- Opowiadanie: Piwak - Awatara (WOJNA PŁCI 2012/2013)

Awatara (WOJNA PŁCI 2012/2013)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Awatara (WOJNA PŁCI 2012/2013)

Awatara

 

 

Moje kobiety.

Tak do siebie podobne i tak różne. Obie brunetki o zielonych oczach, chociaż siedząca naprzeciw mnie Anabelle już od ponad dziesięciu lat farbowała się na rudo, uważając, że proste czarne włosy nie pasują do pełnej pasji artystki. Obok niej siedziała Élodie, zwana wisienką albo już z przyzwyczajenia, kluską. Długo nie chciała zrezygnować z butli z mlekiem, przez co wyglądała właśnie jak kluska na małych nóżkach. Co prawda w ostatni rok sporo urosła, a dzięki baletowi zaczęła też chudnąć, ale pucołowata buzia pozostała.

Anabelle milczała odkąd poinformowałem ją, że zgodziłem się zostać ambasadorem w Teheranie, więc uznałem, że chociaż uważa szacha za despotę szastającego milionami, które ma za ropę, podczas gdy spora część jego poddanych głoduje, a do tego ignoranta, niszczącego starożytne zabytki, to nie ma nic przeciwko wyjazdowi.

– Przynajmniej wrócisz do Francji zanim pójdziesz do szkoły średniej – odezwała się nagle do córki.

– Ministerstwo zapisało już Élodie do amerykańskiej szkoły – poinformowałem je, po czym zwróciłem się do małej. – Myślę, że za rok będziesz już znała na tyle angielski, by dać sobie w niej spokojnie radę, co wisienko?

Podniosła na mnie swoje śliczne, zielone oczka i uśmiechnęła się, ukazując trochę krzywe po nadużywaniu smoczka zęby.

– Postaram się. – Zawahała się na moment, zanim znowu się odezwała. – Chcę też nauczyć się farsi. Podobało mi się jak mówiłeś z tamtym panem.

„Tamten pan” to był irański ambasador i znajomy mojego dziadka z czasów, gdy ten prowadził wykopaliska archeologiczne w Tepe Sialk, nieopodal Teheranu. Wzruszyłem ramionami.

– Czemu nie? To rzeczywiście piękny język. I lingua franca Bliskiego Wschodu.

Élodie zmarszczyła śmiesznie brwi.

– Lingwa co?

Zaśmiałem się lekko.

– Lingua franca. Czyli jakby francuski Bliskiego Wschodu.

Anabelle wywróciła oczami.

– To znaczy, że na całym Bliskim Wschodzie ludzie mówią farsi albo jego odmianami.

Westchnęła i wróciła do poprzedniego tematu. – Mam tylko nadzieję, Vincent, że to nie jest jedna z tych szkół, w których karzą dzieci za samo wypowiedzenie nazwiska Darwina.

O tym nie pomyślałem.

– Nie, chyba nie. Sprawdzę.

– Zrób to. Nie pozwolę, by moją córkę uczono, że mężczyzna powstał z błota, a kobieta z jego żebra. No i jeszcze to krojenie żab!

Élodie gwałtownie pobladła.

– Krojenie…? Ja nie chcę kroić zwierząt, papo!

Uśmiechnąłem się do niej uspokajająco.

– Nie będziesz, wisienko. Zawsze możemy ci zorganizować naukę w domu, jakby co.

 

* * *

Przylecieliśmy w południe. Élodie pierwszy raz leciała tak daleko samolotem i z początku bardzo się nudziła, więc zamęczała innych ciągłym pytaniem, kiedy będziemy na miejscu. Głównie mnie, bo Anabelle założyła opaskę na oczy i zasnęła. Albo udawała, że śpi, by mieć święty spokój. Postanowiłem pójść w jej ślady.

W pewnym momencie kluska zauważyła jednak charakterystyczny klucz żurawi za oknem i już nie dało jej się oderwać od szyby, więc mogłem spokojnie zagłębić się w dokumentację, pomrukując tylko co jakiś czas w odpowiedzi na jej entuzjastyczne komentarze.

Na lotnisku, w odizolowanym od codziennych rejsów sektorze czekały na nas dwie limuzyny i kilku pracowników z ambasady otoczonych ochroną.

– Witamy w Persji, monsiour de Rignot. – Tymczasowy szef naszej misji dyplomatycznej, chargé d'affaires ad interim Jean-Louis LeBlanc podał mi rękę, po czym skinął głową Anabelle. – Madame de Rignot. – Spojrzał w dół i uśmiechnął się lekko. – A to zapewne mała panienka?

– Élodie – przedstawiłem córkę, kładąc jej rękę na ramieniu, by przestała się kręcić. Uspokoiła się, ale jej oczy nadal krążyły po lotnisku, najwyraźniej czegoś szukała.

– A nie możemy jechać na wielbłądach? – spytała zawiedzionym dziecięcym głosikiem, prawie że sepleniąc. Często tak mówiła, gdy czegoś chciała, chociaż ani na mnie, ani na żonę to nie działało. Za to o dziwo, na mojego ojca jak najbardziej. Może coś w tym jest, że kiepscy ojcowie są wiele lat później wspaniałymi dziadkami.

– To nie Egipt, głuptasie – parsknęła Anabelle ze śmiechem. Mężczyźni również się zaśmiali, na co Élodie się oburzyła. Nie uważała wcale, że powiedziała coś głupiego.

– Jedźmy już – zaproponowałem.

Do centrum Teheranu z lotniska Mehrabad było pięć kilometrów kluczenia przez wąskie, zaludnione uliczki.

LeBlanc jechał z nami i starał się w miarę dokładnie odpowiadać na pytania Anabelle o sytuację w Iranie. O ciągłe manifestacje, głód, korupcję. Zerkał na mnie błagalnie, bym to przerwał, ale udawałem, że nie zauważam jego desperacji. Jako dyplomata powinien umieć sobie radzić z niewygodnymi pytaniami obywateli.

W Europie szach był widziany jako nowoczesny przywódca, wzór dla innych na Bliskim Wschodzie, ale w swoim kraju był tylko znienawidzony i pogardzany.

Élodie klęczała na siedzeniu z nosem przy szybie i zachwycała się kolorowymi kramami stojącymi przy ulicach, wykrzykując co chwilę: „Widzisz?” „Patrz!” „Co to jest, papo?” Odpowiadałem krótko, miała przed sobą tyle nowych bodźców, że często mi przerywała, by zadać kolejne pytanie i raczej nie słuchała.

– Patrz, papo! Oni przewrócili stragan temu panu! Nieładnie!

– Tak, nieładnie – potwierdziłem automatycznie, zanim się zorientowałem, że drewniany stragan z owocami przewrócono na ulicę, tuż za nami, tarasując drogę naszej ochronie.

Nagle samochodem wstrząsnęło od serii wystrzałów, Élodie pisnęła i spadła z siedzenia.

– Na podłogę! – wrzasnąłem, spychając żonę i przykrywając ją i Élodie własnym ciałem.

– Jedź! Jedź! – krzyczał równocześnie przerażony LeBlanc, padając obok nas.

Kierowca ruszył pełnym gazem, przebijając się między samochodem przed nami a straganami. Strzelający ruszyli w pościg.

Nic nie wiedziałem i nic nie mogłem zrobić. Poczułem nagły ból w ramieniu, gdy tylna szyba pękła, ale ani drgnąłem. Élodie płakała. Anabelle, sama rozdygotana, starała się ją uspokoić. Mimo wszystko lepiej panowała nad sobą niż LeBlanc, który jęczał tylko i wzywał Boga na ratunek. Ten może i odpowiedział, bo choć wciąż dobiegały nas odgłosy strzelaniny, to kule przestały lecieć w naszą stronę. Zapewne ochrona z drugiego samochodu poradziła sobie z zawalidrogą i nas dogoniła, ściągając na siebie uwagę zamachowców. Po chwili usłyszeliśmy potężny huk, jakby coś ciężkiego walnęło w budynek.

Nasz kierowca zahamował z piskiem opon. Już chciałem krzyknąć, by ruszał dalej, gdy dotarła do mnie nagła cisza. Koniec strzelaniny.

– Co się dzieje?! Co się dzieje?! − krzyczał chargé d'affaires, nie mając zamiaru podnieść nawet głowy z podłogi.

– Savakowcy – mruknął z wyraźną niechęcią ochroniarz siedzący obok kierowcy.

Mogło być gorzej, uznałem. Policjanci poradzili sobie niespotykanie skutecznie przy wyłapywaniu strzelców, przynajmniej w porównaniu do ich francuskich kolegów.

 

* * *

Nerwowo kręciłem się po biurze. Zwykle po strzelaninie zachowywałem spokój. Adrenalina opadała, ale nerwy wciąż miałem jak ze stali. Zwykle jednak chodziło tylko o moje życie i podobnych do mnie szaleńców, z którymi wylądowałem w Afryce. Teraz sytuacja była inna. Byłem mężem i ojcem. Strzelano nie tylko do mnie, ale też do mojej żony i córki. A to niewybaczalne. Byłem wściekły, chociaż niewiele osób poznałoby to po mnie. Anabelle twierdziła, że mam skazę z dzieciństwa, z „zimnego chowu w stylu angielskim”, jak nazywała wychowanie, jakie zaserwowali mi rodzice. Potrafiłem doskonale panować nad swoimi uczuciami, a nierzadko też stłamsić je w zarodku, jeśli tego wymagała sytuacja. A w Algierii wymagała każdego dnia, więc miałem niezłą praktykę.

Szef licznych agentur Służby Dokumentacji Zagranicznej i Kontrwywiadu na Iran, występujący jako attache ds. bezpieczeństwa Alexandre du Ponte, jako jedyny siedział, w niedużym fotelu, wypełniając go zupełnie swoim wielkim cielskiem, i wyglądał na rozluźnionego. Przypomniał mi innego szpiega, którego poznałem podczas wojny w Algierii. Też zawsze był odprężony niczym podczas sjesty, chociaż ostrzeliwano nas z kaemów i granatników. Widocznie do wywiadu przyjmują tylko facetów ze skazą charakteru, która zapobiega wszelkim niepokojom ducha.

– Nie sądzę, by wiedzieli, kto jedzie – odezwał się spokojnym głosem du Ponte. – Ajatollah jest we Francji, więc raczej nie byłby rozsądny atak na jej ambasadora… A z dwadzieścia minut przed nami tą samą drogą z lotniska jechał minister gospodarki, więc…

– Raczej? Nie sądzę? – przerwałem mu ostro.

Nie spuścił wzroku, zaciągnął się tylko cygarem, przeczekując mój wybuch.

Usłyszałem jak drzwi się otwierają, ale nie odwróciłem się. Dwa kroki ze stukotem obcasów, zanim sekretarka weszła na gęsty dywan, potem moment ciszy.

– Tak, madame Choucas? – zwrócił się do niej chargé d'affaires, widząc mój brak reakcji.

– Otrzymałam informację, że TF1 wyemitowało wypowiedź Chomeiniego – odparła służbowym tonem starsza kobieta, wdowa po wieloletnim pracowniku ambasady. – Podobno bardzo się przejął napaścią i zaręcza, że alimowie nie mieli z tym nic wspólnego.

Odwróciłem się w jej stronę.

– Co to znaczy?

Du Ponte wzruszył ramionami.

– Że pewnie zamach zorganizowano na własną rękę, nie informując wypoczywającego we Francji ajatollaha, który teraz jest wściekły. Raczej nie dowiemy się, czy w planach było morderstwo właśnie ambasadora Francji, czy to był przypadek, że na nas trafili. Ale optowałbym za przypadkiem. Nie ma żadnych racjonalnych przesłanek ku celowej napaści. Nic by na tym nie zyskali, a wręcz przeciwnie.

– Może Savak się czegoś dowie od zamachowców – wtrącił LeBlanc z nadzieją.

Attache zaśmiał się krótko.

– O tak. Czegoś, czego będzie oczekiwał od nich szach. Tego na pewno.

– Rozumiem – powiedziałem i naprawdę zrozumiałem, w jakie gówno wdepnąłem. Pokręciłem głową, po czym spojrzałem na wciąż stojącą przede mną sekretarkę. – Coś jeszcze, madame?

Skinęła głową.

– Tak, ekscelencjo. Szach wprowadził stan wojenny.

O tak. Protesty jako powód wprowadzenia stanu wojennego nie są zbyt przekonujące dla Zachodu. Wskazują raczej na nieudolność rządzących. Za to ogłoszenie go w reakcji na nieudany zamach na ambasadora obcego kraju – to już właściwe zagranie. Sprytnie.

– Dziękuję, madame. I panu również, LeBlanc.

Sekretarka wyszła bez słowa, ale chargé d'affaires poczuł się urażony wykluczeniem. Patrzyłem tylko na niego, póki nie zebrał się w sobie i nie zamknął za sobą drzwi. Przeniosłem wzrok na szefa agentur Służby, zwanej potocznie „Basenem” od miejsca położenia sztabu nieopodal basenu publicznego.

– De Marenches dobrze się wypowiadał o pańskiej robocie w Iranie – powiedziałem powoli, a Du Ponte drgnął, słysząc nazwisko swojego już obrośniętego legendą przełożonego. Człowieka, któremu udało się przekonać poprzedniego prezydenta, by nie rozwiązywał Służby, składającej się w tamtych czasach głównie z morderców, handlarzy tajnymi dokumentami, bronią i narkotykami oraz komunistycznych szpiegów, a potem zreorganizował ją w sprawnie działającą agencję wywiadowczą.

– Miło mi to słyszeć – odparł po chwili, zastanawiając się do czego zmierzam.

Uśmiechnąłem się do niego.

– Mnie również. Dlatego wierzę, że dowie się pan, kto zaplanował ten zamach. Niezależnie od szacha. – Wzruszyłem ramionami. – W końcu podobno nie byli to profesjonaliści. Nie powinno więc to być trudne, prawda?

Zerknął na mnie niechętnie.

– Dowiem się tego, wasza ekscelencjo.

– Doskonale, panie Du Ponte. – Znowu się uśmiechnąłem, ale bez grama sympatii. Nie podobał mi się ten człowiek, może i zorganizował tutaj sprawnie działającą siatkę szpiegowską parę lat temu, ale w tej chwili wyglądał na kogoś, kto tylko trzyma się rękami i nogami ciepłej posadki. – Liczę na pana.

 

* * *

Wróciłem do domu późnym wieczorem, zastanawiając się, co mnie tam czeka. Pewnie furia w pięknym ciele Anabelle. Po zamachu zawiozłem ją i Élodie do willi, zostawiając w niej część ochroniarzy, po czym wyruszyłem do ambasady, by zorientować się w sytuacji.

Znalazłem żonę w pokoju na poddaszu przekształconym w pracownię rzeźbiarską. Z ustawionego w rogu gramofonu doleciał do mnie głos Marie Laforêt, błagającej ojca, by wrócił do matki. Annabelle uwielbiała tę śpiewaczkę nie tylko za jej głos, ale też z powodu podobnych przeżyć. Jej ojciec także odszedł, gdy miała ledwie trzy latka. Nawet go nie pamiętała, ale wiele lat zajęło jej zdobycie się na odwagę, by zaufać mężczyźnie. By mi zaufać.

Zatrzymałem się zaraz za drzwiami, obserwując ją. Miała na sobie luźną, cienką sukienkę z lnu, podwiniętą na szeroko rozstawionych udach, którymi obejmowała wielki piaskowiec. Największym ze swoich dłut energicznie uderzała w kamień. O tak, nie była spokojna. Ale za to jaka piękna i podniecająca. Mówi się, że po siedmiu latach znajomości miłość się zmienia, wypala albo staje dojrzalsza. Nie w naszym wypadku. W tej chwili pragnąłem jej równie mocno, jak wtedy, gdy ponad dziesięć lat temu wszedłem do jej pracowni, by zamówić od młodej, ale już znanej rzeźbiarki popiersie matki na pięćdziesiąte urodziny. Po uzgodnieniu szczegółów kochaliśmy się na podłodze przy dźwiękach włoskich piosenek Anny German. Anabelle chyba miała słabość do śpiewaczek o tym imieniu. Élodie dostała je na drugie.

Mimo głośnej muzyki musiała zauważyć moją obecność, może w szybie okna mnie dostrzegła, bo przerwała pracę. Nie odwróciła się jednak.

– Wróciłeś.

Nie odpowiedziałem, zresztą nie było to pytanie. Zbliżyłem się i stojąc za nią odgarnąłem jej włosy z karku.

– Zrozumiem, jeśli będziesz chciała wyjechać – powiedziałem, masując lekko jej ramiona. Sprzeczny przekaz, wyrozumiałość i uwodzenie. Nie chciałem, by wyjeżdżała.

Parsknęła krótko.

– I zostawić cię tu samego? I złamać Élodie serce, zabierając ją od ciebie? – Chyba nigdy nie wybaczyła matce, że ta pozwoliła odejść ojcu, jakkolwiek brzmiało to irracjonalne. Uczucia nigdy nie są racjonalne czy logiczne. Odetchnęła głęboko i pokręciła głową. – Nie powiem, żebym o tym nie myślała. Ale w Paryżu wcale nie jest bezpieczniej. Zapomniałeś o Carlosie? Facet podkłada bomby po całej Francji, porywa naszych ambasadorów, strzela z granatnika na lotnisku i nikt nie może go złapać! Szach może i działa bezwzględnie niczym terrorysta, ale przynajmniej jest skuteczny, a jego rodzina czuje się tu bezpiecznie.

Nie spodziewałem się takiej reakcji. Mówi się, że kobieca logika zostawia rany na męskiej psychice i chyba coś w tym jest. Niewykluczone jednak, że w tym wypadku Anabelle miała jakąś pokrętną rację i rzeczywiście, mimo mało przyjemnego powitania, w Iranie było bezpieczniej niż we Francji, przynajmniej póki nie złapią lub zabiją Carlosa.

Masowałem wrażliwe miejsca za uchem, a kciukami sam kraniec kręgosłupa, doskonale wiedząc, jak to na nią działa. Odłożyła dłuto i poddała się pieszczocie, cicho mrucząc.

– A jak się czuje Élodie? – Zmieniłem temat.

Potrzebowała chwili, by dotarło do niej, o kogo pytam.

– Ach, lepiej ode mnie. Przez parę godzin zamęczała służbę opowieściami o strzelaninie. To dla niej wielka przygoda.

– Czy powinno nas to martwić? – Zmarszczyłem brwi. Nie znałem się na dziecięcej psychice, nie wiedziałem, czy to dobrze, że jej nie przerazili, czy też źle, bo nic nie rozumie. I czy powinienem jej wyjaśnić jak blisko byliśmy śmierci. Nawet jeśli, raczej bym się na to nie zdobył.

