- Opowiadanie: kaz73 - Szajs is very najs. (część I)

Szajs is very najs. (część I)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Szajs is very najs. (część I)

I.

Zło chodzi po ludziach. Niektórzy twierdzą, że podobnie, jak wiara, nadzieja i miłość jest nieprzemijające. Z tą różnicą, że zło daje się zauważyć, na co dzień. Banał? Oczywiście! Ale historia, którą chcę wam opowiedzieć jest banalna. Więc jeżeli macie ochotę na kolejną banalną historyjkę to czytajcie dalej. Jeśli nie, to idźcie zająć się czymś niebanalnym o ile kanapa przed telewizorem nie jest jeszcze zajęta. No, więc zło. Właśnie. Wszędzie go pełno. Leon Bam dobrze o tym wiedział. Ale podobnie, jak większość z nas poddał się już po pierwszej rundzie i zamiast nadstawiać drugi policzek na zło odpowiadał złem. Rzecz w tym, że Leoś był nikim, więc nie każdemu i nie zawsze mógł się odpłacić. Oczywiście to również problem większości z nas, ale my potrafimy się z tym pogodzić, prawda? Leoś nie potrafił. Wiem, wiem znacie takie przypadki. Zapełniają policyjne sprawozdania, szpitalne kartoteki, czy wreszcie listy wyborcze. Niestety dla Leosia a na szczęście dla nas w żadnej z nich go nie znajdziecie. Nie pytajcie mnie: „dlaczego”? Przecież go nie znałem. To opowieść z drugiej ręki, więc szczegóły możecie sobie dopowiedzieć. W każdym razie Leoś nie potrafił pogodzić się z własną bezsilnością i tyle. Powoli, dzień po dniu, zżerały go: nienawiść, frustracja i każde inne świństwo, jakie sobie wymyślicie. Jego sytuację pogarszał fakt, że był aktorem. No to już wszystko jasne, co?

Dobrze wiecie, że aktorzy to osobny gatunek. Kiedyś ich usługi traktowano na równi ze sztuką prostytucji. To, że teraz jest zupełnie inaczej nie świadczy lepiej o aktorach, ani gorzej o prostytutkach. Dziś światem rządzą księgowi. Wolą podglądać niż brać udział. Tak, więc Leon Bam był aktorem. Niestety, mimo, iż posiadał dający poczucie bezpieczeństwa etat w państwowym teatrze, od wielu już lat nie zagrał niczego, co można by nazwać rolą.

Jego obecność na scenie ograniczała się do postaci takich, jak: Żołnierz Piąty w Chórze Podchorążych, Trup Drugi w Chórze Wisielców, Głos Czwarty w Głosach zza Sceny czy Leżąca Bachantka w Grupie Tańczących Bachantek. Ostatnie indywidualne zadanie aktorskie, jakie mu powierzono, ograniczało się do w wbiegnięcia na scenę pod koniec drugiego aktu i wykrzyczenia kwestii: „Panie! Młyn się pali!”. Mimo iż, jak uważał, zagrał brawurowo, sztuka miała złe recenzje i po dziesięciu spektaklach zeszła z afisza a o jego kreacji nie napisano nawet słowa.

Nie tylko na scenie życie Leona zalatywało katastrofą. Po dwudziestu latach małżeństwa żona, też aktorka, zostawiła go dla sprzedawcy damskiego obuwia. Syn przestał się do niego przyznawać i, co gorsza, robił karierę, jako agent ubezpieczeniowy. Nic tylko pić i płakać!

