- Opowiadanie: ŁukaszBanaszczuk - Najemnicy - część III

Najemnicy - część III

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Najemnicy - część III

Kapral Rommey – nawigator „Burego” wprowadził okręt w ogromny pierścień i nadprzestrzenny tunel szarpnął pancernikiem ciągnąc go w stronę docelowego systemu.

– Obyśmy nie wylądowali pośrodku jakiejś gazowej kuli… – wystękał przestraszony Rommey.

– Nie panikuj – skarcił go dowódca, ale i on odczuwał niepokój. Opierał spocone dłonie wyświetlaczach pomiarów, które w tej magnetycznej rurze pokazywały przeróżne anomalia.

– Trzydzieści minut do wyjścia z tunelu – bąknął coś pomocnik nawigatora i energicznie odepchnął się od konsoli ciężko padając plecami na oparcie fotela.

Czas dłużył się niemiłosiernie, nikt nie potrafił poradzić sobie z adrenaliną jaka towarzyszyła odliczaniu. Większość poszła do swych kwater, by przeczekać najgorsze, chcieli zasnąć, ale nic z tego nie wyszło. Myśl o możliwości szybkiej dezintegracji budziła gryzący wnętrzności niepokój.

Część komandosów zaszyła się w siłowni, by wypocić wszelkie wątpliwości, a kilku narwańców wpadło do magazynów z żywnością i zaczęło opróżniać stare butelki czeskiej śliwowicy. Karlov uwielbiał rodzime trunki, zawsze dbał o pokaźny zapas.

W kokpicie zebrali się wszyscy podoficerowie i zasiadający za konsolami, nerwowo wlepiali się w liczby, linie i mapy przesuwające się po ekranach nie mając odwagi nawet głośno odetchnąć, czas jednak mijał. Na początku wszyscy modlili się, by upłynął szybciej, a później, gdy zostało tylko kilka sekund prosili o odroczenie wyroku, bez względu na jego brzmienie.

– No to jazda! – krzyknął kapitan widząc zero na liczniku. Statek został pchnięty, jakby wypluty przez magnetyczny kanał.

– Wpadliśmy w grawitację jakiejś planet – zawył Rommey bezskutecznie próbując uruchomić silniki amortyzujące – jeśli nie wyhamujemy czeka nas twarde lądowanie.

– Ile czasu? – zapytał facet przy systemach sterujących.

– Cztery i pół minuty o ile nie uruchomię silników. Gdzie jesteśmy?

Pancernik kołysał się miarowo nie mogąc odnaleźć swego położenia w kosmosie.

– Nie wiem, systemy elektroniczne nie działają.

– Łączność utracona – wtrącił obsługujący radio.

 

Niech to diabli! Za pomysł o losowym kodzie koordynatów powinienem stanąć przed sądem!

Buty wydawały mi się wtedy ołowiowe, ale niemal pobiegłem do ładowni, by dostać się do silników, wszystko było podłączone do generatorów. Dlaczego elektryka wysiadła tak nagle? Nic nie trzymało się kupy. W myślach złajałem się za własną głupotę.

– Jajogłowy wojaku! – warknąłem sam do siebie starając się na siłę dopiąć przewody łączące generator i mechanizmy poruszające „Burego”. Nic nie pracowało.

– Kapitanie – usłyszałem syk w słuchawce – Planeta podobna do Ziemi. Przypomina też Faldarię ale mniejsza. Atmosfera jak ziemska.

– Skąd wiesz? Przecież system nie działa.

– Nasz łącznościowiec pobrał próbki przez filtry.

Spojrzałem na zegarek.

– W dwie minuty?

– Zdolny chłopak. – zaśmiał się Rommey do słuchawki. – Niech pan wraca, zlądujemy w morzu. Powietrze na tyle gęste, że da się postawić spadochrony.

Chwilę później, zanim wylazłem na górę „Bury” zatrząsł się a ja padłem na podłogę. Pulsujący ból przeszył mi nadgarstek i kolano. Gdzie się podział mój refleks? Adrenalina zabiła czujność.

Kuśtykając wytaszczyłem obolałe cielsko na górny pokład, sunąłem korytarzem przy ścianie.

– Rommey! Rommey! – darłem się do słuchawki ale nikt nie odpowiadał. Było dziwnie pusto. Wszystko zaszło dziwną szarością, która gęstniała z każdą chwilą.

– Co się dzieje do cholery?

