- Opowiadanie: koziek - Fanfaronada

Fanfaronada

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Fanfaronada

Witam wszystkich bardzo serdecznie, postanowiłem przedstawić Wam początek mojego najnowszego opowiadania, którego fragmenty zamieszczam poniżej. Życzę przyjemnej lektury ;)

 

Dzień w pracy

 

Czarne pióro krytyka filmowego zawisło nad krystaliczną bielą tabletu. Marcin obracał niemrawo narzędzie w dłoni, konstruując formę dla swoich myśli. Nie było to łatwe. Galas, idiota z działu technicznego, znów zacisnął mu tytanowy łańcuch, który wpijał się w rękę i boleśnie tłamsił wenę redaktora. Ten z kolei bardzo nie chciał, by niebezpieczny impas został zauważony przez nadzorcę pracowników. Nic z tego. Mrowienie okolic, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, narastało z każdą sekundą. Nikt nie byłby w stanie wytrzymać takiego – z pozoru błahego – koszmaru. Cóż to za śmieszność dla pisarza, żeby musiał przejmować się drapaniem w trakcie tworzenia kolejnego arcydzieła. Nikt nie mógł sobie na to pozwolić, chyba że chciał zostać przenicowany przez cały światek twórców. Ba, gdyby tylko twórców. Półtwórcy, ćwierćtwórcy, a nawet przetwórcy, mogli szyderczo spojrzeć w oczy, kpiarsko zadrzeć nos i odprowadzić wzrokiem Nie-Sławy. Taki osobnik, złapany przez kolegów na niecnym czynie brukania aktu tworzenia, mógł zapomnieć o wyróżnieniu podczas comiesięcznego apelu w holu budynku redakcji. Zaiste, okrutną karę mrowienia i swędzenia zsyłano na tych, których ręce zaznawały odpoczynku w pracy.

Tabletowy rysik, z wygrawerowanym napisem: Gazeta Cudów/Marcin Nicejski, leniwym lotem zakochanego supermana zapikował w dół i zaczął kreślić recenzję polskiego filmu. Jednak dziesiątej muzy nie było już w kraju. Na górze stwierdzono, że narodowa kinematografia jest najlepsza i jeżeli dzieł nie ma, to trzeba je znaleźć. Ostateczny wybór padł na obrazy erotyczne. Od tamtego czasu, Marcin nie mógł narzekać na brak pracy. Napisał kilka zdań pełnych aforyzmów i metafor, skomentował całość pochwalno-służalczą puentą i już szykował się do recenzji następnego filmu, którego nigdy nie widział, gdy na jego biurko spadł samolocik. Rozmowy w trakcie pracy były zakazane, a PolandInternetu nie można było używać do prywatnej komunikacji. Aeroplany z elektronicznego papieru były małą wolnością uzyskaną po trzech miesiącach strajku okupacyjnego. Obywatel Nicejski rozwinął świstek i odczytał wiadomość: Za chwilę lunch. Zjemy go razem? Podpisano: Ewa. Mimo czujnych kamer nadzoru, uśmiechnął się do siebie. Spojrzał w górę, sycąc wzrok blond włosami koleżanki, spiętymi w cudowny kucyk. Dziewczyna siedziała tak jak Marcin, przy socrealistycznym biurku i namiętnie pisała. Zaczął już odpływać, zapominając o sztucznie stymulowanym swędzeniu, gry rozbrzmiał dzwonek. Melodię wygrzebano wprost z otchłani dawnej Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Procedura odkuwania kajdanek poszła sprawnie. Ewa czekała na niego przy wejściu do stołówki.

– Co odkrywczego napisał dziś znawca polskiego filmu? – zagadnęła.

– Te same schematy, co zwykle. Słońce Peru i takie tam – uśmiechnął się Marcin – Żarty o demokratach zawsze w cenie.

– Fakt, Nicej – Marcin nie lubił tej ksywki, ale w ustach Ewy brzmiała miło, żeby nie rzec – słodkawo.

– Premie za politykę wzrosły. Ale dość o tym – kontynuowała, zajadając witaminowo-energetyczną papkę.

– Ciekawe, czym nas dzisiaj szprycują – odparł Marcin, myśląc o reszcie dnia.

– Przestałbyś smęcić. Dzisiaj pierwszy, jest kisiel. Rozwesel się!