Ba! Gdybyż to jeszcze Leon mógł, najzwyczajniej na świecie, zostać pijakiem. Przesiadywałby sobie w teatralnym bufecie i robiąc za regionalną bohemę narzekałby na wszystko i wszystkich. W grupie podobnych, jak on, byłoby mu łatwiej przetrwać kolejne zawodowe poniżenia i z godnością doczekać upragnionego końca. Kto wie może po jakimś czasie zyskałby status kolejnego przepitego talentu? Niezrozumianego nadwrażliwca? Straconego pokolenia? A jakaś nawiedzona idealistka, o piersiach, jak uschnięty owoc granatu, próbowałaby w beznadziejnej walce ocalić resztki jego, podobno niegdyś genialnej, osobowości. Cóż, kiedy pić nie mógł. Nie bez powodu koledzy nazywali go Leon Trzy Kieliszki a dyrektor teatru w oficjalnym poleceniu zakazał mu spożywania napojów wysokoprocentowych podczas popremierowych bankietów. Pomyśleliście pewnie, że nic w tym nadzwyczajnego. I mielibyście racje! Ot, jeszcze jeden aktorzyna próbujący dokonać w stanie upojenia różnego rodzaju aktów tudzież zmuszający do tychże damski personel teatru. Znacie te historie. Ale Leon Bam również i w tej sferze sztuki teatru nie mógł wykazać się jakimiś szczególnymi osiągnięciami. Po owych trzech kieliszkach po prostu zwalał się pod stół i zasypiał. I co w tym niezwykłego? – zapytacie. Właśnie! Na tym najcudowniejszym ze światów, możesz być śpiewającym ludobójcą, tańczącym gwałcicielem kur, podskakującym biskupem, stepującym wynalazcą cudownej szczepionki, bezgłowym połykaczem ognia, czy wreszcie sześciopalcym sprzedawcą damskiego obuwia. Nie ma znaczenia, co robisz. Nie ma znaczenia, czy ma to jakieś znaczenie. Jednak w żadnym wypadku i w żadnych okolicznościach nie możesz wypaść poniżej przeciętnej. Zwłaszcza, jeśli jesteś aktorem. Leon Bam wiedział o tym aż za dobrze i próbował to zmienić.

Ale kiedy nam, do wyskoczenia ponad przeciętność, wystarczy zmywalny tatuaż, żółte sznurówki, czy kolczyk w pępku, tak w przypadku Leosia, tego rodzaju zabiegi nie mogły przynieść spodziewanych rezultatów. Zdesperowany postanowił, że zostanie homoseksualistą. Cóż, kiedy po miesiącu starań i wyrzeczeń okazało się, że na ten sam pomysł wpadli już jego koledzy. Ba! Kilku z nich zrobiło nawet kariery. Niestety, kiedy mniejszość stała się większością nieprzeciętność stała się przeciętną. Leon nie zyskał niczego prócz wyrzutów sumienia i opinii płciowego oportunisty. Wreszcie zdecydował się popełnić samobójstwo. Ale i tu szczęście mu nie dopisało. Chciał umrzeć, jak najwięksi. Na scenie. Setki razy wyobrażał sobie, jak wyłamując się z Chóru Podchorążych wychodzi chwiejnym, lecz dostojnym krokiem na proscenium. Koledzy zamierają w niezrozumieniu. Koleżanki wzdychają z przerażenia. Publiczność milknie oniemiała. A on zawiesza na ustach jakieś tajemnicze słowo. Wyciąga przed siebie drżącą dłoń, wskazując na bliżej nieokreślone miejsce i wpatrzony w zieloną lampkę z napisem: „Wyjście Ewakuacyjne” umiera.

Na pogrzebie wszyscy wspominają go, jako wielkiego, lecz niedocenionego artystę. Mistrza trzeciego planu. Aktorzy z nieukrywaną dumą wspominają oceany wypitej z nim wódki. Aktorki setki spełnionych i niespełnionych romansów, czym zresztą wzbudzają protesty większościowej mniejszości kolegów. Dręczony wyrzutami sumienia dyrektor teatru najpierw zwalnia sam siebie a potem popada w alkoholizm. Dziennikarze wywołują ogólnonarodową dyskusję na temat nieudolnej polityki kulturalnej rządu, która marnotrawi rodzime talenty. Rząd podaje się do dymisji. Sejm zostaje rozwiązany. A po przedterminowych wyborach podejmuje uchwałę o powstaniu Instytutu Teatralnego im. Leona Bama.

Nie dotarł nawet do sceny. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczył była niewielka, przyklejona na drzwiach teatru karteczka z napisem: „Spektakl w dniu dzisiejszym odwołany”.

Płukanie żołądka zrobiło swoje. Wypisali go już po tygodniu. Lekarz na odchodne ostrzegł żeby następnym razem nie przesadzał z paracetamolem a na ból głowy stosował trzy kieliszki wódki.

Smutne, prawda? Płaczecie? Nie? I dobrze. W końcu to tylko banalna historyjka. W życiu jest inaczej, co?

