- Opowiadanie: no_i_cio - COŚ, CO NA PEWNO NIE BYŁO BRADEM PITEM

COŚ, CO NA PEWNO NIE BYŁO BRADEM PITEM

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

COŚ, CO NA PEWNO NIE BYŁO BRADEM PITEM

 

 

COŚ, CO NA PEWNO NIE BYŁO BRADEM PITEM

 

Była jedna rzecz, która rzucała się w oczy na siedemdziesiątej drugiej ulicy. Wszędzie łazili Albańczycy. Byli w każdym nocnym klubie, w którym udziały miał mój ojciec. Byli parkingowymi, barmanami, boyami hotelowymi. Stali na bramkach we wszystkich lokalach w okolicy. Ojciec ich cenił, ponieważ byli dokładni w pracy, którą im zlecał. Nie próbowali też przekręcić go na forsie. Od połowy dwa tysiące szóstego, zatrudnił blisko trzydziestu z tych ludzi. Namówił do tego samego swoich znajomych, i wkrótce cała siedemdziesiąta druga roiła się od Albańczyków. Przewozili dla niego alkohol w tysiąclitrowych kontenerach z naklejkami – płyn do spryskiwaczy. Operacja była legalna do chwili, w której, w czarodziejski sposób płyn, za kilka eurocentów zmieniał się w wysokogatunkowe wódki, sprzedawane w barach, pod każdą możliwą postacią.

 

Nigdy, żaden z naszych pracowników nie został na tych operacjach przyłapany. Interes kwitłby do dzisiaj, ale okazało się, że nie tylko my jesteśmy na tyle cwani, żeby kołować urząd skarbowy. Podobny biznes rozkręciło wiele firm i w końcu ktoś wpadł. Zaczęły się przesłuchania. Rozpracowano cały system przemytu. Nałożono nowy podatek i zabawa przestała się opłacać. Wtedy Albańczycy wpadli na pomysł szmuglowania alkoholu w cysternach po azocie. Nie wiem jak tego dokonywali, ponieważ trzymali to w tajemnicy, ale żaden transport, nie został nigdy zatrzymany. Ojciec nie należał do najwdzięczniejszych ludzi na świecie, ale w tym wypadku przekazał Albańczykom obsługę transportu, co się wiązało z udziałem w zyskach. Byli to niezwykle skuteczni ludzie, ale skryci. Z tego powodu nie nabrałem do nich zaufania. To była irracjonalna obawa, i na tyle niegroźna, że nadal mogłem prowadzić z nimi interesy.

 

Mój ojciec powtarzał, że to ludzie z zasadami. Jeśli któryś z nich zwrócił się do niego z prośbą o pomoc, w sprowadzeniu żony, albo matki, ojciec to robił. Miał kilku przyjaciół w urzędzie imigracyjnym, i jeśli facet był wart zachodu, sprawa nabierała biegu. Cieszył się, jeśli taka rodzina miała dzieci. Uważał, że to cementowało ich lojalność wobec nas. Popołudniami widywałem albańskie dzieciaki włóczące się gromadami po ulicy, od boiska do boiska, albo od sklepu do sklepu. Przypominali Cyganów. Nie mieliśmy problemów, żeby zaakceptować tych ludzi. Nie byliśmy rasistami. Cieszył nas dziecięcy śmiech na ulicach.

 