Mój głos dochodził z bardzo daleka, odpowiedziało mi echo, jakbym jodłował w Alpach. W co ja się wpakowałem? Przeklęty Sirogov. Wszystko zaczęło się od tego starego dupka, powinienem odmówić tym zakapturzonym jegomościom i zostawić staruszka w spokoju. W głowie mi się zakręciło. Czort! Czy mi się wydaje, czy przez tę mgłę przebijają się jakieś cienie. Brnąc z trudem, z karkiem przy ziemi dokołatałem się do kokpitu pilotów, wślizgnąłem się do środka szukając dłońmi w mlecznej, niemal namacalnej chmurze. Fotele były puste. To nie może być prawda, to na pewno halucynacje, mgła jest halucynogenna, albo uderzyłem się w głowę przy wstrząsie i leże nieprzytomny na schodach. Do tej pory powinniśmy już wylądować. Może nie żyję? Mało prawdopodobne.

Wszystko jest jak sen, jakieś niejasne, mętne i poplątane. W tej mgle ciężko sformułować myśli. W jakiej części wszechświata wylądowaliśmy? Na wszystkich bogów, istnieją czy nie… Mój głuchy krzyk przeszył gęstą substancję, która swym zimnem zaczęła otaczać moje ciało. W moje serce wkradła się panika, nie potrafiłem nad sobą zapanować. Byłem jak dziecko na polu bitwy, zagubiony i słaby, bezsilny. Chciałem otworzyć drzwi i wrócić na korytarz ale były zamknięte. Co to jest, do wszystkich diabłów? Kopnąłem drzwi ale były tak samo stalowe jak zawsze. Tak samo solidne i nieustępliwe, różnica była taka, że wcześniej dały się otwierać. Spróbowałem spojrzeć przez szybę ale na zewnątrz była ta sama mlecznobiała substancja. Nieprzenikniona. Serce waliło mi jak oszalałe, nieomal wyrywało się spomiędzy żeber, sapałem jak po maratonie. Na konsolach było jakoś mniej ekranów. Cholera, drzwi zniknęły! Jakieś światło strzeliło do kokpitu przez przednią szybę pancernika i mgła zaczęła rzednąć. Wszędzie było tak jasno, że musiałem zmrużyć oczy, by zobaczyć znikające ściany, została tylko podłoga, na której stałem. Wokół mnie wyrosła sięgająca mi pasa barierka. Stałem na okrągłej platformie otoczonej połyskującą smutno poręczą. Gdy światło zaczęło słabnąć serce zabiło mi jeszcze mocniej. Zobaczyłem jeszcze cztery takie same platformy a na nich dziwnie wyglądające kształty w płaszczach przypominających nieco stare habity zakonników jakich można jeszcze czasem spotkać na Ziemi. Ci mieli kaptury, pod którymi kryła się ciemność, za nic nie mogłem zobaczyć ich twarzy. W dłoniach trzymali nieznaną mi broń.

– Pavle Karlov – usłyszałem z ust jednego z nich, o ile w ogóle posiadali usta. Po prostu usłyszałem – Stój spokojnie, jesteś w sądzie.

– Jakim sądzie!? – chciałem zapytać cicho ale usłyszałem jak mój krzyk rozdziera przestrzeń i po chwili wraca do mnie echem. Skoro jest echo to muszą tu być ściany, widocznie nie wiszę w nicości tak jak mi się wydawało.

Nie odpowiedzieli. Wydawało mi się, że to tylko sen. Takie rzeczy przecież nie dzieją się naprawdę. Może w jakichś bajkach albo starych podaniach, zanim odkryliśmy jak działa wszechświat…

Byłem zbyt przestraszony, by płakać. Czułem jak zmęczenie dopada mój organizm.

 

Stał tak bardzo długo, może nie tak długo jak mu się wydawało, ale minęły minuty. Po minutach kwadranse, a może nawet godziny. Było zimno, więc trząsł się stojąc na środku podestu, rozcierał klatkę piersiową zmarzniętymi dłońmi. Tajemnicze postaci otaczające go nie drgnęły, chciał zadać im pytanie, właściwie mnóstwo pytań ale nie miał na to odwagi. W myślach nazywał ich strażnikami i obserwował tylko jak dziwnie, miarowo chrzęszczą, jakby ze sobą rozmawiali.

