- Opowiadanie: Izbor - Tajemniczy list - DEBIUT

Tajemniczy list - DEBIUT

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Tajemniczy list - DEBIUT

Witam wszystkich użytkowników „Nowej Fantastyki”. Zamieszczam pierwsze opowiadanie otwierające przygody Izbora.

 

Życzę miłej lektury.

 

 

TAJEMNICZY LIST

 

– Izbor, dawaj na szluga! – zawołał Andrzej, który stał na drugim końcu podwórka.

– Idę już, idę!

Nie chciało mi się. Równie dobrze ten typowy życiowy nieudacznik mógł podejść do mnie. Szef pojechał po kolejne puszki impregnatu do drewna, zostawiając nam wolną rękę, a on wciąż maluje, wylizując pędzlem resztkę koloru z pojemnika. Chce się popisać? A może chce być pochwalony przez Starego? Jego sięgające dna ego urośnie wtedy do kolosalnych rozmiarów. Wolałem się nie zagłębiać w odgadywanie jego uproszczonego toku rozumowania. Wstałem z ławeczki i rozprostowałem kręgosłup. Kręgi odegrały krótki, ale odczuwalny koncert dla moich lędźwi. Ruszyłem w kierunku Andrzeja, rozglądając się po ogrodzie, w którym musieliśmy spędzić cały dzień, odświeżając płot, układając kostkę brukową na podjazd i robiąc coś jeszcze, o czym już zdążyłem zapomnieć. Działka miała z pół hektara. Dwa nieobsadzone żadną roślinnością skalniaki, żwirowa ścieżka prowadząca od tarasu do małej letniej altany, w której znajdował się solidny, żeliwny grill z pokrywą. Przypominający stodołę dom otaczały kwiatowe rabaty, a kilka owocowych drzewek rozrzuconych było chaotycznie po różnych miejscach ogrodu. Zapomniałem jeszcze dodać, że trawę przycięto podręcznikowo – idealnie na dwa i pół centymetra.

Gdy zbliżałem się do Andrzeja, widziałem, jak wyciąga w moim kierunku pogniecioną paczkę papierosów. Najtańszych. Cóż, niczego innego nie mogłem się po nim spodziewać. Niestety, moje papieroski skończyły się wczoraj, a dziś nie miałem czasu kupić sobie nowych. Odpaliłem bibułkowo-nikotynową śmierć, czując, jak szarobiały dym wypełnia moje płuca, drapie oskrzela, rozchodzi się po całym układzie oddechowym, zaglądając w najciemniejsze zakamarki. Zdaję sobie sprawę, że sabotuję samego siebie i kroczę prostą drogą do rychłego zgonu, lecz ten chwilowy relaks, moment odprężenia był bardzo kuszącą perspektywą. W końcu należy mi się od życia choć mała chwila przyjemności, gdy nadarza się okazja.

– Widziałeś właścicielkę tego domu? – zagadał Andrzej, odstawiając papierosa od ust i jednocześnie wypuszczając nikotynowy opar.

– Nie – odparłem, odsuwając głowę od towarzysza, ponieważ strasznie śmierdziało mu z mordy. Nie z ust, buzi, czy jak tam jeszcze można ładnie określić ludzki otwór gębowy.

Andrzej miał – podkreślam – MORDĘ. Brak przednich zębów: lewej trójki i prawej dwójki. Dwutygodniowy, nierówno rozrastający się ciemny zarost. Włosy wystające z uszu. Ryj zniszczony tak przez ciężką fizyczną pracę, jak i wypijanie litrami taniego wina z miejscowymi żulami pod sklepem. Chudy, jakby nie jadł od kilku miesięcy. I ten towarzyszący mu na każdym kroku fetor niemytego ciała połączony z alkoholowymi oparami wczorajszej libacji. Nie wiem, czy był świadomy swojego wyglądu. Wydaje mi się, że albo nie, albo kompletnie mu to nie przeszkadzało.

– Mówię ci: taka dupeczka. – Cmoknął ustami i z rozmarzeniem zakręcił zielonymi, załzawionymi oczyma. – Blondyneczka, dupka w gruszkę, cycki trochę małe, ale to nic. A buźka jaka! Cudo… i jeszcze te nóżki długie… Ech! Nic, tylko brać się za nią i psiochę szarpać!

– Co robić?

– No wiesz – spojrzał na mnie ze zdziwieniem – rżnąć po prostu.

– Aaa, no tak, psiochę. – Uśmiechnąłem się delikatnie na myśl, iloma wykwintnymi określeniami można nazwać kobiece miejsca intymne. – Skoro tak mówisz, to naprawdę musi być z niej niezła laska. – W głębi duszy wiedziałem jednak, że nie pogardziłby pewnie nawet facetem z pochwą zamiast fiuta.

– Jak tylko skończymy na dziś robotę, idę do znajomych na małe chlańsko. W końcu sobota. A jak to mówi mój znajomy: „Niedziela bez kaca, to nie niedziela”. Może masz ochotę się dołączyć?

– Szkoda, że tak późno o tym mówisz. – Pokręciłem głową z udawanym zmartwieniem. – Mam już inne plany na dzisiejszy wieczór.

– A co takiego będziesz robił?

– Jestem umówiony.

– A z kim?

– Ze znajomą – odpowiedziałem bardzo stanowczo na znak, że to koniec rozmowy.

Po pierwsze, nienawidzę, jak ktoś wpycha nos w nie swoje sprawy i szuka tematu do wieczornych plotek. Po drugie, nie miałem ochoty zwierzać się z prywatnego życia. Tak naprawdę nie miałem planów na dzisiejszy wieczór. O wiele ciekawsza wydała mi się perspektywa nicnierobienia we własnym mieszkaniu niż siedzenie i picie ścieków z okoliczną żulerką w jakiejś śmierdzącej melinie.

W oddali zauważyłem nadjeżdżający samochód szefa. Stary niebieski volkswagen. Widoczne wgniecenia oraz porysowania karoserii, gnijące podwozie, spalona tylna żarówka lewego światła i bardzo, ale to bardzo zaniedbane wnętrze pojazdu składały się na obraz jeżdżącego wraku. Ptasior, a dokładniej nasz szef, zawsze powtarzał: „Do wożenia sprzętu i roboczej siły lepszej bryczki nam nie trzeba. Jak zdechnie, to zmienimy”. Może i było w tym trochę racji. Andrzej po chwili też zauważył, kto nadjeżdża, i szybko łapiąc pędzel, zabrał się do roboty. Po chwili zrozumiał, że nie ma już ani kropli impregnatu, więc w przebłysku swojego niskiego intelektu postanowił symulować koniec pracy dla lepszego wizualnego efektu. No bo przecież pracował cały czas. Niechętnie poszedłem w jego ślady. Tego dnia jeszcze nic nie zrobiłem, a przecież coś wypadało. Chyba.

 

//////////////

 

Ciepły strumień wody z prysznicowego zraszacza zalewał moje ciało. To najpiękniejszy moment, chwila, gdy myśli swobodnie przepływają przez zmęczony całodniową pracą umysł. Człowiek nabiera nowych sił do dalszego działania. Cały namydlony pachnącym płynem o cytrusowym aromacie zacząłem dokładnie spłukiwać pianę. Przetarłem wierzchem dłoni czubek głowy z centymetrowymi włosami koloru młodej dębowej kory. Opuszkiem małego palca przejechałem po starej bliźnie nabytej podczas bójki w barze. Dwóch facetów było bardzo nachalnych wobec pewnej kobiety, która kompletnie nie miała ochoty z nimi rozmawiać. Nie przypadło im to do gustu, więc zaczęli ją dość plugawie wyzywać, grozić, a jeden nawet ją popchnął. Dziewczyna straciła równowagę i upadła na wykładaną brązowymi kafelkami podłogę. Nie mogłem na to patrzeć, więc podszedłem, grzecznie zwracając uwagę, żeby się od niej odczepili. Jeden z byczków – bo śmiało tak ich można nazwać – powiedział, żebym się odpierdolił. Rozmowa z nimi zdawała się być całkowicie zbędna, dlatego zacząłem działać. Pierwszego walnąłem z zaskoczenia prosto w nos. Czułem, jak delikatne chrząstki strzelają pod moją pięścią. Facet cały zalał się krwią i padł niczym ścięte drzewo. Drugi natomiast był troszkę szybszy niż ja i palnął mnie szklaną butelką w tył głowy. Obudziłem się po pięciu minutach zalany ciepłym, krwistym płynem, w dodatku ze złamanym od kopniaków prawym dolnym żebrem. Ten osobnik nie miał za grosz honoru i pewnie zakatowałby mnie na śmierć, gdyby miejsce nie było pełne ludzi. Gdy ktoś z przebywających w lokalu postraszył, że policja jest już w drodze, w ekspresowym tempie zwinęli się z miejsca burdy.