Siedział w domu przez miesiąc. Zwolnienie przesłano mu pocztą. Próbował wrócić, ale dyrektor nawet nie chciał z nim rozmawiać. Przewodniczący związku zawodowego obiecał, zająć się sprawą. Kazał czekać. Minął kolejny miesiąc. W końcu pusta lodówka i zapychające skrzynkę wezwania do zapłaty wykopały Leona za drzwi. Załapał chałturę. Przez pięć dni w tygodniu, o szóstej rano, pakował się do zeżartego przez rdzę i kredyt, pięcioosobowego auta, w którym sześciu, podobnych jemu, mistrzów trzeciego planu, wyruszało w sceniczny niebyt szkół i przedszkoli. Krasnoludek Czwarty, Zbój Trzeci, Skrzat Piąty. Ale nie zwracał już na to uwagi. Wychodził, straszył dzieci i brał najniższą krajową. W piątek wieczorem, oczadziały, padał na łóżko i nie wstawał aż do poniedziałku. Byle do końca – myślał zasypiając z nadzieją, że już się nie obudzi.

II.

To było duże miasto. Koniec sezonu i koniec czerwcowego tygodnia. Byli w trasie już kilka dni. Nazajutrz czekał ich długi, męczący powrót a wcześniej kolejna przepocona noc w zaszczanym hotelu. Podczas ostatniego, tego dnia, spektaklu, jakiś wredny bachor wbiegł na scenę. Trzymając w pulchnych łapkach plastikową łopatkę rzucił się na Leona. Mały miał zadatki na rasowego polityka, bo nie bawiąc się w ceregiele walił prosto w krocze a mamusi zeznał, że to krasnoludek zaatakował pierwszy. Ktoś litościwy rzucił Leosiowi zamoczoną w zimnej wodzie szmatę i kazał się wynosić nim rozhisteryzowana matka oskarży go o pedofilię. Biegł przez zalane słońcem ulice. Mijał spoconych, zmęczonych upałem ludzi. W ciemnych okularach wyglądali, jak rzędy wielkich, tłustych żuków pchających z mozołem swoje niewidzialne kule gnoju. Może, dlatego Leonowi zdawało się, że nikt nie zwraca na niego uwagi. Obszyta na gumce, długa, biała broda zsunęła mu się na szyję zasłaniając wielką obciekającą plamę. Ale wciśnięta za czerwone, krasnoludzkie spodenki szmata nie przynosiła już ulgi. Czuł, jakby między nogami dyndał mu napełniony wodą balon. Musiał zwolnić.

– Leoś! – zawołał ktoś obok.

Nie odwracaj się – pomyślał – nie zatrzymuj!

– Leon! Leon Bam! – głos dobiegał już zza pleców.

Chciał biec. Przyspieszył. Za późno. Ktoś chwycił go za ramię i obrócił.

– Leoś! Co, ty? Nie pamiętasz? – Szeroką, gładką twarz przecinał nieznający miary uśmiech.

Leoś pamiętał. Pamiętał, aż za dobrze. Byrbus. Jan Maria Byrbus. Ostatnia osoba, jaką chciałby spotkać i pierwsza na widok, której chciałby uciec. Gwiazda. Ideał. Idol. Ikona. I co tam jeszcze chcecie. Bohater seriali i kolorowych czasopism. Uwielbiany przez domowe gospodynie i nienawidzony, po cichu, przez ich mężów. Wzór niezłomnego ojca, syna i ducha. Amen w pacierzu wszystkich matek, żon i dziewic. Temat medialnych debat i kościelnych kazań. Wizerunek, który stał się rzeczywistością i odwrotnie. Ale przede wszystkim kolega Leona Bama ze szkoły teatralnej.

– No, opowiadaj. Co tam u ciebie? – zapytał Byrbus, gdy usiedli w kawiarnianym ogródku a tłumek fanów dostał już swoje autografy.

– Wiesz – wystękał Leon.

– Widzę, widzę. Ciągle teatr. Wielka sprawa. Zawsze podziwiałem w tobie ten artystyczny idealizm. Nie idziesz na łatwiznę. To piękne.

– Piękne.

– No, bo ja …. – I tu się zaczęło.

