starannie wypowiadał słowa wykonując przy tym skomplikowane gesty rąk i oto obok Randamana pojawił się drugi, identyczny. Teraz obaj równocześnie wypowiedzieli formułę, która umożliwiała wejście do laboratorium.

 

– Sprytnie – powiedział lisz, gdy niebieska kurtyna wewnątrz pokoiku zbladła, a duplikat Randamana znikł. Lisz i czarodziej zanurzyli się w drażniące fale czując drganie, gdy magia przepłynęła przez ich ciała.

 

A potem znaleźli się w ostatnim pomieszczeniu, w długiej komnacie laboratorium zastawionej ciasno wielkimi stołami. Na stołach porozkładano wszelkiej maści magiczne przedmioty. Szklane alembiki, retorty i rurki odprowadzające kolorowe ciecze do butelek i fiolek. Miecze, topory, buławy, korony, kapelusze, pierścienie, laski i różdżki. Talie kart, kostki, obręcze, wisiorki, talizmany i broszki. I stojące na podłodze oparte o ścianę ogromne lustro, w którym nic się nie odbijało. Przedmioty leżały – zdawało się – bez ładu, przypadkowo rzucone na dowolny stół, a jednak magowie posegregowali je na swój własny sposób, według klucza, którego zwykły śmiertelnik nie potrafił pojąć.

– Gdzie to jest? – spytał lisz niecierpliwie rozglądając się po pomieszczeniu. – Filakterium! Gdzie ono jest!?

– T…tam – Randaman wskazał ostatni stół, gdzie leżało zaledwie kilka, za to najcenniejszych, rzeczy. – Ta butelka okuta adamandytem.

 

Nieumarły niemal podbiegł do stołu. Pochwycił relikwiarz w dłonie i podniósł go do góry, do światła. Randaman cofnął się ostrożnie kilka kroków w stronę wyjścia, ale zatrzymał widząc, że lisz odwraca się ku niemu. Zielone płomienie w oczodołach ryczały w furii.

– To jest puste! – zasyczał. – Puste! Gdzie dusza, ścierwo! Co zrobiliście z duszą!?

– To zawsze było puste.

– Mówiłeś, że macie słój duszy, a to jest tylko PUSTA BUTELKA!!! – lisz cisnął przedmiot o ziemię.

– Skąd mielibyśmy wziąć duszę lisza? Żaden nie pozwoliłby zabrać swojego relikwiarza…

 

Lisz ryknął, jak ranny smok i zamachał rękami. Skumulowana magia zmieniła się w płonącą kulę, która pomknęła ku Randamanowi. Czarodziej rzucił się w błękitne fale antymagii snujące się w małym pokoiku. Poczuł za plecami zawirowanie powietrza i ciepło ognia, gdy magiczny pocisk wpadł za nim do pomieszczenia. A potem płonąca kula zniknęła. Mag uciekał, ile sił w nogach, nie oglądając się za siebie. Dopadł schodów i długimi susami wybiegł na główny hall uczelni, a potem na zewnątrz, w noc.

 

Skierował się ku Domowi Mędrców, gdzie mieszkały najwyższe władze Akademii. Miał nadzieję, że zdąży, nim lisz go dogoni, ale nie odważył się zerknąć za siebie. Zdyszany złapał za kołatkę i zaczął tłuc zawzięcie, póki z wnętrza nie dobiegły go głosy służby.

– To ja, Randaman. Otwórzcie i zawołajcie arcyrektora! Szybko!

Dopiero, gdy drzwi otwarły się, mag się odwrócił. Za nim nie było nikogo.

 

 

***

 

– Więc lisz zgubił swoje filakterium z duszą? – po raz nie wiadomo który powtórzył arcyrektor. – Ciekawe. Bardzo ciekawe. Lisze to istoty mityczne. Wiesz, lubię cię, ale znów zawiodłeś moje zaufanie. Muszę cię usunąć z Akademii. Poza tym napiszę o twoim zachowaniu do Gildii Kryształowych Magów. Niech sami decydują, co z tobą zrobić.

 

Randaman, po raz nie wiadomo który, skinął głową. Patrzył na uczniów starannie zbierających potrzaskane kawałki filakterium i zastanawiał się, co się stało z nieumarłym. Nikt nbie widział, żeby opuszczał podziemia, ale nie było go tutaj, gdy magowie zeszli do laboratorium. Musiał jakoś się wyteleportować. Ale jak? Przecież nad uczelnią roztoczona była ochronna sfera.

