- Opowiadanie: Jacek Wójcik - ZŁODZIEJ

ZŁODZIEJ

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

ZŁODZIEJ

Pieniądze towarzyszą naszemu życiu od zarania dziejów. Na początku były to dobra materialne takie jak zwierzęce skóry, zboże, sól czy zwykłe pióra. Pełniły funkcje płatnicze lub barterowe. Z czasem człowiek zaczął cenić rzadkie metale takie jak złoto lub srebro. Zaczęto je formować w monety, które same w sobie stanowiły wartość, gdyż były wykonane z cennego kruszcu.

 

Tą formę płatności wynaleziono prawdopodobnie około VII w. p.n.e. w Fenicji. Moneta może się pochwalić niezwykle długą karierą, bo ostatnie z nich zostały wycofane z obiegu w 2032 roku na terenie Północnego Związku Afrykańskiego. Pieniądz papierowy podzielił los monet ledwie kilka lat później, zamykając erę płatności gotówkowych.

 

Karty kredytowe, płatnicze i debetowe przetrwały do tej pory, ale stanowią niewielki procent zawieranych transakcji, bo większość sklepów zwyczajnie zrezygnowała z takiej formy płatności.

 

Od ponad 20 lat w większości sklepów zainstalowano system biometrycznego monitoringu. Wszechobecne kamery i sensory dokładnie wiedzą, kiedy i z kim mają do czynienia. Jeśli weźmiesz jakiś towar ze spożywczego i zaniesiesz go do domu, to zanim zdążysz przekroczyć próg sklepu, twój bank dostanie rachunek i konto zostanie obciążone. Jedynie w przypadku wysokich transakcji potrzebny jest elektroniczny podpis i głośne oświadczenie woli.

 

Jedynie w najdroższych markowych sklepach pracują ludzie jako wykwintni subiekci, których jedynym zadaniem jest spakowanie ubrania lub biżuterii i sprawianie by klient był pewien, iż słusznie wydał tak wielką kwotę pieniędzy. Kradzież sklepowa jest praktycznie niemożliwa… a jednak…

 

Frank był w drodze do galerii, której właściciel twierdził, iż jest okradany. Zlecenie pozostawione przez kolegę po fachu, któremu bliżej było do ochrony interesów UTF. Sięgnął do kieszeni i sprawdził zapas monet, następnie niemal odruchowo przeładował broń i sprawdził kilka gadżetów ukrytych w swojej skórzanej kurtce. Wszystko działało bez zarzutu, a zapas okrągłych kawałków metalu był całkowicie satysfakcjonujący.

 

Monety stały się tanim i łatwym do pozyskania artefaktem. Miały w sobie całkiem sporo magicznej mocy. Przez lata przechodziły z ręki do reki. Były gubione i znajdowane. Służyły mordercom i zakonnicom. Noszono je w portfelach na sercach, bądź w kieszeniach przy genitaliach. Nabierały mocy z każdym dotknięciem i każdą przeprowadzoną transakcją. Praktycznie w każdym człowieku wzbudzały podświadome emocje i pożądanie.

 

Magowie skupowali je, od kogo się dało. W każdym domu można było znaleźć szkatułkę lub starą skarbonkę, w której od lat leżało przynajmniej kilkanaście monet. Podobnie jak inne artefakty, były jednorazowego użytku. Jedna moneta – jedno zaklęcie. Nie więcej nie mniej. Niektórzy magowie chwalili się, że potrafili za pomocą jednej monety przeprowadzić dwa zaklęcia, ale było to jak dzielenie włosa na dwoje. Każde z zaklęć było wówczas o wiele słabsze i nie dawało pełnego efektu.

 

Frank dojeżdżał do zleceniodawcy, którym był właściciel niewielkiej galerii w starym centrum miasta. Twierdził, iż od niedawna jest regularnie okradany przez jakiegoś maga. W rozmowie mówił, iż towar po prostu znikał z półek.

 

Frank wiedział, że jest to możliwe, ale mało prawdopodobne. Kraść buty czy jedzenie przy pomocy magii było czymś podobnym do polowania na muchę przy pomocy bazooki. Zresztą jakakolwiek praca maga jest na tyle dobrze płatna, iż z pewnością nie opłaca się kraść tak drobnych rzeczy.

 

Zaparkował samochód i poszedł na umówione miejsce. Galeria miała cztery poziomy, na których można było znaleźć kilka restauracji, halę spożywczą, salon samochodowy i kilkanaście sklepów odzieżowych i obuwniczych.

 

– Szukam pana Stanisława Wolskiego – powiedział do barmana w jednej z restauracji.

 

Była to przytulna knajpka z japońskim wystrojem. Różnokolorowe lampiony zwisały nad stolikami, z których sączyło się delikatne światło ledwo oświetlające dania i ludzi siedzących naprzeciw siebie. Przesłonki między stolikami stylizowane były na cienkie papierowe drzwi, jakie często widziało się w filmach o Japonii XIX wieku.

 

– Pan mnie szuka? – głos należał do człowieka siedzącego przy najbliższym stoliku.

 

Frank wyciągnął legitymacje, która w jego dłoni lekko zajaśniała.

 

– Rozumiem, proszę za mną.

 

Pan Wolski okazał się być niewiele starszym od Franka, łysym gościem, który z pewnością nie żałował sobie słodyczy. Twarz miał nalaną i okrągłą. Tatuaż na głowie i bródka sprawiały, że przypominał amatorów jazdy na starych spalinowych motocyklach. Ubrany w jakąś kamizelkę i czarne dżinsy nie przypominał biznesmena, będącego właścicielem galerii handlowej.

 

– Wszystko zaczęło się tutaj – Wolski pokazał na hale spożywczą – Zaczęły ginąc najróżniejsze rzeczy. Było to jakby ktoś robił sobie zakupy na obiad, albo kolację. Wina, wędliny, pieczywo, sery raz nawet wykałaczki. Komputer po prostu wariował. Nagle zgłaszał brak towaru, pomimo iż nikt go nie nabył. Dla mnie jasnym się stało, że to ktoś znający magię.