Mężczyzna wskazał zrezygnowanym gestem zielony neon, głoszący dumnie: Dzisiaj kiślu nie będzie. Przepraszamy!, zamiast zwyczajowego: Smacznego! O dziwo – kiślu, nie kisielu. Rząd wybiegł naprzeciw oczekiwaniom narodu i uprościł język proporcjonalnie do możliwości intelektualnych obywateli. Po chwili napis zniknął, a w jego miejscu pojawiły się telewizyjne wiadomości. Prowadził je od kilku dni Pospieszalski, uniżony pies polskiej telewizji. Jeszcze nie oswoił się z nową rolą dostając na wizji ślinotoku, jednak na upartego, można było go zrozumieć, albo przynajmniej domyślić się, o co mu chodzi. Bo przecież Polska jest największym eksporterem nie kafli ryżowych, ale wafli ryżowych. Po przymuszonej katordze popołudniowego CudoExpressu i przeraźliwym dźwięku dzwonka, każdy wrócił do swojej pracy. Marcin zabrał się niby do pisania, lecz myślami był w zupełnie innym uniwersum. Przy korekcie okazało się, że popełnił przez to dużo błędów. Było ich tyle, że musiał wziąć przymusowe nadgodziny.

 

Wypadek na drodze

 

Słońce już dawno schowało się za warszawską infrastrukturą, jednak miejskie światła skutecznie odpędzały mrok. Lux padający z góry na szare ulice raził oczy, lecz dawał poczucie bezpieczeństwa. Marcin musiał przejść kawałek do swojej pięcioletniej lancii, zaparkowanej nieopodal budynku gazety. Poszukiwania przyspieszył fakt, iż ustawił auto pod niedziałającą latarnią. Miało to jednak swój minus – maskę oblegało kilku lumpów i trzeba było ich zrzucić. Jako że nie wyrządzili żadnych szkód, postanowił zrobić to w miarę delikatnie. Ledwie zaszemrali o wyższych cenach kiełbasy.

Kiedy Marcin ruszał z publicznego miejsca parkingowego usłyszał z tyłu głośny brzęk. Zerknął za siebie i zobaczył jasnoczerwony płyn, ściekający wolno po szybie. Przez ten incydent, dopiero w ostatniej chwili zauważył nadjeżdżającą ciężarówkę. Było już na tyle późno, że tak ciężki pojazd miał już pozwolenie na jazdę po praktycznie każdej drodze. Bez zastanowienia obrócił kierownicę w lewo i zamknął oczy w oczekiwaniu na dalsze wydarzenia. Lekki stukot i trzask na pewno nie mogły oznaczać zderzenia z drugim pojazdem. Czuł, że lancia jedzie w dół pod bardzo ostrym kątem. Marcin pomyślał, że spada ze skarpy, jednak natychmiast odgonił tę irracjonalną myśl. Otworzył oczy i po chwili znowu je zamknął. Stara skocznia niebezpiecznie zaskrzeczała pod ciężarem automobilu. Tu, na nowych przedmieściach, na takie niespodzianki należało być po prostu przygotowanym. Wiecznie niedokończone lub opuszczone budowle zaskakiwały nieraz. Samochód wystrzelił w górę, zatrzymał się w szczytowym punkcie i zapikował w dół. Przednie koła zderzyły się twardo z gruntem, a tył rąbnął ułamek sekundy później.

Nicej wyczołgał się z pojazdu i padł na ziemię. Nie mógł widzieć, że na czole odbiła mu się faktura kierownicy. Wykonał kilka głębokich oddechów, sprawdził, czy nic mu się nie stało i wstał. Odwrócił się. Wśród tumanów pyłu stare auto straszyło rysami niczym terenówka po rajdzie Paryż-Dakar. Reflektory mrugały niepewnie, a zawieszenie źle zniosło spotkanie z podłożem. Mimo tych strat, Marcin i tak miał szczęście.

Miejsce, w którym się znajdował, przypominało koryto. Betonowe ściany, ustawione niemal pod kątem prostym, wykluczały jakąkolwiek wspinaczkę. Wyglądało to na wstęp do wysokiej budowli. Mógł czekać na pomoc, albo też pójść wzdłuż muru. W chwilach stresu redaktor podejmował ryzykowne, nieodpowiedzialne decyzje. Postanowił więc iść, licząc na to, że odnajdzie wyjście, bądź innego człowieka.

Koniec

Komentarze

Opowiadanie, w miarę dobre. Nie ma się specjalnie do czego przeczepić, również zachwycać nie ma się nad czym.

Językowe eksperymenty robią klimat dla, rzekłbym, smakoszy. Ale czarny humor ratuje sytuację. Do poczytania.

Nowa Fantastyka