– Nie mam pojęcia – przyznała otwarcie, przynajmniej w niewiedzy byliśmy zgodni. – Nie przestawaj – dodała po chwili szeptem, gdy chciałem zabrać dłonie. Nagle zmieniła jednak zdanie i odwróciła się na taborecie, spoglądając na mnie wilgotnymi oczami. – Nie masz pojęcia, jak się bałam…

Nie miałem. Mogłem jednak coś zrobić z obecnym stresem. Przyciągnąłem ją do siebie i pocałowałem, długo i namiętnie. Całowałem całą jej skórę, póki z jej oczu nie zniknął lęk i nie pojawiło się coś zupełnie innego.

 

* * *

Dziwnie było się obudzić bez wrzasków nad uchem. Élodie, wskakująca do łóżka i krzycząca głośno: „pobudka! Papa, wstawaj!”, to była już tradycja mająca prawie pięć lat, odkąd kluska nauczyła się wychodzić z łóżeczka, wyskakując na rozłożone wokół niego wielkie maskotki.

Najwyraźniej emocje poprzedniego dnia wymęczyły ją na tyle, że o szóstej rano dalej smacznie spała. Nie miałem nic przeciwko. Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu mogłem coś zrobić z poranną sztywnością, a przy okazji rozbudzić Anabelle w przyjemniejszy sposób. Chociaż śpiąca też wspaniale odpowiadała na mój dotyk.

Jęczała cicho i uśmiechała się, najpierw przez sen, później tylko udając, że śpi i wijąc się lekko pod moimi ustami i dłońmi. Nagle znieruchomiała.

– Nie możemy – odezwała się zupełnie rozbudzona i przerażona. – Élodie może wpaść tu w każdej chwili.

Zerknąłem na drzwi, potem na żonę i znowu na drzwi. Wyskoczyłem nagi z łóżka, w trzech susach dopadłem klucza i przekręciłem go. Szybko wróciłem do Anabelle. Wszystko zajęło mi najwyżej pięć sekund.

– Usłyszymy, jak się obudzi – mruknąłem, lekko podgryzając ucho żony.

Zaśmiała się w głos.

– Szszsz… – Zamknąłem jej usta pocałunkiem. – Bo sama ją obudzisz.

Zachichotała, ale teraz przytłumionym głosem. Oboje czuliśmy się jak nastolatki kochające się po raz pierwszy i starające się nie obudzić rodziców śpiących w pokoju obok.

Uwielbiałem jej ciało, wciąż jędrne, zachęcające do całowania, gryzienia. Wszedłem w nią delikatnie i zacząłem poruszać się leniwie, nieśpiesznie. Takie były nasze poranki nim pojawiła się Élodie. W końcu zakończyłem z westchnieniem przyjemności i opadłem na Anabelle, chowając głowę w zagłębieniu jej szyi.

– Dzień dobry, panie ambasadorze. Jakie ma pan plany na dziś? – odezwała się po dłuższej chwili ochryple, jak zwykle po dobrym seksie.

Sturlałem się z niej i ułożyłem na boku, by móc się jej przyglądać.

– Poza dawaniem rozkoszy mojej pięknej żonie? Pomyślmy… – Udałem, że się zastanawiam. – Dawanie jeszcze większej rozkoszy mojej żonie?

Zaśmiała się, gdy ukąsiłem lekko jej pierś, ale zaraz pokręciła głową.

– Pytam poważnie, Vincent. Zapomniałam ci wczoraj powiedzieć. Dostałyśmy z Élodie zaproszenie na obiad do szachbanu.

Uniosłem brwi ze zdziwienia.

– No proszę. Nawet żona amerykańskiego ambasadora nie spotkała się z cesarzową w tym samym dniu, co jej mąż z szachem.

Zmarszczyła brwi, nie spodobało jej się to, co powiedziałem.

– Ja nie jestem t y l k o żoną ambasadora – powiedziała dobitnie z urazą w głosie.

– Oczywiście, że nie – potwierdziłem szybko, przekonującym tonem, ale pewnie nie udało mi się zapanować nad błyskiem rozbawienia w oczach. – Jesteś przede wszystkim piękną i utalentowaną artystką.

Anabelle zmarszczyła czoło, jakby zastanawiając się, czy przyjąć komplement, w końcu na jej ustach pojawił się rozmarzony uśmiech.

– Może piękna Farah będzie chciała, żeby ją wyrzeźbić w marmurze?

Taak, może. Był tylko jeden problem.

– Kochanie – westchnąłem. – Wiesz, że nie powinnaś brać zapłaty od cesarzowej. To byłoby… niedyplomatycznie.

– Też coś – obruszyła się. – Jeśli sama się nie będę cenić, nikt nie będzie mnie cenił.

Świetnie. Na szczęście istniała całkiem spora szansa, że jednak nie chodzi o rzeźbę. Mimo wszystko szachbanu była muzułmanką.

Anabelle wstała z łóżka. Nie mogłem oderwać oczu od jej pięknego ciała, niedużych piersi o kształcie mandarynek, krągłych bioder a’la Bardotka i zgrabnych, chociaż niezbyt długich nóg. Była doskonała.

– Pani Szirin przychodzi o wpół do ósmej i podaje śniadanie równo pół godziny później. Jeśli nie chcesz się spóźnić, radzę zebrać ten chudy tyłek w troki i się ubrać – rzuciła i zniknęła za drzwiami do łazienki.

Nie zastanawiałem się zbyt długo. Sturlałem się z łóżka i już chciałem dołączyć do Anabelle pod prysznicem, gdy dobiegło do mnie walenie w drzwi, a potem pełen oburzenia krzyk:

– Hej! Czemu się zamykacie?

Koniec miesiąca miodowego. Sięgnąłem po szlafrok i ruszyłem w stronę drzwi. Na korytarzu ktoś próbował coś tłumaczyć Élodie, na co ta się obruszyła.

– Nieprawda! – rzuciła ostro, a gdy wreszcie otworzyłem, uśmiechnęła się do mnie szeroko. – Cześć, papo!

– Witaj, wisienko – odparłem, a mała wbiegła do pokoju, byle dalej od stojącej za nią starszej kobiety. I zaczęła skakać po łóżku, na co czoło Iranki się zmarszczyło z niezadowolenia. Odczułem głęboką niechęć do strofowania Élodie przy niej. – Dzień dobry, pani Szirin.

– Dzień dobry – odparła szorstko. – Przepraszam, panie ambasadorze. Próbowałam wytłumaczyć panience, żeby państwu nie przeszkadzała.

– Wszystko w porządku. Élodie co rano przychodzi do naszej sypialni.

Iranka zacisnęła na moment usta. Kluska pokazała jej język, co wyrozumiale zignorowałem.

– Rozumiem – powiedziała zimnym tonem. – Śniadanie będzie za dziesięć minut. Zdąży się pan ubrać – dodała wyniośle, jakby mimo swojego wieku nigdy nie widziała mężczyzny w samym szlafroku.

Odwróciła się i ruszyła do schodów, a ja się aż wzdrygnąłem, była tak podobna do moich opiekunek z dzieciństwa. Zamknąłem drzwi i odwróciłem się do małej.

– Nie lubię jej – oznajmiła stanowczo, chyba z nadzieją, że się jej pozbędziemy. Kusząca myśl.

– Rozumiem – odparłem powoli. – Ale to starsza kobieta, więc nie powinnaś pokazywać jej języka. – Mimo pełnego zrozumienia próbowałem nadać głosowi stanowczy ton.

– Babcia też jest starsza, a ją lubię.

Było to dość zaskakujące odkrycie sprzed lat. Ja może i kochałem swoją matkę, ale raczej nigdy jej nie lubiłem. Chociaż dla mnie nigdy nie miała tyle czasu, co dla wnuczki. W ostatnich latach bardzo się zestarzała i zrezygnowała z działalności w wielu organizacjach społecznych czy udziału w przyjęciach u nielicznej arystokracji, która przetrwała Rewolucję, dzięki czemu mogła sobie pozwolić na bycie babcią na pół etatu. Gdy ja byłem dzieckiem, nie była matką nawet na ćwierć.

Mała wróciła do skakania, a ja dałem sobie spokój z Iranką. Trudno przekonać córkę do właściwego zachowania wobec tej kobiety, jeśli samemu miało się ochotę pokazać jej język, jakkolwiek to niewychowawcze.

– Élodie – odezwałem się ostrzejszym tonem. – Jak chcesz skakać, to po swoim łóżku. A jeśli wyjdą sprężyny, będziesz na nich sypiać.

Westchnęła ciężko, nagle posmutniała, ale gdy upadła na tyłek, to już na nim pozostała, krzyżując tylko nogi.

– A jak ci się spało w twoim nowym pokoju? – Zmieniłem temat, siadając obok niej.

Wzruszyła ramionami.

– Miałam ze sobą Pana Pieska, więc dobrze.

Nie miałem pojęcia, że wśród jej maskotek jest jakiś pies. Bez zastanowienia powtórzyłem nazwę.

– No tak. To przecież człowiek-pies – rzuciła, zdziwiona, że nie wiem, o kogo chodzi.

– Człowiek-pies? – Zmarszczyłem brwi. Może jednak nie chodziło o maskotkę. – Co ty za bajki oglądasz?

– Scoooby-Dooby-Dooo – zakrzyknęła radośnie. Nagle jednak spoważniała i spojrzała na mnie z przestrachem. – A tu będzie Scooby-Doo?

Zawahałem się.

– Nie – odpowiedziała Anabelle, wychodząc z łazienki. – Ale w irańskiej telewizji na pewno są inne bajki, które ci się spodobają. W końcu chciałaś się uczyć farsi.

Élodie zmarkotniała.

– Ach, no tak. Ale szkoda. Lubię Scooby’ego….

Trudno mi było patrzeć na jej smutek. Brak ulubionych bajek małe dziecko odczuwa zawsze jakby świat mu się zawalił.

– Znajomy ma nagrywarkę wideo. Mogę zapytać, czy nie nagrałby ci paru bajek.

– Super! – krzyknęła mała, rzucając mi się na szyję z radości.

Poklepałem ją ostrożnie po plecach, jakby była ze szkła, a Anabelle posłała mi druzgocące spojrzenie. No tak, cienias ze mnie, że tak ulegam dziecku. Ale czy to coś strasznego, że zawsze chciałbym widzieć ją tak rozpromienioną i radosną jak w tej chwili?

 

* * *

Wizyta u szacha zajęła trochę więcej czasu niż tradycyjna oficjalna akceptacja nowego przedstawiciela obcego kraju. Pahlawi kilkakrotnie ubolewał nad sytuacją i obiecał, że więcej nie dojdzie do tego typu incydentów. Podobnie szachbanu podczas spotkania z Anabelle skupiła się na tym, by słynna rzeźbiarka nie oceniała Iranu po pierwszych, niechlubnych wrażeniach. Zarzekała się, że zamach był ewenementem w historii Iranu i była przekonana, że skoro policja aresztowała winnych, już nigdy się nie powtórzy.

I rzeczywiście, żadni terroryści nie próbowali już atakować ani mnie, ani mojej rodziny, co nie zmieniało jednak faktu, że ciągle nie wiedziałem, kto stał za zamachem. Savakowcom nie udało się niczego dowiedzieć, co było dość zastanawiające. Jak zostałem poinformowany, ci, którzy brali udział w zamachu, „zmarli wskutek ran odniesionych w wypadku samochodowym”. Nie wierzyłem w to, ale nie miałem pola do manewru. Moje znajomości w Iranie, odziedziczone po dziadku, nie dotyczyły wojska ani tym bardziej Savaka. Pozostawało mi liczyć na „Basen”. Póki co jednak i on zawodził. Postanowiłem przypomnieć Du Ponte, że podobno jest skutecznym agentem z doskonale prowadzoną siatką wywiadowczą.

Wybrałem się osobiście do jego gabinetu, by nie musiał się odrywać od pracy. Powitałem jego zaskoczoną sekretarkę uśmiechem i miłym słowem, i zanim się zerwała ze swojego miejsca, wszedłem do pokoju.

– Dzień dobry, panowie – powitałem Du Ponte i jego dwóch podwładnych, którzy spędzali czas pracy przy szklaneczkach whisky i cygarach. Wydawali się być w wyśmienitym humorze, który o dziwo, moje wejście zniweczyło. Młodsi oficerowie sztywno wstali, zerkając na swojego szefa.

– Ekscelencjo. – Lekko się ukłonili i chcieli się skierować do wyjścia, odkładając szklanki i gasząc cygara.

– Ależ nie przeszkadzajcie sobie – zatrzymałem ich, rozsiadając się na kanapie. Machnąłem ręką, by wrócili na swoje miejsca. Niechętnie posłuchali, czując, że nie będzie to przyjemna pogawędka. – Skoro tak dobrze się bawicie, to na pewno są ku temu dobre powody. – Uśmiechnąłem się do Du Ponte. – Zapewnie po prostu nie miał pan dotąd czasu, by poinformować mnie kto stoi za zamachem?

Attache pokraśniał lekko. Ze wstydu albo gniewu, że mówię to przy jego pracownikach. Wystarczająco długo jednak czekałem, aż sam do mnie przyjdzie. Nie przejmowałem się też jego gniewem, to raczej on powinien się martwić, co napiszę w raporcie dla prezydenta.

Du Ponte szybko się pozbierał.

– Omawiałem tę sprawę z kolegami. Niestety, chociaż znamy tożsamość zamachowców, wydaje się jakby działali sami, bez niczyjego rozkazu. Nawet nie są muzułmanami.

– Ach tak? – zaciekawiłem się. Poczułem gniew, że o tym też mnie nie poinformował, ale znowu tylko się uśmiechnąłem. Gdyby Du Ponte znał mnie lepiej, wiedziałby, że nie zapowiada to nic dobrego.

– Próbujemy się czegoś o nich dowiedzieć, o ich powiązaniach, ale społeczności niemuzułmańskie w Iranie są bardzo zamknięte. Niewielkie, a przez to trudniej się do nich dostać – wyjaśnił jeden z agentów. – Pracujemy jednak nad werbunkiem…

Pokiwałem głową.

– Doskonale. Do tygodnia oczekuję jakiś postępów – dodałem lekko, zerkając znacząco na Du Ponte. Zdecydowanie nie była to wskazówka, tylko zwykły rozkaz. Może poprzedni ambasador nie mieszał się do pracy wywiadowczej, ja zresztą też nie zamierzałem, ale zamachowcom nie odpuszczę i lepiej żeby nasi szpiedzy również to zrozumieli. Nikt nie będzie grozić mojej żonie ani córce.

 

* * *

Jak co dzień wyszedłem z ambasady punkt pierwsza zero trzy, by pojechać na obiad do domu. Gdy Anabelle pracowała, zamykała się w swojej pracowni na strychu i zapominała o jedzeniu. Byłem jedyną osobą, której pozwalała się ściągnąć do jadalni, chociaż nie obywało się czasem bez ran odniesionych podczas bitwy.

– Hej, Vinnie.

Zatrzymałem się tuż przed otwartymi drzwiczkami od limuzyny. Była tylko jedna osoba na całym świecie, która nazywała mnie „Vinnie”. Steven „Pieprzony” Donovan. Odwróciłem się i unosząc lekko brwi zlustrowałem go dokładnie.

Moja ochrona spięła się zauważalnie, jeden stanął bokiem, ale przede mną, by w razie czego zasłonić mnie przed potencjalnym napastnikiem, drugi przeczesywał wzrokiem okolicę, wypatrując zagrożenia. Musiałem przyznać, że od zamachu pierwszego dnia bardzo się starali. Najwyraźniej sam fakt, że zostałem zaatakowany razem z rodziną zaraz po przyjeździe potraktowali jako osobistą zniewagę.

Machnąłem ręką, że wszystko w porządku.

– Hej, Stevie – mruknąłem, chociaż doskonale wiedziałem, że nie cierpi tego zdrobnienia. Może w dzieciństwie dorabiali mu do niego jakieś ciekawe rymowanki. – Widzę, że awansowałeś. Teraz nosisz garnitury szyte na miarę zamiast robotniczego kombinezonu czy munduru po przejściach.

Uśmiechnął się szeroko niczym komiwojażer. Tylko Amerykanie mieli taki uśmiech i tylko im wydawał się naturalny i szczery. Wzruszył ramionami luzackim, ale i wystudiowanym gestem.

– Teraz spotykam się z książętami, muszę odpowiednio wyglądać.

– I z księżniczkami – dodałem, przypominając o przekupieniu bliźniaczki szacha w trakcie operacji Ajaks, która doprowadziła do rezygnacji z urzędu legalnie wybranego premiera i przejęcia rządów przez Pahlawiego.

Tym razem usta Donovana tylko lekko drgnęły, a w oczach pojawił się ironiczny błysk.

Nie pytałem, co porabia w Iranie czy co robił od naszego ostatniego spotkania w Algierze. Nie ma sensu zadawać takich pytań szpiegowi. Skoro się pojawił i zwrócił na siebie uwagę, znaczy, że albo ma coś dla mnie, albo co bardziej prawdopodobne, chce czegoś ode mnie. Niech będzie.

– Co powiesz na obiad? – rzuciłem lekko.

Na jego kwadratową twarz wrócił uśmiech.

– Chętnie, wasza ekscelencjo. Zresztą, o ile mnie pamięć nie myli, to twoja kolej, by stawiać.

Zmarszczyłem brwi.

– Myli. Zanim dostałem odłamkiem, zaprosiłem cię do tej małej knajpki na Bouzaréah. Wskakuj.

Wsiadłem pierwszy do samochodu, a on za mną, nie dając za wygraną.

– To się nie liczy. Nie zdążyłem nawet złożyć zamówienia.

– Liczy się. I zamówiłbyś, gdybyś nie udawał, że się zastanawiasz, byle dłużej gapić się na kelnerkę – odparłem zarzut. – Która zresztą później rzuciła się na nas z tasakiem.

Donovan wybuchnął śmiechem, przypominając sobie tamtą piersiastą Algierkę. Myślę, że od czasów wojny nie był w stanie spojrzeć na kobietę, szczególnie Arabkę, bez paranoicznej obawy, że ta chce go zabić. Co nie sprzyja związkom. Ale udawał chojraka, jak zawsze.

W domu zostawiłem Donovana na dole, a sam poszedłem po żonę. Na szczęście kolejny raz próbowała coś stworzyć z gliny, z czym nigdy sobie specjalnie nie radziła, więc gdy powiedziałem, że mamy gościa na obiedzie, chętnie skorzystała z pretekstu, by zrobić sobie przerwę. Przebrać się już nie miała chęci, ale w kolorowych, szerokich spodniach i tunice, nawet trochę obryzganych gliną, wyglądała jak rajski ptak.

Już na schodach usłyszeliśmy, że Élodie znalazła mojego gościa.

– Kim jesteś?

– Przyjacielem twojego ojca. A ty pewnie jesteś Alodia, znaczy Élodie. – Zaraz się poprawił, wymawiając słowo poprawnie po francusku. – Śliczne imię. Wiesz, że po łacinie oznacza dziedziczkę?