 

Frank jeszcze bardziej wątpił w słowa właściciela. Kradzież kawałka sera czy butelki wina przy pomocy magii nie miała najmniejszego sensu. Nawet najprostsze zaklęcia teleportujące były przynajmniej kilkanaście razy lepiej opłacane niż całodzienne spożywcze zakupy. Słowa właściciela nie trzymały się kupy.

 

– Co pan o tym sądzi? – zapytał mając nadzieję na szybkie załatwienie sprawy.

 

– Muszę to sprawdzić – odpowiedział Frank.

 

– Proszę się nie spieszyć – odpowiedział Wolski, następnie odwrócił się na pięcie i momentalnie zniknął.

 

Magowie potrafią wyczuwać obecność magii tak jak zwykli ludzie potrafią wyczuć zmianę temperatury, smaku czy zapachu. Różnica polegała na tym, że niektórzy mają wysoką a inni niską wrażliwość. Frank należał do najlepszych. Potrafił wyczuć magię na kilkanaście metrów a agresywne zaklęcia z jeszcze większego dystansu. Chodził wzdłuż półek starając się skupiać swoje zmysły na produktach, które według właściciela potrafiły samoczynnie znikać.

 

Bez nadziei na cokolwiek niezwykłego wyjął z kieszeni kilkanaście monet, starannie wybrał jedną, następnie ściskając ją w zamkniętej dłoni, wypowiedział zaklęcie.

 

– Fortis – inkantacja wzmacniająca niektóre zaklęcia jak i własną magiczną siłę. Była bardzo przydatna, ale niezwykle wyczerpująca. Przeciętny mag był w stanie utrzymać je najwyżej kilka czasem kilkanaście sekund. Nieoficjalny rekord Franka wynosił prawie minutę.

 

Powietrze wokół niego zaczęło drżeć i przenikać wszystko. Wsiąkało w podłogę, reklamy, produkty, pułki i regały. Szedł z lekko zmrużonymi oczami starając się wyczuć najmniejszą zmianę w magicznym polu.

 

W miejscu, gdzie zaczynały się półki z winami mała drobina magii zwróciła jego uwagę. Była ledwo wyczuwalna, ale bezsprzecznie istniała, niczym ziarnko piachu na jasnej podłodze.

 

Zdjął zaklęcie i natychmiast założył okulary. Była to specjalna para szkieł o bardzo grubych szkłach i oprawkach. Wyglądały jakby były zrobione z rozwałkowanej plasteliny przez sześcioletnie dziecko. Były wynikiem mody, jaka zapanowała ponad 10 lat temu, a że spełniały swoje zadanie doskonale Frank nie zamierzał się ich pozbywać. Kręcąc nimi niczym obiektywami zbliżył obraz mikroskopijnej magii.

 

Nie wierzył własnym oczom. Miał przed sobą tunel Perriego. Magiczny wynalazek działający jak kabel z tą jednak różnicą, że można było przesyłać za jego pomocą przedmioty, a nawet ludzi na odległość kilkuset metrów. Większość tuneli była wielka jak rura kanalizacyjna i biła od nich magia, którą dawało się wyczuć na przysłowiowy kilometr. Ten za to był wręcz mikroskopijny. Przewagę nad teleportem miał taką, że po stworzeniu takiego tunelu można było z niego korzystać wielokrotnie bez kolejnych inkantacji i zużywaniu artefaktów.

 

Frank taki tunel utworzył tylko raz dla jednej z kopalni by szybko wyciągnąć zasypanych górników. Jednak to, co tu widział nie miało żadnego porównania z tym, co sam niegdyś stworzył. Jeśli on był kowalem tego zaklęcia, i operował ciężkim młotem z kowadłem to właśnie spotkał zegarmistrza mającego w swych rękach jedynie maleńkie szczypce i niezwykłą precyzję.

 

Poczuł niezwykłą chęć poznania maga, który stworzył takie arcydzieło. Dalej kręcił swoimi okularami i stwierdził, że połączenie jest aktywne. Stróżka wyglądająca jak cienka wiązka lasera i znikała nad przeciwległą ścianą zaraz obok sufitu. Gdzieś tam dalej misi być drugi koniec.

 

Schował okulary, następnie po raz kolejny sprawdził broń i zapas monet. Wyciągnął jedną z nich i otwartą dłonią przyłożył do miejsca na półce.

 

Tunel porwał go z cichym sykiem, co było zauważalne jedynie dla kamer strzegących sklep. Sama podróż nie była niczym niezwykłym. Nie można było się ruszyć, słyszało się szumy i widziało wszechobecne jasne plamy. Po sekundzie Frank znalazł się po drugiej stronie.

 

Znów oniemiał, bo przed sobą zobaczył polanę leśną i piętrowy dom przypominający leśniczówkę. Usłyszał ćwierkanie ptaków, ogarnął go świeży leśny zapach, a na twarzy poczuł słońce przebijające się przez korony drzew. Zrozumiał, że musi być przynajmniej kilkadziesiąt kilometrów od galerii. Nigdy nie słyszał o możliwości stworzenie tak długiego tunelu. Sięgnął po telefon by sprawdzić swoją pozycję, jednak nie zdołał spojrzeć na wyświetlacz. W jego kierunku biegła szara postać.

 

– Intruz – usłyszał, gdy tamten uniósł nad głowę długa laskę gotową do zadania ciosu.

 

Frank momentalnie wyciągnął broń i w ciągu sekundy posłał kilkanaście kul w pierś napastnika. Siła pocisków odrzuciła go, ale najwyraźniej nie uczyniła mu krzywdy, bo po chwili podniósł się gotowy do kolejnego ataku.

 

Przez tą chwilę Frank zdołał się nieco przyjrzeć swemu przeciwnikowi. Musiał mieć sporo ponad dwa metry wzrostu i potężną posturę. Odziany w szary habit wyglądał na średniowiecznego mnicha. Twarzy nie widział, ale dłonie zaciśnięte na grubej, potężnej lasce z pewnością mogłyby zmiażdżyć główkę małego dziecka.