W taki oto piękny sposób poznałem Magdę. Cały czas utrzymujemy kontakt. Spotykamy się, uprawiamy seks, wychodzimy czasem do kina, na kolacje bądź też na jakieś niespodziewane imprezy. Można nawet powiedzieć, że jesteśmy parą. Nie kocham jej, a ona, niestety, żywi do mnie większe uczucie. Zdarza mi się ją zdradzać od czasu do czasu, dlatego pchanie się w stały związek nie ma sensu. Jak się robi takie rzeczy, to będzie się je kontynuowało także później – nawet jeśli zostaniesz przyłapany i uczynisz mocne postanowienie poprawy.

Wyszedłem z prysznicowej kabiny, wycierając się czerwonym bawełnianym ręcznikiem. Spojrzałem na swoje przyrodzenie, po raz kolejny uznając, że matka natura obdarzyła mnie sowicie. Może grając w jakimś filmie pornograficznym, zyskałbym sławę publiki, walącej sobie konia do nieosiągalnego, zboczonego świata. IZBOR „ZABÓJCZA MACZUGA” albo IZBOR „POGROMCA DZIEWIC”. Wizja okładki z własną podobizną ostatecznie wydała mi się mało pociągająca. Podszedłem krok do umywalki i suchym skrawkiem ręcznika przetarłem zaparowane lustro. Złapałem szczoteczkę, nałożyłem pasty na włosie i zacząłem dokładnie szczotkować zęby. Zawsze starałem się o nie dbać. Nie przepadałem za wizytami u stomatologa, a utrata niezbędnego do życia uzębienia i wstawianie sobie sztucznych, drogich protez to nie było najlepsze rozwiązanie. Patrzyłem sobie prosto w oczy. Prawe oko niebieskie, wręcz błękitne, natomiast lewe ciemnobrązowe z zieloną aureolą. Posiadam tę dysfunkcję od pierwszego wydanego płaczliwego okrzyku. Jak to się nazywało? Hmm… A tak, już pamiętam: heterochromia. Wrodzona wada. Miałem przyjemność odziedziczyć ją po pradziadku ze strony ojca. Wypłukałem dokładnie pianę z ust, spoglądając przy okazji na swoją twarz. Zawsze, gdy to robiłem, uśmiechałem się delikatnie. Własny widok poprawiał mi humor. W końcu nie byłem mało atrakcyjnym facetem.

Nago wyszedłem z łazienki, kierując się w stronę pokoju. Mieszkałem w kawalerce na czwartym piętrze. Mieszkanie nieduże. Łazienka, przedpokój oraz pokój połączony z małą kuchnią. Dla mnie było to całkowicie wystarczające. Na kanapie leżało ubranie, które wcześniej sobie przygotowałem. Włożyłem białe bokserki, koszulkę na ramiączkach w tym samym kolorze, po czym wygodnie usiadłem na wersalce. Spojrzałem na wiszący na ścianie zegar. Dwudziesta pierwsza. Sobotni wieczór pozbawiony jakichkolwiek perspektyw. Na oglądanie telewizji chęci brak, tak samo na komputer. Zmęczenie i brak siły. Nie zniwelował tego nawet wieczorny prysznic. Chwyciłem za komórkę i wybrałem numer do Magdy. Spędzenie nocy przy nagim kobiecym ciele było najlepszym rozwiązaniem. Pierwszy sygnał. Drugi. Trzeci.

– Halo? – przez głośnik telefonu przepłynął jej łagodny i ciepły głos.

– Cześć, Madziu – powiedziałem, starając się brzmieć jak najbardziej przyjaźnie.

– Hej, Izbuś. Jak minął ci dzień? Dlaczego nie odezwałeś się wczoraj, tylko dopiero dziś? I to wieczorem…

– Wiesz, jak to jest. Wczoraj miałem ciężki dzień i w końcu padłem ze zmęczenia. Dziś też jestem wykończony. A dzień minął mi całkiem normalnie. Prawie tak jak zawsze. Siedzę sam i pomyślałem, że może miałabyś ochotę przyjechać i zostać na noc? Zrobię coś do jedzenia albo, jeśli chcesz, mogę coś zamówić. Mam też jakieś filmy, których jeszcze nie oglądaliśmy… To jak? Interesuje cię taki obrót spraw?

– Pewnie! – Usłyszałem, jak cicho zachichotała. – To zamów jakąś pizzę, a ja postaram się przyjechać jak najszybciej. Do zobaczenia.

– Pa.

Wiedziałem, że się zgodzi. Gdyby miała inne plany, wiedziałbym o tym. Od razu zadzwoniłem do miejscowej pizzerii i zamówiłem dużą carbonarę na grubym cieście z sosem czosnkowym. Zamówienie przyjmował jakiś młody, nierozgarnięty chłopaczek. Ciężko się z nim rozmawiało, ponieważ w tle słuchać było straszny szum. Ostatecznie powiedział, że jedzenie będzie za pół godziny. Co robić do tego czasu? Obrzuciłem wzrokiem pokój, uznając że jest całkiem czysto. Sklejkowe, brązowe meble akceptowalne. Od przedwczorajszego sprzątania na ich powierzchni zgromadziła się tylko cieniutka warstwa kurzu. Spojrzałem na oszkloną szafę z książkami. Zawsze gdy udawało mi się znaleźć trochę czasu i sił, starałem się sięgać po ciekawe lektury. Posiadałem mnóstwo fantastyki, kryminałów, powieści przygodowych, a także fabularnych. Jednak najbardziej kochałem fantastykę. Pozwalała na przeniesienie się do innego świata, pełnego niezwykłych istot, wydarzeń, magii. Umożliwiała oderwanie się od szarej rzeczywistości. Tę pasję zaszczepił we mnie ojciec, kiedy byłem mały. Nakierował mnie też na uprawianie szermierki – nie tylko klasycznej. Walczyłem różnoraką bronią białą i byłem naprawdę dobry. Wiele lat należałem do różnych stowarzyszeń i bractw rekonstrukcyjno-historycznych. Niestety, rok temu musiałem przerwać to wszystko z powodu braku czasu i funduszy. Życie nie oszczędza, a za złe wybory młodości płacimy w późniejszym czasie. Jak w ogóle można podejmować najważniejsze decyzje w najgłupszym wieku?! Czysty idiotyzm! Niestety, mała, nic nieznacząca wobec całego świata jednostka nie ma w tej kwestii nic do powiedzenia.

Wstałem z kanapy. Poszedłem do kuchni, a raczej kuchennej części pokoju. Nastawiłem czajnik z wodą na herbatę, wiedząc, że niedługo pojawi się Magda. Włączyłem płytę młodego folk metalowego zespołu z okolic. Chłopaki naprawdę zrobili kawał dobrej roboty. Był przekaz, agresja, moc. Niestety, w dzisiejszych czasach raczej nigdzie nie zaistnieją, patrząc na realia drogi do sławy. Albo masz fart, albo wypuszczasz czysto komercyjny chłam. Równie dobrze możesz sobie odgrzać wczorajszego kotleta albo pójść do fast foodu – tak czy owak dostaniesz praktycznie to samo. A najlepiej być nastolatkiem o kobiecym głosie z mało męską fryzurą. Wtedy to już jest sukces gwarantowany.

W mieszkaniu zabrzmiał dzwonek do drzwi. Przed otworzeniem wrót do mojego królestwa odruchowo zajrzałem przez wizjer. Stał tam dostawca pizzy i mój wyczekiwany gość. Otworzyłem.

 

 

//////////////

 

Nie mogłem spać. Spojrzałem na zegarek w telefonie. Była trzecia dwadzieścia dwie. Wstałem po cichu, żeby nie zbudzić Madzi, i otworzyłem okno. W pokoju panował letni zaduch połączony ze smrodem elektrycznej trutki na komary. Spojrzałem na słodkie, jędrne, średniej wielkości piersi Magdy. Zawsze gdy ubierała obcisłą, wydekoltowaną koszulkę oraz stanik z push-upem, jej baloniki były bardzo blisko siebie, tworząc mocno stymulujący wyobraźnię przedziałek. Spała tak spokojnie, a jeszcze kilka godzin temu jęczała z twarzą wbitą w poduszkę i domagała się ostrego seksu pozbawionego jakichkolwiek hamulców. Oralnie, analnie, w różnego rodzaju pozycjach. Kiedyś po pijaku doszło nawet do trójkącika. Nie zapomnę tego doświadczenia do końca życia. Jest to chyba marzenie każdego heteroseksualnego mężczyzny. Niestety, jej koleżanka, której w tym pięknym dniu puściły zamroczone procentami hamulce, nie odzywa się do dziś. Potężny kac moralny związany ze zdradą męża daje do myślenia. Ja natomiast nie żałuję ani sekundy z tamtych chwil.