– Nieprawda.

– Nieprawda? – zdziwił się Donovan. – Jestem przekonany, że tak. Co prawda od szkoły nie miałem ła…

– Nie jesteś przyjacielem papy – przerwała mu Élodie niegrzecznie. – Papa ma tylko kolegów z wojska. I z pracy. Nie ma przyjaciół.

Nie ma to jak być podsumowanym przez dziecko.

– No cóż. Jestem pewien, że po prostu o mnie nie mówił… – zawahał się, zakłopotany tym stwierdzeniem.

– Pani Syrenka mówi, że kto kłamie, ten kradnie.

– Kradnie? – Nie zrozumiał biedny Stevie.

– Prawo innych do prawdy – wyjaśniła mała.

W tym momencie weszliśmy do salonu. Mina Stevena była przecudna. I do tego ta ulga, gdy zobaczył mnie z Anabelle. Udał, że nie widzi, jak powstrzymuję śmiech i przywołał na twarz swój olśniewający uśmiech.

– A to zapewne twoja piękna żona, o której tyle słyszałem?

– Nie ode mnie – zaznaczyłem, gdy Anabelle rzuciła mi krótkie spojrzenie.

Donovan, jeśli chciał, potrafił być uroczy. Obiad minął w miłej atmosferze, jeśli nie liczyć naburmuszonej Élodie, której mój „przyjaciel z Algierii” najwyraźniej się nie spodobał.

Potem zaprosiłem Stevena do gabinetu na kieliszek armagnaca. Rozsiedliśmy się w wygodnych, skórzanych fotelach. Skosztował wyborną brandy i uśmiechnął się.

– Doskonała – zachwycał się. – Dawno takiej nie piłem. Chyba od Algierii…

– Była już na wyposażeniu rezydencji. – Wzruszyłem lekceważąco ramionami. Pochodząc z bogatego domu miałem najlepsze alkohole do dyspozycji od piętnastego roku życia. A wcześniej w zależności od sprytu i unikania złapania. – O czym chciałeś ze mną rozmawiać? – spytałem wprost.

Natychmiast spoważniał, co niezbyt mi się spodobało.

– Nie jest tajemnicą, że odkąd Pahlawi przejął pełnię władzy – Donovan za to uwielbiał przydługie wstępy – CIA zreorganizowało jego służby specjalne. Więc mamy specjalne względy.

Skinąłem głową. Nie żebym jakoś specjalnie się w tym orientował, ale wiedziałem, że CIA, podobnie jak brytyjskie Secret Service czy nawet izraelski Mossad, maczało w tym palce. Ale z tymi względami różnie bywało. Każdy Amerykanin, szpieg czy nie, miał swój cień w Iranie. Inne narodowości, może poza Izraelczykami, miały trochę więcej luzu, ale tylko trochę.

– Zapewne savakowcy powiedzieli ci, że wszyscy zamachowcy zmarli, zanim cokolwiek od nich wyciągnięto?

Znieruchomiałem.

– Co powiedział ten, który przeżył? – zapytałem od razu, powstrzymując się od zbędnych pytań.

Donovan milczał przez dłuższą chwilę, niepewny. Takiego go jeszcze nie widziałem.

– Słuchaj, mówię ci to wyłącznie dlatego, że się znamy. I dlatego, że nie chodzi tylko o ciebie… – Odetchnął głęboko. – Bo to, co ten dzieciak mówił, nie jest warte funta kłaków. To jakieś bzdury, ale się przy nich upierał, mimo dokładnego przepytywania.

Czyli mimo tortur ciągle powtarzał to samo. No dobra. Tylko co?

– Przy czym się upierał? – powtórzyłem pytanie w innej formie.

– Że kazano im zabić małą – odparł powoli, a ja drgnąłem. – Nie wiedział dokładnie dlaczego, ale miało to związek z ich wiarą. Ze starożytną przepowiednią. Że niby jakiś demon powróci w ciele człowieka i zniszczy świat… – Wzruszył ramionami. – Takie apokaliptyczne brednie.

Patrzyłem na niego bez słowa.

– Élodie? – zapytałem w końcu, nie wierząc w to, co słyszę. – Im chodziło o Élodie?

Skinął głową.

– Tak twierdził jeden z zamachowców. Ale to był dzieciak, nie miał nawet osiemnastu lat. Pewnie nie wtajemniczali go w żadne sprawy…

– Ale powiedzieli mu, że celem jest Élodie? – upewniłem się. Ciągle miałem nadzieję, że to jakiś chory żart. – Przecież ona ma tylko sześć lat, do diabła! – wściekłem się. – Kto zleca zabicie dziecka?

W Algierii działy się różne rzeczy. Może i miał rację C.S. Lewis, twierdząc w tych książeczkach o Narnii, które czytałem córce, że bitwy nie wyglądają zbyt ładnie, gdy biorą w nich udział kobiety. Dzieci ginęły podczas wojny, ale nigdy nie były celem samym w sobie. To nienormalne.

– Chorzy fanatycy? – podpowiedział Donovan, ale zaraz zamilkł, gdy spojrzałem na niego ostro. To było pytanie retoryczne. Westchnął ciężko. – Może nie powinienem z tym do ciebie przychodzić. To wszystko, co wiem i zdaję sobie sprawę z tego, jak to brzmi. Śledztwo trwa, póki co nie wykazało żadnych związków zamachowców z alimami, ajatollahem. To nawet nie byli muzułmanie.

Ocknąłem się.

– A kto? – Uznałem, że nie ma żadnego powodu chwalić się swoją wiedzą. – Jak się nazywał ten chłopak?

Donovan zastanawiał się tylko przez sekundę nim podał mi tę informację.

– Pahir Eparti.

Zmarszczyłem brwi.

– Nie brzmi z perska. Ani nawet z arabska.

– Nie. Mieszkał w dzielnicy zaratusztrian, ale ci się oczywiście do niego nie przyznają. Twierdzą kategorycznie, że ani on, ani reszta zamachowców nie byli wyznawcami Zaratustry. I w sumie nie ma podstaw, by im nie wierzyć.

Zamknąłem oczy, próbując nad sobą zapanować. To się po prostu nie mieściło w głowie. Jacyś pieprzeni fanatycy z sekty, o której nikt nigdy nie słyszał, uznali Élodie za wcielenie demona. Moją Élodie. Co to niby ma być? Jakieś cholerne „Dziecko Rosemary” czy „Omen”? Totalna paranoja.

– I co ja mam z tym zrobić? – mruknąłem bardziej do siebie niż do Donovana.

– Możesz wzmocnić ochronę – odparł ostrożnie. – Albo odesłać ją do Francji.

– Albo zrezygnować – dodałem, zerkając na niego nieufnie.

Spojrzał na mnie zdziwiony.

– Jak mogę być ambasadorem w kraju, w którym jacyś szaleńcy chcą mi zabić córkę? – ciągnąłem, wciąż go obserwując badawczo.

Gdy zaczął mówić o mordercach zagrażających Élodie, na chwilę zapomniałem, że nie jest moim przyjacielem. Owszem, wiele razem przeszliśmy podczas wojny w Algierii, ale nasze kontakty były tak dobre głównie dlatego, że nigdy nie zapominaliśmy o tym, kim byliśmy. Francuski żołnierz z powiązaniami z wywiadem wojskowym i agent CIA. Francuski ambasador i agent CIA. Nie można mu wierzyć, ale czy kłamał na temat zeznań zamachowca? To trzeba sprawdzić. Oby nowy szef wywiadu okazał się skuteczniejszy od swojego poprzednika. Gdy zbliżał się koniec terminu, jaki dałem Du Ponte, i wciąż nie otrzymałem żadnych informacji ani od niego, ani od jego ludzi, wykonałem prywatny telefon do De Marenchesa, przedstawiłem mu sytuację i samemu pozwoliłem wyciągnąć wnioski. Były podobne do moich – dla nieudaczników czy osób lekceważących swoje obowiązki nie ma miejsca w wywiadzie, nawet jeśli parę lat wcześniej byli świetnymi szpiegami.

– Zrobisz, co uznasz za słuszne – odparł Donovan powoli. – Ale na twoim miejscu postawiłbym na lepszą ochronę i nie śpieszył się z decyzją. W końcu ilu może być szaleńców wierzących w demony? – spróbował zażartować.

– Wystarczy jeden, a skuteczny – mruknąłem ostro w odpowiedzi na głupie pytanie.

Przynajmniej miał tyle poczucia przyzwoitości, by się zawstydzić.

– Masz rację. Jak tylko dowiem się czegoś więcej, dam ci znać.

Pokiwałem głową, milcząc przez chwilę.

– Nie zrozum mnie źle – powiedziałem się po chwili. – Jestem wdzięczny za informacje. Ale skąd ta nagła chęć pomocy?

Zawahał się. Przez moment miałem wrażenie, że zbędzie pytanie żartem, ale jednak nie.

– To że nie mam dzieci, nie znaczy, że nie rozumiem.

Wolno pokiwałem głową. Nagle rozległo się pukanie do drzwi i zaraz je otwarto, zanim zdołałem się odezwać.

– Panie ambasadorze – odezwała się z progu pani Szirin – czy pański przyjaciel zostanie na podwieczorku?

– Nie. Mój – zerknąłem na Donovana – przyjaciel już wychodzi. Proszę go odprowadzić do drzwi.

Wstaliśmy z foteli i podali sobie dłoń.

– Odezwę się, jak tylko się czegoś dowiem – powtórzył obietnicę.

– Doskonale. Do zobaczenia.

Donovan zerknął na panią Szirin i chyba zauważył w niej to samo, co ja, bo ledwo zauważalnie się skrzywił. Zaraz jednak przywołał swój zawodowy uśmiech na twarz.

– Proszę za mną – powiedziała gospodyni szorstko, nie dając się złapać na jego gierki.

Gdy wyszli, sięgnąłem po armagnaca i podszedłem do okna. W ogrodzie Élodie bawiła się ze swoją opiekunką, córką brytyjskiego inżyniera pracującego w jednym z przedsiębiorstw szacha. Dziewczyna, Jenny Summers, nie dostała się w tym roku na Oxford, więc postanowiła zrobić sobie rok przerwy i pouczyć angielskiego, by zarobić na czesne. Pokazywała ręką kolejno na drzewa, krzewy, kwiaty, niebo, jakby nazywała je w swoim języku. Élodie nie słuchała. Odbiegła od opiekunki ze śmiechem, oczekując, że ta pobiegnie za nią.

Summers załamała ręce, po czym usiadła na kocu, najwyraźniej w nadziei, że jej podopieczna się znudzi i sama do niej wróci. Musiałem jej przyznać, że miała iście anielską cierpliwość. Chyba że zasnęła na siedząco.

Zauważyłem, że zbliża się do niej pani Szirin, zapewne, by poinformować o podwieczorku. Tak myślałem, póki nie uderzyła dziewczyny w głowę czymś, co trzymała w ręce, pozbawiając przytomności. Znieruchomiałem, szklanka wypadła mi z dłoni.

Krzyknąłem, kiedy zaczęła się zbliżać do Élodie. Siłowałem się ze starymi okiennicami, próbując je otworzyć. Przerażona mała chciała uciec, ale wtedy Iranka zarzuciła na nią coś przypominające sieć na ryby, powalając ją na ziemię. Élodie próbowała się wydostać, ale nie dała rady.

Roztrzaskałem w końcu szybę i rzuciłem się do córki. Jej krzyki ostro wbijały mi się w uszy.

Nagle przez kamienne, wysokie ogrodzenie przeskoczyła postać w ciemnym ubraniu. Jego łeb widziałem jednak wyraźnie, był zielony i gadzi. Doskoczył do Szirin i odrzucił ją kilka metrów do tyłu. Przez ułamek sekundy chyba się zastanawiał, czy nie skoczyć za nią, ale zamiast tego zwrócił uwagę na Élodie.

Biegłem sprintem, ale czułem, że nie zdążę. Dawno nie ćwiczyłem i mięśnie nóg szybko mi o tym przypomniały, a oddech zrobił się przyspieszony i płytki.

Napastnik rzucił się teraz ku małej. Jeszcze tylko parę metrów. Rozerwał na kawałki sieć z dziwnie teraz otumanioną, jakby nieprzytomną Élodie, po czym zarzucił ją sobie przez ramię. Kątem oka zauważyłem biegnących w naszą stronę ochroniarzy.

– Nie strzelać! – wrzasnąłem do nich. Za późno. Huk wystrzału prawie mnie ogłuszył. – Nie… – Porywacz dostał, tak mi się przynajmniej wydawało, a mimo to bez problemów przeskoczył ogrodzenie. – Do samochodów! On nie może uciec!

Poza posiadłością było jednak dziwnie spokojnie. Na ulicach niewielu ludzi, nikt oczywiście nie widział mężczyzny o zielonej głowie uciekającego z przerzuconą przez ramię dziewczynką. Nie było za kim gonić. Kogo szukać. Jakby z oddali dochodziło do mnie, że ochroniarz każe wezwać irańską policję. Miałem ochotę wrzeszczeć. Miałem ochotę w coś walić, aż zdarłbym skórę z pięści. Miałem ochotę kogoś zabić.

Odetchnąłem głęboko. Muszę powstrzymać się na razie. Po kolei. Policja. Pani Szirin.

 

* * *

Policjanci zbierali ślady z ogrodu. Na murze znaleziono jakąś zieloną maź, którą obiecano wysłać do laboratorium. Miałem poważne wątpliwości, czy cokolwiek odkryją, szczególnie że porządnego laboratorium nawet na uniwersytecie nie mieli. Mogła jednak przemawiać przeze mnie europejska zarozumiałość.

Przepytano pannę Summers, ale nic nie mogła widzieć, w końcu straciła przytomność zanim pojawił się porywacz. Narzekała trochę na ból głowy, płakała i chciała wrócić do domu. Kazałem ją odwieźć.

– Pani Szirin wciąż jest nieprzytomna – poinformował kapitana policji szef mojej ochrony, Phillip Narsel, eksglina z Marsylii.

– Może wezwę pogotowie? – zaoferował się oficer.

Narsel skrzywił się lekko.

– Dzwoniliśmy już do lekarza. Był wściekły, że ją w ogóle zanieśliśmy do sypialni. Zakazał jej więcej ruszać do swojego przyjazdu. Może mieć złamany kręgosłup.

Policjant wolno pokiwał głową, nie przejmując się w ogóle stanem kobiety. Jego myśli zaprzątało już coś innego.

– A mogą panowie opisać porywacza?

Zawahałem się.

– Miał na sobie długi, ciemnoszary płaszcz – odpowiedział za mnie rzeczowym tonem Narsel. – A na głowie maskę.

Kapitan zmarszczył brwi.

– Jaką maskę?

– Gadzią – odparł spokojne ochroniarz. – Nakładaną na całą głowę, nie tylko na twarz. Zielona, bardziej podłużna niż okrągła. Trochę przypominała łeb jaszczurki.

Irańczyk pokręcił głową.

– Płaszcz i maska…

No tak, nie zapowiadało to szybkiego uwieńczenia poszukiwań. Czułem jak zimna gula strachu łapie mnie za gardło. Niespełna godzinę temu widziałem Élodie bawiącą się w ogrodzie. Ponad dwie jedliśmy razem obiad. A teraz była niewiadomo gdzie, niewiadomo z kim. Sama, przerażona, może ranna. Jak mogło do tego dojść? Cholera jasna, jak mogłem do tego dopuścić?

Policzek mnie otrzeźwił.

– Co się dzieje, Vincent?! – wrzasnęła Anabelle i zaczęła mnie bić po klatce piersiowej. –Gdzie ona jest? Gdzie moja mała Élodie?

Złapałem jej ręce i przyciągnąłem ją do siebie, gdy zaczęła płakać, nie przejmując się zupełnie pełnym pogardy wzrokiem Irańczyka. Anabelle ciągle jeszcze próbowała uderzać pięściami, ale mocno trzymałem jej drobne nadgarstki, drugą ręką tuląc ją do siebie.

– Czemu cię posłuchałam? – mruczała w moją klatkę piersiową. – Mogłam już być z Élodie we Francji. W domu na pewno, by do tego nie doszło…

No tak. Teraz wyszło na to, że to ja ją przekonałem do zostania. Nie odezwałem się jednak, tylko tuliłem ją do siebie, pozwalając mówić, co tylko chciała. Zaprzeczanie nie przyniosłoby niczego dobrego.

Narsel jako Francuz lepiej rozumiał kobiety. Zostawił nas samych i zajął się policją, która niedługo opuściła posiadłość, obiecując, że zrobią wszystko, co w ich mocy, żeby znaleźć dziewczynkę. Nie wierzyłem. Jedyną nadzieją była teraz Szirin. Czas się nią zająć.

Delikatnie odsunąłem od siebie żonę.

– Kochanie – zacząłem łagodnie. – Muszę cię opuścić na chwilę.

Pokręciła głową, marszcząc brwi.

– Co? O czym ty mówisz?

– Muszę porozmawiać z panią Szirin.

W oczach Anabelle pojawiła się nieufność.

– Dlaczego? – Tym razem jej głos brzmiał ostro. Cóż, miałem bystrą żonę, domyślała się, czemu w tej właśnie chwili mogę chcieć rozmawiać z naszą gospodynią.

Zerknąłem na szefa ochrony, który czekał przy drzwiach do holu.

– Ona chciała zabić Élodie – odparłem wprost. Tak było najlepiej, kluczenie czy kłamstwa były jak wściekły pies pod łóżkiem, który tylko czekał, by ugryźć cię w nogę, gdy się tego najmniej spodziewasz. – Zanim pojawił się porywacz i jej w tym przeszkodził.

Widziałem jak w jej oczach wzbiera się wściekłość. Oddech stał się płytki i przyspieszony z gniewu.

– Gdzie ona jest? – syknęła ochryple.

– Anabelle…

– Gdzie ona jest?! – Tym razem wrzasnęła, Narsel przezornie się wycofał.

– W sypialni dla gości, ale…

Nie słuchała mnie. Popędziłem za nią, by ewentualnie powstrzymać ją od zrobienia czegoś, co uniemożliwi przesłuchanie. Na schodach schyliła się po swoje dłuto, musiała je upuścić, gdy dowiedziała się o Élodie. Potem wpadła do pokoju, w którym przetrzymywana była nasza gospodyni.

Udało mi się ją złapać za ramiona, zanim zrobiła krzywdę starszej kobiecie, ale nie odciągnąłem jej.

– Ty pieprzona suko! – krzyczała Anabelle. – Gdzie jest moja córka?! Gdzie jest Élodie?! Mów, do diabła, albo potnę cię na kawałki!

Szirin spokojnie patrzyła przed siebie. Ani drgnęła, zachowywała się dostojnie, jakby wcale nie miała podbitego oka, rozbitej wargi, prawdopodobnie też wybitych zębów. Krew powoli sączyła się po jej brodzie, kapiąc na bluzkę. Musiałem przyznać, że chłopcy znali się na swojej robocie. Nie miała na ciele ran, jakich nie mógł jej zadać porywacz podczas swojej szybkiej akcji.