Wszyscy byli odprężeni, ponieważ interesy szły dobrze. Wynajmowaliśmy najbardziej nudne domy w okolicy, których właściciele mieli normalną pracę, i tam magazynowaliśmy rozlany alkohol. Nie wzbudzaliśmy niczyich podejrzeń. Sprawdzało się to przez jakiś czas. Kłopot pojawił się, gdy jeden z kierowców zaczął się obawiać, że jego dom obserwują jacyś gliniarze. Czekaliśmy na duży transport, a ja nie miałem gdzie go przechować. Fabian, Albańczyk ojca, powiedział, że jeden z jego kuzynów może pomóc. Umówiliśmy się na spotkanie i ten człowiek pokazał mi najbardziej odjazdowy dom, jaki w życiu widziałem. Coś, co przypominało obrazy Salvadora Dalii. Mogłem to podziwiać, ale nigdy bym w czymś takim nie zamieszkał. Zeszliśmy na dół, do sutereny. Facet nacisnął jakiś guzik i ściana otworzyła się, jak złamany wafel. Piwnica przypominała hangar lotniczy, pomalowany na szpitalną biel, z ogromnymi regałami po bokach. To było dobre miejsce. Dom znajdował się obok komisariatu policji, a komendant był znajomym gospodarza. Wszystko kosztowało nieco więcej, ale kiedy gliniarz znalazł się na liście naszych płac, transakcje stały się bezpieczne. Kuzyn Fabiana zaproponował dodatkowo trzy podobne składy i skończyło się na tym, że pod koniec dwa tysiące ósmego, transport i skrytki były już w pełni obsługiwane przez Albańczyków.

 

Wtedy nastąpił przełom. Od tej chwili nic nie szło gładko. Te gnoje zaczęły otwierać własne lokale z tanią gorzałą. Zadziwiające, jak szybko przestali być chłoptasiami na posyłki. Cała lojalność wobec nas, wyparowała z nich jednego dnia. Stali się konkurencją, z którą należało coś zrobić. Było za późno, żeby odesłać ich do domu. Nie sprowadzaliśmy już tym śmieciom żon. Ale to nie stanowiło dla nich problemu. Mieli teraz własne dojścia. Byliśmy na tyle głupi, żeby przespać chwilę, w której zaczęli nas dymać w interesach. Uzależnili nas od swoich ciężarówek i magazynów. Teraz przejmowali nasze kluby i hotele. I robili to niemal bez wysiłku, jakby odbierali dzieciakom lizaki. Pomyślałem, że nie minie doba, jak zaczną dyktować ceny na ulicach.

 

Pod koniec listopada, ojciec umówił mnie z gościem o nazwisku Petre. Podobno facet miał opracowany plan działania. Kiedy go poznałem, był rudym grubasem o wilgotnych dłoniach. W ciuchach, w których przyszedł, wyglądał jak wsiowy głupek. Przedstawił się i powiedział – Jedziemy na spotkanie z Albańcami. – Dobra – odpowiedziałem. I to było wszystko, cała dyskusja między nami. Nie był to rozmowny koleś. Wzięliśmy jego wóz. W środku, na tylnym siedzeniu leżały strzelby, pistolety i broń maszynowa. Byłem pewien, że tego dnia, ktoś wypadnie z interesu. W budynku, w którym Petre zgodził się spotkać, był zakład szlifierski. Pracownicy ostrzyli stalowe pręty, strzelały iskry. Weszliśmy do głównej sali. Były tam duże drzwi, które prowadziły na klatkę schodową. U wejścia stał młody Albańczyk.

 

– Zejdźcie na dół – powiedział.

 

Dla wsparcia wzięliśmy z sobą kilku ludzi. Chłopak się odsunął, i podążyliśmy w dół po metalowych schodach. Piwnica była pusta, żadnych gratów, skrzynek z towarem. Albańczyków było pięciu. Licząc tego na górze sześciu. Nas czterech. Wszyscy mieliśmy broń. My i oni. Jeden z Albańczyków podszedł do Petre i zapytał.

 

– Z czym przychodzicie?

 

– Co masz na myśli, pytając, z czym przychodzimy? – odpowiedział Petre.

 

– Jaką możecie złożyć ofertę?