 

Znów rzucił się na Franka, który tym razem zrobił unik. Mnich jak na swój wzrost i wagę był niezwykle szybki i sprawny. Kilka ciosów minęło go o centymetry. Frank wymierzył pistolet w głowę i nacisnął spust. Seria kul jedynie zachwiała mnichem, który już szykował się do kolejnego ataku.

 

Frank odskoczył na prawie dziesięć metrów, chciał zyskać trochę więcej czasu. Zaczął uciekać między drzewami, gdy nagle odbił się od ziemi potężnym susem i wylądował wysoko w koronie jednego z drzew. Schował broń, która najwyraźniej była bezużyteczna. W jego dłoniach nie wiadomo skąd pojawiły się monety gotowe spełnić swoje magiczne przeznaczenie.

 

Odwrócił się i zaczął się bacznie rozglądać. Kimkolwiek był jego przeciwnik, musiał znać magię i jej bojowe zastosowanie. Kule najwyraźniej nie były w stanie go skrzywdzić, ale mocnym zaklęciom, z pewnością nie będzie się w stanie oprzeć. Niestety po potężnym mnichu nie było śladu, jakby rozpłynął się w powietrzu lub zapadł pod leśną ściółkę.

 

Frank znów słyszał jedynie odgłosy lasu i swój własny nieco przyspieszony oddech. Przyczajony na gałęzi rozglądał się i nasłuchiwał najmniejszych zmian w odgłosach puszczy. Nagle za sobą poczuł ciepło i błysk. Spadając zdał sobie sprawę, że zadziałał jeden z jego młodzieńczych wynalazków.

 

Jeszcze w szkole zrobił kawał swemu koledze, który bardzo lubił klepać innych po karku. Fotokomórka i komputer znajdujący się w kołnierzu kurtki rozpoznawał atak i spryskiwał dłoń wyjątkowo lepką i śmierdzącą mazią. Pseudo kolega po jednej takiej kąpieli zaprzestał swych praktyk.

 

Dziś w kołnierzu kurtki również znajdowały się elektroniczne urządzenia. Teraz połączone były jednak nie z dyszą pełną odstraszającej cieczy, ale z zaklęciami. W razie niespodziewanego ataku miały utworzyć za nim coś w rodzaju tarczy chroniącej go przed ciosami. Zadziałały wzorowo, a Frank na nowo zaczął oceniać swoje szanse w tym pojedynku.

 

Zeskoczył z drzewa najdalej jak potrafił. Odpowiednim balansem ciała zdołał w powietrzu odwrócić się i wylądować przodem do wciąż atakującego mnicha. Ten zdążył już zeskoczyć z drzewa i z niespożytymi siłami przystąpił do ponownego ataku.

 

– Forfil – krzyknął Frank i skierował dłoń z monetą w kierunku mnicha.

 

Pomiędzy nimi pojawiła się okrągła jasnoniebieska błona przypominająca cienkie szkło. Mnich naparł na nie swym barem z całą siłą. Rozległ się głęboki donośny dźwięk niczym ze starego wielkiego dzwonu. W drugiej próbie mnich spróbował obejść zabezpieczenie, ale to wciąż zagradzało mu drogę chroniąc mistrza, który je stworzył.

 

W swej bezsilności zaczął okładać tarczę pięściami. Każdy cios wywoływał kolejne głuche tąpnięcia, aż z pięści zaczął sypać się kurz. Tarcza na brzegach zaczynała się rozpadać. Krawędzie niczym kawałki szkła zaczęły odpadać i zmieniać się w skrawki dymu. Z każdą chwilą była ona coraz mniejsza. Frank na szczęście wiedział już dokładnie, z kim a właściwie, z czym ma do czynienia.

 

Przygotował kolejne monety, ugiął nogi, oddychał miarowo i czekał. Mnich rozbił w końcu tarczę i rzucił się na maga. Frank podskoczył i będąc w powietrzu krzyknął.

 

– Hiberno!!!

 

Biała struga światła ugodziła mnicha w plecy. Nie wydał jednak z siebie żadnego krzyku czy jęku. Odwrócił się i znów ruszył do ataku, ale jakby trochę wolniej.

 

– Hiberno! – krzyknął Frank i moc kolejnej monety została zmieniona w zaklęcie.

 

Tym razem trafił w pierś, co jeszcze bardziej spowolniło mnicha. Skoczył na bok i kolejne zaklęcia tej samej treści w końcu sprawiły, iż mnich upadł. Zdążył jednak podnieść głowę i wyciągnąć rękę w jego kierunku.

 

– Hiberno! – ostatni błysk sprawił, iż postać mnicha znieruchomiała całkowicie.

 

Frank zachwiał się. Był cały spocony, a ręce mu drżały. Nie miał jednak chwili do stracenia. Wyciągnął z kieszeni kurtki pigułkę i rozgryzł ją w zębach. Drżenie rąk ustało a oddech przestał być tak nierówny.

 

Podskoczył do nieruchomej postaci i ściągnął mu kaptur z głowy. Pod nim nie było jednak głowy człowieka. Frank zobaczył cos brązowego, okrągłego i bardzo porowatego. Wyglądało jakby głowa człowieka została obtoczona w błocie bagiennym i pozostawiona do obeschnięcia. Mag jednak ani trochę nie zdziwił się takim widokiem.

 

Wyciągnął swój telefon i nakierował nim na leżąca postać.

 

– Podaj temperaturę?

 

– Minus16 stopni Celsjusza– odpowiedział telefon.

 

– Czas do roztopienia?

 

– Jeśli nie nastąpi gwałtowne ocieplenie, to do całkowitego rozmarznięcia pozostało 78 minut.

 

Frank schował telefon i spojrzał na zegarek, na którym automatycznie pojawiła się tarcza z odliczaniem wspomnianych 78 minut.

 

– Skróć czas o 10 minut. Alarm na 5 minut przed końcem. – zegarek skorygował odliczanie.