Im dłużej opowiadał o swoich rolach, sukcesach, znanych i nieznanych przyjaciołach, żonie, dzieciach, kotach, papudze, trzypiętrowym domu i nowym, lecz antycznym stoliku do kawy, tym bardziej Leonowi robiło się niedobrze. Wypełniony już nie wodą, ale jakąś tłustą zawiesiną, balon wysunął się z krocza i wpełzł do żołądka. Rósł. Pęczniał. Kiedy Byrbus, prawie ze łzami w oczach, zaczął wspominać lata teatralnej niedoli – płaczącą żonę, niedojadające dzieci i umierającego chomika – a potem nagłą odmianę losu, która dziesięć lat temu doprowadziła go na sam szczyt, balon pękł wylewając oleistą zawartość wprost do podstawionej w ostatniej chwili, żółtej, krasnoludzkiej czapki.

 

III.

Troska Byrbusa wydawała się Leonowi autentyczna. W przeciwieństwie do antycznego stolika do kawy, na którym piętrzyły się buteleczki i pudełka z lekarstwami.

– Niemożliwe, żeby coś tak nowego było, aż tak stare – pomyślał przyglądając się grubo toczonej, drewnianej nodze. – Niemożliwe, żeby nie posiadając talentu posiadać to wszystko.

Lecz talent nie miał tu nic do rzeczy. Nigdy nie ma. A dom? Rzeczywiście. Dom robił wrażenie. Nie było tu przepychu. Z sufitów i ścian nie waliło przesadą. Umiar i spokój. Solidność pod pozorami wypracowanej nonszalancji. Leoś gówno się na tym znał. Lecz nowobogackie domiszcze od dyskretnego uroku burżuazji odróżnić potrafił. Potrafił też stwierdzić, że ktokolwiek zakupił, obijaną zieloną skórą, kanapę, na której teraz leżał, z pewnością nie był to Jan Maria Byrbus. Siedział tuż obok. Rozparty w szerokim, ciężkim fotelu. Przyglądał się Leosiowi z tym samym przyklejonym do twarzy, nieznającym miary, uśmiechem.

– No i jak? Lepiej ci? – zapytał.

– Lepiej. Dzięki. Pójdę już – odpowiedział Leon.

Ale nim zorientował się, że nadal ma na sobie jedynie krasnoludzkie wdzianko, gospodarz przejął inicjatywę.

– Musisz zostać. Prześpisz się. Odpoczniesz. Rano cię odwiozę. Poza tym Julia przygotowała kolację.

Leon długo się nie opierał. Zaszczany hotel i dogorywających, przy ciepłej wódce, kolegów mógł sobie, tym razem, odpuścić. Kąpiel w wielkiej, jak jego mieszkanie, łazience, pachnące lawendą lniane spodnie, świeży podkoszulek i białe, jak niegdysiejsze śniegi, skarpetki utwierdziły go w tym przekonaniu.

Julia nie wyglądała na Julię. Na Gertrudę też nie. Zresztą w ogóle nie wyglądała. Bo czy o objawieniu można powiedzieć, że wygląda? Filozofuję, co? Może i tak. Zwłaszcza, że nigdy jej nie widziałem. W końcu kobieta to kobieta. Gruba, chuda. Zgrabna, krzywa. Młoda, stara. Kobieta i tyle. Ale Julia. Ha! Julia to było zjawisko. No, przynajmniej ja tak ją sobie wyobrażam. Więc wy też spróbujcie. Julia. Objawienie. Umiar i spokój. Ogień i lód. Perwersyjna namiętność skrywana pod pozorami wypracowanej solidności. Kanapa obita zieloną skórą i nowy, choć antyczny, stolik do kawy, który– Leon był już tego pewien-musiał być autentyczny. Nawet, jeśli jego mozaikowy blat, szlifowały małe chińskie łapki.

Nie mógł, nie potrafił, nie chciał przestać na nią patrzeć. Jednocześnie czuł się zażenowany. Onieśmielony. I z niewytłumaczalnych powodów było mu po prostu wstyd. Byrbus, przez całą kolację, mendlił coś o teatrze, kulturze, sztuce, upadku wartości i plastikowych korkach we francuskich winach. Leoś wypił już z pół butelki, ale nawet nie zaszumiało mu w głowie. Jego spojrzenia odbijały się od kaparów w sałatce do równie zielonych oczu Julii. Przez chwilę wydawało mu się nawet, że patrzy na niego z uwagą. Patrzy inaczej. Spanikowany wrócił do sałatki a ona do byrbusowych bredni. Wreszcie, gdzieś między trzecią a czwartą butelką wina, poszła spać. Chociaż Leoś mógłby przysiąc, że odpłynęła unosząc się nad marmurową podłogą.