 

Stoimy ze sobą twarzą w twarz. Na dole nie obowiązują żadne zasady. Wszyscy mamy broń, ale siły są wyrównane. Jeśli jedna ze stron zacznie strzelać, nikt nie przeżyje. I ta świadomość trzyma nas przy życiu. Powoduje, że zachowujemy rozsądek. Petre chce odpowiedzieć, ale otwierają się drzwi na górze i do środka wchodzi dwudziestu ludzi. Żaden z nich nie wzywa imienia policji nad nami, i nie wyciąga odznaki. Ale wszyscy celują w nas bronią. Patrzę na Albańców, ale są tak samo zaskoczeni jak my. Tamci nie stanowią niczyjego wsparcia. Mnie i Petre wyprowadzają na zewnątrz. Idziemy wąskim korytarzem na zaplecze. Facet, który każe mi usiąść na krześle, wyglądał jak Brad Pitt w "Troi". W swoim krótkim życiu musiał mieć z milion kobiet. I to bez metakwalonu.

 

– Komuś ważnemu nie podoba się co robicie – mówi do nas Brad.

 

– A co my takiego robimy? – pytam.

 

– Wystarczająco dużo, żeby wzbudzić nasze zainteresowanie.

 

– Możesz wyrażać się jaśniej? Reprezentujesz kogoś?

 

Spoglądam na Petre. Jest podejrzanie spokojny. Nie przejmuje się sytuacją. Nie jestem pewien, czy kontaktuje. Może przed wyjazdem wciągnął kilo koksu.

 

– Chcę, żebyście zajęli się czymś innym – tłumaczy Brad.

 

– Co masz na myśli, mówiąc, żebyśmy zajęli się czymś innym?

 

– Znajdźcie sobie normalną pracę.

 

Najpierw myślę, że Brad świruje. O jakiej normalnej pracy on mówi? Dokąd mielibyśmy pójść? Do konkurencji? Powoli jednak dociera do mnie, że ten facet mówi zupełnie od rzeczy. Jak wędrowny kaznodzieja. Chce, żebym wstąpił na ścieżkę cnoty i miłości. Zaczynam się śmiać. Nikt nie proponował mi podobnego szajsu. Nigdy. Nawet matka.

 

– Co cię obchodzi czym się zajmujemy? – pytam. – Wiesz, że ojciec Kennedy’ego robił to samo co my? Był pieprzonym przemytnikiem wódy i zrobił z syna prezydenta. Teraz wszyscy wychwalają go pod niebiosa. W czym jesteśmy gorsi od tego faceta?

 

– Gówno mnie obchodzi Kennedy – irytuje się Brad – Przyszedłem do was, a nie do niego. Zrobicie co powiedziałem, albo przerobię was na mączkę do krowiej karmy.

 

Widzę, że gość się powoli wścieka. Ale z jakiejś durnej przekory chcę, żeby stracił panowanie nad sobą. Robi mi się niedobrze. To dupek.

 

– Pierdol się – mówię.

 

– Zaraz sam się będziesz pierdolił. Właśnie po to przyszliśmy, my Aniołowie.

 

Patrzy na mnie i Petre jak na gówno.

 

– Damy wam, czego chcecie – przekonuje. – Zapakujemy wasze mózgi w słoiki i wypieprzymy w kosmos. Wcześniej wetkniemy do waszych łebków specjalne druciki, dzięki czemu będziecie bez końca naładowani wódą i barbituranami. Będziecie myśleć, że się nieziemsko ruchacie. Wtedy doznacie szczęścia. Takie rzeczy was kręcą. Prawda? A teraz wypierdalać stąd. Tamtędy – wskazuje stalowe drzwi. – Do komory z gazem. Uśpimy was jak psy. Do operacji. Odwracam głowę i to coś, co na pewno nie jest Bradem Pittem, mruga do mnie. – Zwalniamy miejsce dla lepszych od was – mówi.

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Od tego bloku tekstu na wstępie aż oczy bolą. Podziel go na mniejsze akapity.

Dzięki, właśnie to zauważyłem.

Nie pojmuję. Jest sobie historia przemytników, Albańczyków, konfliktu i zdrady - ok. Dochodzi do spotkania w piwnicy, a wtedy pojawiają się ludzie w żaden sposób niezwiązani z fabułą, o których nie było wcześniej choćby napomknięcia i którzy nawet de facto nie są zidentyfikowani. Zabierają bohaterów na zaplecze i mówią o rzeczach, które mają zdecydowany niedobór sensu. Tak, zdecydowanie nie pojmuję. 