 

Golem był unieruchomiony, na co najmniej godzinę. Nie liczył już na odnalezienie maga. Był pewien, że odgłosy walki zaalarmowały, go i zdążył uciec w bezpieczne miejsce. Postanowił jednak zajrzeć do leśniczówki. Po raz kolejny musiał schylić czoło przed mistrzem, który stworzył tak silnego golema.

 

Twór zwany golemem był materią zaprogramowaną na pewne określone działanie. Tworzyło się go przy pomocy serii skomplikowanych zaklęć i jedynie w rękach najlepszych mistrzów przynosiło to pożądane i znośne efekty. Żaden golem nie wyglądał jak człowiek. Był niczym bryła błota przypominająca z grubsza postać ludzką. Najczęściej był formowany z gliny i ziemi pobranej z cmentarzy, gdzie ludzkie emocje związane z życiem sięgały zenitu. Każdy wchodząc na cmentarz niemal zawsze zastanawiał się, kiedy przyjdzie na niego kolej i gdzie spocznie. Takie odczucia ułatwiały tworzenie golemów, które swym zachowaniem miały naśladować żywych ludzi. Ostatecznie kilkanaście lat temu po serii wypadków zostały zakazane, jako twory o małej stabilności magicznej.

 

Wrócił na polanę i raz jeszcze spojrzał na leśniczówkę. Teraz mógł się jej dokładniej przyjrzeć. Cały budynek powstał z jasnych bali z charakterystycznymi wystającymi rogami. Dach był spadzisty, przypominający góralską chatkę. Weranda otaczała ją z dwóch stron tworząc przestronne miejsce, pod którym stał stolik z kanapą. Wejście było dużymi przeszklonymi drzwiami, które teraz były lekko uchylone.

 

Frank założył okulary i w obydwie dłonie włożył monety. Zdziwił się bardzo, bo ani jego okulary, ani on sam nie wyczuwał jakiejkolwiek magii ochronnej. Było to tak jakby właściciel całą wiarę w ochronę powierzył bezrozumnemu golemowi. Wszedł do środka.

 

Otoczyły go stare, ale czyste i zadbane skórzane meble. Wszystko było utrzymane w odcieniach brązu. Od ścian wyłożonych boazerią po stół, krzesła, fotele i koszyki z wikliny, w których kwitły kwiaty. Frank nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jest to ciepły i przytulny dom. Schody prowadzące na górę zawijały się wokół kominka.

 

Wszedł na piętro i pchany odruchem wyciągnął broń. Wyczuwał aktywną magię na końcu korytarza. Podszedł do drzwi i zrozumiał, że było to jedynie proste zaklęcie antywłamaniowe. Zdjął je jednym ruchem połączonym z krótkim skupieniem następnie pchnął drzwi.

 

Za drzwiami była sypialnia, w której przeważała biel, co w połączeniu z wciąż jasno świecącym słońcem sprawiało oślepiające wrażenie. Była zupełnie inna od dolnego salonu, jakby te dwa pomieszczenia nie były częścią tego samego domu.

 

Na łóżku leżał człowiek. Miał zamknięte oczy i uchylone usta, przez które z cichym świstem miarowo przemieszczało się powietrze. Skóra jego twarzy była cienka niczym papier, a kości wydawały się przebijać tą resztkę tkanki. Jedna z dłoni wystawała ponad kołdrę. Podobnie jak twarz była bardzo chuda, niemalże zasuszona.

 

Frank zaczął rozglądać się po pokoju. Na szafce zobaczył ramkę, na której wyświetlały się obrazy różnych osób w krótkich niemych scenkach. Kilka monet leżało tuż obok szklanki z jakąś żółtą zawiesiną.

 

– Pokonałeś Todda? – głos mężczyzny z łóżka był głęboki jednocześnie dziwnie silny i donośny.

 

– To coś ma imię? – Frank odwrócił się momentalnie z wycelowaną bronią i monetą gotową stać się zaklęciem.

 

Starzec użył drobnego magicznego wzmocnienia swego głosu. Oczy miał lekko uchylone, ale głowa pozostała na swoim miejscu. Z trudem łapał oddech. Frank nie mógł oprzeć się wrażeniu, że ten umierający człowiek uśmiecha się.

 

– Zatem nie zniszczyłeś go, a jedynie zamroziłeś. Nie jest łatwym przeciwnikiem…

 

Frank przytaknął. Starzec miał rację, zniszczenie golema nie było proste. Wymagało sporo mocy i niezwykle precyzyjnego uderzenia. Należało trafić prosto w ostatnią runę zaklęcia, która mogła być w każdym miejscu błotnistego ciała. W ferworze walki było to praktycznie niemożliwe.

 

– Kim jesteś? – zapytał spoglądając z nieskrywana ciekawością.

 

Swoim zwyczajem wyciągnął legitymację i ścisnął w palcach. Zajaśniała jasnym bursztynem, a na twarzy starca pojawiło się prawdziwe zdziwienie.

 

– Przybyłeś tu, aby mnie aresztować? Za późno, nie dożyję do rozprawy… ostatnia faza suszu…

 

Frank domyślał się tego. Susz zwany również nowotworem magów był potoczną nazwą nieuleczalnej choroby, która w sposób szczególny atakowała ludzi obdarzonych magicznymi zdolnościami. Zdrowe komórki maga nagle z nieznanych przyczyn przestawały się odżywiać. Człowiek mógł jeść i pić, co tylko mógł i chciał, ale wszystkie substancje odżywcze nie były wchłaniane przez chore komórki i wkrótce umierały. Mag zaczynał chudnąć, słabnąc by w rezultacie otoczony jedzeniem i piciem umrzeć z głodu i osłabienia.

 

– Nie sądzę abym pana aresztował. Kradzież butelki wina czy francuskiego sera nie jest aż takim przestępstwem by męczyć umierającego.

 

– Kradzież? Jestem oskarżony o kradzież?

 

Gdyby był zdrowy starzec zapewne parsknąłby gromkim śmiechem.