Wyciągnąłem papierosa z paczki leżącej na stoliku, manewrując dłonią między resztkami pizzy a okruszkami po chipsach. Wróciłem do okna i zapaliłem. Wypuszczając dym, spoglądałem raz w bezchmurne, przyprószone lśniącymi gwiazdami niebo, a raz na moją śpiącą nałożnicę. Lubiłem ją tak od czasu do czasu nazywać, ale tylko w myślach. Może była troszkę tęższej budowy, lecz na pewno nie była gruba. Nie przepadam za grubymi kobietami, a dwa razy miałem przyjemność z takimi odprawiać łóżkowe gody. Przypominało to trochę okiełznywanie wielkiego walenia albo ugniatanie świeżego ciasta. Moje odczucia po takiej nocy były bardzo niejednoznaczne. Dziewczyna powinna być normalna. Nie marudzić na temat swojej wagi, stwarzając wyimaginowany problem. „Nie przypominam tej modelki z okładki kolorowego magazynu” – a przecież tamta jest na skraju anoreksji! Źle się jednak dzieje, gdy płeć piękna pochłania tony niezdrowego, tuczącego jedzenia, popijając to sześciopakiem coli albo piwa. Potem płaczą po nocach, że nikt się nimi nie interesuje. Bez pracy nad sobą nie ma efektów. Bo niby kto ma się tobą zainteresować, jeśli sama od siebie nie zaczniesz?

Lśniące diamenty błyszczały na obszytym czarnym dywanie. Wyrzuciłem niedopałek za okno, wychylając głowę na zewnątrz. Otaczały mnie szare, prostokątne bloki. Był to rodzaj zamkniętego osiedla, którego centrum zajmował plac zabaw, kilka zdewastowanych ławeczek, a także rodzaj „łąki” dla miejscowej ludności. Od czasu do czasu odbywały się tam różnego rodzaju zabawy tubylców. Mieszkałem w małym miasteczku, które liczyło sobie około dwa i pół tysiąca mieszkańców. Można było tu znaleźć rozrywkę, jeśli ktoś tylko wykazał trochę inicjatywy. Były dwie restauracje, dwa bary, burdel istniejący na lewo, park, ćpuny, bójki i wiele innych. Wróciłem na wersalkę i po cichu usiadłem na swojej ulubionej, lewej stronie. Pogłaskałem Madzię po lśniących, kasztanowych, długich do ramion włosach. Nawet nie poczuła. Jednak ja czułem, że senność zaczyna już górować. Położyłem się przy Madzi i zasnąłem.

 

 

//////////////

 

Minął tydzień, potem zaczął się następny, aż sierpień dobiegł końca. Jednak trzeciego tygodnia, w środowy poranek, nastąpiło coś całkiem niezwykłego, co zaburzyło mój rytualny harmonogram życia. Zadzwonił do mnie wujek mieszkający niedaleko pewnej wsi przy ukraińskiej granicy. Nie miałem z nim kontaktu od około dziesięciu lat. Wiadomość, jaką mi przekazał, wmurowała mnie w ziemię. Wuj Wasyl otrzymał list od swojego brata, czyli mojego ojca, którego nie widziałem od dwudziestu lat.

Ojciec pewnego dnia po prostu zniknął. Wszystkie jego rzeczy zostały w naszym domu, a on przepadł bez słowa. Myśleliśmy na początku, że uciekł, zaginął, dostał jakiejś amnezji i nie wie, kim jest ani gdzie się znajduje. Z czasem uznaliśmy, że nie żyje. Mógł zostać gdzieś napadnięty, a zdesperowany bandyta pozbył się jego ciała. Policja nie odnalazła żadnego śladu, ani jednej poszlaki. Aż tu nagle ta wiadomość adresowana do mnie. To było coś intrygująco-przerażającego. Pierwszym uczuciem była złość. Dlaczego nie mógł się odezwać wcześniej? W jakim celu ukrywał się tyle lat, w pewnym sensie niszcząc moje młode życie? Kiedy pogodziłem się, że nie żyje, on nagle zmartwychwstaje. Potem nastąpiła chęć zrozumienia, a jeśli to możliwe – rozmowy z ojcem i oczekiwanie na wytłumaczenie tego wszystkiego. Niech mi powie prosto w oczy, jak mógł tak zrobić. Wasyl powiedział, że koperta jest zalakowana, a widniejąca na niej pieczęć wygląda bardzo dziwnie. Prosił, żebym przyjechał jak najszybciej. Gdy tylko skończyłem rozmawiać z wujem, od razu zadzwoniłem do Ptasiora. Powiedziałem mu, że jestem chory na zapalenie oskrzeli i nie mogę się w tym tygodniu pojawić w pracy. Przypomniałem mu też delikatnie, że dawno nie miałem wolnego. Zgodził się bez dłuższego namysłu. Sprawdziłem w internecie, o której mam najbliższy pociąg w tamte okolice. Okazało się, że za trzy godziny. Szybko spakowałem do walizki najpotrzebniejsze rzeczy, nie zapominając o plecaku z prowiantem, i ruszyłem w kierunku przystanku autobusowego.

Podróż do największego miasta w okolicy zajęła mi około pół godziny. Bardzo szybko, bez żadnych przeszkód w rodzaju miejskich korków. Starałem się uspokoić skołatane myśli i nie wyciągać pochopnych wniosków, zanim nie przeczytam zawartości listu. Nie było to łatwe – czułem ciągły niepokój i doprowadzało mnie to do skurczów żołądka. Ban podjeżdżał praktycznie pod samą stację kolejową, wystarczyło przejść przez drogę.

Główny gmach dworca roił się od ludzi. Jedni w pośpiechu gnali na peron w obawie, że pociąg im ucieknie, inni siedzieli na murowanych ławeczkach, następni na walizkach, a jeszcze inni po prostu na wytartej kafelkowej posadzce. Ustawiłem się w kolejce do kasy biletowej. Większość z ośmiu okienek ze sprzedażą biletów była zamknięta – czynne pozostały jedynie dwa punkty. Zdenerwowani ludzie stali stłoczeni w człowieko-węża. Rozumiem, że dworzec jest w remoncie, ale to jest jakaś paranoja!

Zapach, który otaczał każdego przebywającego na dworcu, mieszał się w rozmaite kombinacje. Jakiś bezdomny nie omieszkał zostawić po sobie brązowożółtego, rzadkiego stolca przy jednym z wielu pomazanych czarnymi markerami koszy na śmieci. W innym miejscu wzrok przykuwały wymiociny, zbierane właśnie przez pana zajmującego się czystością tego zacnego miejsca. Sądząc po jego minie, nie był zadowolony z tego zadania, jak i z wykonywanego zawodu. Starsza pani sprzedawała słodkie bułeczki przy głównej alei dworca. Nawet chciałem jedną kupić, jednak ostatecznie zniechęcił mnie zielony ser. I do tego wszystkiego wszędzie kręciły się gołębie. Nie bały się do tego stopnia, że mogły usiąść na ramieniu i perfidnie nasrać człowiekowi na ubranie.

– Pociąg pośpieszny do Warszawy odjedzie z peronu trzeciego – odezwał się głos spikerki ze starego głośnika.

Jeśli ktoś czekający na taką informację nie był wystarczająco skoncentrowany, zapewne nic nie zrozumiał. Megafon straszliwie rzęził, jakby to były jego ostatnie chwile. Kolejka poruszała się strasznie wolno, aż w końcu stanąłem przy upragnionym okienku. Kupiłem bilet drugiej klasy. Skierowałem się na peron piąty, gdzie był już podstawiony mój środek transportu. Wdrapałem się po szerokich schodach, taszcząc za sobą swój mały dobytek. Zielony wrak, przypominający widmo z jakiegoś horroru, już na mnie czekał. Lata młodości, jak i funkcjonalności minęły dla niego trzydzieści lat temu, gdy przychodziłem na świat. Wsiadłem do pociągu i przeciskając się przez wąski korytarz, szukałem wolnego przedziału, najlepiej całkowicie pustego. Nie sprawiło to trudności, ponieważ była to pierwsza stacja na trasie. Otworzyłem ruchome drzwiczki i wszedłem do środka. Zasłoniłem czerwone kotary w nadziei, że inni pasażerowie ominą to miejsce. Usiadłem na zakurzonej pociągowej kanapie, ozdobionej w różnobarwne wzorki z napisami PKP. Przedział mieścił maksymalnie osiem osób. Cztery przodem do jazdy i cztery tyłem. Walizkę wrzuciłem na metalową kratkę nad moją głową, a szary plecak położyłem obok siebie. Czekała mnie ośmiogodzinna, męcząca podróż. Jeśli ktoś się do mnie dosiądzie, nawet się dobrze nie wyśpię. Nigdy nie wiadomo, z kim będziesz dzielić wspólny tlen i fetor jelitowych gazów. Wyciągnąłem empetrójkę z kieszeni dżinsów, włożyłem słuchawki do uszu i chwilę szukałem utworu, na który miałem ochotę. Muzyka rozeszła się po całym ciele, wywołując chwilowy dreszcz. Ten moment jest jak szczytowanie – po prostu muzyczny orgazm. Jeśli ktoś nie doznaje takich odczuć, to najprawdopodobniej nie docenia wartości muzyki albo po prostu słucha techna bądź też innej lasującej mózg łupaniny. Jeśli nie przyfurasz w nochala, to się nie bawisz i nie skaczesz non stop, aż serce wyskoczy z klatki piersiowej. Wydaje mi się że można oceniać kogoś po tym, czego słucha. Może nie w każdym przypadku, ale na pewno w większości.