Zostali sami. Przedwcześnie postarzały, sfrustrowany krasnoludek z opuchniętym kroczem. Mający w perspektywie dożywotnie towarzystwo, sfrustrowanych krasnoludków bez perspektyw. I książę z bajki. Z opuchniętym portfelem i perspektywą tysiąca i jednej nocy w towarzystwie nieznającej zahamowań Śnieżki. Jak w bajce, prawda? Bo fakt, że Leon Bam nie musiał wracać do kopalni różnicy wam chyba nie robi, co?

– Bajkowa noc – rzucił książę wyciągając kolejny plastikowy korek.

– Ładna – odpowiedział krasnoludek spoglądając na niebo.

Siedzieli na tarasie. Sad pachniał świeżym owocem i kocimi szczynami. Księżyc wysunął się zza chmury niczym blada pierś z gorsetu Śnieżki. Rozrzucone w nieładzie gwiazdy wyglądały, jak wyrwane, z czarnej aksamitnej sukienki, srebrne guziki. Leon Bam westchnął żałośnie.

– Widziałem cię. W przedszkolu – zaczął Byrbus przyglądając się walczącej o życie muszce, która właśnie wpadła mu do kieliszka.

Leon tylko wzruszył ramionami.

– Nawet zabawne – uśmiechnął się Byrbus. – Małej się podobało.

– Fajnie.

Wyłowiona z kieliszka mucha była już martwa. Byrbus rozgniótł ją palcach.

– Myślę, że zasługujesz na więcej – powiedział wylewając resztkę wina na trawnik.

Leon spojrzał na znikający za chmurą księżyc. Po czym ukrył twarz w dłoniach i zaczął płakać. Łkał. Szlochał, jak dziecko. Byrbus podszedł i położył mu rękę na ramieniu.

– Słuchaj – zaczął po chwili. – Jest taki facet. Ktoś. Może ci pomóc. Zmienić. Zmienić wszystko.

 

IV.

Szli już dobrą godzinę. Leonowi wydawało się, że błądzą, ale Byrbus twierdził, że już blisko.

– On zawsze jest w pobliżu – zapewniał. W świetle latarki jego uśmiech wydawał się jeszcze bardziej głupkowaty niż zwykle.

Wąska, pełna dziur, żwirówka biegła tuż przy karłowatym zagajniku. Po drugiej stronie drogi rozlewała się czarna, szeroka plama. Staw lub glinianka. Za nią, na niewielkich pagórkach, świeciła bladożółta poświata. Dalekie granice niedostępnych posesji. Ziemia obiecana. Stamtąd przyszli. Od początku marszu towarzyszyły im komary i smród kociej uryny. Czasem stawał się wręcz nie do zniesienia. Innym razem był tylko lekko wyczuwalną nutą. Wtedy Byrbus zawracał.

– Co ja tu robię?! – myślał w takich chwilach Leon. – To wariat! Ofiara własnej popularności. Niezasłużonego sukcesu i jakiś pokręconych wyrzutów sumienia. Trzeba się zbierać. Wrócić po czerwone gatki i spadać. Wiać nim książę z bajki okaże się gwałcicielem z mokradeł.

Ale noc była już zbyt ciemna. A bladożółta poświata jarzyła się zbyt mocno.

– To tutaj – zawołał wreszcie Byrbus machając latarką. – Dalej musisz iść sam.

Miejsce w zagajniku, które wskazywał, nie wyróżniało się niczym szczególnym. Powykręcane sosny i kilka gęsto rosnących świerków nie ukrywały żadnej ścieżki. Leon spojrzał na niego pytająco.

– Idź prosto. Nie zgubisz się. Potem zobaczysz – odpowiedział wręczając mu latarkę. – Tylko pamiętaj, powiedz, że to ja cię przysłałem.

Bam przecisnął się między świerkami i ruszył przed siebie. Światło latarki nie ustrzegło go przed siekącymi gałęziami, dołem pełnym śmieci i jakąś gęstą tłustą mazią, która, miał nadzieję, nie była po prostu ludzką kupą.

– Jak mogłeś uwierzyć? – myślał przedzierając się przez krzaki – Takie pierdoły! Chyba cię zamroczyło. Przez wino. Nie. Przez nią. Przez jedno i drugie. Jesteś żałosny. Dupa!

Ta prawda, no, może niezbyt odkrywcza, ale jednak, przebiła Leona Bama z jakąś oczyszczającą siłą. Jak święty ogień na górze Horeb. Jak promień światła w drodze do Damaszku.