 

– A podobno ludzie waszego fachu to najlepsi z najlepszych. Rozumem jednak nie grzeszycie…

 

– Właściciel galerii doniósł nam o znikających towarach, ja wykryłem pana tunel… dwa i dwa to cztery… swoją drogą. Jak był pan w stanie stworzyć tak misterny i działający tunel? To przecież arcydzieło.

 

Umierający starzec uśmiechnął się połechtany komplementem.

 

– Arcydziełem by było gdybyś nie był w stanie go wykryć. Jednak teraz z każdym dniem słabnę, nie jestem tak szybki i sprawny w magii. Ostatnie zaklęcia nie wychodzą jak niegdyś… umieram…

 

Frank nie bardzo wiedział, co może odpowiedzieć. Wielokrotnie stykał się ze śmiercią. Specyfika jego zawodu nierozłącznie wiązała się z takim ryzykiem. Tymczasem ten człowiek najwyraźniej był tu sam a najgorsze było to, iż w jego oczach obecnie był całkowicie obdarty z siły i godności.

 

– A więc jestem ścigany za kradzież – mówił starzec wpatrując się w sufit – Jak jakiś mierny pospolity złodziejaszek… jak chłystek. Chciałbym coś panu pokazać – dodał po chwili.

 

Podniósł dłoń, pod która momentalnie podjechał tablet. Zakreślił jakąś runę, gdy nagle z szafy wyleciał wieszak z piżamą. Rękaw niczym robot odkrył kołdrę, a w tym samym czasie spodnie same wsuwały się na najchudsze nogi, jakie Frank kiedykolwiek widział. Góra od piżamy, podobnie jak spodnie same wcisnęły się pod plecy starca i po chwili ostatni guzik samodzielnie zapiął się pod szyją.

 

Starzec podniósł się całkiem szybko jakby jego choroba i słabość zostały pod kołdrą w łóżku. Frank zrozumiał, że piżama była czymś, co wzmacniało ruchy i zwiększało siłę członków. To dzięki niej poruszał się tak sprawnie. Postąpił parę kroków i zbliżył się do lustra.

 

– Patrzę na siebie tak każdego dnia i zastanawiam się, kiedy będzie ten ostatni…

 

– Słyszałem o przypadkach cofnięcia się choroby – powiedział Frank, choć nie było w tych słowach wiary.

 

– Tak, cuda się zdarzają, ale cuda nie są dla mnie…

 

Po chwili znaleźli się na parterze.

 

– Czy naprawdę nie wiesz, kim jestem? Czy naprawdę mnie nie poznajesz? – dopytywał się starzec, jakby od tego miało zależeć jego zdrowie i dalsze życie.

 

Frank przecząco pomachał głową.

 

– Czego się pan napije? Może chce pan coś zjeść? Galeria jest dobrze zaopatrzona. – zaśmiał się z przekąsem.

 

Zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć część mebla, w której znajdował się barek odskoczyła od ściany i zjawiła się przy stoliku. Franka zdziwiło jedynie to, iż nie wyczuł żadnej inkantacji zaklęcia. Poczuł się jakby dom czytał myśli swego właściciela.

 

– Bardzo pomysłowy mebel. Jak działa zaklęcie? – zapytał.

 

– Reaguje na moje myśli. – odpowiedział starzec biorąc do ręki szklankę z jakimś zielonym płynem.

 

Frank się zaśmiał, bo wiedział, że to niemożliwe. Myśląc można było rzucać zaklęcia jednak odczytywanie intencji i myśli było bardzo trudne, a już zupełnie niemożliwe przez jakiekolwiek magiczne przedmioty.

 

– Pan się skupi, a ja pokażę panu cos naprawdę interesującego.

 

Frank posłuchał i ściskając jedną z monet szepnął.

 

– Fortis.

 

Zaklęcie wzmocniło jego magiczne odczucia i zmysły. W tym samym czasie starzec uniósł obydwie ręce, jakby chciał pokazać, że nie rysuje żadnej runy.

 

Nie minęło dwie sekundy, gdy Frank zadrżał. Ściana z oknem zaczęła się składać, jakby była zrobiona z klocków, które chowają się jeden w drugi. Lekkie trzaski, jakie temu towarzyszyły przypominały dźwięk lawiny desek, jednak tutaj najwyraźniej wszystko przebiegało zgodnie z jakimś planem. Frank oniemiał, bo nie dość, że zobaczył przykład niezwykłej magii to na dodatek starzec rzeczywiście nie wykonał żadnego zaklęcia.

 

Część domu złożyła się a podłoga powoli sunęła, zbliżając ich do ściany lasu. Znaleźli się na platformie ze stolikiem, dwoma fotelami i barkiem wciąż unoszącym się w powietrzu. Frank zrozumiał, że ma przed sobą maga o niezwykłych umiejętnościach. Drobnym przedmiotom można było nadawać magiczne właściwości, ale sprawić by w ten sposób zmieniał się cały dom, było dla niego niepojętym.

 

– Powinien pan to ogłosić, pokazać światu. Taka magia to arcydzieło. – Frank był zachwycony.

 

– Tak, zwołać konferencję, zaprosić dziennikarzy…

 

– Dokładnie – przytaknął Frank.

 

– Nie mogę tego zrobić.

 

– Dlaczego?

 

– Bo nazywam się Sylwester Pater! Słyszał pan o mnie?

 

Broń Franka wyskoczyła z kabury i znalazła się w jego wyciągniętej dłoni zanim starzec zadał ostatnie pytanie. Trwało to ledwie ułamek sekundy, podczas której broń została odbezpieczona i wycelowana. Wszyscy trudniący się Franka zawodem słyszeli o nim setki razy. Był Kubą Rozpruwaczem świata magów.

 

– Więc jednak słyszał pan o mnie…

 

Sylwek. Taki przydomek dostał profesor magii wykładający na londyńskim uniwersytecie. Oskarżony był o kilkanaście morderstw i dziesiątki gwałtów na nieletnich dziewczętach. Lubił atakować i zabijać swe ofiary o północy w jasne gwieździste noce. Znał metody śledcze i praktycznie nie zostawiał śladów. Był nieuchwytny przez całe lata.