Pociąg ruszył, nabierając prędkości w ślimaczym tempie. Myśli zagłuszane przez następną piosenkę nie dawały mi ani chwili spokoju. Raz bardzo chciałem dowiedzieć się, o co w tym wszystkich chodzi, a dosłownie za moment marzyłem o powrocie do swojego mieszkania. Najprawdopodobniej, gdybym zawrócił, miałbym do siebie pretensje. Czułem się jak kobieta w odzieżowym sklepie, która wybiera bluzkę i zastanawia się, czy właściwy kolor to zielony, czy zielony. Dla niej wybór jest oczywisty – kupi bluzkę żółtą. Wziąłem głęboki wdech i spróbowałem zasnąć, co wyszło mi na dobre.

 

///////////////

 

Stałem przed domem wujka Wasyla. Bardzo starym domem. W niektórych miejscach tynk kompletnie odrywał się od ściany, odsłaniając gołe cegły. Drewniane futryny w oknach zbutwiały i zdążyły się już prawie rozlecieć. Widziałem, że miejscami dachu nie pokrywały już dachówki, tylko sosnowe deski, pewnie załatano nimi dziurę. Całą działkę otaczał płot z pordzewiałej siatki. Pod domem stała buda psa. Średniej wielkości czarny, włochaty kundel przywiązany do krótkiego łańcucha przyglądał mi się uważnie, nie mając zamiaru powiadomić swojego pana o przybyciu nieznajomego. Patrzyłem na czerwone drzwi wejściowe chaty. Wyglądały jak wrota do rozwiązania tajemnicy. Brama do czegoś niezwykłego. Oblewał mnie zimny pot, a nogi były jak z waty. Czego się boję? Przecież to tylko list. Podszedłem do wejścia i rozglądnąłem się za dzwonkiem. Nie zauważyłem go, więc zapukałem trzy razy. Echo rozniosło się we wnętrzu domu. Cisza. Zapukałem znów trzy razy, tym razem jednak troszkę mocniej. Usłyszałem zbliżające się kroki.

– Kto tam?

– Izbor, wuju.

Zamek strzelił, a zza drzwi wyłonił się Wasyl. Postarzał się bardzo. Nie widziałem go dziesięć lat, a już bym go nie poznał. Czarnosiwa, gęsta broda sięgała mu do mostka. Twarz pociągła, poryta głębokimi zmarszczkami oraz przebarwieniami. Spoglądał na mnie piwnymi oczyma przez grube szkła okularów. Kiedyś wujaszek wydawał mi się rosłym, dobrze zbudowanym mężczyzną. Teraz był przygarbiony, a jego niegdyś sprężyste mięśnie zwiotczały. Wuj miał około sześćdziesięciu lat, co na dzisiejsze standardy życia nie było aż tak dużo. Brak żony, brak pieniędzy, zaniedbanie swojego ducha i ciała nie służyły mu jednak w przedłużeniu życia. Patrzył na mnie, a uśmiech, który pojawił się na jego twarzy, dodał mu jeszcze klika zmarszczek. Uścisnęliśmy sobie dłonie. Parę w rękach to on jeszcze miał. Wymieniliśmy jeszcze trzy rytualne cmoknięcia ust nad uchem i Wasyl ruchem ręki zaprosił mnie do środka. W sieni ściągnąłem swoje czarne, sięgające za kostkę trampki.

– Wejdź do kuchni, a ja w tym czasie zaniosę twoje bagaże do pokoju. Przygotowałem go specjalnie dla ciebie – oznajmił wujaszek swoim łagodnym, zachrypniętym głosem, odbierając jednocześnie toboły.

Wspomniana kuchnia była niewielka i bardzo skromnie urządzona. Miała może z dwa na pięć metrów. Stary, zabrudzony piekarnik z palnikami stał koło białych szafek z lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. Z sufitu zwisała na lnianym sznurku jakaś roślinka, a na parapecie okna stały dwa kaktusy. Pośrodku pomieszczenia znajdował się sosnowy stół, okryty ceratą w motywie geometrycznych figur, przy nim natomiast dosunięte cztery krzesła z oparciem. Usiadłem na jednym z nich. W tym samym momencie wrócił Wasyl.

– Napijesz się kawy czy może herbaty? – zapytał.

– Kawę, jeśli można. Sypaną, najlepiej z dwóch łyżeczek, z łyżeczką cukru, i do tego trochę mleka – odpowiedziałem, wiedząc, że kawka po podróży dobrze mi zrobi.

Wuj nalał wody do stalowego czajnika i odpalił jeden z palników kuchenki. Sięgnął po mleko do lodówki i postawił je na stole razem z cukrem i herbatnikami.

– Głodny jesteś pewnie po podróży?

– Nie, nie. Miałem trochę kanapek i zjadłem po drodze.

– Nie widziałem cię tyle lat. Zmężniałeś, Izborku. – Wasyl zamyślił się chwilę, patrząc w sufit. – Powiedz mi, jak ci idzie w życiu?

– Całkiem dobrze, wujku. Staram się nie narzekać. Pracuję w firmie, która odnawia ogrody, stawia domy i takie tam różne. Pieniądze jakie są, takie są, ale jakoś się żyje.

Nienawidziłem swojej pracy ze szczerego serca. Każda chwila, którą tam spędzałem, była jak igła wbijana pod paznokieć. Niestety, o robotę ciężko, więc trzeba było trzymać się tego, co jest. Nawet jeśli uwłaczało to mojemu duchowi i stwarzało balast dla mojego umysłu.

– A pamiętasz, że mogłeś iść na studia? – zapytał, biorąc herbatnika do ręki. – Byłbyś teraz pewnie jakimś prezesem albo politykiem.

– Wuju, to było dawno, a ja byłem młody i głupi. – Uśmiechnąłem się samymi kącikami ust. – Stare dzieje. Nie chcę o tym rozmawiać.

Wasyl poruszył we mnie głęboko zagrzebane śmieci. Wiem, że mogłem się dalej kształcić. Maturę zdałem naprawdę bardzo dobrze i wiele drzwi stało przede mną otworem, jednak dokonałem złego wyboru. Kuzyn ze strony matki zaproponował mi spółkę w biznesie. Miał kapitał do rozkręcenia interesu, a ja zachłysnąłem się wizją zbicia grubych pieniędzy. Stworzyliśmy firmę transportową. Na początku kilka samochodów różnego rodzaju: busy, autobusy, ciężarówki, osobówki. Szło nam świetnie. Pieniądze w obrocie. Zyski duże, a klientów całe chmary. Kontrakty zagraniczne i krajowe. Nic, tylko się cieszyć. Działaliśmy pięć lat z dużymi sukcesami, do czasu kiedy Marek, mój kuzyn, nie wpadł w bardzo śmierdzące gówno. Zaczął na boku, bez mojej wiedzy, kręcić lewe interesy, zadłużając naszą firmę. Urząd skarbowy wisiał nam nad głową, komornik pukał do drzwi, ale to i tak nie był gwóźdź do trumny. Kuzynkowi było mało, mało i ciągle mało tych pieprzonych pieniędzy! Pewnego dnia do mojego mieszkania zapukała policja, zarzucając mi udział w zorganizowanej grupie przestępczej. Wyszedłem skuty jak ostatni bandyta. Oskarżyli mnie o przemyt narkotyków, alkoholu, papierosów, a nawet o handel żywym towarem. Wszystko zostało wyjaśnione, tylko że najeździłem się od sądu do sądu. Marek nawiązał kontakty z jakimiś gangsterami i oni wykorzystywali nasze samochody do nielegalnych przerzutów za granicę. Całe szczęście, że on przyznał się do winy i powiedział, że nie miałem z tym nic wspólnego. Naprawdę nic o tym nie wiedziałem, na co zresztą wskazywały wszelkie dowody. Straciliśmy wszystko, a ja z moim średnim wykształceniem zostałem na kompletnym lodzie. Nie miałem już czasu i pieniędzy na studia. Trzeba było szybko znaleźć jakąś pracę i zmierzyć się z brutalną rzeczywistością, nawet jeśli kolosalne siniaki na tyłku jeszcze się nie zagoiły. Marek dostał osiem lat pozbawienia wolności. Dołożyli mu udział w przestępczości zorganizowanej oraz oszustwa podatkowe. Na szczęście wyszedłem z tego prawie bez szwanku, a tego głupiego kutasa kompletnie mi nie szkoda. Wyjdzie za trzy lata i będzie musiał sobie jakoś poradzić. Jeśli będę miał przyjemność kiedyś go spotkać, to zachowam się jak kompletny prostak i obiję mu mordę, bo spieprzył mi przyszłość. Generalnie jestem za rozwiązywaniem sporów rozmową, jednak w tym przypadku ta dzika chęć bierze górę nad wszystkimi innymi.

– Zauważyłem, że wasza wioska bardzo się rozrosła… – stwierdziłem pogodnie, zmieniając temat. – Pamiętam ją z dzieciństwa jako malutką miejscowość.