Ciemno, wszędzie ciemno i znikąd światła. Jednak widział te kreatury. Naraz coś brzęknęło ze wszystkich stron i snop światła znikąd spadł na stojący kilkanaście metrów od Karlova stół. Był długi, za stołem znajdowało się pięć foteli, na których zasiadało pięć dziwnych postaci. Siedząca pośrodku wstała i Pavel mógł obejrzeć sylwetkę w całej okazałości. Płeć była nie do zidentyfikowania, podobnie jak wiek. Z zimnych, niebieskich oczu ciężko było odczytać cokolwiek. Skóra stojącej postaci była koloru błękitnego, idealnie gładka i błyszcząca. Istota była naga, tego jednak dowódca pancernika nie był pewny. Ciało wyglądało na silne, niezwykle umięśnione, solidne. To co wyglądało na mięśnie gromadziło się na ramionach i żebrach tworząc pancerz sprawiający wrażenie wytrzymałego. Twarz dziwnej postaci, podobnie jak oczy nie pokazywała żadnych emocji. Była długa, kości policzkowe sterczały złowieszczo. Z błyszczącej w bladym świetle łysej czaszki wyrastały dwa proste rogi rozkładające się na boki.

– Czy ja śnię? – Kapitan „Burego” przetarł oczy. Był pewien, że takie postaci istnieją tylko w bajkach dla dzieci, z pewnością nie odgrywały w tych bajkach ról pozytywnych. Było w tych niezwykłych stworach coś jeszcze, coś co sprawiało, że były jeszcze dziwniejsze i jeszcze bardziej tajemnicze – wszystkie wyglądały jednakowo.

– Czy jesteś gotów? – zapytał osobnik siedzący po lewej i otworzył wielką skórzaną księgę leżącą przed nim. Podobne wytwarzano kiedyś na Ziemi, dawno temu, kiedy przepisywano teksty ręcznie.

– Do czego? – zapiszczał Pavel Karlov. – Kim jesteście?

Ziemianin przyglądał się biernie przewracającym ogromne stronice istotom. Ogromne pokłady kurzu spomiędzy prastarych kartek wystrzeliwały w górę, ponad głowy czytających.

– Jesteśmy strażnikami pięciu płaszczyzn – wytłumaczył siedzący na środku. Wymienił imiona po kolei od lewej. -Lex, Clement, Iustis, Maximus oraz Carnifex.

– Co to wszystko ma znaczyć? – zapytał błagalnym tonem Pavel.

Maximus uciszył go gestem i zajął się czytaniem czegoś w księdze.

– Zgodnie z Kodeksem Stworzenia popełniłeś przestępstwo przełamania – stwierdził Lex odrywając się od lektury – sporo czasu upłynęło od ostatniego przypadku, nieprawdaż?

Ostatnie zdanie skierował do kolegów, którzy pokiwali głowami w milczeniu. Karlov w mig zauważył, że mówią po czesku. W języku, którego nie dane mu było zaznać od wylotu z Pragi, jeśli nie liczyć oczywiście książek czytanych na Faldarii. Zdębiał. Zupełnie nie wiedział co ma robić, czuł się jak we śnie, jak w komiksie rysowanym przez rozkapryszone dziecko – bez ładu i składu.

– Przyznajesz się? – zapytał Clement uśmiechając się niezbyt przyjaźnie.

– Do czego? – wrzasnął tracąc nerwy.

– Do winy, rzecz jasna. – rzucił Iustis.

– Nie rozumiem – odparł. – O co dokładnie jestem oskarżony, skąd znacie czeski i co się w ogóle stało?

Maximus westchnął głośno i wstał.

– Jako opiekun twojej płaszczyzny, Pavle Karlov jestem zmuszony wszystko Ci wyjaśnić i przedstawić zarzuty. Chcę najpierw poznać twoją wersję wydarzeń – sprawę przedstawił jasno, bez zbędnych słów, jak wszystko tutaj.

– Co mam powiedzieć?

– Nie musisz mówić – uśmiechnął się Maximus i ruszył w stronę platformy, na której stał Ziemianin. Pod jego stopami materializowały się w tajemniczy sposób schodki, które poprowadziły strażnika aż do barierki. – Daj mi dłoń.

Kapitan powoli wysunął rękę przed siebie, cały drżał ze strachu. Niebieski gigant pochylił się i chwycił przedramię Karlova w swą ogromną dłoń. Teraz widać było jak wielcy byli strażnicy. Karlov sięgał Maximusowi do piersi, a miał ponad metr dziewięćdziesiąt.