 

Złapany raz ponad dziesięć lat temu, uciekł z celi strzeżonej przez trzech magów. Od tamtej pory pomimo szeroko zakrojonych poszukiwań wszelaki słuch i ślad po nim zaginął.

 

– Proszę to schować i mnie nie obrażać. – wysapał Sylwek – Pół roku temu nie miałbyś ze mną najmniejszych szans, a jeszcze minutę temu zachwycałeś się moją magią.

 

Ten potwór w ludzkiej skórze miał rację. Człowiek tak utalentowany, o takich możliwościach był jednocześnie czymś gorszym od dzikiego zwierzęcia. Frank tłumił w sobie dwie burze. Z jednej strony podziwiał go jako wybitnego maga, a z drugiej gardził nim gorzej niż karaluchem.

 

– Dlaczego pan to robił? – zapytał Frank, chowając broń do kabury.

 

– Bo mogłem. Czy widziałeś kiedyś twarz kobiety, dla którego stajesz się bogiem? – w oczach profesora pojawiły się ogniki – Czy widziałeś oczy, w których gaśnie życie? Pewnie, że nie widziałeś. Jesteś za słaby by sięgnąć po taką moc, za słaby by podołać takiemu wyzwaniu.

 

– Pozbawić kogoś życia nie jest żadną sztuką, a już na pewno nie jest przejawem wielkości i mocy. Szczególnie w stosunku do młodych kobiet.

 

– Mówisz tak, bo nie masz pojęcia, co każda z tych kobiet pozwoliła mi osiągnąć.

 

Frank zdziwił się jeszcze bardziej. Nie miał wątpliwości, że ma przed sobą skończonego szaleńca.

 

– A co takiego śmierć młodej dziewczyny dawały wielkiemu profesorowi poza zaspokojeniem rosnącej w nim choroby.

 

– Czy wiesz, gdzie jesteśmy? – zapytał Sylwester śmiejąc się.

 

Frank zastanawiał się nad tym, na chwile przed walką z golemem, ale teraz nie miało to już takiego znaczenia.

 

– Podaj pozycję. – powiedział do telefonu i momentalnie zdębiał.

 

Na ekranie pojawiła się informacja, iż znajdują się w centrum miasta. Najwyraźniej byli najwyżej kilkadziesiąt metrów od galerii, w której znajdował się koniec magicznego tunelu.

 

– Twój telefon nie kłamie. – odpowiedział profesor, widząc zdziwioną minę Franka. – Znajdujemy się prawie sto metrów nad powierzchnią miasta.

 

Frank dalej nie wierzył, spodziewał się tego, iż urządzenie zostało oszukane a oni znajdują się w prawdziwym lesie.

 

– Nie wierzysz mi – stwierdził profesor.

 

Pod jego ręką pojawił się tablet, a on sam nakreślił na nim jakieś runy. Frank poczuł, iż dzieje się coś niezwykłego. Ściana lasu i podłoga zaczęły drżeć i rozpływać się. Po chwili powstały plamy, przez które zaczęło przesiąkać światło. Momentalnie zrozumiał, co się dzieje.

 

Wszystko, co widział i co było dookoła było jedynie wynikiem działania dobrze znanego mu zaklęcia.

 

– Videres – powiedział spokojnie profesor, ale proszę się nie obawiać jest trwałe i stabilne. Od ponad dziesięciu lat jest bardzo stabilne…

 

Zaklęcie videres było iluzją polegającą na stworzeniu obrazu dowolnej rzeczy. Mag mógł dzięki niej stworzyć kopię książki, biurka czy telefonu. Najzdolniejsi potrafili skopiować lub stworzyć rzeczy wielkości mebli a nawet samochodu. Niestety rzeczy kopiowane najczęściej nie przyjmowały wszystkich cech. Skopiowanym autem nie można było jeździć a czasem nawet nie dało się do niego wsiąść. Telefon nie działał, a książka na kartkach miała zlepek niezrozumiałych liter. Kopie videres jedynie wyglądały jak oryginały. Drugą, często największą wadą była bardzo mała trwałość i stabilność zaklęcia. Kopia lub obraz zazwyczaj rozpadały się po kilkunastu godzinach, maksymalnie po kilku dniach.

 

Stworzenie tak wielkiej i tak doskonałej iluzji było poza wiedzą i możliwością obecnej magii. Czuł zapach, wilgoć, słyszał śpiewanie ptaków i skakał po gałęziach w tym sztucznym skrawku lasu. Frank musiał przyznać, że ma przed sobą zarówno niebywałego geniusza jak i najgorszego potwora.

 

– Jak był pan w stanie stworzyć coś takiego? Jak utrzymujemy się w powietrzu?

 

Frank chodził po tarasie, przez który widać było budynki i ulice miasta. Samochody poruszały się po ulicach, a ludzie chodzili chodnikami. Nikt najwidoczniej nie miał pojęcia o lesie zawieszonym kilkadziesiąt metrów nad ich głowami.

 

– Śmierć każdej z tych małych istot pozwalała mi na poznanie kolejnej karty niezwykłej mocy i magii. Każda z tych myszek była małą ofiarą, dzięki której byłem w stanie sięgnąć tak daleko.

 

Frank zrozumiał, że dziewczyny, które mordował, były dla niego niczym innym jak zwyczajnym środkiem do osiągnięcia celu. Nie widział w nich cierpiących osób, kochanych córek i wiernych żon, ale budulec i paliwo, z którego on mistrz może stworzyć coś dogodnego i użytecznego dla siebie. Pomimo podziwu, jaki miał do niezwykłych umiejętności i genialnej magii, zapałał chęcią wymierzenia sprawiedliwości.

 

– Nie uniknie pan odpowiedzialności, nie interesuje mnie pana susz… oddam pana w ręce sądu. – Frank mówił to przez zaciśnięte zęby, tłumiąc narastający w nim gniew.

 

– Tak uważasz? Nic z tego… wkrótce umrę, a ty razem ze mną i nikt nigdy nie dowie się, gdzie zaginął Frank, tropiciel magicznych przestępstw.