– A wiesz, Izborku, ciągle ktoś nowy się buduje. Wieś podzieliła się na dwie części: starych i nowych mieszkańców. Można powiedzieć, że żyjemy w całkowicie innych miejscach i…

Jego wypowiedź została przerwana przez narastający dźwięk gwizdu czajnika. Wasyl wstał od stołu, wyłączył gaz i powoli zalewał kawę wrzącą wodą. Postawił obydwie szklanki w metalowych koszyczkach na stole. Przyciągnąłem swoją kawę do siebie, posłodziłem, dolałem mleka, zamieszałem zgodnie z ruchem wskazówek zegara i cierpliwie czekałem, aż kawowe fusy opadną na dno.

– I tak naprawdę nikt się z nikim nie integruje. Każdy ma swoje sprawy na głowie – dokończył wypowiedź wujaszek.

Rozmawialiśmy przez długi czas o kompletnych pierdołach. Jak życie, jak w pracy, co tam słychać u każdego z nas, w okolicy, jak układa się każdemu w życiu osobistym. Z tym ostatnim Wasyl miał problem. Stary kawaler bez grosza, pracujący tylko przy jakichś dorywczych robotach na czarno. Miesiąc temu wyrzucili go z pracy ochroniarskiej, bo była zmiana kadry i wypadło na niego oraz kilku innych starszych pracowników. Od czasu do czasu jeździł na dziwki, póki jeszcze mógł trochę sobie poużywać. Oczywiście nie zawsze dawał radę bez pomocy niebieskiej tabletki. Niestety, każdego mężczyznę to czeka. Pewnego dnia nasz przyjaciel odmówi posłuszeństwa i będzie wolał mieć święty spokój, siedząc w bokserkach, niż zaglądać w ciepłe i wilgotne otworki. Ciężko było rozmawiać o czymś konkretnym z kimś, kogo się nie widziało tyle czasu, a do wyższego etapu konwersacji po prostu czasami potrzeba wódki dla otworzenia siebie i innych rozmówców. Coraz dłuższe pauzy pomiędzy tematami zdawały się być już bardzo krępujące. Inaczej jest, jak chwila ciszy towarzyszy rozmowie dwóch dobrych znajomych, a inaczej, gdy siedzi się naprzeciwko prawie nieznanej ci osoby. Motyw przewodni dzisiejszego dnia nadchodził wielkimi krokami. Najwyższy już czas rozwikłać tajemnicę, która sprowadziła mnie w to miejsce, taki kawał drogi od domu. Za oknem słońce powoli chowało się za horyzontem, ustępując miejsca księżycowi. To już czas.

– Wujku… – Spojrzałem mu prosto w oczy, a on już wiedział, co trzeba zrobić.

Wstał i poszedł do salonu. Te kilka sekund jego nieobecności zdawały się być wiecznością. Nie wiem, dlaczego targały mną tak silne emocje. Z powodzeniem tłumiłem je przez cały dzień. Czego ja się boję? Prawdy, która może jest tam zawarta? A może wyznania, które zmieni moje dotychczasowe życie? Wasyl zbliżył się, trzymając w garści kopertę. Położył ją na stole obok mojej prawej dłoni, po czym wrócił na swoje miejsce. Przez chwilę nie mogłem się zmusić do spojrzenia na blat stolika. Wziąłem do ręki kopertę i dokładnie ją obejrzałem. Szorstka w dotyku, można powiedzieć, że o delikatnym herbacianym zabarwieniu. Zapieczętowana czerwonym lakiem. Pieczęć, która widniała na liście, była rzeczywiście tajemnicza, tak jak już wcześniej wspominał o tym Wasyl. Ozdabiały ją jakieś znaki, których nigdy w życiu nie widziałem. Kropla potu spłynęła mi po skroni.

– No, Izbor! Otwórz to w końcu! – ponaglił, a wręcz wykrzyknął wujek, patrząc na mnie oraz na kopertę.

Kiwnąłem głową, nic nie mówiąc. Chwyciłem pieczęć i przełamałem ją na pół. W chwili gdy strzelała pod naciskiem moich kciuków, czułem, jak jakiś dziwny prąd przepłynął przez całe moje ciało, począwszy od dłoni, a skończywszy na małym palcu u nogi. W mgnieniu oka upuściłem kopertę i omal nie spadłem z krzesła.

– Co się stało, na Boga?! – Wasyl poderwał się z miejsca, blady z przerażenia.

– Nie wiem – odparłem kompletnie zdezorientowany. – Jakiś dziwny prąd wyciekł z tego laku. Nie wiem, wuju. – Czułem, jak drżały mi ręce, a pocenie nasiliło się jeszcze bardziej.

Wziąłem głęboki wdech i podniosłem wiadomość, która teraz leżała na wykładanej deskami podłodze. Prądu już nie poczułem, ale cała koperta drgała w mojej dłoni. Ze środka wyciągnąłem małą, złożoną wpół karteczkę. Rozłożyłem ją do normalnych rozmiarów i zacząłem czytać. Pierwsze, co mnie zaskoczyło, to styl pisania. Literki równe, pełne fikuśnych zawijasów oraz ozdobników. Najwyraźniej ojciec pisał to piórem, używając czarnego atramentu. Ale żeby miał aż tak ładne pismo…

 

Drogi Synu

 

Zdaję sobie sprawę z tego, że ten dzień jest dla Ciebie totalnym zaskoczeniem. Moje słowa brzmią tak bezosobowo na tle tych wielu lat, kiedy mnie nie widziałeś. Jestem dla Ciebie nikim. Tylko rozmazanym wspomnieniem gdzieś na kartach Twojej, naszej historii. Wiedz, że nie proszę Cię o przebaczenie. Tego wyboru dokonasz już sam. Proszę Cię jedynie o wysłuchanie mnie do samego końca. Chciałbym wynagrodzić Ci te wszystkie lata, które zmarnowałem, gdy mnie najbardziej potrzebowałeś. W chwili, kiedy potrzebowałeś ojcowskiej miłości. Nie obawiaj się tego, czego zaraz się dowiesz. Nie odkładaj swoich działań na później, bo może być już za późno. Nie potraktuj tego jako żartu, albowiem to jedyny sposób, abyśmy mogli się spotkać, a wtedy wyjaśnię całą resztę i tylko to, co będziesz chciał wiedzieć.

W miejscowości mojego brata znajduje się stary, opuszczony od wielu lat dom. Gdy już tam będziesz, zejdziesz do piwnicy, w której pod podłogą odnajdziesz klucz do dalszych wyjaśnień. Klucz do nowej opowieści, którą możemy napisać wspólnie. Wystarczy, że odsuniesz starą szafę, a pod nią będzie to, czego szukasz. To, co dla Ciebie zostawiłem.

Czekam na Ciebie w lepszym, piękniejszym świecie, który możemy odmienić wspólnie. Ty i ja. Ojciec i Syn. Razem.

Nie zawiedź mnie tak, jak ja zawiodłem Ciebie, a wszystkie krzywdy wynagrodzę Ci po stokroć.

 

Czekam na Ciebie. Twój rodzony ojciec Olek.

 

Podałem list Wasylowi. Czytał go bardzo powoli, aż w końcu odłożył na stół.

– To jakieś brednie wariata! – stwierdził, podnosząc głos. – Po tylu latach nagle zostawia taką wiadomość. Zwariował!

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Byłem kompletnie zdezorientowany. Jak ptak, który się zagapił i uderzył z całym impetem w okno domu. Takiego wyznania nie spodziewałem się w najdziwniejszych myślach. Myślałem, że po prostu napisze, gdzie można go spotkać. Gdzie mieszka. Liczyłem na wyjaśnienia. A to jest jakaś zagadka z powieści kryminalnej. Żeby dowiedzieć się więcej, trzeba iść do następnej wskazówki, a potem pewnie znów do następnej, a zakończenie i tak nie będzie takie, jakie myśleliśmy, że będzie. Siedziałem i w milczenie patrzyłem na wuja. On cały czas spoglądał na list i kręcił z niedowierzaniem głową.

– Izborku, on zwariował – stwierdził, przerywając długą ciszę. – Zapewne te dwadzieścia lat temu zrobił coś i trafił do szpitala dla psychicznie chorych. Może uciekł z niego i boi się pokazać, i tylko zostawia jakieś wiadomości rodem z filmów.

– A jest tu taki opuszczony dom? – zapytałem.

– No jest. Przy samym wyjeździe ze starej części wioski. Nikt tam nie chodzi, bo ponoć to miejsce jest nawiedzone. Takie tam głupoty ludzie gadają, żeby dzieciaki nastraszyć. – Wasyl machnął w powietrzu dłonią, jakby chciał odpędzić muchę. – Ponoć podczas wojny naziści rozstrzelali tam całą żydowską rodzinę. Po wojnie natomiast wprowadziła się tam inna rodzina i cała trafiła do więzienia za kontakty z AK. Już nigdy nie wrócili w te rejony. I od tamtego czasu chata stoi opustoszała, popadając z biegiem lat w coraz większą ruinę.

– I jak myślisz, co powinienem zrobić, wuju? – zapytałem, spoglądając na niego.

Wybałuszył piwne oczy, jakby ktoś go zaskoczył.