Narsel cicho odchrząknął w drzwiach.

– Jeśli zostawimy ślady po ostrzach, madame de Rignot – odezwał się spokojnym tonem, jakby informował ją o codziennych sprawach – to będzie trzeba później pozbywać się ciała. A to kłopotliwe w tym kraju.

Anabelle spojrzała na niego gniewnie.

– Gówno mnie obchodzi wasz kłopot. Chcę odzyskać córkę.

No tak. Moja żona w pełnej krasie.

– Spokojnie, kochanie – powiedziałem, gładząc ją po ramieniu.

Jej gniew obrócił się przeciw mnie.

– Spokojnie?! Niby jak mam być spokojna, Vincent?! Jak t y możesz być spokojny?!

Bardzo prosto, westchnąłem w duchu. Lata praktyki i tresury domowej. Moja niewzruszoność była przyczyną jej zainteresowania moją osobą, w końcu nie wyglądam jak Udo Kier, czy kim się teraz kobiety zachwycają. Ale oczywiście niewzruszony ojciec po porwaniu córki to coś nienormalnego.

– Chcę tylko powiedzieć – zignorowałem jej pytania – że są skuteczniejsze sposoby na uzyskanie odpowiedzi.

– To je zastosuj – syknęła gniewnie. Odsunęła się od Szirin, oparła o ścianę i skrzyżowała ramiona, dając mi pole do popisu.

Spojrzałem na żonę znacząco i wzruszyłem ramionami.

– Jeśli nie chce mówić, kochanie, trudno. Oddamy ją szachowi, jego ludzie są znani z pomysłowości. Wrzucą ją do worka z wężami. A może to były dzikie koty? – Zerknąłem na ochroniarza, jakby oczekując wyjaśnienia, ale ten tylko wzruszył ramionami.

Szirin parsknęła cicho.

– Jeśli wydaje ci się, że mnie nastraszysz bękartem samozwańca…

– Oczywiście, równocześnie savakowcy aresztują całą jej rodzinę – mówiłem dalej salonowym tonem do żony, jakbym nie słyszał słów Iranki. – Zdaje się, że ma troje dzieci, pięcioro wnucząt. Ach, i parę tygodni temu urodziła się pierwsza prawnuczka. Gratulację. – Uśmiechnąłem się lekko do Szirin. Kazałem sobie przekazać akta wszystkich zatrudnionych w ambasadzie i w domu już pierwszego dnia, wkrótce po zamachu. – Oczywiście byłaby wielka szkoda, gdyby miano ją wychować w sierocińcu na muzułmankę…

Teraz na twarzy Iranki pojawiła się czysta nienawiść, ale głęboko w oczach zobaczyłem też lęk. Westchnęła ciężko.

– To i tak już nie ma znaczenia – powiedziała cicho. – Już za późno…

– Co za późno? – zapytałem gwałtownie. – Kim był ten pieprzony przebieraniec, który cię powstrzymał?

– Przebieraniec – parsknęła i pokręciła głową. – Widzisz i nie rozumiesz.

Teraz ja poczułem gniew.

– Czego niby nie rozumiem? – zapytałem zimno.

– To był Gir.tab. Człowiek-skorpion – wypluła odpowiedź. Znowu ciężko westchnęła. – Już za późno, bo Matka Habur połączyła się ze swoimi demonimi dziećmi. Nie udało nam się ocalić świata… – dodała cicho, jakby do siebie.

Matka Habur. Gdzieś już słyszałem to określenie. Za nic jednak nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie. I o co chodzi z tymi demonami? Chce byśmy uznali ją za szaloną?

– Przestań pieprzyć – syknęła Anabelle z właściwym sobie wdziękiem, unosząc dłuto. – Mów, gdzie jest Élodie i to już!

Tym razem Szirin spojrzała na nią, ale zaraz znowu przeniosła wzrok na mnie.

– Myślę, że wiem, gdzie ją zabrał – powiedziała powoli. – Ale czy jesteś gotów po nią iść, ambasadorze?

– Choćby do piekła – odparłem bez zastanowienia.

Zamknęła oczy, jakby odetchnęła z ulgą.

– Uważaj, co obiecujesz, chłopcze – szepnęła, po czym pokręciła głową. – No dobrze. Mogę was zabrać do Báb. Może wtedy zrozumiecie.

Zmarszczyłem brwi.

– Jesteś babistką? Bahaitką?

Spojrzała na mnie ironicznie.

– Gdybym była, to bym się przecież do tego nie przyznała – zauważyła rozsądnie.

No tak. Wyznawcy tych ledwie stuletnich wierzeń byli prześladowani w Iranie, więc stosowali takkijję, ukrywali swoją prawdziwą wiarę. Czy to dlatego nie dowiedziano się niczego o zamachowcach?

– No dobrze, więc co to za brama? – przetłumaczyłem słowo, którego użyła.

Na jej pomarszczonej twarzy pojawił się lekki uśmiech.

– Brama do innego świata, ambasadorze. Przysięgam, że znajdziesz tam córkę. Czy ją jednak stamtąd wyprowadzisz, to już zupełnie inna sprawa.

Zerknąłem na mojego szefa ochrony.

– Bredzi – mruknął Narsel, wykrzywiając twarz pogardliwie.

– Próbuje nas ograć – dodał swoje ochroniarz, który pilnował Szirin. Wiedziałem, że sam ma trójkę dzieci i wyjechał na roczny kontrakt na placówkę, by na nie zarobić. Wyglądał jakby z wielką chęcią chciał znowu przyłożył Irance za to, co próbowała zrobić.

Westchnąłem ciężko. Z szaleńcami zawsze jest problem. Nie miałem już pomysłu.

– Jak zrobię jej z twarzy jesień średniowiecza, to przestanie bredzić. – Anabelle odepchnęła się od ściany i znowu zbliżyła do Szirin.

Ta spojrzała swoimi ciemnymi jak dwa węgle oczami na moją żonę.

– Mówię prawdę. Nie obiecuję, że odzyskanie jej będzie łatwe, ale mogę was do niej zaprowadzić. – Spuściła wzrok i dodała cicho. – Zrobię wszystko, by chronić swoją rodzinę. – Spojrzała na mnie. – Co macie do stracenia?

 

* * *

Miała rację. Nie mieliśmy nic do stracenia. Nie mieliśmy żadnego śladu, żadnej wiary w działania policji. Zostawała Szirin. Kobieta, która chciała zabić moją córkę, nazywając ją Matką Habur i twierdząc, że zniszczy świat. Szalona. Miałem ochotę ją rozerwać na strzępy, ale musiałem powstrzymać i siebie, i Anabelle. Istniała szansa, niewielka, ale zawsze jakaś, że pod tym płaszczykiem szaleństwa kryje się ziarnko prawdy i rzeczywiście wie, gdzie ten Skorpion zabrał Élodie.

Dlatego mimo późnej pory jechaliśmy dwoma samochodami do miejsca wskazanego przez Irankę. Udało mi się przekonać Anabelle, że ktoś musi zostać w domu, w razie gdyby policja pierwsza znalazła naszą córkę. Nie wierzyłem w to, ale nie mogłem ryzykować jeszcze życia żony.

Wyjechaliśmy poza stolicę bez problemów. Policja, mimo stanu wojennego, raczej zostawiała w spokoju samochody należące do zaprzyjaźnionych ambasad, widocznie uznała, że jedziemy na jakieś przyjęcie.

Kilka kilometrów poza miastem znaleźliśmy wielką posiadłość. Szirin nie poprowadziła nas jednak do domu, tylko na tyły, gdzie znajdował się kamienny mur.

– Czyj to dom? – zapytałem.

– Należy do mojej rodziny od wieków – odparła krótko Iranka.

– Ktoś za nami jedzie – poinformował Narsel, wychodząc z drugiego samochodu.

Spojrzałem na drogę. W naszą stronę rzeczywiście zbliżał się sportowy mercury cougar, ekstrawaganckie cacko z siedemdziesiątego pierwszego roku produkcji Forda. Zatrzymał się za naszymi autami. Przyglądałem się badawczo wychodzącemu z niego Donovanowi. CIA miała szpiegów wszędzie, nie dziwiło mnie, że obserwowali ambasadę czy nawet mój dom. Ale stary przyjaciel nie jechał za nami, odkąd wyruszyliśmy z Teheranu nie mieliśmy ogona. Nagle zrozumiałem, że on wiedział, gdzie jedzie.

– Ty skurwielu – syknąłem, łapiąc go za klapy białej marynarki i przyciskając do samochodu. – Wiedziałeś o Szirin!

– Co? – Zerknął na moich ochroniarzy, a potem znowu na mnie, jakby się zastanawiał jakie ma szanse, gdyby doszło do ewentualnej walki. Chyba uznał, że niewielkie. – Spokojnie, Vincent. To nie tak jak myślisz – zaczął się tłumaczyć

– A co myślę? – spytałem wolno.

Westchnął.

– Masz rację. Nie spodobała mi się ta Iranka. Ale myślałem, że to szpieg. Że ktoś ją opłaca. Może nawet… my. – Pokręcił głową. – Nie o wszystkim mi przecież mówią.

Zamilkł, czekając spokojnie, aż dotrze do mnie to, co powiedział.

– Słuchaj – mówił dalej – nas też wkurza to wszystko. Ambasador jest przerażony, odesłał żonę i dzieci do Stanów. – Westchnął. – Moi szefowie chcą wiedzieć, co jest grane. Kto tu gra i… w jaką grę.

Wściekłość powoli mijała, puściłem go.

– Dla was to gra – mruknąłem zrezygnowany.

Westchnął.

– Vincent – odezwał się po chwili ostrożnie. – Dla k o g o ś – zaakcentował to słowo, bym nie myślał, że dla niego – to jest gra, ale… – Zamilkł na moment, po czym odezwał się już zupełnie innym głosem. – Pamiętasz, wtedy, w tej restauracji w Algierze, uratowałeś mi życie. Oczywiście upierałem się, że wcale nie potrzebowałem pomocy, ale naprawdę mnie ocaliłeś. Uwierz mi, chcę ci teraz pomóc. Niezależnie od intencji moich szefów.

Zaśmiałem się niewesoło. Jasne, wszyscy chcą, bym im uwierzył. Niedoszła morderczyni mojej córki i szpieg, który nie mówi mi wszystkiego. Po prostu świetnie.

Nie miałem jednak czasu się nad tym zastanawiać. Jeśli była choć minimalna szansa, że ten Báb wie, gdzie jest Élodie, musiałem ją wykorzystać. Odwróciłem się bez słowa i ruszyłem ku Szirin.

– Prowadź – poleciłem jej szorstko.

Wskazała na kamienną, zarośniętą jakimiś pnącymi roślinami bramę.

– Báb medytuje w sercu ogrodu – poinformowała nas.

– Chyba labiryntu – mruknął Narsel.

Pokazałem gestem ochroniarzom, by pozostali w gotowości. Jeden z nich złapał Irankę za ramię, ruszyliśmy za nimi.

Szirin prowadziła pewnie, musiała pokonywać tę drogę wielokrotnie. Kamienne ściany były zdobione trójkątami, a gdy ścieżka się rozdzielała, na skrzyżowaniu, niczym drogowskazy, pojawiały się rzeźby. Po naukach u dziadka rozpoznałem muszhusztu, mitycznego węża-smoka, towarzyszącego wielu babilońskim bogom. Iranka obchodziła go po jego prawej, skręcając w tę stronę. Znowu gdy przed nami pojawiała się płaskorzeźba głowy byka, jakby wychodząca ze ściany, kobieta odbijała w lewo. Ogród był wielki. Pewnie tylko dzięki odległości od stolicy szach nie skierował na niego swoich pożądliwych oczu, by zburzyć i na jego ruinach wybudować blokowisko na bazie schematycznego projektu, jakiego nie wykonałby żaden szanujący się architekt modernista czy nawet postmodernista.

Donovan szedł za nami, dziwnie milczący. Pewnie nie chciał rzucać mi się w oczy.

W pewnym momencie doszedł do mnie szum płynącej czy raczej spadającej wody. Jakby nieopodal znajdowała się niewielka siklawa, a przynajmniej źródełko. Podeszliśmy bliżej, dwa razy jeszcze skręcając. Jeśli dobrze się orientowałem, zatoczyliśmy właśnie kółko, wracając do miejsca, w którym słyszałem wodę, tylko po drugiej stronie kamiennego murku.

Znaleźliśmy się w środku labiryntu. Jeden z ochroniarzy głośno wypuścił powietrze, inny zaśmiał się krótko. Dokładnie naprzeciw nas znajdowała się wielgachna, otwarta paszcza z długimi na metr kłami wychodzącymi ze ściany. Kolorowy pysk stwora przypominał chińskie smoki, które pojawiały się na ulicach w pierwszy dzień nowego roku.

Na prawo od płaskorzeźby, na wielkim, prostokątnym cokole znajdowały się trzy posągi przedstawiające dwóch mężczyzn i kobietę pomiędzy nimi. U stóp jednego z nich, brodatego i pomalowanego na niebiesko, siedział wychudzony starzec ze skrzyżowanymi nogami. Ubrany był w coś przypominające białą sukienkę, przewiązaną szerokim, złotym pasem. Oczy miał zamknięte, sprawiał wrażenie śpiącego.

Szirin podeszła do posągu kobiety i uklękła przed nim, opuszczając głowę. Ochroniarz, widząc, że nie zamierza uciekać, zresztą jedyne wyjście z labiryntu było za naszymi plecami, puścił ją. Zaczęła szeptać, jakby się modliła. Byłem areligijny i zazwyczaj tolerancyjny wobec różnorodnych zabobonów, jednak w tej chwili nie było powodu, by okazywać wrażliwość wobec jej uczuć religijnych. Podszedłem do niej i ostro szarpnąłem ją do góry.

– No dobra, przeprowadziłaś nas tutaj. A teraz gadaj. Gdzie jest Élodie?! – warknąłem gniewnie.

Iranka spojrzała na mnie wściekła, że przerywam jej modlitwę, ale szybko się uspokoiła, widząc moją minę. Żarty się skończyły.

– Cudzoziemcze, stoisz przed świętą triadą. Trochę szacunku – odezwał się starzec doskonałym francuskim, jakby przywiezionym wprost z Sorbony. Może i tak było.

Wyciągnąłem pistolet zza pasa i przytknąłem mu lufę do głowy. Szirin gwałtownie wciągnęła powietrze, wreszcie naprawdę przestraszona. Może własnym życiem się nie przejmowała, ale najwyraźniej ten mężczyzna był jej drogi.

Starzec wciąż miał zamknięte oczy, sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział, co się wokół niego dzieje.

– Oto, co myślę o twojej radzie – rzuciłem ostro. – Kto porwał moją córkę? I dlaczego? Mów, starcze, albo zaraz złożysz krwawą ofiarę przed swoją świętą triadą.

Otworzył oczy. Spoglądały na mnie albo raczej przeze mnie dwie przekrwione gałki oczne, pozbawione tęczówek i źrenic. Ślepiec. Świetnie. Przeładowałem pistolet, by i on zrozumiał powagę sytuacji. Drgnął, a potem westchnął.

– Stoisz przed Kirishą – odezwał się cicho. – Matką wszystkich. Po jej prawej stronie jest Humban, jej małżonek i władca nieba. Ostatnim, który tworzy triadę, jest Inshushinak, bóg świętego miasta Suzy.

– Do rzeczy – mruknąłem. Byłem zniecierpliwiony. Słuchałem tego tylko dlatego, bo było to ważne dla tych szaleńców i najwidoczniej w jakiś sposób związane z porwaniem Élodie.

– Oczywiście – zgodził się potulnie ślepiec. – Czy słyszałeś, cudzoziemcze, o awatarze?

Wzruszyłem ramionami.

– Czytałem „Awatara” Gautiera. O wymianie dusz.

Pokręcił głową.

– Nie. Żadna wymiana. Awatara to zejście, zstąpienie boga na ziemię i przyjęcie postaci cielesnej, człowieka, zwierzęcia lub czegoś pomiędzy. Nasza matka, Kirisha, tysiące lat temu, zstąpiła na ziemię na południe od Suzy i do dziś na tych terenach jest czczona jako Pinikir, pod swym śmiertelnym imieniem. Dla ciebie jednak lepszym przykładem będzie chyba Jezus.

Parsknąłem.

– Tak, twoi chłopcy mówili, że według waszych chorych wymysłów Élodie jest wcieleniem jakiegoś demona.

Starzec westchnął i pokręcił głową.|

– Nie demona. Wtedy nie byłoby problemu. – Uniósł wzrok i spojrzał wprost na mnie, jakby mógł mnie widzieć. – Twoja córka, cudzoziemcze, jest awatarą pierwotnej bogini chaosu. Jak tylko dojrzeje, zniszczy świat, sprowadzając na niego chaos i zniszczenie.

– Może sobie na to zasłużył? – rzuciłem lekko. Miałem już dość tych bzdur.

Szirin spojrzała na mnie z niedowierzaniem.

– To nie my o tym decydujemy – powiedziała cicho.

– Jasne – prychnąłem. – Ale to wy zdecydowaliście, że dziecko powinno umrzeć. A może wasi bogowie – wskazałem pistoletem na posągi – kazali wam ją zabić?

Zawahała się i zrozumiałem, że trafiłem. Przepowiednia przepowiednią, ale nie będą mi wmawiać, że otrzymali rozkaz od bogów.

– Dobra. A co z porywaczem? Gdzie ją zabrał?

– Do jej domu. – Zmarszczyłem brwi, ale zanim się odezwałem, dodała: – Do domu Matki Habur.

– A jak się dostać do tego domu? – Naprawdę starałem się nie tracić cierpliwości, ale ta kobieta po prostu jej nadużywała.

– I czego możemy się tam spodziewać? – odezwał się nagle Donovan. Gdy na niego zerknąłem, wzruszył ramionami. – Idę z tobą.

Nie skomentowałem. Spojrzałem znów na Szirin.

– Słucham.

Patrzyła na starca, oczekując od niego zgody. Ten skinął wolno głową. Mądry człowiek. Kobieta oklapła, zrezygnowana, ale szybko się pozbierała. Wskazała na paszczę stwora w ścianie.

– To jest Báb. Brama. Mistrz ją kontroluje dzięki kosti, pasowi, który zawsze musi mieć na sobie. Jeśli go ściągnie… – zawahała się, trudno jej było się przemóc, by zdradzać tajemnice skrywane przed światem przez wieki, a może nawet tysiąclecia, ale chyba uwierzyła, że skrzywdzę ślepca, jeśli nie zacznie mówić. – Jeśli go ściągnie z siebie, brama oddzielająca dobro od zła, nasz świat od… tych innych, należących do bogów i demonów, otworzy się. Nie sposób przewidzieć, co może przez nią przejść. – Spojrzała na mnie z nadzieję, że może jednak zrezygnuję i nie każę im otwierać tej bramy. Bez sensu. Sama mówiła, że porywacz Élodie przybył z demonicznego świata i tam ją zabrał. Więc musiały istnieć inne drzwi.