Jestem zwolennikiem teorii, że natchnienie powinno iść w parze z logiką (przynajmniej jeśli chodzi o tworzenie warstwy fabularnej opowiadania), a stężenie logiki w tym tekście jest niestety zbyt małe jak dla mnie. Ale przynajmniej jest energia - trudna do opisania i chaotyczna jak diabli, ale jest.

Coś czy ktoś?

Nie uważasz AdamieKB, że zdanie: "Ktoś, co na pewno nie było Bradem Pitem", brzmiałoby dziwnie? ;)

Sorry, taki mamy klimat.

vyzard - osoby, które pojawiają się w piwnicy nie są ludźmi. A kim są? No właśnie... Inaczej, rzeczywiście historia nie miałaby sensu. Pozdrawiam.

mówi do nas Brad, mówi Brad, mówi Brad, mówię - wypadałoby trochę to urozmaicić, bo bije po oczach

Jakieś takie pokręcone to opowiadanie. Przeczytałem, ale nic z niego nie wyniosłem.

Pozdrawiam

Mastiff

Bohdan - dzięki za słuszną uwagę. Brad "mówi" już tylko raz

Na końcu dodałem kilka wyrazów, które powinny lepiej naświetlić sens postępowania bohaterów.

do momentu kiedy piszesz w czasie przeszłym jest na prawde dobrze, składnie i po amerykańsku...gdy zaczyna się akcja w czasie teraźniejszym niestety klimacik ala Nicholas Pilegii siada...a szkoda po pierwszych siedem akapitów weszło mi równie łatwo jak czwórka Twoich bohaterów do piwnicy ;) Pozdrawiam

dwa tysiące szóstego, zatrudnił blisko --- bez przecinka,

znajomych, i wkrótce --- tak samo,

chwili, w której, w czarodziejski sposób płyn, za kilka eurocentów --- chwili, w której --- w czarodziejski sposób --- płyn za kilka centów...

w barach, pod każdą --- niepotrzebny,

Nigdy, żaden --- niepotrzebny,

Nie wiem, jak tego --- tu brakowało,

transport, nie został --- tu za dużo,

obawa, i na tyle niegroźna --- bez i,

---> dalej interpunkcji nie łapię. Jak widać, musisz nad tym popracować.

Owszem, do okolic piwnicy jest bardzo fajnie. Reszta sprawia wrażenie dopisanej na kolanie. Szkoda, bo to kolejny Twój tekst wpisujący się w tę tendencję. Zaproponuję tradycyjną metodę --- tekst po napisaniu na tydzień odłożyć do szafy, a potem jeszcze raz przeczytać i sprawdzić. Nie ma co marnować niezłych pomysłów, bo --- nawet jak dopisałeś kilka słów na koniec --- finał wciąż wydaje się być zbyt oderwany od reszty, zarówno merytorycznie jak i klimatem.

pozdrawiam

I po co to było?

---> Sethrael. Nie tylko dziwnie --- idiotycznie. Ale po zmianie "cosia" na "ktosia" dalsze zmiany, myślę, każdemu narzucają się same. Zmiany takie, że zdanie zaczyna brzmieć normalnie.

AdamieKB - dziękuję za wyjaśnienie! ;)

Sorry, taki mamy klimat.

AdamKB - tytuł miał na celu zwrócić uwagę, na - nazwijmy go Brad - na Brada, który jest panem życia i śmierci dwójki bohaterów, A nie jest on człowiekiem. Nazwałem go "czymś", ponieważ główny bohater także nie ma pojęcia, kim jest ta osoba. Jest to jednocześnie forma poniżająca, mająca na celu odhumanizowanie kogoś, kogo się nie lubi. Pozdrawiam

MarcinKasica - zakładam, że masz rację. Próbowałem połączyć przeszłość bohatera z teraźniejszością, ale pewnie powinienem pisać to bez takiego podziału. Pozdrawiam

Syf - rzeczywiście interpunkcja, mówiąc eufemistycznie nie jest moją mocną stroną. Prawdą jest również, że skończyłem tekst na parę minut przed wysłaniem go na stronę. Nie zrobiłem jednak dokrętki, choć tekst może sprawiać takie wrażenie. To dziwne, ale ja widziałem odmienność klimatu, tylko, że nie wydało mi się to, tak zabójczą wadą. Błąd. Pozdrawiam

Jesteś pierwszym, który odmawia Aniołom formy osobowej.