– No chyba sobie żartujesz! To ja mam ci jeszcze mówić, co masz robić? To jest oczywiste. Zignoruj tego wariata! Kto wie, co może siedzieć w jego głowie, czy nie jest jakimś psychopatą bawiącym się z nami w jakieś gierki. Mało to rzeczy się teraz ogląda w telewizji. On dla mnie jest już martwy. Nie istnieje od wielu, wielu lat, i niech tak pozostanie. Tobie też tak radzę postąpić. Zapomnij o tym, synku, zostaw to w spokoju. Nie wiesz tak naprawdę, kim on teraz jest. Nie znasz go i ja też go już nie znam

Wuj znów zaczął kręcić głową i rozłożył ręce na stole. Ja walczyłem z każdą myślą, która obijała mi się w zmęczonym dzisiejszym dniem mózgu.

– Zrobię coś na kolację – zaproponował Wasyl, drapiąc się po głowie, jakby jeszcze nie wiedział, co chce przygotować. – I przemyślimy jeszcze raz całą sytuację. A ty, Izbor, wypij kawę, bo już ci całkiem wystygła. – Wuj zaśmiał się, wstając od stołu.

Rzeczywiście kawa była już zimna. Tak naprawdę kompletnie o niej zapomniałem. Zapomniałem też o wszystkich innych rzeczach, z którymi się borykałem na co dzień. Treść listu stała się teraz najważniejszą sprawą.

 

///////////////

 

Zerwałem się przed świtem zalany potem. Koszmary nie dawały mi spokoju tej nocy. Widziałem w snach ojca błagającego mnie o pomoc w tym cholernym opuszczonym domu. Matkę, która patrzyła na mnie pośród gęstej mgły. Widziałem Magdę znikającą pośród leśnej gęstwiny. Usiadłem na skraju łóżka z twarzą w dłoniach.

– Kurwa mać – szepnąłem do siebie, nie zdając sobie z tego sprawy.

Umysł podpowiadał mi, żeby nic nie robić. Nie iść tam i dać sobie spokój. Przepełniał mnie strach przed niewiadomym. Bałem się tego, co tam znajdę. A jeśli on jest naprawdę jakimś psychicznie chorym człowiekiem? Może kieruje nim żądza jakiegoś obłąkanego morderstwa. Serce mówiło, żebym działał. Przecież to jest mój ojciec. Raz mnie skrzywdził, a teraz chce to naprawić na swój dziwaczny sposób. Zniknął nagle w niewyjaśnionych okolicznościach i chce wrócić w podobny sposób. Powierciłem się w miejscu, poprawiając czarne bokserki. Stare dębowe łoże zaskrzypiało jękliwie, jakbym sprawił mu okropny ból. Zrobię to! Pójdę tam, i to teraz! Wyjaśnię wszystko i wrócę do domu. Wasyl nawet się nie zorientuje. Gdybym nic nie zrobił, byłby to kompletny idiotyzm. Do końca życia zadawałbym sobie tylko jedno pytanie: „Co by było, gdyby…?”. Wstałem i narzuciłem swoje klasyczne dżinsy. Założyłem skarpetki, ubrałem czarną podkoszulkę oraz czarną bluzę z kapturem. Z plecaka wyciągnąłem rozkładany nóż – dla swojego bezpieczeństwa. Telefon mam, portfel jest, empetrójka też. Czas ruszać. Skradałem się do wyjścia na samych palcach, niczym zawodowy złodziej. Wziąłem do ręki swoje trampki i wyszedłem na zewnątrz. Ubrałem je dopiero na ganku, żeby nie narobić niepotrzebnego harmideru. Świt zaczął już trochę rozjaśniać okolicę z nocnej beztroski. Na trawie osiadły krople rosy. Szedłem środkiem ulicy, mijając pogrążone we śnie domostwa oraz jeszcze jaśniejące uliczne latarnie. Stara część wioski była rzeczywiście stara. Żadnego nowego domu. Najbardziej nowoczesne chatki w tej części były chyba z lat osiemdziesiątych. Zbliżając się do celu, widziałem przed oczami najdziwniejsze zdania wiadomości ojca:

 

Gdy już tam będziesz, zejdziesz do piwnicy, w której pod podłogą odnajdziesz klucz do dalszych wyjaśnień. Klucz do nowej opowieści którą możemy napisać wspólnie.

 

albo:

 

Czekam na Ciebie w lepszym, piękniejszym świecie, który możemy odmienić wspólnie. Ty i ja. Ojciec i Syn. Razem.

 

Kompletnie nie rozumiałem, o co mu chodziło. Nie potrafiłem tego do niczego przyczepić. I jeszcze ten prąd z pieczęci. To było całkowicie niewyjaśnione zdarzenie.

Doszedłem do opuszczonego domu. Wuj miał rację. Kompletna ruina, która mogła się zawalić w każdym momencie. Same cegły. Brak okien i drzwi. Z dachu też praktycznie nic już nie zostało. Wszystko było zarośnięte gęstymi chwastami. Nie czułem już strachu, tylko ogromną determinację do działania. Zacząłem się przedzierać przez roślinność, uważając, gdzie stawiam stopy. Nie chciałem wpaść do jakiejś dziury po studzience. Znalazłem się przy otworze, w którym powinny znajdować się drzwi wejściowe. Wyciągnąłem z kieszeni nóż oraz telefon, włączając w nim latarkę w celu oświetlenia ciemniejszych miejsc. Krótką chwilę zajęło mi odnalezienie zejścia do piwnicy. Musiałem przejść przez jeden opustoszały pokój, zaraz potem następny, aż w końcu zobaczyłem upragnione wejście.

Na dół prowadziły drewniane schody z wyraźnie widocznymi ubytkami. Bardzo ostrożnie postawiłem stopę na pierwszym schodku. Potem drugą na następnym. Schody skrzypiały, tworząc echo w całym domu. Serce zaczęło mi bić coraz szybciej. Wizje z opowieści o morderstwach z każdym następnym stopniem były coraz silniejsze. Szmery jak krzyki mordowanych ludzi. Moje kroki krokami plądrujących dom zbrodniarzy. Bałem się odwrócić głowę. Wyobrażałem sobie, że zobaczę tam małego zakrwawionego chłopca z raną postrzałową w okolicy lewego policzka, pytającego ciągle: „Co ty tu robisz? Gdzie są moi rodzice?”. Wyobraźnia zaczęła mi płatać coraz to wykwintniejsze figle. Na dole panowały zupełne ciemności. Z każdym ruchem telefonu odnosiłem wrażenie, że kogoś widzę albo że ktoś mnie obserwuje. Chciałem już wybiec z tego przeklętego miejsca, jednak zobaczyłem, że to, co było napisane w wiadomości, okazało się prawdą. W pustej piwniczce stała szafa. Rzeźbiony, piękny mebel, sam pośrodku pomieszczenia. Złapałem za uchwyt prawego skrzydła i bardzo ostrożnie uchyliłem drzwiczki. Krew zapulsowała mocniej. Szafa był pusta. Nic w niej nie było. Włożyłem telefon do ust, zaciskając go zębami, a obiema dłońmi oparłem się o mebel i z całej siły go pchnąłem. Padł jak wielki kolos, z ogromnym hukiem. Wszędzie uniósł się gęsty kurz, który drażnił gardło i przyprawiał o kaszel. Przyświeciłem w miejsce, gdzie stała szafa. Nie wierzyłem własnym oczom, choć o wszystkim wiedziałem. Była tam mała klapka. Przykucnąłem na jedno kolano i podważyłem wieko otworu ostrzem noża. W środku znajdowała się szkatułka, przypominająca piracką skrzynię skarbów z książek dla dzieci. Sięgnąłem po nią i postawiłem na zakurzonej podłodze. Otworzyłem kuferek i dostrzegłem, że w środku jest jakiś materiał i pod nim najwyraźniej też coś było. Opuszkami palców chwyciłem tę zieloną szmatkę i mocno szarpnąłem. Moim oczom ukazał się przedziwny kamień. Cały wyszlifowany, w trzech kolorach. Widniały na nim takie same dziwaczne napisy jak na pieczęci listu. Złapałem znalezisko i w tym samym momencie cały dom zaczął drżeć. Istne trzęsienie ziemi. Chciałem wypuścić kamień, pozbyć się go jak najszybciej, ale on przykleił się do mojej dłoni. Za moment wszystko ustało, a mnie ogarnęła niekończąca się ciemność.