 

Zapadanie się zaklęcia videres było stopniowe, ale jeśli mag zechciał, mógł zrobić to nagle. Wówczas następowała implozja. Przedmiot zapadał się do własnego wnętrza wywołując trzask podobny do tego, jaki wywoływał pęknięty kineskop.

 

Trzaski, jakie dało się słyszeć pochodziły z wnętrza domu, kolejne doszły od strony lasu. Wydawało się jakby cała przestrzeń dookoła nich była złożona z balonów, które pękając odsłaniają świat ukryty za nimi. Las zaczął powoli znikać, podobnie jak dom i wszystko, co się w nim znajdowało. Jeden z trzasków pochłaniający odległy o dwa metry pieniek ukazał dziurę prowadzącą prosto na dół. Frank podskoczył do niej i chciał wskoczyć do jej wnętrza.

 

Okazało się, że znajdują się w jakiejś niewidocznej bańce, która utrzymuje wszystko w powietrzu.

 

– Mój największy wynalazek – krzyknął profesor śmiejąc się ostatkami swych sił – zostaniesz tu ze mną.

 

Frank chwycił za broń i wypalił kilka serii w niewidoczne podłoże. Bańka popękała niczym pancerne szkło, ale nie przepuściła żadnego pocisku. Co gorsza, za chwilę pęknięcia zniknęły, jakby kule nigdy ich nie dosięgły.

 

Runa tworząca teleport zapadła się zanim na dobre powstała. Wyglądało na to, że nie ma stąd wyjścia. Zaklęcie wysadzające zadziałało ze spodziewaną siłą, ale jedynie, co zobaczył to pęknięcie wielkości dwóch, może trzech centymetrów. Nie minęła jednak sekunda, gdy to małe pęknięcie również zasklepiło się, jakby bańka, w której byli żyła własnym życiem.

 

Tymczasem implozji było coraz więcej, a Frank miał wrażenie jakby zbliżały się coraz szybciej i trzaskały coraz bliżej.

 

– Ta sfera też się zapadnie, wówczas zginiemy obydwaj. – głos profesora był bardzo donośny.

 

Widać było, że Frank ma być jego ostatnią ofiarą, co sprawiało mu niezwykłą satysfakcję i rozkosz. Na zniszczonej chorobą twarzy nie było widać niczego poza szaleństwem i mściwą satysfakcją.

 

– Nie martw się za kilkadziesiąt sekund nie będziesz się bał… nie będziesz nic czuł… będziesz nicością!!!

 

Frank nie chciał stać się nicością. Chciał obudzić się jutro rano i zastanawiać się, jakie zlecenie czeka go w najbliższej przyszłości. Jednak na obecną chwilę nic nie wskazywało na to by był w stanie wydostać się z tej śmiertelnej pułapki.

 

– Ona żyje, została zbudowana na krwi tych wszystkich dziewcząt – ta myśl przyszła nagle i podpowiedziała rozwiązanie.

 

Jedynym ratunkiem była magia krwi. Nikt praktycznie jej nie stosował, gdyż miała fatalne skutki. Użycie swojej krwi do przeprowadzenia zaklęcia sprawiało trwałe uszczerbki na własnej mocy i zdrowiu. Efekty były niezwykłe, ale cena nieporównywalnie zbyt wysoka. Nie było jednak wyjścia, Frank wolał stracić swą moc, ale uratować życie.

 

W miejscu, gdzie przed chwilą udało mu się stworzyć niewielki otwór prostym zaklęciem złożył wszystkie monety, jak również swój najcenniejszy artefakt. Następnie rozciął sobie żyły na obydwóch nadgarstkach, siadł na nogach i cierpliwie czekał. Krew zaczęła spływać na stosik monet, sprawiając, iż stawała się coraz bardziej purpurowy.

 

Zaciskał nadgarstki i napinał mięśnie, by krew szybciej spływała, jednocześnie modlił się by mocy połączonych zaklęć starczyło na wydostanie się z zamknięcia.

 

Pomimo iż trzaski były coraz częstsze i coraz głośniejsze nad wszystkim górował śmiech szalonego profesora. Z każdą chwilą Frank tracił siły i jasność umysłu. Wiedział, że będzie miał tylko jeden strzał. Jeśli będzie za słaby, to spełnią się słowa profesora i obydwaj staną się nicością. Dlatego musiał poczekać na ostatnią możliwą chwilę.

 

Frank przed oczami zobaczył ogniki, które zaczęły zawężać jego pole widzenia, jednocześnie trzaski implozji osłabły. Teraz albo nigdy.

 

Uniósł obydwie ręce nad głowę i z całej siły uderzył nimi w monety skąpane we własnej krwi. Nie wypowiedział inkantacji, ale zaklęcie zadziałało. Resztkami świadomości zobaczył błysk, który nie był już w stanie go oślepić. Stracił przytomność.

 

 

*****

 

 

 

Spadochron wykonany z ultralekkich i ultracienkich materiałów kompozytowych wszyty był w plecy skórzanej kurtki. Komputery w telefonie i w kurtce wykryły swobodny spadek i zareagowały w mikrosekundzie. Oplotły bezwładne ciało paskami, by mógł zadziałać płaszcz spadochronu.

 

Czasza nie była na tyle duża by zapewnić spokojne lądowanie, jednak była zdolna wyhamować opadające ciało na tyle by przeżyć upadek. Zestaw medyczny umieszczony w wewnętrznej kieszeni kurtki szybko zdiagnozował stan krytyczny i powiadomił najbliższe ambulatorium.

 

Na szczęście ciało Franka opadło na trawnik niedaleko starego kościoła. Dzięki temu robot ambulatoryjny mógł dotrzeć na miejsce już po niecałej minucie. Serce Franka zatrzymało się, strata krwi była zbyt wielka. Reanimacja przywróciła krążenie, a szybka transfuzja zapobiegła trwałym zmianom w organizmie.