Uśmiechnąłem się lekko.

– Wręcz przeciwnie. – Pobladła gwałtownie, a ja dałem znak jednemu z ochroniarzy, który bez wahania, wręcz jakby z zapałem, podszedł do ślepca. Wątpię, by on czy inni mężczyźni uwierzyli, w to, co słyszeli, ale najwyraźniej był zdecydowany, żeby sprawdzić to wszystko. Zanim starzec się zorientował, co się dzieje, pas był już w rękach ochroniarza. Pozbawiony go upadł na kolana i skulił się, szepcząc zapewne jakieś swoje modlitwy.

Z początku nic się nie działo. Przystawiłem pistolet do głowy kobiety, ale była zbyt przerażona zerwaniem pasa, by coś jeszcze ją obeszło.

– Jeśli w ciągu pięciu sekund nic się nie wydarzy, uznam to za marnowanie mojego czasu – poinformowałem ją spokojnie. Jej oczy gwałtownie się rozszerzyły z przerażenia.

Nie dane mi było jednak długo myśleć, że to moje słowa były tego przyczyną.

– O mój Boże… – jęknął jeden z ochroniarzy.

Wolno odwróciłem głowę. Nagle zerwał się wiatr, chociaż nie powinien się tu w ogóle znaleźć. Nad posągami znajdował się przypominający niebo sufit, a przez labirynt po prostu nie mógł tu dolecieć. Ten wiatr wlatywał przez pysk kolorowego stwora. Kamienny mur z jego środka zniknął i teraz malunek otaczał gardziel, głęboką i ciemną.

Wolno wypuściłem powietrze. A więc jednak to prawda. Wcześniej nie zastanawiałem się nad tym, czy to, co mówią ci szaleńcy w ogóle może być prawdą. Jestem ateistą, chyba po prostu liczyłem, że z tego szaleństwa uda mi się wyciągnąć coś, co pomoże mi odnaleźć córkę. Ale teraz… Zerknąłem na moich towarzyszy. Część ochroniarzy patrzyła na paszczę z zainteresowaniem, większość jednak niepewnie, z ostrożnością, a przede wszystkim nieufnością. A na twarzy Donovana pojawiła się fascynacja, która jednak szybko została zastąpiona przez maskę ukazującą ledwie chłodne zaciekawienie.

– Dobra, chłopcy – zwróciłem ich uwagę na siebie. – Nie pisaliście się na coś takiego i nie mam zamiaru wymagać od was wchodzenia w paszczę potwora.

Kilku odetchnęło z ulgą, wcale się z tym nie kryjąc. Narsel skinął głową. No tak, to tyle po marzeniach o grupie ratunkowej.

Donovan podszedł do paszczy, z kieszeni marynarki wyciągnął pałeczkę wypełnioną światłem fosforowym, którą przełamał, próbując rozjaśnić wnętrze. Na niewiele jednak się to zdało. Odetchnął głęboko wciągając powietrze nosem.

– Wiatr się uspokoił, ale wciąż czuć morską bryzę – oznajmił po chwili. – Jakby tunel prowadził do morza…

No tak. Od morza dzieli nas koło dwustu kilometrów, prosto przez góry, ale może chodzi o inne morze. Dobra, nie ma co przeciągać, Élodie czekała. Złapałem Irankę za ramię i pociągnąłem w stronę paszczy. Na jej twarzy pojawiła się panika. Dopiero teraz zrozumiała, co miałem na myśli, mówiąc, że wiadomo, co przejdzie przez wrota.

– Nieee! Proszę!

– Będziemy potrzebować przewodnika – odparłem spokojnie, ignorując jej wręcz obłędne przerażenie.

– Ale ja jestem kapłanką Kirishy! Nie mogę tam wejść!

Nie zwracałem uwagi na jej wrzaski. Popchnąłem ją w stronę Donovana, a on złapał ją i zanim się spostrzegła, wrzucił w gardziel. Jej krzyk szybko się urwał.

Zerknąłem jeszcze na starca. Odkąd został pozbawiony pasa, wydawał się jeszcze chudszy, jeszcze bardziej kruchy.

– Pilnujcie go – rzuciłem do Narsela, który potwierdził rozkaz.

– Jak długo mamy czekać? – zapytał niepewnie.

Zastanowiłem się. Jaka była szansa, że w ogóle stamtąd wyjdziemy?

– Jeśli nie wrócimy do świtu… zniszczcie labirynt.

Skinął z powagą, o nic już nie pytając. Spojrzałem na Donovana, który uśmiechnął się szeroko.

– Ci, którzy tu wchodzicie…

– Zamknij się – mruknąłem, bez złości jednak. Znałem go na tyle, by wiedzieć, że to jego sposób na nerwy. Ruszyłem przed siebie. Przez chwilę było ciemno, ale po paru krokach pojawiło się ostre światło, aż musiałem zmrużyć oczy. Nigdzie nie widziałem jednak źródła światła. Za to szybko zauważyłem Szirin.

O nie, mowy nie ma.

Rzuciłem się za Iranką, która próbowała dotrzeć do jednej ze ścian, z której spływała woda, znikając tuż przed podłożem. Bez większego problemu ją dogoniłem. Byłem młodszy, szybszy, miałem dłuższe nogi, a przede wszystkim nie zostałem pobity dwa razy w ciągu ostatnich godzin. Złapałem ją za ramiona i odrzuciłem do tyłu. Upadła pod stopami Donovana, który tylko pokręcił głową i zacmokał z rozczarowania, nawet nie podniósł potężnego magnum, które trzymał wzdłuż uda.

– Nieładnie, pani Szirin. Jak można chcieć porzucić swoich podopiecznych?

Syknęła tylko na niego niczym wąż, ale nie odezwała się. Nie próbowała też wstawać, tylko z niesłabnącą nadzieją zerkała na ścianę wody za moimi plecami.

– To chyba jakiś rodzaj przejść – powiedziałem, nie przestając obserwować kobietę. – Co o tym sądzisz, Steven?

Wzruszył ramionami, również nie patrząc na inne nietypowe ściany – z ognia, spadającej ziemi, która znikała tuż nad podłożem, podobnie jak wody – słodka i morska, a także wirów powietrza, które trzymały się pionu tuż przy kamieniach. Przyglądał się badawczo Irance.

– Ma rację, prawda, pani Szirin? – odezwał się swoim standardowym głosem, którym uwodził kobiety. – Domyślam się więc, że nie powinnyśmy iść do tej ściany wodnej. Więc gdzie?

Splunęła na ziemię w odpowiedzi.

Donovan skrzywił się, obserwując swoje buty, a potem niespodziewanie kopnął Irankę w brzuch. Jęknęła i skuliła się, oczekując na kolejne ciosy. Amerykanin jednak tylko wytarł plwociny o jej ubranie.

– Zapytam jeszcze raz, pani Szirin – mówił dalej spokojnie, bez śladu gniewu. Przesłuchiwanie w stylu CIA. Pytanie, zła odpowiedź, nagły ból i znowu pytanie zadane prawie że obojętnie, jakby badającemu nie zależało na odpowiedzi. – Które przejście?

Jęknęła i wypluła krew. Donovan zamarkował kopnięcie.

– Ogień – rzuciła szybko, kuląc się. – Przejście jest w ogniu.

Szybko dała się złamać, uznałem. Za szybko? Co prawda to tylko starsza kobieta, nienawykła do bólu, ale zdążyłem już poznać jej żelazny charakter i zacięcie w szaleństwie.

Donovan pomyślał o tym samym, bo złapał ją za bluzkę i podciągnął do góry.

– Sprawdzimy – mruknął i skierował się do ognia, prowadząc ją przed sobą.

W jej oczach pojawiło się przerażenie, ale szybko je ukryła. Cholera. Ona naprawdę da się tam wrzucić. Tylko po to, by nam coś udowodnić.

– Zaczekaj. – Donovan spojrzał na mnie, zaskoczony. – Pewnie za tym ogniem są demony. A przecież ślepiec mówił, że Élodie nie jest demonem, tylko tą… boginią chaosu.

W jego oczach pojawiło się nagłe zrozumienie.

– A życie wyszło…

– Z morza – dokończyłem. Zarówno według paleobiologii, jak i mitów.

Drgnęła. Zgadliśmy. Obaj spojrzeliśmy na ścianę morskiej wody. Przez ciemnoniebieską taflę nic nie było widać, podobnie jak przez inne ściany składające się z żywiołów. Popatrzyliśmy po sobie. Oczywiście żaden z nas nie przyznałby się, że czuje strach. Ruszyłem niepewnie, bardziej jednak obawiając się, że po drugiej stronie nie znajdę Élodie niż tego, że mogę zginąć. Odetchnąłem głęboko i wszedłem w wodę. Pomyślałem jeszcze, że coś mi nie pasuje w tym wszystkim, ale było już za późno.

W jednej chwili poczułem się jak w próżni, niczym w kosmosie. Wrażenie duszenia łączyło się ze ścierpniętą skórą. Następny krok i znalazłem się na piaszczystej plaży otoczonej kamiennymi górami. Głęboko odetchnąłem świeżym, morskim powietrzem. Tlen chyba uderzył mi do głowy, bo zrobiło mi się ciemno w oczach. Zamrugałem gwałtownie, stopniowo wracało widzenie. Rozejrzałem się. Na najwyższej górze wznosił się zikkurat, do którego prowadziła wydrążona w skałach ścieżka. Właściwie nie powinno mnie to dziwić, w końcu według wierzeń było to piramidopodobne mieszkanie bogów.

Po chwili przed jaskinią, która najwyraźniej była przejściem do innych światów, pojawił się Donovan z Szirin. Amerykanin zachwiał się i puścił kobietę, która upadła na kolana. Gdy odzyskał wzrok, również rozejrzał się uważnie po okolicy, unosząc dłoń z pistoletem. Przespacerował się po plaży.

– Świetne miejsce na urlop – zauważył w końcu.

– Taa – zgodziłem się. – Przypomina Riwierę Olimpijską, gdzie byliśmy z Élodie na wakacjach… – Spojrzałem na zikkurat. Nie miałem pojęcia, co zrobię, jeśli jej tam nie będzie.

Donovan uniósł lekko brwi ze zdziwieniem.

– Poważnie? Mnie bardziej się kojarzy z Zanthykos albo inną wyspą.

Wzruszyłem ramionami. Zawsze musiał mieć własne zdanie.

Kątem oka zauważyłem coś na horyzoncie, nadlatywało znad budowli z zawrotną szybkością. Donovan również znieruchomiał, wpatrzony w coraz bliższe punkciki. Wolno wypuściłem z płuc wstrzymywane zbyt długo powietrze. To były smoki. Co prawda w żaden sposób nie przypominały wielgachnych jaszczurów z europejskich legend, ale nie wiedziałem jak inaczej nazwać te przeogromne latające węże. Jeden zatrzymał się na plaży ciągnącej się obok kamiennych schodów, drugi wylądował kilka metrów przed Donovanem, który powoli, rakiem zaczął się wycofywać w moją i Szirin stronę, a trzeci pozostał w powietrzu, krążąc nad nami.

Spojrzeliśmy po sobie.

– Węże nie atakują nie niepokojone – mruknąłem w końcu, chociaż sam w to nie wierzyłem.

Donovan parsknął.

– Jasne. Jestem z Florydy, kolego. Takie kawałki możesz pakować innemu nieświadomemu Europejczykowi, który z rzadka może najwyżej na zwykłą żmiję wdepnąć.

Co racja to racja. Przyglądaliśmy się olbrzymim wężom przed nami, równie nieruchomi jak one. Ich czerwone, pionowe źrenice obserwowały nas nieprzyjemnie. Jakby gady czegoś od nas oczekiwały.

– No dobra, specjalisto od węży – odezwałem się w końcu. – Jakiś pomysł?

Zmarszczył brwi, zerknął na Szirin.

– Możemy rzucić ją im na pożarcie – zaczął wolno – a my wtedy pobiegniemy na schody…

Skrzywiłem się.

– Jest ich trzech, tak jak nas – zauważyłem rzeczowo. – A jeśli nie rzucą się na nią i nie zaczną ze sobą walczyć? Zresztą pewnie szybciej by sobie z nią poradziły niż my ze schodami.

Szirin była coraz bledsza. I coraz głośniej modliła się do swojej bogini. Węże jak jeden mąż gwałtownie odwróciły się w jej stronę i zaczęły syczeć gniewnie. Ślina jednego opadła na kamień, który zaczął pod nią topnieć, jak pod działaniem kwasu. Niedobrze.

Czemu jednak nie atakują?

Szarpnąłem kobietę do góry i kazałem się zamknąć. Najwyraźniej węże nie lubiły bogów, bo gdy wreszcie zamilkła, szybko się uspokoiły, obserwując nas tylko obojętnie.

– Chodźmy – powiedziałem, ciągnąc Irankę ku schodom. – Skoro nas nie zaatakowały od razu, to raczej nie zaatakują, jeśli będziemy się właściwie zachowywać – dodałem, zerkając na samozwańczą kapłankę.

– Zdefiniuj „właściwie” – parsknął Donovan.

Zignorowałem go. Tak czy siak musieliśmy się dostać do zikkuratu, a żaden z nas nie był świętym Jerzym.

– Nie zasłoniły schodów, więc myślę, że nie będą nas powstrzymywać… – dokończyłem myśl.

Po minie Donovana poznałem, że jest tego tak samo pewny jak ja, czyli wcale. W przeciwieństwie do niego, nie mogłem jednak uciec przez jaskinię, przyszedłem po Élodie i jeśli wyjdę stąd, to tylko z nią.

Zaczęliśmy się wspinać po schodach. Dwa smoki zerwały się ze swoich miejsc, ale nie atakowały. Dołączyły do trzeciego, wraz z nim krążąc nad nami, pilnując nas. W porządku, najwidoczniej to tylko strażnicy, którzy mają się upewnić, że dotrzemy do właściwego miejsca. Albo do właściwej osoby. Cokolwiek znaczy słowo „właściwy”.

Wolałem się nie zastanawiać nad tym wszystkim, czego doświadczyłem od południa. Jak znajdę córkę, przejdę na emeryturę i będę miał sporo czasu, by się zastanawiać nad swoim ateizmem i tajemnicami wszechświata. W tej chwili mogłem jednak wyjaśnić parę spraw mniejszej wagi.

– Pani Szirin – odezwałem się zimno – czy może mi pani wyjaśnić, czemu właśnie dzisiaj? To jakieś święto? Przepowiedziany dzień?

Z początku nie zrozumiała albo udawała, że nie rozumie.

– Prawie miesiąc przychodziła pani do pracy przez sześć dni w tygodniu, czemu właśnie dzisiaj?

Niepewnie zerknęła na Donovana. Chyba bała się go bardziej niż mnie. Po prostu jeszcze nie poznała mnie zbyt dobrze.

– Z początku miałam jedynie obserwować, informować. Ja… nie jestem przeszkolona do… Ale jak mnie pana przyjaciel zobaczył, uznałam, że wie, kim jestem, więc od razu…

– Próbowałaś zabić sześciolatkę – dokończyłem pełnym pogardy i nienawiści głosem. Również miałem ochotę zabić tę szaloną kobietę i to w powolny, bolesny sposób, ale póki co mogła być jeszcze przydatna.

Nic na to nie powiedziała, szła z coraz większym trudem, ciężko dysząc.

– Czemu mnie tu przyprowadziłaś? – drążyłem dalej.

Zerknęła na mnie niepewnie.

– Miałam nadzieję… – zaczęła cicho i urwała, robiąc przerwę na oddech. – Myślałam, że jak ją tu zobaczysz… w jej domu… wśród tych demonów… że zrozumiesz…

Patrzyłem na nią bez słowa. Ta wariatka sądziła, że zrezygnuję z córki? Albo ją zabiję? Pokręciłem głową. Naprawdę musiała być chora psychicznie. I naoglądała się „Omenów”.

– A ty co powiesz? – zwróciłem się do mojego „przyjaciela”.

Uniósł obie ręce do góry.

– Ja nie próbowałem zabić twojej córki, przysięgam na grób matki.

Nie skomentowałem. Doskonale wiedział, o co pytam. Przygryzł niepewnie wargę i rozejrzał się wokół, jakby ktoś z Agencji mógł usłyszeć to, co zaraz powie. Nawet zerknął na wciąż latające nad nami smoki.

– Dochodziły do mnie plotki – zaczął przyciszonym głosem. – Ćwiczenia z telepatami, telekinetykami i tym podobnymi cudakami to już tajemnica poliszynela. Ale czasem pojawiały się ciche szepty o kimś innych. O współpracy z istotami, które nie do końca są ludźmi. Albo i w ogóle, i pochodzą z innych światów. Nie wszyscy traktowali to poważnie, ale ja byłem dociekliwy, znasz mnie. No i wpadłem po uszy. Przypadkiem dowiedziałem się o negocjacjach z jakimiś demonami ognia. Mocno… nadpobudliwe istoty. – Na jego twarzy pojawił się dziwny do zidentyfikowania wyraz. Cokolwiek mu zrobiły, raczej tego z niego nie wyciągnę. – Takie rzeczy się zdarzają, Vincent. – Wzruszył na koniec ramionami jakby sam siebie chciał przekonać, że to jest zupełnie normalne. – Te istoty naprawdę pojawiają się w naszym świecie, choć pewnie rzadziej niż kiedyś. I starają się nie zwracać na siebie uwagi.

Pokręciłem głową, nie wierząc w to, co słyszę. Demony, inne światy. W tej chwili jednak nie były najważniejsze.

– A Élodie? Czego od niej chcecie?

Długo milczał.

– Nie wiem – odparł z wahaniem. Pokręcił głową. – Nie mam pojęcia, Vincent. Naprawdę. W końcu co Firmie po sześciolatce?

– Sześciolatka w końcu dorośnie. I można ją sobie wychować.

Donovan zamilkł. Cholera. Nie dość, że jakaś starożytna sekta chce zabić moją córkę, porywają ją demony, które ponoć uważają ją za boginię, to do tego jeszcze pieprzone CIA się wtrąca. Jak w jakimś cholernym horrorze Mastertona.

W końcu dotarliśmy na szczyt. Szirin z każdym krokiem przybliżającym nas do zikkuratu robiła się coraz bardziej nerwowa i przerażona. Nawet chyba nie zwróciła uwagi na okolicę. Asfaltowe alejki przecinały trawniki z jaskrawymi szlakami kwiatów i kwitnących, niskich drzew. W porównaniu do plaży wyglądało to na zupełnie inną sferę klimatyczną.