 

///////////////

 

Uchyliłem powiekę lewego oka z wielkim, niewyobrażalnym wręcz trudem. Odnosiłem wrażenie, że znajduje się na niej jakiś stukilogramowy odważnik. Głowa straszliwie pulsowała, przyprawiając mnie o otępiający ból. Oddychałem z wysiłkiem, wdychając niezbędny do życia tlen. Leżałem. Leżałem na brzuchu w czymś wilgotnym, miękkim i cuchnącym. Nie wiem dokładnie, czego to był zapach. Na pewno bliżej mu było do gówna niż do polnych kwiatków. Wstałem z ziemi, omal nie tracąc równowagi. Widziałem wszystko jak przez mgłę, bardzo gęstą mgłę. Całe ubranie było pokryte cuchnącą breją. Prawa połowa mojej twarzy również. Wszystko, co zarejestrowałem, falowało, wirowało i migotało. Najprawdopodobniej znajdowałem się w jakiejś błotnej, wąskiej alejce. Po prawej, jak i po lewej stronie był mur. Co ja tu robię? Gdzie ja jestem? To chyba jakiś zły sen. Uszczypnąłem się w brudny policzek, niemniej jednak nie przyniosło to żadnych efektów. Musiał to być mocny sen. Ruszyłem ciężkim krokiem przed siebie. Błoto rozchodziło się pod ciężarem kroków odbijającego się od ściany do ściany pijaka. Dokładnie – pijaka, bo taki też był to chód. Noga za nogą posuwałem się powoli do przodu. Już miałem stawiać następny krok, gdy nagle coś mnie potrąciło. Runąłem, waląc brodą o twarde podłoże. Krew spływała mi po całej szyi. Przewróciłem się jakimś cudem na plecy i ujrzałem nad sobą gromadę ludzi. Wszyscy byli kolorowi. Ktoś miał głowę sięgającą nieba, inny był szeroki niczym pięć dębowych beczek piwa, a jeszcze ktoś nachodził na następnego, ten na następnego i jeszcze na kogoś, zlewając się w całość. Mówili do siebie, a ja nic nie mogłem zrozumieć. Dźwięki dochodziły do moich uszu ze straszliwym opóźnieniem.

– Gdzie ja jestem? – wybełkotałem. – Kim wy jesteście?

Milczeli. Nikt nie raczył odpowiedzieć na pytanie. Powtórzyłem jeszcze raz to samo. Cisza. Czułem, jak do wszystkiego, co czuję, dochodzi złość na brak reakcji gapiów, a także na trwanie tego dziwacznego snu.

– Czy wy mnie, do kurwy nędzy, rozumiecie?! – krzyknąłem, ile tylko miałem sił w płucach.

Cisza. W nerwach zacząłem machać nogami i rękoma we wszystkie możliwe strony. Darłem się, kląłem, wyzywałem wszystkie otaczające mnie istoty. Kogoś chyba nawet trafiłem nogą, ponieważ poczułem opór. Odsunęli się na parę metrów. Słyszałem, jak rozmawiali między sobą, a ja nic nie mogłem pojąć.

Co to za język? A może w snach czegoś po prostu czasem się nie rozumie? Nagle poczułem silny ból w okolicy potylicy i momentalnie straciłem

 

///////////////

 

Ocknąłem się, mając nadzieję, że będzie to dom wuja Wasyla, że będę spał w przygotowanym specjalnie dla mnie łóżku, a tamten ból okaże się tylko momentem powrotu do rzeczywistości. Niestety, to, co zobaczyłem, napełniło mnie lękiem. Cały byłem skuty łańcuchami, przylegając do wilgotnej ściany. Teraz już wszystko widziałem dobrze, bez jakichś dziwacznych halucynacji. Zostało tylko kłucie w tylnej części głowy, brudne ubranie oraz poharatana broda. W celi panował półmrok. Dostrzegłem przed sobą żelazne kraty, jak w jakimś średniowiecznym zamku. W pomieszczeniu znajdowała się ławeczka, małe drewniane wiaderko, a przy nim trochę słomy na podłodze. To jakiś horror. Czułem się jak bohater filmu, w którym ofiara budziła się nie wiadomo gdzie, nie wiedząc, jak się tu dostała, i w jakiś makabryczny sposób musiała sprostać zadaniu psychopaty i się uwolnić. Jeśli jej się nie udało w wyznaczonym czasie – ginęła. Może ten opuszczony dom to naprawdę była zastawiona przez ojca pułapka. Zwabił mnie tam, ogłuszył, wstrzyknął jakiś narkotyk, a teraz obudziłem się w jego pracowni. Ciało oblał gęsty dreszcz. W gardle panowała suchość, a pocenie nie miało końca. To koniec. Ja pierdolę – to koniec. Zabije mnie zaginiony ojciec świr.

Głosy. Usłyszałem zbliżające się ludzkie głosy oraz stukot butów o posadzkę. Ktoś tu szedł, i to nie sam.

– Pomocy! Ratunku! Niech mi ktoś pomoże! On chce mnie zabić! Pomocy! – krzyczałem jak nigdy dotąd. Darłem się jak opętany.

Kroki nie przyśpieszyły, ale cały czas się zbliżały. Idzie tata kat. Trzy postacie stanęły przed moją celą. Jedna z nich majstrowała przy zamku, a jej towarzysze stali w cieniu i nie mogłem ich dostrzec. Zauważalny był zarys ludzkiej postaci. Drzwi z przenikliwym dla ucha skrzypieniem rozwarły się na oścież. Zbliżył się do mnie mężczyzna odziany w czerwoną tunikę. Nosił zakręcony wąsik, a głowę miał łysą jak kolano. Jego usta cały czas były zaciśnięte w gniewnym grymasie. Wypisz, wymaluj – postać z książki od historii, co tym bardziej zdwoiło uczucie strachu. Wyszedł dosłownie na moment, po czym wrócił z zapaloną świecą. Przystawił ciepły płomień blisko mojej twarzy, zapewne po to, by się lepiej przyjrzeć. Zmierzył mnie spojrzeniem i zaczął coś gadać. Brzmiało to jak pytanie. Nic nie rozumiałem. Kompletnie nic.

– Nie rozumiem – odparłem bardzo spokojnie, starając się, żeby głos zbytnio nie drżał. – Proszę po polsku. Może być też po angielsku.

Zaczął krzyczeć i wymachiwać wyciągniętym palcem. Najwyraźniej znów zadał jakieś pytanie.

– Naprawdę nie rozumiem…

Uderzył mnie pięścią w twarz, potem znów, i jeszcze raz. Ciepła strużka krwi spłynęła mi po wardze, mieszając się ze śliną.

– Co ja ci zrobiłem, człowieku?! Kim ty jesteś?! Gdzie ja jestem?! – Szarpałem się i wrzeszczałem. Nic to nie dało, ponieważ tak nogi, jak i ręce były skute.

Facet z wąsem zaśmiał się i wyszedł, zamykając za sobą celę. Zostawił na ławeczce palącą się świecę. Siły oraz wszelakie nadzieje na przeżycie uchodziły z każdą minutą. Była to sytuacja bez wyjścia. Spoglądałem na płomień świecy, który oświetlał pomieszczenie. W życiu nie przypuszczałem, że ktoś mnie zamorduje w ciemnej, wilgotnej celi.

 

///////////////

 

Zbudził mnie dźwięk otwieranych drzwi. Nie mam pojęcia, jak długo mogłem spać. Na pewno niezbyt długo, ponieważ świeca wciąż się paliła. Stanął naprzeciwko mnie ten sam mężczyzna z wąsem, lecz tym razem nie był sam. Dwie tajemnicze postacie, które wcześniej kryły się w cieniu, stały obok niego. Teraz byłem przekonany, że musiał to być jakiś nocny koszmar. Towarzysze „Wąsika” mieli na sobie kolczugi, na głowach hełmy typu łebka bez nosala, a w dłoniach trzymali halabardy. Wariuję czy… czy co? Facet z wąsem zaczął coś mówić. Znów w dialekcie, którego nigdy nie słyszałem. Patrzył mi w oczy i jakby czekał na potwierdzenie, że wszystko zrozumiałem. Wyciągnął zza pleców nóż i przystawił mi go do gardła. Moja głowa automatycznie poszła do góry. Oddech przyśpieszył, a serce waliło niczym oszalały ptak zamknięty w klatce. Nałożył na moją głowę czarny worek, w dodatku bardzo szorstki. Zapanowała kompletna ciemność. Obrazem otaczającego świata stały się tylko dźwięki. Rozkuli wszystkie kajdany, które krępowały moje kończyny. Ucieczka nie miała sensu, walka również. Idąc przez wilgotną piwnicę, musieliśmy pokonać czterdzieści schodków. Nic nie widziałem, lecz wszystkie dokładnie policzyłem, mając na uwadze, że ta wiedza może się jeszcze przydać. Wyszliśmy na zewnątrz. Do moich uszu docierało mnóstwo odgłosów, a wyobraźnia zaczęła intensywnie pracować. Musiało tu być pełno ludzi. Jakiś targ albo bazar? Krzyki, śmiechy, dziecięce głosy mieszały się ze sobą. Nie udało się nic więcej wywnioskować, ponieważ ktoś złapał mnie za bluzę i wepchnął do jakiegoś pojazdu. Usiadłem na twardym drewnianym siedzeniu, a reszta osób zajęła wolne miejsca w środku. Ktoś popędził konia. Teraz byłem pewien, że jechaliśmy w powozie. Wywożą mnie do lasu. Tam wykopię sobie grób, w którym spocznę, zapomniany. Boże… czym sobie na to zasłużyłem? Zwracam się do Ciebie jak nigdy dotąd. Powiedz… co ja takiego zrobiłem, żeby skończyć aż tak marnie? Strach zdążył się już przeobrazić w zrezygnowanie. Jechaliśmy wyboistą drogą. Dało się wyczuć prawie każdą dziurę. Oprawcy milczeli. Nie zamienili ze sobą ani jednego słowa, a przecież jechaliśmy już z pół godziny. Może się boją, że zrozumiem co mówią? Idioci. Nagle woźnica zatrzymał powóz. Zostałem wyprowadzony na zewnątrz. Spełniły się moje przeczucia. Usłyszałem szum liści oraz ćwierkanie ptaków. Na pewno był to las. Prowadzili mnie na miejsce kaźni. Powoli, bez jakiegokolwiek pośpiechu. W pewnym momencie nawierzchnia się zmieniła – szliśmy po schodkach. Nagle wszyscy się zatrzymali. Pukanie z krótką wymianą zdań w nieznanym języku. Idziemy dalej. Jakieś pomieszczenie. Za plecami dźwięk zamykanych drzwi. Usiadłem na krześle. Wygodnym, z miękkim obiciem. Skrępowane dłonie zostają wreszcie oswobodzone, a z głowy zdejmują mi worek. Oślepił mnie nagły blask światła. Siedziałem przy suto zastawionym stole, długim na cztery metry. Na drugim końcu był jakiś facet, w kwiecie wieku, z bródką dookoła ust.