Koniec! Wracam – mógłby pomyśleć. Ale nie pomyślał. Nie pomyślał, bo ujrzał. Zobaczył. Dokładnie to, co opisywał mu Byrbus. Na niewielkiej polanie stała chatka z piernika. Nie, nie. Żartowałem. Chatka stała i owszem. Ale bynajmniej nie z piernika. Przypominała raczej koślawy domek na działkowym ogródku. No, wiecie. Taki, zbity z desek i papy, przez jurnego emeryta. Z tą różnicą, że zamiast kalarepy, marchewki, truskawek i obowiązkowego agrestu rosły tu hałdy śmieci, szmat, żelastwa i sądząc po ilości, obowiązkowe, szklane tulipany. Jednak emeryt był. Oj, był.

– Karkóweczki? – zapytał przerzucając na buchającym grillu kawał spalonego mięsa.

Sądząc po zapachu Leon stwierdził, że jest to raczej zaszczana kocina. Ale, wiecie, Leoś od jakiegoś czasu, czyli mniej więcej od pół godziny, stał się bardzo nieufny i pełen nieuzasadnionych uprzedzeń. Więc pewnie przesadzał. Kocina! Też mi pomysł.

– Nie. Dziękuję – odpowiedział przyglądając się, jak chude, pomarszczone dłonie bez lęku zanurzają się w palenisko rozgarniając kawałki płonącego brykietu. – Szukam … – zaczął po chwili. Ale właściwie nie wiedział, o kogo ma zapytać.

– Tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro – wyręczył go emeryt. -Krasnala? Z kieszeni ciężkiego, sparszywiałego płaszcza, wyciągnął flaszkę „Żołądkowej”.

– Dzięki – bąknął Bam. – Ja … .

– Trzy Kieliszki, co? – przerwał mu starzec. – Nierówno dzieli bozia talenty. Oj, nierówno.– Wasze zdrowie! Kolego krasnoludek. – Kilkoma pociągnięciami opróżnił butelkę. Po chwili kolejny tulipan zakwitł na nieopielonej grządce.

Leoś pomyślał o Byrbusie. O tym, jak ujeżdża swoją Śnieżkę. Jak się śmieje. Razem z nią. Tarzają się. Dławią. Wyją ze śmiechu. Do księżyca. Sterczącego na niebie cycka, który z wypracowaną przez miliony lat nonszalancją przegląda się w marmurowym blacie antycznego stolika do kawy.

– Nie wierzycie w nas, Bam? Co? – starzec odwrócił się od Leona i zaczął podlewać swoje tulipany. – Nie wierzycie.– Tulipany zadzwoniły. – Pamiętajcie, Bam: każdy ma takiego diabła, na jakiego sobie zasłużył. Czego się spodziewaliście? Rogów? Kopyt? Koźlej głowy? Może pokręconego kurdupla w czarnej pelerynie? Co, wy dziecko jesteście? – Zapinając rozporek podszedł do Leona i zajrzał mu w oczy. Powiało niestrawionym alkoholem i nieleczoną próchnicą. – Złudzenia, Bam. Złudzenia. To jest wasz problem. Jesteście w stanie uwierzyć w każde gówno, jakie się do was przyklei. W każde, jakie nosicie w głowie. Byle tylko nie w to, czym naprawdę jesteście.

Tym razem powiało tanimi perfumami. Takimi, jakie dołącza się do kolorowych czasopism, w których podobne gadki można znaleźć nawet w rubryce poświęconej malowaniu paznokci. Leon Bam nie był specjalnie bystry. To już wiecie. Ale nawet on nie łykał takiej taniochy. Postanowił jednak brnąć dalej. Przynajmniej do czasu. Numer z grillem uważał za udany. Chciał zobaczyć, co przygotowano na finał. Zobaczyć dupy: diabła, księcia z bajki i Śnieżki. Chociaż nakopać zamierzał tylko do dwóch.

– To jak będzie z tą duszą? – zapytał po chwili patrząc śmiało w oczy diabła. Tak, jak się spodziewał nie znalazł tam niczego prócz zmęczenia i gorzały.

– Podobacie nam się Bam – uśmiechnął się diabeł klepiąc Leona po ramieniu – coraz bardziej. Jesteście dupa, to prawda. Aktora też już z was nie będzie. Ale na człowieka wyjdziecie. Siadajcie – wskazał na przerzuconą między cegłami deskę.