Jak już zauważył syf., bardzo lubisz przecinki. Za bardzo. Jak powiedział Sapkowski: "[Przecinki] mają być tam, gdzie przy czytaniu bierze się wdech". To dobra zasada (o ile nie jest się astmatykiem).
Sam tekst jest dziwny. Ten cały wstęp o Albańczykach w kontekście zakończenia jest mało sensowny. Piszesz o czymś co wygląda jak porachunki gangów i ma ręce i nogi, a potem nagle wpadają Aniołowie, żeby wszystkich rozwalić. Aniołowie, czy to w formie osobowej czy nie, mnie nie przekonują (zwłaszcza skojarzenia z nazistami mnie odrzucają).
Pozdrawiam.

AdamKB - Boże broń. Bohater nie wie z czym ma do czynienia. Tak naprawde w zamyślę, to nieistotne. Chodzi o narzędzie wymierzenia kary. Tym narzędziem może być Anioł, ale równie dobrze może być nim awatar, albo android. To - " my Aniołowie" dopisałem, ponieważ komentujący nie rozszyfrowali, o co tam chodzi. Z kolejnych komentarzy widzę, że to i tak nic nie dało. Powinienem to inaczej rozegrać, ale cóż, napisałem, jak napisałem. Pozdrawiam.

 

marleta - przecinkologia leży i kwiczy - jak to gdzieś, kiedyś, komuś, ktoś powiedział.

Jak napisałem AdamowiKB założenie było proste. Nakreślić historię przestępców z ich punktu widzenia, a następnie wprowadzić postać, która wymierza im karę. Wyszło jak wyszło. Pozdrawiam

Szanowny, nawet Drogi Autorze, nadal nie łapiesz, oco mi chodziło. Zadam Tobie pytanie pomocnicze, ale wszystko wyjaśniające: czy, widząc człowieka, pomyślisz o nim "coś" czy "ktoś"?  

Jest absolutnie nieistotne, kim rzeczywiście jest "Brad Pitt". Aniołem, szatanem, wilkołakiem, robotem z Gammy Reticuli. Bohater widzi człowieka, bo pod taką postacią / w takiej postaci o "kto / coś" się objawia.

AdamKB - czasem nazywa się kogoś czymś. Zgadnij dlaczego?

Po pierwsze zbaczasz z tematu, więc nie będę tracił czasu, po drugie w zdaniu: Zgadnij dlaczego?  zrobiłeś dwa błędy.  

Pozdrawiam mimo tego.

AdamKB - ok. Bohater nazwał Brada śmieciem ( bo przecież tak w domyśle go nazywa), to śmieć jest czymś, czy kimś? Tak przynajmniej to rozumiem. Bez urazy. Pozdrawiam.

Nadal kimś. Mówisz: "ten facet jest śmieciem/ ta kobieta jest szmatą", nie "to coś jest śmieciem/szmatą". Chyba że naprawdę patrzysz i widzisz zawartość śmietnika, ale to... dziwne.

marleta - przecież ja nie spieram się, że osoba to nie osoba. Stoję, jednak na stanowisku, że bohater miał prawo nazwać osobę czymś. Nieraz ludzie myślą o ludziach, jak o rzeczach. Dosłownie. Nie znaczy to, że widzą prawdziwego śmiecia. Mówić, czy w złości o czymś myśleć, nie znaczy zaraz brać te słowa literalnie. Pozdrawiam

Nowa Fantastyka