– Witaj w domu, mój synu – odezwał się nieznajomy.

Szkoda, że nikt nie mógł nagrać mojej miny. Musiała być iście dziwaczna. Zastygłem jak posąg. Wargi rozchyliły się automatycznie, prezentując szereg zębów, a powieki rozwarły się, ukazując oczy w całej okazałości. Przyglądałem się nieznajomemu, próbując sobie wyobrazić, jak mógłby wyglądać mój ojciec po dwudziestu latach. Ale po co ja to właściwie robię? Przecież to jakiś pieprzony sen. Wariuję. Naprawdę dostaję świra. Z jednej strony godzę się z losem i uważam to za realny świat, a za chwilę myślę, że to tylko koszmar. Ten, co podawał się za mojego „rodziciela”, posiadał czarne, przyprószone siwizną, delikatnie falowane włosy do ramion. Jego głos. Pamiętam ten dźwięk. Silny, basowy i rozważny. Widzę siebie w rodzinnym domu, jak żegnam tatę, gdy wychodzi do pracy. Jak sadza mnie na kolanie, czytając książki o smokach. Jak bawimy się na podwórku, walcząc kijami. To był On. Olek Godlowski. W tym momencie czułem się jak w potrójnej rzeczywistości. Ruszałem ustami niczym ryba. Odebrało mi mowę. Nie mogłem wydobyć z siebie ani jednego dźwięku. Ojciec patrzył na mnie, pogodnie się uśmiechając. Widać było, że nie tylko mną targały emocje.

– Nie wiem, co mam powiedzieć – przerwał ciszę Olek. – Naprawdę trudno to szybko wyjaśnić. Postaram się wszystko nakreślić w jak najprostszy sposób. Może coś zjesz? – Wskazał ręką na zastawiony stół.

Spoglądałem na niego. Tylko na niego. Całe pomieszczenie zniknęło, a w samym centrum był tylko mój ojciec. Beznamiętnie patrzyłem mu w oczy. Te wszystkie wydarzenia jednego dnia przyprawiły mnie o myślowy kogel-mogel. Musiał to zrozumieć, ponieważ spuścił wzrok.

– Izborze – kontynuował – rozumiem, że to wszystko jest dla ciebie trudne do przyswojenia, trudne do jakiegokolwiek poukładania w logiczną całość. Jeszcze ta nieprzyjemna sytuacja w miasteczku. Przepraszam za tamto. To wszystko miało wyglądać trochę inaczej, żeby twoje przejście było łagodne. Niestety, tak się nie stało i szczerze nad tym ubolewam. Wiem, co teraz sobie myślisz, że to wszystko to jakiś surrealizm, ale byłem na to przygotowany. Powinienem cię zabrać, jak byłeś mały, jednak twoja matka… – urwał na chwilę – tego nie chciała. Wrócimy do tego w odpowiednim czasie… Ja, ci ludzie, których spotkałeś, ten dom, to wszystko jest prawdziwe. Jedzenie jest jedzeniem. Drewno jest drewnem, powietrze jest powietrzem. Wszystko, powtarzam, jest prawdziwe. Ten kamień, który odnalazłeś w opuszczonym domu, był magicznym przedmiotem. Pewnie brzmi to dla ciebie idiotycznie i niewiarygodnie, ale taka jest prawda. Ten magiczny przedmiot przeniósł cię do innego świata. Świata pełnego niewiarygodnych rzeczy, niewyobrażalnych możliwości. Przez wiele lat przygotowywałem tutaj dla ciebie miejsce, aż w końcu uznałem, że czas dać znać o swoim istnieniu. Wiem, jak tam żyłeś. Jako nic nieznaczący robotnik, pracujący za marne grosze. Praca, dom, praca, dom. To ma być życie? Tutaj to się zmieni. Będziesz kimś z wielkimi możliwościami. – Ojciec zmarszczył czarne brwi. – Dlaczego nic nie mówisz, Izborze?

– A co mam powiedzieć? – Wreszcie udało mi się wydobyć jakiś dźwięk. – Nie widziałem cię ponad połowę swojego życia. Nagle dostaję od ciebie niestworzoną wiadomość. Potem pojawiam się w jakimś dziwnym miejscu pełnym przebierańców z zamierzchłych czasów. Wmawiasz mi, że wiesz, jak żyłem. Jak żyłem! – Chciałem podnieść głos, lecz nie starczyło mi na to sił. – Pieprzysz o świecie pełnym możliwości, że szykowałeś dla mnie miejsce od wielu lat. Cholera! Czy ty mnie masz za idiotę?!

– Jak mogę cię mieć za idiotę? Jesteś moim synem. Zrozum, wszystko, co mówię, jest prawdą.

– To dlaczego nie dałeś znać o sobie wcześniej? Po co był ten list?

– A uwierzyłbyś mi w taką historię? Zapewne nie, dlatego musiałem cię jakoś zwabić.

– Ale po co?

– Już mówiłem, że dla twojego dobra. Nie wrócisz, przynajmniej przez jakiś czas, do tamtego gówna, w którym żyłeś. Jeśli jednak warunki tego życia nie będą ci odpowiadać, zrobisz, co zechcesz.

Ojciec nałożył sobie na porcelanowy talerz jakiegoś mięsiwa. Nie jadłem już od wielu godzin, ale nie czułem głodu, tylko żądzę informacji i wyjaśnień.

– Kim ty tutaj jesteś? Kim ja mam tutaj być, skoro coś dla mnie przygotowałeś?

Olek żuł chwilę kawałek mięsa. Przełknął i zaczął mówić:

– Jestem bardzo wysoko postawionym człowiekiem, mój synu. Posiadam miasteczko oraz dwie wsie. Dużo złota, a nawet trochę wojska. Ty natomiast będziesz moją niewidzialną prawą ręką. Tajną bronią boskiego istnienia.

Koniec

Komentarze

Jeżu kolczasty!!! Zmień, Kolego, formatowanie, przecież to jest takie szerokie, że czytać sie nie daje! Merdać tekstem przy każdej linijce?

Dodało mi się przypadkiem. Mogę to skasować i dać jeszcze raz?

Jest już chyba wszystko dobrze :).

Powolne rozwinięcie, dużo szczegółów, dopiero pod koniec układanka zaczyna nabierać kształtu. To będzie długa historia. Cóż, piszesz hołdując zasadom rozbudowanego opisu, ciut przesadnie, choć z drugiej strony, patrząc na całość ma się dobry obraz sytuacji. Z początku, czytając, myślałam: Po cholerę to wszystko, kiedy zacznie się coś dziać? Jestem po lekturze i wiem, po co to wszystko. Jedyny mankament, jak dla mnie: piszesz w zwyczajny sposób, bazując na oklepanych schematach, który niestety jest przewidywalny, a po czasie staje się nużący. Twój bohater jest zwykłym, szarym panem X, który jak na razie nie zaskoczył niczym. Jest sztampowy. A pewnie, jak sam wiesz, ksiązki czyta się nie po to, by poznać losy sztampowych, nudnych, szarych panów X. 

Przede wszystkim, mój komentarz nie jest negatywny. Masz warsztat, zdania czyta się gładko, nie ma w nich rażących błędów, widać, że poświęciłeś czas. I skoro to debiut, jak mówisz, to ja powiem, że debiut jak najbardziej udany. Wskazuję tylko to, nad czym, uważam, musisz popracować, żeby osiągnąć wyższy poziom. Wejść na stopień wyżej. Jak najbardziej zachęcam do pisania. Uważam, że co najmniej powinieneś :)

Mam nadzieję, że Cię nie zraziłam w żaden sposób, nie taki był mój zamiar. Opowiadanie uważam za udane i poprawne. Bez "łał", ale na "łał" trzeba sobie zapracować ;)

 

Pozdrawiam serdecznie

Nowa Fantastyka