W głowie Leosia przysiadła myśl. Wątpliwość. Jednak trzask łamanej deski zaraz ją wypłoszył. Diabeł zaśmiał się głupawo, ale jednocześnie pomógł mu wstać i odstąpił swój turystyczny fotel. A raczej, powykręcane i oblepione brudem coś, co fotelem być mogło, chociaż wcale nie musiało. Widząc, że Bam pokonał obrzydzenie zaczął wokół niego krążyć. Pochylony, z jedną ręką założoną z tyłu, na wysokości pleców, drugą szeroko gestykulował. Kogoś Leonowi przypominał, ale ni diabła, a raczej ni cholery, nie mógł sobie przypomnieć, kogo.

– Widzicie Bam, to nie jest takie proste– zaczął wreszcie diabeł. – My tu nie prowadzimy wyprzedaży tanich tricków. Nie jesteśmy studnią życzeń. To tak nie działa. Nasza rola polega raczej na udostępnianiu pewnych możliwości. Wskazywaniu nowych a przede wszystkim skutecznych kierunków działań. Poszerzaniu horyzontów. Rozumiecie?

Leon, chociaż wszystko, co usłyszał uważał za bełkot, kiwnął głową,.

– Zasady są proste – kontynuował diabeł. – Wy dajecie to, co dać macie, na zawsze. My dajemy to, co dajemy na lat dziesięć. Skuteczność jest gwarantowana. Oczywiście w pewnych granicach. Jesteśmy tu gdzie jesteśmy i wyżej dupy nawet diabeł nie podskoczy. A diabeł, wiecie Bam, diabeł tkwi w szczegółach. Szczegóły zaś sprowadzają się do tego, że, jak to, wiecie, mówią: z gówna bicza nie ukręcicie.

Z tej samej kieszeni wyciągnął nową flaszkę. Tym razem, sądząc po kolorze, była to wiśniówka. Po chwili kolejny tulipan zakwitł na niedawno zroszonej rabacie.

– A potem, co? – zapytał zniecierpliwiony Leoś – Chwilo trwaj. Jesteś piękna?

– No, no! Bam! – zawołał nagle diabeł. – Zaskakujecie mnie. Brawo. Kto wie, może się tam, co z was ukręci?

Znów zaczął krążyć wokół Leona. I znów kogoś mu przypominał. Ale tym razem odchylił się nieznacznie do tyłu a ręce splótł przed sobą na wysokości krocza.

– Muszę was jednak zmartwić, Bam – ciągnął dalej. – „Potem”, niestety, jest banalne. Bo czy tego chcecie, czy nie, odwalacie kitę. Po prostu.

– Dziesięć lat! Za wieczność – oburzył się Leoś. To był odruch, którego zaraz pożałował. Diabeł bredził dalej.

– My wiemy, Bam. My wiemy, że dziesięć lat to mało. Wystarczająco, żeby wdrapać się na szczyt, ale na podziwianie widoków zostaje już niewiele. Lecz musicie też wiedzieć, że my, jak nikt inny, zawsze wychodziliśmy i wychodzimy naprzeciw słusznym żądaniom człowieka. Bo, właśnie człowiek, Bam. Człowiek jest dla nas najważniejszy. Wbrew pozorom, klerykalnej propagandzie i taniej literaturze. Dlatego, Bam, za każdego, kogo nam podeślecie a kto z własnej, nieprzymuszonej woli zasili nasze szeregi, dostajecie kolejne lat dziesięć. Rzecz jasna szlag was trafić musi. Ale tu już nie po naszej linii. Będziecie o siebie dbać, unikać przeciągów, nie dacie się zaciukać, będzie dobrze. A jak nie będzie dobrze, to też będzie dobrze. Możemy was, Bam, zapewnić, że piekło to, wiecie, tylko kwestia przestrzeni i czasu. Właściwie braku czasu. A różnice pomiędzy tym, czym jesteście teraz a czym, tam, będziecie, są naprawdę niewielkie.

– Biorę! – zawołał Leon i wyciągnął rękę. Było coraz zimniej. Komary wlazły mu już do tyłka a nawiedzony emeryt dawno już stamtąd wyszedł. Stał się irytujący, jak Świadkowie Jehowy.