 

Magowie i uczniowie opuszczali już laboratorium, wracając do swoich zajęć. Arcyrektor stanął przy wyjściu, obejrzał się jeszcze.

– Randamanie, idziesz? Randamanie?

 

Randaman nie odpowiadał. Zapatrzył się w czarne magiczne lustro, w jego matową powierzchnię, od której nie potrafił oderwać wzroku. Bo w lustrze dojrzał lisza. Nieumarły stał w jakiejś jaskini, otoczony przez ruiny budowli, fragmenty kolumn i elementy ścian. Lisz odwrócił się i spojrzał wprost na maga.

– Obiecałem ci, człowieku, że jeśli spróbujesz sztuczek, spalę cię żywcem – powiedział swoim zimnym głosem. – I dotrzymam obietnicy. Może nie dziś i nie jutro, ale spodziewaj się mnie, bo jeszcze się spotkamy.

 

Randaman zadrżał, spojrzał na arcyrektora niecierpliwiącego się przy wyjściu. Wiedział już, jak nieumarły opuścił piwnice. I że od tej pory jego życie na zawsze będzie wypełnione cieniem i lękiem.

Koniec

Komentarze

Co prawda trochę sztampowa, ale sympatyczna opowiastka. Początek przydałoby się trochę skrócić, powywalać kwiatki w stylu w mrocznej uliczce --- wtedy byłoby fajnie.

pozdrawiam

I po co to było?

W dialogach za pierwszy myślnik służy ci łącznik, drugi jest półpauzą,  ale tylko dlatego, że masz
w autokorekcie tak ustawioną  zamianę.  Powinno się stosować myślniki, choć i półpauzy są dopuszczalne.
Myślnik (—) = ctrl + lewy alt + – z klawiatury numerycznej.
Półpauza(–) = ctrl + ­– z klawiatury numerycznej.

Mam zastrzeżenie:

 popatrzył na pusty miejski rynek. Było ciemno i cicho. Miasto spało, w oknach nie było widać świateł, ulice ziały pustką.

Inni woleli spotykać się w jak najmniej uczęszczanych miejscach – na cmentarzach, w kanałach albo za miastem. Ten zaś wybrał centrum Dzielnicy Uczonych, jednej z najludniejszych dzielnic najludniejszego miasta świata, Varegen.

W środku nocy ulice tej najludniejszej dzielnicy i tak „ziały pustką”, więc  zdziwienie, że klient  nie umówił się w jakimś dyskretnym miejscu, nie ma uzasadnienia.

W literaturze fantastycznej oblatana nie jestem, więc nie potrafię ocenić, czy Twoja opowieść jest sztampowa, wiem natomiast, że poprowadziłeś ją pięknie . Nie przegadałeś, opisy są plastyczne i  doskonale spełniają swoją rolę — „widać” fajnie zarysowanych, intrygujących bohaterów i przestrzeń wokół nich. Dobre dialogi, żwawo prowadzona narracja, niezwykle ciekawie zapowiadająca się historia.  Piszę „zapowiadająca się”, bo zakończenie wskazuje, że to dopiero początek kłopotów Randamana z liszem, czy tak? Chętnie poznam c.d.n. i  jeśli go zamieścisz, przeczytam z przyjemnością, bo piszesz piękną polszczyzną, klarownymi, dobrze w uchu brzmiącymi frazami. A na dodatek masz nick Pendragon, niczym bohater powieści Antala Szerba, którą bardzo lubię i do której często wracam.

dzięki za miłe słowa i zastrzeżenia

na pewno wezmę je pod uwagę, a sam tekst jeszcze raz przeanalizuję, ale musi minąć trochę czasu, bo niestety czytając w koło te same zdania, człowiek traci zdolność znajdowania w nich błędów, a jak do tej pory redaktora się nie dorobiłem;

to krótka historyjka to tylko taka wprawka, którą napisałem, gdy skończyłem duże opowiadanie i jak do tej pory nie wymyśliłem do niej dalszego ciągu (ale teraz na pewno to zrobię); mam już rozpisanych kilka pomysłów na opowiadania, ale ich głównym bohaterem jest głównie lisz, a nie czarodziej Randaman; w większości są to opowiadania fantasy - postaram się wkrótce wrzucić tutaj coś o większej zawartości

pozdrowienia dla wszystkich

Nowa Fantastyka