Gdy podchodziliśmy pod schody budowli, szarpnęła się gwałtownie wyrywając mi się i pobiegła w stronę plaży. Nie spodziewałem się po niej, że jeszcze wygrzebie nowe sił. Rzuciliśmy się za nią.

– O bogini wszechpotężna! Kirisho, zlituj się, ocal mnie! – krzyczała, z trudem zbiegając po schodach.

Byliśmy już krok od niej, ale gwałtownie się zatrzymaliśmy, a potem ostrożnie wycofali w stronę zikkuratu. Jeden ze smoków splunął na nią. Szirin wrzasnęła. Próbowała zdrapać kwas z głowy, ale schodził razem ze skórą i tym wszystkim, co było pod nią. Jęczała z potwornego bólu, nie mając już sił na krzyki. Nogi jakby same nosiły ją po stopniach, musiała mieć uszkodzony błędnik. Upadek był kwestią czasu. Nie spadła jednak na sam dół. W połowie złapał ją w paszczę jeden z szybujących smoków. Szirin machała energicznie nogami, jakby w ten sposób chcąc pokazać, że wciąż żyje, póki drugi ze smoków nie odgryzł ich od reszty ciała. A potem słychać było już tylko potworne mlaskanie, odgłosy gryzienia i przełykania.

Trwało to nie więcej niż pięć sekund. Patrzyłem na to wszystko bez słowa, chociaż czułem, że zawartość żołądka podjeżdża mi do gardła. To nie był najlepszy moment na zastanawianie się nad nagłym nawróceniem czy kruchością życia ludzkiego. Musiałem przyznać rację Scarlet O’Harze, z oskarowego romansidła, na które zaciągnęła mnie niegdyś Anabelle. O pewnych sprawach należało myśleć jutro albo wręcz w bardziej odległej przyszłości.

– No tak – odezwał się nagle Donovan. – Baba z wozu… – Urwał. Reakcja obronna reakcją obronną, ale nawet on musiał uznać, że to była jednak przesada. Bez słowa odwróciłem się i z jeszcze większą determinacją zacząłem wspinaczkę na szczyt zikkuratu.

Po kolejnej godzinie weszliśmy do wielkiej sali tronowej. Tak mi się wydawało, chociaż znajdujący się na podwyższeniu tron przypominał raczej zdobną otomanę, przed którą stał niski, rzeźbiony stolik. Poniżej, tuż przed długimi stołami znajdowały się sofy w dwóch rzędach. A pomiędzy nimi pusta przestrzeń, dojście do tronu.

Ściany zapełniały malowidła przedstawiające głównie bitwy z demonami. Albo demonów z wrogami. Jedna rzecz tylko mi się nie zgadzała.

Donovan wolno wypuścił powietrze.

– Ok – mruknął, niepewnie się rozglądając. – To chyba jakieś złudzenie optyczne.

– Magia – powiedziałem, nie mając zamiaru już się niczemu dziwić. Przynajmniej dopóki nie odnajdę Élodie.

Sala, do której weszliśmy, powinna być niewielka, z niskim, szpiczastym sufitem. Zamiast tego pomieściłaby pewnie z pięćset tych olbrzymich smoków, które latały nad zikkuratem. A fragmenty ścian były poprzecinane kolumnami, przez które prześwitywała zieleń ogrodu.

– Czemu tu tak pusto? – zastanawiał się Donovan. – Pusty tron, pusta sala?

– Może – Nie byłem przekonany. Bardziej prawdopodobne, przy naszym szczęściu, że to była pułapka.

Pochylił się i spod nogawki spodni wyciągnął drugi pistolet, niewielką berettę. Ja musiałem polegać na jednym dziewięciomilimetrowym MAB PA15, pożyczonym od ochrony. Jeśli jednak doszłoby do strzelaniny z demonami, nasze szanse na wyjście stąd cało spadłyby do zera. O ile cokolwiek z tego, co kiedykolwiek słyszeliśmy czy czytaliśmy o nich było prawdą.

– Dokąd? – spytał, oddając mi funkcję przewodnika.

Ruszając w stronę ogrodu, rozglądałem się po sali. Za kolumnami była otwarta przestrzeń, ogród z sadzawkami, nigdzie nie widziałem drzwi. Mogły być zakamuflowane, jak w dawnych pałacach, niczym się nie różniąc od ścian. Gdy ja przyglądałem się malowidłom z bliska, Donovan skierował się ku tronowi pośrodku pomieszczenia.

– Vincent – zawołał mnie po chwili przytłumionym głosem. Szybkim krokiem podszedłem do niego. – I co o tym myślisz?

Zacisnąłem usta, przyglądając się schodom. Obok tych prowadzących do tronu były inne, po których można było zejść w dół.

– Chyba ktoś był leniwy – mruknąłem.

Wzruszył ramionami.

– Jakbyś był tu władcą, chciałoby ci się łazić z milę od wejścia do tronu?

Jakbym był tu władcą, pewnie potrafiłbym zaginać przestrzeń, jak bohaterowie z powieści science fiction.

– No dobra, bo wrośniemy w te płytki – rzuciłem i zacząłem schodzić. Donovan ruszył za mną.

Drzwi nie miały klamki ani miejsca na klucz. Jakiś zamek jednak powinny posiadać, skoro były zamknięte. Chyba że znowu działała magia.

– Odsuń się.

Wzruszyłem ramionami i pozwoliłem zadziałać Donovanowi. Który z rozbiegu, z połowy schodów rzucił się na drzwi, uderzając w nie barkiem. Oj, to musiało boleć, skrzywiłem się. Ból jednak niczego go nie nauczył, spróbował drugi raz. Z podobnym efektem. Westchnąłem, opierając się o ścianę. Gdy trzeci raz wracał na schody, pokręciłem głową.

– Steven, może w inny…

– Czekaj – przerwał mi ze zdeterminowaną miną. – Dobrze mi idzie.

Tym razem jednak podniósł magnum i zaczął strzelać do drzwi. Po dwa razy w konkretne miejsca. Pokiwałem głową. To jednak nie było wcale takie głupie. Zbliżyłem się do drzwi, teraz z wielkimi na przestrzał dziurami i kopnąłem w nie. Wypadły z zawiasów, nie stawiając oporu. Co magnum, to magnum, pokiwałem głową z uznaniem, dziewięciomilimetrowe parabellum może się przy czterdziestce piątce schować.

Za drzwiami płynęła rzeka. Zielonkawa woda z osadzonymi na niej kwitnącymi liliami nie ukazywała dna. Znowu wszystko było oświetlone niewidocznym światłem, jakby ściany same z siebie świeciły. Spojrzeliśmy po sobie, a potem na płaskie kamienie niby zawieszone na tafli wody. Sprawdziłem jedną nogą ich wytrzymałość. Wydawały się w porządku, wyglądało to na rodzaj chodnika.

– W stronę źródła czy odpływu? – zastanawiał się Donovan.

– Źródła – zdecydowałem po chwili namysłu. – W końcu jesteśmy w mitycznym świecie. Zmierza się zawsze ku źródłu.

– Jak uważasz. – Wzruszył ramionami. Mieliśmy pięćdziesiąt procent szans na właściwy wybór.

Skierowaliśmy się w lewo i ruszyli pod prąd rzeki. Zmieniłem zdanie na temat lenistwa tutejszego władcy. Ścieżka ciągnęła się na wiele metrów, klucząc między posągami demonów i kolumnami. Jeśli wybrałem zły kierunek, czekała nas długa droga z powrotem pod tron.

Chodnik rozdzielił się na trzy przejścia, ze ścianami z kolorowymi graffiti pomiędzy. Tutaj jednak nie przedstawiały tylko walk. Pojawiły się dzieci, ludzkie i demonie, bawiące się przed leżącą na tronie wysoką ciemnowłosą kobietą o pełnej twarzy. Na niektórych nawet trzymała najmniejsze na kolanach, śmiała się. Wyglądało to tak… rodzinnie. Czułem, że zbliżam się do prywatnych komnat.

Szedłem dalej przed siebie, środkowym chodnikiem. Po kolejnym zakręcie ukazały się nam dwuskrzydłowe, zdobione rzeźbieniami i kolorowymi klejnotami drzwi, spod których wypływała rzeka. Również nie miały klamki, ale były uchylone tak na dwa centymetry. Podeszliśmy do nich ostrożnie. Skrzydła drzwi otwierały się niestety w naszą stronę, stanęliśmy za nimi i równocześnie pociągnęliśmy do siebie.

Otworzyły się bezszelestnie.

– Élodie – wyszeptałem, wpatrując się w córkę leżącą na łóżku. Chciałem rzucić się w jej stronę, ale ciało było zbyt dobrze wytrenowane, by słuchać porywów serca.

Donovan przeszedł za moimi plecami, sprawdzając wielką sypialnię. Nie było to łatwe. Obserwowałem dokładnie każdy metr kwadratowy pomieszczenia. Nie miało ścian, tylko kolumny, wokół których płynęły ramiona rzeczki, a za nimi znajdował się ogród. Zamiast sufitu widać było fragment nieba. Za wielkim łożem, na które wchodziło się po pięciu stopniach, była skała, z której wypływało źródło.

Ostrożnie podchodziłem do łoża po kamieniach tworzących ścieżkę. Po głowie łomotała mi się jedna myśl – gdzie porywacz? Gdzie demony z malunków ściennych?

– Pośpiesz się – mruknął Donovan, chyba myśląc o tym samym. – Nie wiemy, kiedy wrócą.

Jeszcze nie skończył mówić, gdy zza skały przy łożu wyłonił się lew. Największy, jakiego kiedykolwiek widziałem, z ogromnymi kłami wystającymi z pyska przypominał wymarłe tygrysy szablastozębne. Dobry Boże, w którego nie wierzę…

Lew wskoczył na łoże i położył się obok Élodie, nie spuszczając ze mnie złotych, błyszczących oczu. Otworzył pysk i zaryczał groźnie.

– Ok, to ty zajmij się kotkiem, a ja zabezpieczę tyły – mruknął Donovan i czmychnął do ogrodu.

Pieprzony Donovan, pomyślałem, ale zaraz wyrzuciłem go ze swoich myśli.

Spojrzałem na lwa, ten nie spuszczał ze mnie oczu. Palec drgał na spuście pistoletu, ale strzelanie byłoby w tej chwili najgłupszą rzeczą, jaką zrobiłbym w życiu. Zwykłego lwa trudno zabić z pistoletu, a co dopiero takiego olbrzyma. Tylko bym go zirytował. Schowałem więc broń. Musiałem znaleźć inny sposób, by zabrać stąd córkę.

Lew chronił Élodie, to było widać od razu. Świetnie. Szkoda tylko, że również przede mną.

– Élodie – powiedziałem głośniej. – Élodie, to ja, tatuś! Obudź się, wisienko!

Nie reagowała. Co oni jej zrobili?

Zwierz uniósł łeb i parsknął, dmuchając na Élodie. Jego oddech zrobił się biały, gdy zatrzymał się na moment nad ciałem małej, a potem rozproszył i zanikł. Coś było wokół niej. Coś ochronnego? Czy wręcz przeciwnie?

Warknięcie dobiegło mnie zza moich pleców. Odwróciłem się gwałtownie i zrobiłem krok w bok, uchylając się od ataku wielkiego, brązowego psa. Niestety, moja stopa ześlizgnęła się z kamienia. Nie udało mi się odzyskać równowagi i wpadłem do rzeki.

Opadałem na dno, nie spodziewałem się, że koryto jest tu tak głębokie. Przejrzystość wody była niewielka. Potrzebowałem czegoś, od czego mógłbym się odbić. Nagle coś mnie szarpnęło za rękę. Najpierw zobaczyłem rybi ogon, a potem kobietę o srebrzystej, błyszczącej niczym łuski skórze. I wtedy pojawiło się dno.

 

* * *

– Zostaw go, Gir.tab – dobiegło do mnie z dołu. Ze zdziwieniem zauważyłem, że leżę na łóżku, obok uśpionej i otoczonej niewidzialną powłoką Élodie. – To ojciec naszej małej pani.

Rozumiałem słowa, chociaż nie miałem pojęcia, skąd. Język, jakim się posługiwała kobieta, był czymś, czego jeszcze nigdy nie słyszałem. I o co chodzi z „naszą panią”?

Nagle mnie olśniło. Przypomniałem sobie, gdzie spotkałem się wcześniej z określeniem Matka Habur. „Enuma elisz”, sumeryjski epos opisujący powstanie świata i ludzi oraz walkę młodych bogów ze swoimi przodkami, bóstwami chaosu, który czytał mi dziadek jako bajkę na dobranoc. Najpierw młodzi bogowie zabili praojca, Apsu, z którego ciała zrobili sobie mieszkanie. Później sprowokowali do ataku pramatkę, Tiamat, która po zamordowaniu męża stworzyła nowe istoty. No właśnie. Smoki, jadowite węże, półludzi i półskorpionów. I chyba lew też był. I jeszcze jakieś potwory… O Boże, w którego nie wierzę. Nie wierzę. Moja Élodie miałaby być wcieleniem Tiamat?

Piękna kobieta, której jednak nikt nie nazwałby człowiekiem, od pasa w dół skryta w wodzie, spojrzała teraz na mnie srebrnymi oczami.

– Kim jesteś? – zapytałem po chwili. Chociaż mówiłem po francusku, chyba mnie zrozumiała, tak jak ja rozumiałem jej język. Może coś było z tą wieżą Babel, a teraz znajdowałem się w miejscu, którego nie dotknęła klątwa.

– Jestem Suhur, Ryba – odparła śpiewnym głosem, a gdy zerknęła na Élodie, pojawiło się w nim ciepło, oczy zabłysły uwielbieniem i miłością. – Chociaż moja mała pani nazywa mnie Panią Syrenką.

Drgnąłem. Ona nam mówiła, mnie i Anabelle. Od samego początku, gdy jako ledwie roczne dziecko zaczynała już tworzyć pierwsze zdania, informowała nas o swoich przyjaciołach. O Panu Piesku, Pani Syrence. O potworze w szafie, którego wcale się nie bała. Mówiła, że to on się wstydzi pokazać. Dobry Boże. A ja z Anabelle brałem ich za postaci z bajek. Albo maskotki.

Spojrzałem na córkę. Próbowałem jej dotknąć, ignorując syknięcia przyczepionego do kolumny skorpiona i groźne warknięcie lwa siedzącego u nóg łoża. Poczułem wyładowanie elektryczne. Nieduże, jednak wystarczające, by nie pchać dalej palców. Spojrzałem na Panią Syrenkę.

– Co to jest?

– To osłona zabezpieczająca – odparł Suhur. – Zamroziliśmy naszą małą panią.

Zmroziło mnie.

– Dlaczego?

Zawahała się.

– Gir.tab mówił, że służka zdrajczyni rzuciła na małą panią sieć Amar-dutu… Wy go chyba znacie jako Marduka. – Nagle po policzkach kobiety popłynęły błękitne łzy. – Gdy Amar-dutu, podstępny zdrajca, rzucił siatkę na swą boginię matkę, była bezbronna. To straszna broń, ale to nie ona ją zabiła. Tylko że teraz nasza pani jest malutka i w ludzkim ciele…

Podniosłem się i spojrzałem na córeczkę. Wyglądała tak spokojnie, jakby zwyczajnie spała.

– Dobry Boże… – wyszeptałem wysuszonymi nagle wargami. – Ona… – Nie chciało mi to przejść przez gardło.

Suhur jednak zrozumiała.

– Tak. Mała pani umiera – powiedziała cicho, a po jej policzkach wciąż spłynęły coraz to nowe łzy.

Usłyszałem wycie w oddali. To pewnie ten brązowy pies, który mnie zaatakował, uznałem, chociaż równie dobrze mógł to być każdy inny twór Tiamat.

– Czekaliśmy na nią tysiąclecia… – westchnęła ciężko. – I zawiedliśmy.

Skorpion zeskoczył gwałtownie

– Nie my zawiedliśmy – syknął zimno. – My pilnowaliśmy jej w nocy. Dnie chciała spędzać z n i m i. A o n i – to słowo wypluł z nienawiścią – wpuścili dziwkę zdrajczyni do swego domu!

Przeszedł mnie dreszcz. Trudno było temu zaprzeczyć. To przeze mnie Élodie była teraz uśpiona, umierała w obcym świecie.

– Masz rację – wyszeptałem zdruzgotany. – To moja wina…

– Zabijmy go i opłuczmy naszą panią w jego krwi!

Zerknąłem na Suhur, wyglądała jakby na poważnie zastanawiała się nad taką opcją. Lew podniósł łeb, również zainteresowany. Cholera.

– Ale nie tylko moja wina – dodałem. – Nie wiedziałem, kim jest Élodie czy że coś jej zagraża. Nie miałem powodu podejrzewać sprawdzonej przez wywiad staruszki…

Dobiegło do mnie warknięcie z ogrodu. Pies zbliżał się do nas.

– Śmierdziała zdradą – warknął wściekle. – Jak mogłeś tego nie czuć?

Wolno wypuściłem powietrze.

– Jestem człowiekiem. – Starałem się mówić spokojnie, by go nie prowokować. – Ludzie nie czują takich rzeczy. Jak mogliście mi o tym nie powiedzieć?

Demonie zwierzęta spojrzały po sobie.

– A uwierzyłbyś nam? – zainteresował się Skorpion.

Zawahałem się, widząc oczekujące na moją odpowiedź demony. Kłamstwo nie było w tej chwili najlepszym pomysłem.

– Nie wiem – odparłem trochę wymijająco. Pewnie trudno byłoby mi w to uwierzyć, chyba że zetknąłbym się oko w oko z demonem. Ale i tak podejrzewałbym jakieś oszustwo albo głupi żart. – Nie wiem, czy uwierzyłbym. Na pewno jednak nie trzymałbym dalej w domu kobiety, która mogłaby zagrażać mojej córce.

Suhur westchnęła ze smutkiem.

– Wszyscy ponosimy winę za to, co się stało – oświadczyła w końcu pojednawczo. – Ale to niczego nie zmienia.

Nie zmieniało. Przyglądałem się córce, próbując dociec, co jej jest. Co dokładnie zrobiła jej sieć? Zapytałem o to Suhur.

– Sieć paraliżuje nerwy – wyjaśniła. – Powoduje potworny ból. A przez skórę zatruwa krew.

Boże drogi. Czemu właśnie Élodie? Po cholerę przywiozłem ją do tego popieprzonego kraju? Westchnąłem. Teraz takie myśli i obwinianie się w niczym jej nie pomogą. Myśl, chłopie, jak jej pomóc? Co możesz zrobić?

– Może… transfuzja jej pomoże? – rzuciłem pierwszą myśl, jaka przyszła mi do głowy, ale im bardziej się nad tym zastanawiałem, tym bardziej nabierała ona sensu.

– Transfuzja? – Pani Syrenka z trudem wypowiedziała zapewne nowe dla siebie słowo.