 

Na drugi dzień Frank wyszedł ze szpitala i będąc w pełni sił fizycznych pojechał do domu. Przetoczono mu krew i zaszyto blizny tak, że nie było najmniejszego śladu po jakimkolwiek cięciu. Zalecono mu ponadto kilka dni odpoczynku i przerwę w pracy.

 

Wieści o odnalezieniu i śmierci słynnego Sylwka momentalnie obiegły cały świat. Brak jakichkolwiek dowodów na zaistniałą sytuację sprawił, iż wielu wątpiło w prawdziwość słów Franka. Możliwość stworzenia tak zaawansowanych iluzji zawieszonych gdzieś w powietrzu dzięki prostemu zaklęciu Vidares, była czymś niepojętym.

 

Frank miał gdzieś to czy ktoś mu wierzy czy nie. Nikt nie wezwał go na testy, więc mógł normalnie wrócić do pełnienia swoich obowiązków. Nie wiedział, jednak czy będzie to możliwe.

 

Wciąż zastanawiał się jak taki potwór mógł tworzyć tak niezwykłą i co tu dużo mówić tak piękną i potężną magię. Czyżby naprawdę czerpał moc i siłę ze śmierci innych ludzi. Czyżby naprawdę pławienie się w czyimś strachu i nieszczęściu dawało tak niezwykłe możliwości? W jednym musiał przyznać profesorowi rację. Frank nie miałby odwagi podążyć taką ścieżką. Nie potrafiłby sprawiać bólu i cierpienia tylko po to by stworzyć niezwykłą magię. Dla niego była to najkrótsza droga do całkowitego zatracenia.

 

Siadł na ławce w parku. Naprzeciw niego było oczko wodne, po którym majestatycznie pływały dwa łabędzie. Było ciepło i słonecznie. Matki przechadzały się z wózkami, dzieci bawiły się, a starcy w rozmowach narzekali na zdrowie.

 

Wziął do ręki monetę i wycelował w taflę wody. Skupił wszystkie swoje siły i zanim otworzył oczy wiedział, że jest dobrze. Spora cześć sadzawki zaczęła bulgotać, jakby dno było mocno podgrzewane. Łabędzie uciekły w popłochu a Frank wstał i spokojnie odszedł.

 

Nie do końca rozumiał dlaczego, ale był pewien, że jego magiczna moc pozostała na tym samym poziomie.

Koniec

Komentarze

Była to specjalna para szkieł o bardzo grubych szkłach i oprawkach

ludzie jako wykwintni subiekci, - raczej eleganccy

Stróżka wyglądająca jak cienka wiązka lasera

Przez chwilę Frank

Broń Franka wyskoczyła z kabury i znalazła się w jego wyciągniętej dłoni zanim starzec zadał ostatnie pytanie. Trwało to ledwie ułamek sekundy, podczas której broń została odbezpieczona i wycelowana. Wszyscy trudniący się Franka zawodem słyszeli o nim setki razy. Był Kubą Rozpruwaczem świata magów

Liczby zapisujemy słownie

Literówki, błędy w zapisie dialogów 

Nie dałam rady przeczytać do końca. Sorki. 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

 Sięgnął do kieszeni i sprawdził zapas monet, następnie niemal odruchowo przeładował broń i sprawdził kilka gadżetów ukrytych w swojej skórzanej kurtce. Wszystko działało bez zarzutu, a zapas okrągłych kawałków metalu był całkowicie satysfakcjonujący. - powtórzenia


Zresztą jakakolwiek praca maga jest na tyle dobrze płatna, iż z pewnością nie opłaca się kraść tak drobnych rzeczy. - trochę razi


 Stróżka wyglądająca jak cienka wiązka lasera i znikała nad przeciwległą ścianą zaraz obok sufitu. - no proszę i słynna strużka się znalazła:)


- Intruz – usłyszał, gdy tamten uniósł nad głowę długa laskę gotową do zadania ciosu. - literówka


Nagle za sobą poczuł ciepło i błysk. - poczuł za sobą


Podskoczył do nieruchomej postaci i ściągnął mu kaptur z głowy. Pod nim nie było jednak głowy człowieka. - powtórzenie


Frank zobaczył cos brązowego, okrągłego i bardzo porowatego. - literówka


- Minus16 stopni Celsjusza– odpowiedział telefon.

- Czas do roztopienia?

- Jeśli nie nastąpi gwałtowne ocieplenie, to do całkowitego rozmarznięcia pozostało 78 minut.

Frank schował telefon i spojrzał na zegarek, na którym automatycznie pojawiła się tarcza z odliczaniem wspomnianych 78 minut.

- Skróć czas o 10 minut. Alarm na 5 minut przed końcem. – zegarek skorygował odliczanie.

Liczebniki zapisujemy słownie.


Czasza nie była na tyle duża by zapewnić spokojne lądowanie, jednak była zdolna wyhamować opadające ciało na tyle by przeżyć upadek. - nadużywasz słowa "być"


 Naprzeciw niego było oczko wodne, po którym majestatycznie pływały dwa łabędzie. Było ciepło i słonecznie. - no właśnie:)

 

Oprócz kilku wypisanych przeze mnie niezręczności i błędów szaleje interpunkcja: brakuje sporo przecinków lub są wstawione nie tam gdzie trzeba. Czasem też kuleje zapis dialogu.

 

Opowiadanie jak najbardziej do przeczytania, ale Zajdla to za nie nie otrzymasz.

 

Pozdrawiam


Mastiff

No tak, byczków sporo postawiłeś w tekście, ale już nie powtarzając tego, co powiedzieli inni, doczytałam tekst do końca i hmmm... Szalone opowiadanie. Początek mi się podobał, zapowiadał coś naprawdę oryginalnego, ale później poszło po znanych schematach. Ciekawy byłby z tego scenariusz na animację w 3d ;)

Pomysl super. Koncowka przewidywalna. Opisy za dlugie i przynudnawe.Pozdrawiam.

Przeładowane magią i za dużo komentarzy odautorskich. A to niestety nie jest ciekawe, tylko nużące.

Nowa Fantastyka