– Daję – powiedział diabeł ściskając dłoń Leona. – Tacy, jak wy, Bam, posiądą ziemię. Miejcie się w swojej opiece.

Najpierw uderzył kolanem. W brzuch. Ale nie trafił i diabeł dostał między nogi. Skulił się, zajęczał i zaczął się śmiać. Śmiał się, chociaż Bam uderzał coraz mocniej. Z buta, łokcia i znowu z kolana. Śmiał się, gdy upadł. Śmiał, gdy czubek buta kruszył sczerniałe rzędy jego zębów. Śmiał się nawet wtedy, gdy przestał się uśmiechać. Lecz na Leonie nie robiło to żadnego wrażenia. Czuł się cudownie, jak nigdy dotąd. Jednak nie był to upajający szał, amok, czy furia. Uderzał metodycznie. Spokojny. Milczący. Prawie obojętny. Z dokładnością księgowego wypłacał pierwsze zaległe rachunki. I skończył dokładnie wtedy, gdy uznał, że, w tym przypadku, bilans wychodzi mu na zero.

– Przysłał mnie Byrbus – powiedział odwracając się od skręconego ze śmiechu ciała.

Koniec

Komentarze

bardzo podoba mi się kanapa i gwałciciel kur:P hm... nie wiem tylko, czy można siebie samego zwolnić. odejść z pracy tak, ale siebie zwolnic to chyba nie;P dobrze się czyta, humorek. ,,balon wysunął się z krocza i wpełzł do żołądka'' chyba sie nie da w ten sposób:P

“A lesson without pain is meaningless. That's because no one can gain without sacrificing something. But by enduring that pain and overcoming it, he shall obtain a powerful, unmatched heart. A fullmetal heart.”

Dziękuję za uwagi.

 

Oczywiście siebie samego w myśl Prawa Pracy dyrektor teatru zwolnić się nie może.

Ale pomyśl jak by to, co proponujesz zabrzmiało w zdaniu:

 

„Dręczony wyrzutami sumienia dyrektor teatru najpierw odchodzi z pracy a potem popada w alkoholizm.”

 

a teraz oryginał

 

„Dręczony wyrzutami sumienia dyrektor teatru najpierw zwalnia sam siebie a potem popada w alkoholizm.”

 

Rzecz jasna „twoja wersja” jest poprawna, logiczna, ale nie oddaje absurdu sytuacji oraz niedorzeczności w sposobie myślenia głównego bohatera.

 

Co do ,,balon wysunął się z krocza i wpełzł do żołądka'' to, uwierz, jest to możliwe! Niestety!

Oczywiście, jeśli balon przeczytamy, jako opuchliznę, subiektywne odczucie bohatera.

Wydaje mi się, że w tekście jest to jasno wyrażone. Jeśli nie to wypada mi się zastanowić nad poprawką.

 

Pozdrawiam

 

Absurdalny humor i nieco wykręcony język. No i dobrze. Do poczytania.

Dziękuję za komentarz. Druga część skończona, ale wisi, bo we dwóch jest wersjach - w jednej fantastyki mniej w drugiej więcej. Muszą się jeszcze chwilkę odleżeć. W głowie. Która podobno od przybytku nie boli. A jednak.

przyznaję rację:) podkreśla absurd niewątpliwie

“A lesson without pain is meaningless. That's because no one can gain without sacrificing something. But by enduring that pain and overcoming it, he shall obtain a powerful, unmatched heart. A fullmetal heart.”

Niespecjalnie przemawia do mnie fabuła, nad językiem również można by popracować.

Szczerze mówiąc to trochę się namęczyłem żeby doczyta to do końca.

nie spodobało mi się kilka sformułowań, np "W grupie podobnych, jak on," podobnych jemu, podobnych do niego jakoś lepiej brzmi. niektóre zabiegi są celowe, ale niektóre, jak ten, po prostu rażą. nie podobało mi się też to podkreślanie, że jest to taka "banalna historia", bo w sumie naprawdę, to jest bardzo banalne... ogólnie początek wydawał mi się troszkę zbyt rozwleczony, z kolei końcówka jakby trochę ucięta. zakończenie do mnie nie przemówiło, ale to już osobista opinia. Fabuła może wieje oryginalnością, ale spodobała mi się wizja diabła i kilka sformułowań bardzo przypadło mi do gustu :)

ups, miało być *nie wieje oryginalnością. :)

Nowa Fantastyka