– Tak. Wymiana krwi. Transfuzje stosuje się w przypadku rannych, jeśli stracą za dużo krwi, ale chyba też, jeśli krew jest zatruta. To może być jej jedyna szansa – szeptałem bardziej do siebie niż do demonów. – Musiałbym ją jednak zabrać do szpitala. Jest oddalony jakąś godzinę drogi od labiryntu, ale…

Zmarszczyła brwi.

– Do szpitala? Naprawdę myślisz, że wasi lekarze mogą pomóc małej pani? Tą transfuzją?

Pokręciłem głową.

– Nie wiem. Boże, nawet nie mam pojęcia, jakie wyposażenie ma szpital w Teheranie… – Spojrzałem w oczy kobiecie. – Ale jeśli wy nie potraficie jej uratować, musimy spróbować w szpitalu. Nie możemy siedzieć tu i czekać aż… – Urwałem, ciągle nie potrafiłem tego wypowiedzieć. Myślenie magiczne – jeśli coś się nazwie, to się stanie. Nie byłem na to gotowy. To ja powinienem umrzeć pierwszy. A ona dopiero za jakieś osiemdziesiąt, a może i ponad sto lat. Nie teraz, do diabła!

Patrzyłem na Suhur natarczywie, uznając, że to ona podejmuje tu decyzje. Przecież musi to zrozumieć. Po długiej chwili, która wydała mi się wiecznością, wolno skinęła głową.

– Masz rację. Musimy wszystkiego spróbować. Przekształcę osłonę, byś mógł ją zabrać i by wasi lekarze mogli jej pomóc.

Zamknąłem oczy z ulgi. Boże, dopomóż jej. Musimy dotrzeć teraz na czas do szpitala. A tam po prostu muszą jej pomóc. Nie widziałem innej opcji.

Suhur wybiła się w wodzie jak delfin i wskoczyła na ostatni stopień przy łóżku. Delikatnie przesunęła dłońmi nad ciałem Élodie. Pojawiło się pomiędzy nimi wyładowanie elektryczne, ale stopniowo niebieski kolor blaknął, aż stał się prawie że biały.

Ostrożnie wyciągnąłem rękę, a gdy wreszcie mogłem dotknąć córkę, złapałem ją mocno i przytuliłem do siebie.

– Moja wisienko – szeptałem, całując ją w głowę – wszystko będzie dobrze. Obiecuję ci, że już wszystko będzie dobrze.

Drgnąłem, gdy rozległ się przeraźliwy krzyk, który nie mógł się skończyć. Czegoś takiego jeszcze nigdy nie słyszałem, ani u torturowanych, ani u przerażonych. To było jakby połączenie bólu i pierwotnego lęku.

Pani Syrenka westchnęła, bez jakiegokolwiek zdziwienia.

– To Ušumgal, Wielka Smoczyca – wyjaśniła spokojnie. – Pani pokryła jej skórę strachem, więc teraz każdy, kto na nią spojrzy może stracić zmysły z przerażenia… – Krzyk Donovana trwał dalej. Było w nim coś szalonego. – Może lepiej pomogę twojemu przyjacielowi. To niezwykłe, że odważył się tu wejść za tobą. Nie martw się, nic mu nie będzie.

Słysząc nieprzerwany wrzask miałem poważne wątpliwości co do jej ostatnich słów. Ale teraz najważniejsza była Élodie.

Zanim zdołałem odpowiedzieć, Suhur wybiła się do góry i przeskakując kamienną ścieżkę popłynęła w stronę dobiegających krzyków.

Spojrzałem na Lwa, teraz stojącego. Nawet na czterech łapach był wyższy ode mnie. To budziło niepewność. Obok niego Skorpion, w jego zimnych oczach nic nie dało się wyczytać. A dalej, przy wyjściu do ogrodu, Pan Piesek, jak nazywała go Élodie, nadal patrzący na mnie nieufnie, z trudem powstrzymując swoją wściekłość.

– Odprowadzicie mnie do przejścia na plaży? – zaproponowałem, chcąc zaskarbić sobie ich zaufanie. A przynajmniej pokazać, że ja im ufam.

Skorpion zasyczał.

– Nie – warknął Pies. Przytuliłem mocniej córkę, intensywnie zastanawiając się, co zrobię, jeśli wbrew postanowieniu Suhur ci trzej uznają, że jednak nie pozwolą mi z nią odejść.

– Jest przejście blisko twojego domu – Skorpion wyjaśnił sprzeciw Psa, a ja odetchnąłem z ulgą. Dobrze. Bardzo dobrze. Niedaleko jest nowy, prywatny szpital, ponoć dobrze wyposażony, będzie znacznie szybciej niż gdyby trzeba było wracać do Teheranu. – Poza tym to, którym tu weszliście, zostało zniszczone – dodał.

Przez chwilę nie rozumiałem, co do mnie mówi. Jak to zniszczone? Chyba nie… Czyżby już minął świt i Narsel wykonał to, co mu poleciłem? Jeśli tak, to mu współczułem. Musiał teraz poinformować Anabelle, że nie tylko nie odnalazł jej córki, ale i zgubił męża.

Ile czasu byłem nieprzytomny?

Nie potrafili mi odpowiedzieć, nawet nie rozumieli, o co pytam. Dla nich pojęcie czasu nie istniało, najwidoczniej powstało wraz z bogami-buntownikami, więc je ignorowali.

Przejście było niedaleko, w ogrodzie. Wyglądało na zwyczajną ścianę, tylko namalowano na niej stwora, którego pysk trochę przypominał ten z labiryntu.

– To Kingu – wyjaśniła podpływająca z nieprzytomnym Donovanem Suhur. – Pierwszy sługa i kochanek pani.

Drgnąłem, wpatrując się bez zrozumienia w Rybę, ale zaraz się uspokoiłem. Ona mówiła o Tiamat, nie o Élodie. Odetchnąłem.

– Z jego krwi bogowie-zdrajcy stworzyli ludzi, więc oznacza się jego wizerunkiem przejścia do waszego świata.

Pokiwałem głową. W porządku. Niespecjalnie mnie obchodziło, czy ludzie powstali z krwi boga czy z jego tchu.

Suhur położyła Donovana na kamiennej ścieżce, pochyliła się nad nim i pocałowała w usta. Wyglądało to bardziej na sztuczne oddychanie niż prawdziwy pocałunek. A gdy Amerykanin zaczął się krztusić, szybko wskoczyła do wody z głośnym pluskiem.

– Piękna… – wyszeptał, skręcając głowę za Rybą. Na skroni miał świeżą ranę.

Wywróciłem oczami. Świetne. Jeszcze tego brakowało. Trąciłem go nogą, zwracając na siebie uwagę.

– O, Vincent, znalazłeś małą – zauważył półprzytomnie.

– Chodź, Romeo, musimy zanieść Élodie do szpitala

Spojrzałem na ścianę z przejściem

– Wskocz na nią – poradziła Suhur z oddali, jakby obawiała się zbliżyć. – Wtedy unika się wielu nieprzyjemności.

– Dziękuję – powiedziałem jej zupełnie szczerze.

Tylko skinęła głową i przeniosła wzrok na Donovana.

– Ty też skacz, głupcze – rozkazała mu stanowczym tonem. – Ja tu będę czekać.

Nieznający zakochania szpieg rozpromienił się jak dzieciak, na którego spojrzała podobająca mu się dziewczyna.

– Taak… Czekać… – westchnął zachwycony.

Lepiej żeby to był mijający efekt uboczny uzdrawiania. Miałem w planach jeszcze jedną poważną rozmowę z Donovanem.

Skoczyliśmy.

Rzeczywiście, tym razem było zdecydowanie lepiej. Tylko trochę zakręciło mi się w głowie, gdy wpadłem na ciemną ulicę na zgiętych nogach. Donovan się potknął, ale też szybko doszedł do siebie.

Zerknąłem na zegarek, przerzucając sobie Élodie na prawe ramię.

– Dochodzi czwarta. Raczej nie znajdziemy tu żadnego samochodu przez tę cholerny stan wojenny. Wiesz, w którą stronę do szpitala?

Donovan potrzebował chwili, by dotarło do niego, co mówię. Wciąż jeszcze nie był sobą.

– Taak – odparł, ale brak pewności w jego głosie mówił coś wręcz przeciwnego. – W prawo… Nie, nie, zaraz, w lewo. Tak, w lewo. Dojdziemy do placu… jak mu tam… A dalej już prosta droga do Aradu…

Ruszyłem w lewo, tym bardziej że ta ulica mnie też się wydawała właściwą. Co prawda nie chodziłem piechotą po mieście, ale orientację zawsze miałem dobrą, a kilka razy przejeżdżałem obok szpitala w drodze do hotelu Iranshahr.

Nagle na jednokierunkową ulicę Bahar zajechało kilka samochodów pod prąd, pędząc w naszą stronę.

– A to kto? – Nawet nie zorientowałem się, gdy wypowiedziałem pytanie na głos.

– Co? Aaa… Pewnie namierzyli mnie po nadajniku… Ale ona była piękna, prawda? – zaczął znowu swoje Donovan.

Nie podobało mi się to. Taka fatyga dla jednego agenta? Na pewno nie. Zostawiłem Donovana w jego zachwycie, a sam z Élodie na rękach zacząłem się wycofywać w stronę niewielkiej uliczki, która prowadziła do Jahan, a tą, o ile mnie pamięć nie myliła, również można było dojść do szpitala.

Samochody zatrzymały się przy bełkoczącym od rzeczy Donovanie. Jego koledzy próbowali coś z niego wyciągnąć. Najpierw rozrzucił ręce na boki i coś krzyczał niezrozumiale. Dobiegł mnie głuchy plask, jakby dostał w twarz otwartą dłonią. Chyba go to trochę otrzeźwiło. I wtedy wskazał ręką w moim kierunku. Zacząłem się cofać, korzystając z ciemności uliczki.

– Panie de Rignot – zawołał do mnie jeden z agentów. – Już wszystko w porządku. Zawieziemy pana z córką do szpitala.

Jakoś im nie wierzyłem po rewelacjach Donovana. Cholera. Jeśli teraz pobiegnę do Aradu, znajdą mnie tam bez problemu. Porwanie córki ambasadora ze szpitala byłoby kłopotliwe, ale nie niewykonalne. Wystarczyłoby się przebrać i udawać kolegów poprzednich zamachowców. A współpracujący z nimi savakowcy odwróciliby wzrok, gdyby akurat obok nich przechodzili.

Musiałem więc dostać się do ambasady. Była strzeżona, więc trudniej ją zdobyć i podczas ataku na nią savakowcy już nie mogliby nie zareagować. Narsel sprowadzi naszego lekarza ze sprzętem do transfuzji. Mieliśmy tę samą grupę krwi z Élodie, nie powinno być problemu.

Musiałem tylko wykiwać z tuzin agentów CIA. Bułka z…

Huk wystrzału uciszył moje myśli.

– Przestać strzelać, kretyni! Bo zranicie dziecko!

Nawet nie bolało. Kolana się pode mną ugięły, Élodie zaczęła mi ciążyć. Puściłem ją. Była cała we krwi. Zanim sam upadłem, wydawało mi się, że otwiera oczy. A potem usta do krzyku.

 

* * *

Nieustanne, regularne pikanie doprowadzało mnie do szału. Miałem ochotę w coś walnąć, zdusić ten irytujący dźwięk.

Leżałem na czymś twardym, a coś miękkiego i ciepłego było przylepione do mojego boku, blokując prawą rękę. Dobiegł do mnie szept gdzieś spod mojego ramienia:

– Pater noster, qui es in caelis, sanctificetur nomen tuum, adveniat regnum tuum, fiat voluntas tua[1], ale niech się papa wreszcie obudzi.

– Wisienko… – westchnąłem. Nagle wszystko ze mnie spłynęło. Otworzyłem oczy i zorientowałem się, że znajdujemy się w sali szpitalnej. Leżałem na środkowym łóżku, to od strony Élodie było puste, ze zmierzwioną pościelą. Pomiędzy nimi stał stojak z dwiema kroplówkami, których rurki prowadziły do mojej prawej ręki. Poruszyłem nią delikatnie i poczułem wenflon na dłoni. Drugi miała Élodie na przedramieniu.

– Papo! – Ucieszyła się. – Obudziłeś się!

– Ciii, wisienko – szepnąłem, gdy przez moją głowę przejechał czołg od jej krzyku. – Trochę ciszej. Co tam?

Uniosła głowę, by móc na mnie spojrzeć. Była zachwycona mogąc podzielić się ze mną najnowszymi wieściami.

– Och, mama nakrzyczała na takiego pana w mundurze, gdy chciał do ciebie wejść. Był niemiły, ale w końcu go wyrzuciła. Potem krzyczała na wujka Phillipa, że pozwolił ci samemu iść po mnie. A on na to, że wykonywał rozkazy. I że wszystkie wykonał. – No tak. Więc naprawdę wysadził labirynt. Dobrze wiedzieć. – A potem byli panowie z ambasady amerykańskiej. Ale tylko zerknęli na twojego przyjaciela i sobie poszli, bez słowa zupełnie.

Mojego…? Zaraz. Odwróciłem głowę i przyjrzałem się postaci leżącej na trzecim łóżku, pod oknem. Donovan.

– A temu co się stało?

Élodie schowała twarz pod moje ramię, nagle zawstydzona.

– On… – Doszedł do mnie jej piskliwy głosik, którego używała, gdy chciała coś uzyskać albo gdy coś spsociła. – No, chyba się trochę zdenerwował, gdy wezwałam burzę niosącą demony na tych złych ludzi. Wiesz, tych, co cię postrzelili…

Dobry Boże. Zamknąłem oczy. Wolałem sobie nie wyobrażać, co zrobiła. Ani tym bardziej, co zrobiły demony, gdy się zorientowały, że „źli ludzie” chcą skrzywdzić ich małą panią.

– Jesteś zły? – spytała cichym głosikiem, uznając zapewne, że za długo milczę.

Ostrożnie uniosłem głowę i pocałowałem ją w czoło.

– Oczywiście, że nie, skarbie. Ale…

– Tak?

– Gdybyś jeszcze kiedyś chciała kogoś przywoływać… Powiedź mi o tym wcześniej, dobrze, wisienko?

– Dobrze, papo! – odparła bez wahania.

To dobre dziecko, powtarzałem sobie w myślach. Na pewno nie chce nikogo krzywdzić. Celowo. Ale dobry Boże, co będzie, jak wejdzie w nastoletni bunt?

No i stało się. Nie dość, że stałem się wierzący, to do tego jeszcze bez przerwy nadużywałem imienia Bożego. Matka byłaby zachwycona. Nadużywa tylko ktoś, kto wierzy.

– Papo.

Spojrzałem na Élodie.

– Tak, wisienko?

– Ja chyba wierzę w Boga.

– To… dobrze, skarbie. – Wcielenie pierwotnej bogini chaosu wierzące w judeochrześcijańskiego Boga? Czy to jest normalne? – Chyba. Babcia Louise-Marie też wierzy – dodałem, bo nie brzmiało to zbyt dobrze.

– Wiem. Uczyła mnie modlitw.

– No tak. – Mogłem się tego domyślić. Od drugiego Soboru Trydenckiego kościół rzymski pozwalał na modlitwy i msze święte w językach narodowych. Moja matka jednak nie uznała Soboru i była zwolenniczką biskupa Lefebvre’a, ukaranego przez papieża zawieszeniem pełnienia funkcji, czym ten zupełnie się nie przejmował. – Ale wiesz, co? Nie mówmy o tym mamie. Niech to będzie nasza mała tajemnica. – Uśmiechnąłem się do niej lekko. Anabelle była ateistką praktycznie od urodzenia. Przy pijącej po odejściu męża matce wcale jej się nie dziwiłem.

– Dobrze, papo – Znowu zgodziła się potulnie. – A o tym, że demony mnie słuchają też lepiej nie mówić mamusi, prawda?

Znowu zamknąłem oczy i głęboko odetchnąłem.

– Tak, wisienko – odpowiedziałem po chwili i aż sam się zadziwiłem spokojem w swoim głosie. Zawsze uważałem, że kłamstwa czy tajemnice w końcu wyjdą na jaw, by ugryźć cię w tyłek. Ale za prawdę rzadko otrzymuje się wdzięczność i w tej chwili Anabelle raczej nie podziękowałaby mi za takie rewelacje. – Najlepiej nikomu o tym nie mówić.

– Tak myślałam, papo.


[1] Pater noster, qui es in caelis, sanctificetur nomen tuum, adveniat regnum tuum, fiat voluntas tua… (łac.) – Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię twoje, przyjdź królestwo twoje, bądź wola twoja…

Koniec

Komentarze

DJ usunął chyba niewłaściwą wersję opowiadania... Piwaku (Piwaczko?) wklejaj tu tekst od nowa, póki masz możliwość edycji!

Sorry, taki mamy klimat.

Niestety. Tekst jest niekompletny. Ale na szczęście jest edycja. Czekamy na właściwą wersję : )

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Już wkleiłam całość. Mam nadzieję, że wciągnie, bo równe 49 stron znormalizowanego maszynopisu..;-)

Tylko w edycji jest chyba ok, a jak przeleciałam przez tekst, pojawiają się jakby podwójne interlinie.. Spróbuję coś z tym zrobić.

 

Niestety, ale one strasznie drażnią :/
Postaraj się zamienić "enter" na "enter+shift".

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Test:


Moje kobiety.
Tak do siebie podobne i tak różne. Obie brunetki o zielonych oczach, chociaż siedząca naprzeciw mnie Anabelle już od ponad dziesięciu lat farbowała się na rudo, uważając, że proste czarne włosy nie pasują do pełnej pasji artystki. Obok niej siedziała Élodie, zwana wisienką albo już z przyzwyczajenia, kluską. Długo nie chciała zrezygnować z butli z mlekiem, przez co wyglądała właśnie jak kluska na małych nóżkach. Co prawda w ostatni rok sporo urosła, a dzięki baletowi zaczęła też chudnąć, ale pucołowata buzia pozostała.
Anabelle milczała odkąd poinformowałem ją, że zgodziłem się zostać ambasadorem w Teheranie, więc uznałem, że chociaż uważa szacha za despotę szastającego milionami, które ma za ropę, podczas gdy spora część jego poddanych głoduje, a do tego ignoranta, niszczącego starożytne zabytki, to nie ma nic przeciwko wyjazdowi.
- Przynajmniej wrócisz do Francji zanim pójdziesz do szkoły średniej – odezwała się nagle do córki.
- Ministerstwo zapisało już Élodie do amerykańskiej szkoły – poinformowałem je, po czym zwróciłem się do małej. – Myślę, że za rok będziesz już znała na tyle angielski, by dać sobie w niej spokojnie radę, co wisienko?
Podniosła na mnie swoje śliczne, zielone oczka i uśmiechnęła się, ukazując trochę krzywe po nadużywaniu smoczka zęby.
- Postaram się. – Zawahała się na moment, zanim znowu się odezwała. – Chcę też nauczyć się farsi. Podobało mi się jak mówiłeś z tamtym panem.
„Tamten pan” to był irański ambasador i znajomy mojego dziadka z czasów, gdy ten prowadził wykopaliska archeologiczne w Tepe Sialk, nieopodal Teheranu. Wzruszyłem ramionami.
- Czemu nie? To rzeczywiście piękny język. I lingua franca Bliskiego Wschodu.
Élodie zmarszczyła śmiesznie brwi.
- Lingwa co?
Zaśmiałem się lekko.
- Lingua franca. Czyli jakby francuski Bliskiego Wschodu.
Anabelle wywróciła oczami.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Mozolna praca, ale ok, poprawione. Ale czy na pewno lepiej się czyta? Jak dla mnie wszystko się zlewa...