Cichy syk zagłuszył nienaganną ciszę, Maximus szybkim ruchem naciął skórę na wewnętrznej stronie dłoni podsądnego używając ostrego jak brzytwa paznokcia. Ziemianin nie ośmielił się zaprotestować. Strażnik oglądał krople czerwonej cieczy spływające leniwie po jego palcu po czym jego ogromny, długi na kilkadziesiąt centymetrów język otoczył palec i zsunął się z niego zabierając krew. Zamknął oczy zastanawiając się nad czymś intensywnie. Po chwili, spoglądając na Karlova złowrogo szarpnął spływającym po plecach purpurowym płaszczem i wrócił na swoje miejsce.

– Co postanawiasz? – przerwał ciszę Clement.

– On nic nie wie – odrzekł Maximus pewnie.

Spojrzeli na niego bardzo niepewnie.

– Przypadek – uściślił strażnik czwartej płaszczyzny.

– Może mi ktoś wyjaśnić co się tu dzieje? – wyjęczał Karlov wyraźnie przerażony.

– Zasługujesz na wiedzę, człowieku – stwierdził Maximus. – My jesteśmy opiekunami tego co wy nazywacie wszechświatami. Wszechświatów jest pięć, kończą się i zaczynają na nowo.

– Dlaczego mówicie po czesku? – wtrącił niegrzecznie Pavel. – Kto was nauczył?

– Języki pojawiają się i znikają, cóż za różnica w jakim języku mówisz? – zganił go Lex poirytowany. – Gdybyś raczył nauczyć się języka, który wam daliśmy, to rozmawialibyśmy w naszym języku.

– Waszym języku?

Carnifex poruszył się nerwowo. Do tej pory siedział nieruchomo i milczał, teraz jakby drgnął niecierpliwie. Spojrzał na Lexa kontynuującego wywód.

– W każdym budzącym się wszechświecie odczekujemy pewien czas. Czekamy spokojnie, aż ludzie się ukształtują, wyjdą na drogę prowadzącą prosto ku cywilizacji. Potem dajemy im język strażników płaszczyzn, język kultury i prawa. Język rozwoju. Nie było jednak wszechświata, w którym język by się zachował, a ludzie przetrwali. Zawsze zwycięża wasze dążenie do zniszczenia wszystkiego co piękne i mądre! Barbarzyńcy. Jesteście ulubieńcami Jedynego, ale klnę się na Kodeks, że jest wiele ras o wiele bardziej zasługujących na wyróżnienie.

– Jaki Jedyny? – głos kapitana drżał od emocji.

– Twórca wszystkiego. Ten, który dba o was i wasz świat.

Maximus uspokoił Lexa gestem.

– Istnieje pięć wszechświatów – powtórzył Maximus. – Rodzą się i umierają. Tylko istoty żyjące w danym uniwersum mają władzę zakończyć jego życie. Koniec następuje, kiedy próbujecie przekroczyć granicę i przeskoczyć do innego wymiaru. Zakłócić bieg rzeczy.

– Z tego co rozumiem wszystkie rzeczywistości są takie same… – mruknął Karlov nieśmiało. – Czy to naprawdę taka wielka różnica?

– Czasem ewolucja idzie innym torem, bywa, że ludzie dłużej są mądrzy. Najczęściej jednak po jednym przełamaniu próbujecie jeszcze raz, i jeszcze raz. Zaczyna się wykradanie surowców i zniewalanie zasiedlonych planet. Ludzie są dumni ze swych technologii, i że potrafią tak szybko podróżować. Nie rozumieją jednak, że wszechświat jest jak naczynie wypełnione materią. Jeśli uszczkniesz z naczynia, na miejsce usuniętej materii wsunie się inna. Nikt nie zna konsekwencji przenoszenia materii z jednego wymiaru w inny. Nawet my.

– Przeniosłem się do innego wymiaru? – zaskomlał Pavel Karlov chowając głowę w ramionach. Dawno zapomniał jaką kontrolę nad człowiekiem ma strach. Dawno nie doświadczył go w takich ilościach.

– Owszem. – odrzekł lakonicznie Maximus wpatrując się w jego oczy. Na twarzy wciąż brakowało mu uczuć.

– Winny? – zapytał Carnifex znienacka.

– Zrobił to przypadkiem – odrzekł Iustis. – Dodatkowo nie daliśmy im jeszcze prawa, mówiącego, że nie można skakać do innych płaszczyzn czasowych, bo sądziliśmy, że są niegotowi. Trudno skazać za nieprzestrzeganie prawa, którego nie znali.

Mina Carnifexa mówiła sama za siebie. Był niezadowolony.

– Dziwnym trafem, za każdym razem są to ludzie – bąknął cicho i pochylił głowę.

– To przełamanie wybaczymy – stwierdził Maximus sztywno.

Koniec
Nowa Fantastyka