Czyta sie jak każdy normalny tekst. A po wstawieniu do Worda, żeby mieć czarno na białym, jeszcze lepiej.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

    Klasycznie przegadane. Scena ataku na samochód do napisania jeszcze raz.

    Pozdrawiam.

Przeczytałam całe opowiadanie i sama sobie się dziwię, że to uczyniłam. Niestety, moim zdaniem jakość tekstu nie idzie w parze z jego długością.

Pierwsza część –– dość nudna, rozwlekła i szalenie obyczajowa, niespodziewanie kończy się osobliwym porwaniem i przeistacza się w drugą –– spacer z przygodami, uatrakcyjniony przejściami do świata stworów już to boskich, już demonów, słowem mamy bezmiar fantazji, by nie rzec, bajka jakaś.

Bohater męski –– zupełnie nie w moim guście. W domu łagodny, kochający mąż i ojciec. W zmienionych okolicznościach, poczuwszy broń w ręce, u boku kolegi z czasów wspólnych zadań bojowych, jest gotów krzywdzić, zabijać i torturować. Oczywiście, nie bez powodu.

 

„Myślę, że za rok będziesz już znała na tyle angielski…” –– Ja napisałabym: Myślę, że za rok będziesz już znała angielski na tyle/w takim stopniu

 

„…by dać sobie w niej spokojnie radę, co wisienko?” –– Ja zwracałabym się do córeczki, Wisienko. Dotyczy to wszystkich Wisienek w całym opowiadaniu.


Przylecieliśmy w południe. Élodie pierwszy raz leciała tak daleko samolotem…” –– Ja napisałabym: … Przylecieliśmy w południe. Élodie pierwszy raz odbyła tak daleka podróż samolotem…

 

„W pewnym momencie kluska zauważyła…” –– Używając innego „domowego” imienia córki, również pisałabym je wielką literą –– Kluska.

Dotyczy to wszystkich Klusek w całym opowiadaniu.

 

„Élodie – przedstawiłem córkę, kładąc jej rękę na ramieniu…” –– Élodie – przedstawiłem córkę, kładąc rękę na jej ramieniu

 

„Élodie zaczęła płakać. Anabelle, sama rozdygotana, starała się uspokoić. Mimo wszystko lepiej panowała nad sobą niż LeBlanc, który jęczał tylko i wzywał Boga na ratunek. Ten może i odpowiedział, bo chociaż wymiana ognia trwała dalej, to już nie do nas strzelano. Zapewne nasza ochrona poradziła sobie z zawalidrogą i nas dogoniła, ściągając na siebie uwagę zamachowców. Po chwili doszedł do nas potężny huk, jakby coś ciężkiego walnęło w budynek”. –– Zaimki szaleją.

 

„że mam skazę z dzieciństwa, z „zimnego chowu w stylu angielskim”, jak nazywała wychowanie, jakie zaserwowali mi rodzice”. –– Nie powiedziałabym o wychowaniu, że się je serwuje. Raczej: …jak nazywała wychowanie, stosowane wobec mnie przez rodziców”. Lub: …tak nazywała metody wychowawcze moich rodziców. Ponadto powtórzenie.

 

„A z dwadzieścia minut przed nami…” –– Ja napisałabym: A jakieś dwadzieścia minut przed nami

 

„…Du Ponte drgnął, słysząc nazwisko swojego już obrośniętego legendą przełożonego”. –– Legenda obrosła przełożonego, jako ten mech pokrywający wiekowe pnie i głazy. ;-)

Ja napisałabym: …Du Ponte drgnął, słysząc obrośnięte już legendą nazwisko swojego przełożonego.

„…może i zorganizował tutaj sprawnie działającą siatkę szpiegowską parę lat temu…” –– …może, parę lat temu, zorganizował tutaj sprawnie działającą siatkę szpiegowską

 

Wróciłem do domu późnym wieczorem, zastanawiając się, co mnie tam czeka”. –– Skoro wrócił do domu, jego ciekawość winna być zaspokojona. ;-)

Chyba że…  Wracałem do domu późnym wieczorem, zastanawiając się, co mnie tam czeka.

 

„Znalazłem żonę w pokoju na poddaszu przekształconym w pracownię rzeźbiarską”. –– Znalazłem żonę na poddaszu, w pokoju przekształconym w pracownię rzeźbiarską.

Chyba że cały strych został przekształcony w pracownię.

 

„Miała na sobie luźną, cienką sukienkę z lnu…” –– Miała na sobie luźną sukienkę z cienkiego lnu

Sukienka nie była cienka, cienki był len, z którego ją uszyto.

 

„…wszedłem do jej pracowni, by zamówić od młodej, ale już znanej rzeźbiarki…” –– …wszedłem do jej pracowni, by zamówić u młodej, ale już znanej rzeźbiarki

 

„Po uzgodnieniu szczegółów kochaliśmy się na podłodze przy dźwiękach włoskich piosenek Anny German”. –– Czy uzgadniali szczegóły aktu miłosnego i jego oprawę muzyczną, a uzgodniwszy zeszli do parteru i zrealizowali wszystko niezwykle drobiazgowo? ;-)

 

„Anabelle chyba miała słabość do śpiewaczek o tym imieniu”. –– Piosenkarka i śpiewaczka to nie są synonimy. Anna German nie była śpiewaczką. Była piosenkarką. Marie Laforêt, także. Obie śpiewały znakomicie.

 

„Mimo głośnej muzyki musiała zauważyć moją obecność…” –– Głośna muzyka nie ogranicza zdolności widzenia. ;-)

 

„Facet podkłada bomby po całej Francji…” –– Facet podkłada bomby w po całej Francji

 

„Dziwnie było się obudzić bez wrzasków nad uchem”. –– Dziwnie było obudzić się bez wrzasków nad uchem.

 

„…na co czoło Iranki się zmarszczyło z niezadowolenia”. –– …na co czoło Iranki zmarszczyło się z niezadowolenia.

 

„…odkładając szklanki i gasząc cygara”. –– Szklankę bezpieczniej odstawić. Odłożona może się sturlać na podłogę i potłuc, nie wspominając o wylaniu się niedopitego napoju. ;-)

 

„Teraz nosisz garnitury szyte na miarę zamiast robotniczego kombinezonu czy munduru po przejściach”. –– Teraz, zamiast robotniczego kombinezonu czy munduru po przejściach, nosisz garnitury szyte na miarę.

 

„Donovan zerknął na panią Szirin i chyba zauważył w niej to samo, co ja, bo ledwo zauważalnie się skrzywił”. –– Powtórzenie.

 

„Gdy wyszli, sięgnąłem po armagnaca i podszedłem do okna”. –– Gdy wyszli, sięgnąłem po armagnac i podszedłem do okna.

Bo chyba nie masz zwyczaju sięgać po koniaka czy winiaka?

 

„Znieruchomiałem, szklanka wypadła mi z dłoni”. –– Armagnacu nie pije się ze szklanki.

 

„Siłowałem się ze starymi okiennicami, próbując je otworzyć. –– Skoro wcześniej patrzył przez okno, okiennice nie były zamknięte. Dlaczego ambasador, otworzywszy okno, siłował się z okiennicami?

Okiennice –– ruchome zasłony w postaci drewnianych skrzydeł, zabezpieczające okna.

 

„…przeskoczyła postać w ciemnym ubraniu. Jego łeb widziałem jednak wyraźnie…” –– …przeskoczyła postać w ciemnym ubraniu. Jej łeb widziałem jednak wyraźnie

Postać jest rodzaju żeńskiego.

 

Doskoczył do Szirin i odrzucił ją kilka metrów do tyłu”. –– Doskoczyła do Szirin i odrzuciła ją kilka metrów do tyłu”.

W dalszym ciągu piszesz o postaci.

 

„Przez ułamek sekundy chyba się zastanawiał, czy nie skoczyć za nią, ale zamiast tego zwrócił uwagę na Élodie”. –– Przez ułamek sekundy chyba się zastanawiała, czy nie skoczyć za nią, ale zamiast tego zwróciła uwagę na Élodie.

Jak wyżej

 

„…nikt oczywiście nie widział mężczyzny o zielonej głowie…” –– Skąd pewność, że to był mężczyzna?

 

„Nie było za kim gonić’. –– Nie było kogo gonić.


„Policjanci zbierali ślady z ogrodu”. –– Policjanci zbierali ślady w ogrodzie.

 

„Zakazał jej więcej ruszać do swojego przyjazdu”. –– Zakazał więcej ruszać do swojego przyjazdu.

 

„Ponad dwie jedliśmy razem obiad”. –– Jedli obiad ponad dwie godziny?

 

„A teraz była niewiadomo gdzie, niewiadomo z kim”. –– A teraz była nie wiadomo gdzie, nie wiadomo z kim.

 

„Jak zrobię jej z twarzy jesień średniowiecza, to przestanie bredzić”. –– Zamiana dupy na twarz, nie sprawiła, że zdanie przestało być rozpoznawalne, ale skutek jest chyba odwrotny od zamierzonego, kwestia straciła swoją cudowną moc rażenia. ;-)

 

„Nagle zrozumiałem, że on wiedział, gdzie jedzie”. –– Nagle zrozumiałem, że on wiedział, dokąd jedzie.

 

„Jak tylko dojrzeje, zniszczy świat, sprowadzając na niego chaos i zniszczenie”. –– Powtórzenie.

 

„Od morza dzieli nas koło dwustu kilometrów…” –– Wiem co to jest koło, ale czym jest koło dwustu kilometrów, potrafiące dzielić od morza? ;-)

Pewnie miało być: Od morza dzieli nas około dwieście kilometrów

 

„…nawet nie podniósł potężnego magnum, które trzymał wzdłuż uda”. –– Udo potężnego magnum jest z pewnością smukłe i niezwykle przyjemne w dotyku, dlatego Donovan z lubością trzymał je wzdłuż i pewnie dyskretnie pieścił. ;-)

 

„Domyślam się więc, że nie powinnyśmy iść do tej ściany wodnej. Więc gdzie?” –– Domyślam się więc, że nie powinnyśmy iść do tej ściany wodnej. Więc dokąd?

 

„Jest ich trzech, tak jak nas…” –– Trzech wężów? Jak rozumiem latający wężowie to samce. ;-)

Winno być: Jest ich trzy, i nas trzech…

 

„Asfaltowe alejki przecinały trawniki z jaskrawymi szlakami kwiatów i kwitnących, niskich drzew”. –– Asfaltowe alejki przecinały trawniki ze szlakami jaskrawych kwiatów i kwitnących, niskich drzew.

Bardzo mi się podoba, że w magicznej krainie są asfaltowe alejki. ;-)

 

„W porównaniu do plaży wyglądało to na zupełnie inną sferę klimatyczną”. –– W porównaniu do plaży wyglądało to na zupełnie inną strefę klimatyczną.

 

„…gwałtownie się zatrzymaliśmy, a potem ostrożnie wycofali w stronę zikkuratu”. –– …gwałtownie się zatrzymaliśmy, a potem ostrożnie wycofaliśmy/cofnęliśmy w stronę zikkuratu.


„Skierowaliśmy się w lewo i ruszyli pod prąd rzeki”. –– Skierowaliśmy się w lewo i ruszyliśmy pod prąd rzeki.

 

„Ścieżka ciągnęła się na wiele metrów…” –– Ścieżka ciągnęła się wiele metrów

 

„Po głowie łomotała mi się jedna myśl – gdzie porywacz?” –– Rozumiem że jedna myśl, uwolniwszy się z natłoku innych, siedziała teraz na głowie, po której mogła łomotać do woli. ;-)

 

„Smoki, jadowite węże, półludzi i półskorpionów”. –– Smoki, jadowite węże, pół ludzi i pół skorpionów.

 

„…wpuścili dziwkę zdrajczyni do swego domu!” –– …wpuścili dziwkę zdrajczynię do swego domu!

 

Transfuzje stosuje się w przypadku rannych…” –– Transfuzję stosuje się w przypadku rannych

 

„Raczej nie znajdziemy tu żadnego samochodu przez cholerny stan wojenny”. –– Raczej nie znajdziemy tu żadnego samochodu przez ten cholerny stan wojenny.

 

„Nagle na jednokierunkową ulicę Bahar zajechało kilka samochodów…” –– Nagle na jednokierunkową ulicę Bahar wjechało kilka samochodów

 

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ja mam trochę mieszane uczucia. Mimo pewnych niedoskonałości językowych (które, mam wrażenie, wynikają raczej z pośpiechu i nieuwagi, niż z niewiedzy), muszę przyznać, że opowiadanie robi wrażenie. Przede wszystkim brawa za tak dużą wiedzę na temat miejsca akcji, kultury mieszkańców tego rejonu, religii itd. Niewiele jest osób na tym portalu, którym chce się budować tak bogate tło dla fabuły. To samo zresztą można powiedzieć o poprzednim Twoim opowiadaniu.

A jednocześnie myślę, że - podobnie jak w poprzednim tekście - nastąpił lekki przerost tła nad fabułą. Fajnie, że możemy dowiedzieć się mnóstwa ciekawych szczegółów, ale, gdyby chodziło głównie o to, poczytalibyśmy książki raczej książki historyczne.

Brakuje mi tu duszy, czegoś, co sprawiłoby, że zagłębiamy się w świat bohaterów. Za dużo wiedzy, za mało napięcia. Momentami trochę się nudziłam. Bohater - typowy eks-żołnierz, jakich można znaleźć na pęczki w amerykańskich filmach. Oczywiście, wcale nie twierdzę, że w ogóle jest z nim coś nie tak. Chodzi mi raczej o kontrast - ambitnie przedstawione tło, bardzo interesujące zresztą, francuskie imiona, "dyplomatyczny" klimat, muzułmanie, klątwy i przepowiednie. I banalny bohater, ideał mężczyzny. Gdyby to opowiadanie miało trochę mniej pretensji do bycia "superprofesjonalnym", taki Vincent, jakiego przedstawiłaś, bardziej by pasował.

Nie wiem, czy mi wypada, nie znamy się... Ale zaryzykuję, bez urazy. Następnym razem - napisz coś OD SIEBIE. Emocjonalną, babską opowiastkę, dziejącą się NIGDZIE. Spróbuj zagrać takimi nutami, które nie będą czerpały z histiorii, ale z serca. Albo napisz doskonałą książkę historyczną. O!

Pozdrawiam najderdeczniej.

 

Droga Piwak, to chyba nie jesteś Ty... taka kiedyś precyzyjna i dokładna...

No tak. To chyba znaczy, by darować sobie konkursy, skoro brakuje czasu, by doszlifować później opowiadanie.Napisałam je w miesiąc, ledwo zdążając z terminem. Będzie nauczka na przyszłość:(

fanta, tu jest drobny problem - większość moich pomysłów jest połączona z historią czy mitami. Ciężko to obejść.

Dziękuję za komentarze i pozdrawiam.

 

    Bardzo słusznie. 

Rozumiem. Zatem może byłoby dobrze spojrzeć na teksty z dystansem. Zapytać siebie "nie za dużo tu tych mądrych faktów?". I wymyślić taką fabułę, by mity czy historia zawarte w opowiadaniu stały się jego siłą, a nie masą, która fabułę przytłacza.

Jeśli nie masz czasu, po prostu postaw na coś krótszego do wrzucenia na portal, łatwiej wtedy zapanować nad tekstem, a nie trzeba rezygnować z konkursów ;). Ja w ogóle nadal nie czuję się gotowa na opowiadanie dłuższe niż, powiedzmy, dwanaście - piętnaście stron. Z powodu zarówno braku czasu jak i poczucia, że jeszcze wiele nauki przede mną.

Poważnie za dużo mądrych faktych? Przecież w tym opowiadaniu nie ma nic poza Enuma elisz - krótkim eposem, który można w parę minut przeczytać w necie, i informacją o triadzie elamskich bogów. Plus opis ówczesnego Iranu. Kurcze, poza enuma elisz ja nawet do niczego nie sięgałam, pisząc to opowiadanie, bo i za mało czasu, by za czymś ciekawym grzebać. Ale widocznie zabrakło równowagi i nad tym muszę popracować.

To opowiadanie miało być krótkie;-) Jedyne krótkie, jakie tu wrzuciłam, to Rój - i uznano, że za bardzo skrótowe i przydałoby się zrobić z tego coś większego..;-)

 

Właśnie - zabrakło równowagi. Nie chodzi o to, że za dużo "mądrych" faktów, lecz o to, że ginie pod nimi fabuła.

Właśnie - zabrakło równowagi. Nie chodzi o to, że za dużo "mądrych" faktów, lecz o to, że ginie pod nimi fabuła.

Przeczytałam nie bez przyjemności, gdyż, jak zwykle, imponuje mi sposób, w jaki odmalowujesz tło opowieści. Jednak wydaje mi się, że kontrast między częściami opowiadania przed i po porwaniu dziewczynki jest trochę zbyt wyraźny.

"Anabelle ciągle jeszcze próbowała uderzać pięściami, ale mocno trzymałem jej drobne nadgarstki, drugą ręką tuląc ją do siebie." - a to nie do końca jestem sobie w stanie wyobrazić. Chyba solidne przytulenie do piersi byłoby wygodniejsze dla obezwładniajacego i milsze dla unieruchamianej.

Pozdrawiam

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

 Dzięki, Alex.

Rzeczywiście, muszę sobie dawać tak co najmniej dwa tygodnie po napisaniu opowiadania przed zabraniem się za poprawki. Tutaj chyba do przemęczenia umysłu po szybkim pisaniu doszło jeszcze wiosenne przesilenie;-)

Pozdrawiam

 

 

Twoje opowiadania cechują się bogactwem szczegółów. Ogólnie, to dobrze, kiedy widać, że autor zna się na tym, o czym pisze (a przynajmniej wydaje mu się, że zna, bo czytelnik rzadko kiedy zweryfikuje wszystkie informacje), jednak rzeczywiście, powiedziałbym, że Twoje dwa ostatnie opowiadania, które dane mi było czytać (oba konkursowe) są przegadane : )

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Nowa Fantastyka